Lwów, 1 stycznia.
Jak w polityce, tak i w piśmiennictwie nadzwyczaj skąpe plony przyniósł rusi nom galicyjskim rok ubiegły. Wewnętrzne rozterki i waśnie między stronnictwami, ogólne zacieśnienie widnokręgu umysłowego i nieustanne rozdrażnienie, podtrzymywano bezpłodną, lecz zaciętą polemiką gazeciarską — oto okoliczności, wpływające nader szkodliwie na rozwój literatury i jej talentów, Ster polityki zarówno jak i literatury rusińskiej wzięli w swe ręce nauczyciele gimnazyalni, ludzie, przypuśćmy, osobiście uczciwi i pragnący dobra ogólnego, lecz zarazem nadzwyczaj zależni, płochliwi i wskutek nieszczęsnych stosunków szkolnych zakamieniali w literackich i estetycznych pojęciach z połowy XVIII wieka, z czasów przód Diderotom a Lessingiem. Cokolwiek napisano w duchu innych zasad i poglądów, na pewno w żudnem z istniejących obecnie czasopism rusińskich pomieszczonem nie będzie. Do tych martwych i ciasnych reguł przykrawają oni literaturę zagraniczną, drukując w „Bibliotece najznakomitszych powieści“ — najbezburwniojsze szpargały „Wuja Adama,“ Szwarcu woj, Feuilleta, Rajmunda, Hillerna i Ohneta, u omijając arcydziełu Dickensa, Spielbagena, Zoli itp. Dotychże reguł przykroili i ojca literatury ukraińskiej, Szewczenkę, wydawszy wybór jego poczyj formalnie „skastrowanych,“ jak się wyraził jeden z pisarzów. Bojaźń przed wszystkicm, co nosi miano rzeczywistości i życia, bojazń przed głębszem wejrzeniem w jego cole i zadania; oto, można powiedzieć, główno, charakterystyczno cechy tej literatury biednej, bladej, jałowej, pozbawionej werwy i oryginalności. Jeżeli wobec togo galicyjscy rusini nie stracili jeszcze zupełnie interesu do własnego piśmiennictwa, jeżeli czytają rzeczy drukowane w swoim języku, to tylko dzięki produkcyi na Ukrainie, dzięki tamtejszym autorom, jak Neczuj-Lewicki, Panas Myrnyj. A. Koniski, D. Mordowec i inni.
Pragnąc podać czytelnikom Prawdy choć w przybliżeniu dokładny obraz, uczynię to w szeregu sylwetek: poetów, powieściopisarzy, uczonych i publicystów obecnie żyjących i pracujących. Pominę tu zupelnie ukraińców, drukujących swe praco w Galicyi, gdyż, jak powiedziałem wyżej, prace te są płodami innego gruntu i mogłyby raczej zaciemnić, nid wyjaśnić rysy znamienne miejscowe.
I.
W starym, podwawelskim grodzie, w drukarni p. Korneckiego, wyszła ładna książeczka (8-o, 148 str.) pod tytułom: Wołodymir J. Maślak, Poezyi, tom I.“ Jest to jedyny, większy, osobno wydany zbiór poezyj rusińskich, jaki pojaw ił się 1886 roku; nim więc przedewszystkiem zajmę uwagę czytelnika.
P. Maślak kilka lat już pracuje na niwie poczyi galicyjsko-rusińskiej, wytrwało wstrzymując się od pisania prozą. Książka jego tembardziej zasługuje na szczegółowy rozbiór, że, wedle zdania profesorów gimnazyalnych, ster dzierżących w naszej literaturze, jest 0n najzdolniejszym poetą rusińskim w Galicji. Zdanie to poniekąd słuszno: p. Maślak jest poetą najbardziej zbliżonym do ideału naszych profesorów. Wszystko to, co według nich stanowi poezyę, posiada on w obfitości, a przytem nie posiada tych rzeczy, któro leżą po za widnokręgiem ich pojęć estetycznych. Pod względem formalnym musimy przyznać p. Maślakowi wielką łatwość wierszowania i wielką płodność, dźwięczną nieraz, chociaż nie wszędzie czystą mowę i lekkość, pochodzącą, niestety, daleko częściej z płytkości pojmowaniu, nid z zupełnego opanowania przedmiotu.
Lecz rzućmy okiem na moralną i umysłową fizyognomię autora. Rozumie się, rusiński to patryota, jego „serce rwie się, jak ptak ku słońcu na południe, zdąża do wielkiej pracy, by nieść dla ludu ogień słów. Sam los już poświęcił go, by szczerzo bronił ludu, by dopomagał zapomocą światła zerwać ciemności, które lud ten pokryły“ (str. 60). Prawda, możnaby zauważyć, de „ogień słów,“ to jeszcze nie taku wielka praca, a osobliwie, że ogień tych słów, których w tym tomiku nadrukował p. Maślak, nie bardzo jeszcze przyczyni się do „zerwania z ludu ciemności.“ no, ale nie zapominajmy, do to poczyn, w której dobro intencye mogą starczyć za czyny. Patrzmy dalej, jak pojmuje p. Maślak tę „wielką pracę,“ do której czuje się „poświęconym." Pojmuje ją bardzo poetycznie, tj. bardzo niopraktycznie. „Gdyby to gdzie dostać tych skrzydełek sokoła, obleciałbym świat szeroki i ziemię dokoła, nazbierałbym promieni słońca, blasku drogich kamieni dla odnowienia tych chat owiniętych w tumany; wypytałbym, gdzie jest, takie morze, by woda z niego wzięta dała lekarstwo na cierpienia; niósłbym wodę po kropelce między mój lud wybrany, rozdmuchiwałbym tę rosę (!) jak wiatr poranny na każdo malutkie okienko, by rozpędzała smutek, juk słońce chmurę“ (str. 15—16). Juk widzimy, wszystkie czynności całkiem fantastyczne i bezcelowo, a nadto jeszcze uwarunkowane prostą niemożliwością. Zresztą chociażby p. Maślak dostał skrzydeł, najprostsza myśl powinnaby mu powiedzieć, że ani blasku słońcu, ani blasku kamieni do worka zebrać nie można i że te blaski wcale niczego odnowić nie mogą, tak samo jak kropelki wody morskiej, rozdmuchano po oknach chat wiejskich, nie ukoją żadnego cierpienia. Lecz może w tych słowach kryje się jaka alegorya? Być może; lecz autor nie daje nam najmniejszej wskazówki do jej rozwiązania; przeciwnie, inno ustępy jego utworów świadczą aż nadto jasno, że całe narodolubstwo, cały patryotyzm p. Maślaka nie jest niczem więcej, jak mglistym frazesem bez żadnej realnej podstawy, bez myśli o praktycznych jego konsekwoncyach. On chciałby żyć dla swego ludu, „zjednać mu wieniec dobra (!), złamać jego męki i namiętność“ (str. 79) — frazes, jak widzi czytelnik, zupełnie bezmyślny; chciałby wzlecieć między gwiazdy nie po to, by się tam nauczyć astronomii, lecz po to, by mógł „stamtąd, z pod niebu wysławić całą pouętność swej Ukrainy“ i żeby „z samego nieba od tych Cherubów nabrał uczuć pokoju i miłości,“ któreby potem, powróciwszy z napowietrznej wędrówki, mógł „posiać“ między swój lud (str. 80); chciałby zajść do swojej rodzinnej wioski, niу po to, żeby oświecić i pocieszyć jej mieszkanców, lecz po to jedynie, „by na pagórku przy dolinie objąć szczerze krzyż, pomodlić się tam po dawnemu i czołem wybijać pokłony, spojrzeć choć raz nu dolinę, na las, na rzeczkę z pagórka, wspomnieć tę godzinę (!) szczęścia, juk płomieniła się jogo wiosna, pobiegać choć raz po szerokiej łąco, odkryć joi serce i piorś, by wiedziała (?), jaki tum głęboki żal zostawiła ostra ścieżka życiu“ (str. 48). O tym głębokim żulu później — nu teraz jednak dość zauważyć, de wszystkie myśli autora o ludzie, o Rusi— są frazesami, nieodpowiadającymi wcale rzeczywistym jego uczuciom. Najdobitniej przekonywają nas o tem następująco wiersze, najlepiej może wypowiadające moralną nicość: „Chciałoby się żyć nu bożym świecie, spoglądać wesoło na gwiazdy; chciałoby się przeżyć dni życia w szczęściu; chciałoby się żyć przy chorągwi stawy, podnieść buńczuk za naród, lecz trudno, bo z naszych dawnych chorągwi pozostały tylko szmaty“ (str. 93). Ani wzmianki tu o pracy — tylko pragnienie wesołego, szczęśliwego i sławnego życia. Zycie bez pracy przedstawia mu się czemś bardzo pożądanem, kiedy tak jego właśnie zamiast wszelkich innych błogosławieństw on życzy swój rodzimej wiosce (str. 47). Z rzadką toż szczerością — czy naiwnością — przyznaj u się do swego moralnego bankructwa. „Dała mi matka urodę nie brzydką, a Bóg raczył wlać w serce odrobinę talentu, u los tchnął im w duszę jakąś dziwną wiarę i do niej jeszcze dodał lirę śpiewacką. A z mej urodziwej twarzyczki tylko zmarszczki widać *), a mój talent, co od Boga, ugięła dzika nędza, u tłum ludzki jak się zawziął, złamał rui wiarę, dziku burza przygniotła i porwała lirę. I została się u mnie tylko śpiewacka dola, wspomnień trochę, myśli trochę i chłodniejsza wola“ (str. 114). O ile to wiersze nic mieszczą prostych banialuk w rodzaju „chłodniejszej woli,“ „dzikiej burzy gniotącej lirę“ itp,, o tyle możemy z nieh wyczytać, że wiara autora w lud, w Ruś i w ideały ludzkości nie była wyrobiona przez życie, lecz włożona w niego przez los, rzecz naturalna, że była to wiara „jakaś dziwna,“ znikająca tam. gdzie właśnie powinna była powstać — śród ludzi. Druga prawda, jaką wyczytujemy z powyższych wierszy, jest tu, że myśli w jego głowie „trocha.“ Och, i bardzo trocha! Myśl to tak dziecinna, tak niewyrobiona, że „nawet czyni wstyd,“ chociaż wiadomo, że poeci zwykli uważać się za wolnych od poważnej pracy umysłowej na tej niby podstawie, że im „Bóg raczył włożyć w serce odrobinę talentu.“ Ba, ale z tą odrobiną talentu jakże łatwo dojść bez innych przewodników do takich np. pytań i zagadnień: „Radbym poznać, gdzie kłoni się świat, (!), gdzie nikną niebieskie przestrzenie? Czy to prawda, że wyżej nad nami, ludźmi, nad światem, nad krańcami słońca jest jasność, jest, siła, jest Bóg wszystkiego, który tworzy samemu słowami? Radbym poznać, jaki tam tron, w jakich on króluje koronach? Czy tum pieśń mu śpiewa „hłahol,“ czy hymny mu grają nu strunach? Czy jest tam cień nocy, czy tylko dzień“ itp. (str. 118— 119). Mój Boże, pierwszy lepszy podręcznik fizyki dałby autorowi jasno i pewno odpowiedzi na to pytania! I daremnie on biedak w bezsennych nocach „liczył gwiazdy i uczył się czytał, co gada miesiąc“ (str. 34); cóż z togo, kiedy z tej nauki nie wyniósł nawet tyłe, że świat się nie kłoni, że przestrzeń nie niknie; że gadanie trzeba słuchać, nie czytać. Tak samo odrobina talentu nie zastąpi nigdy podręcznika historyi, i autor powinienby wstydzić się oświecać ciemny lud takim np. wierszem, że „w Bialejcerkwi hetman Ukrainy zawarł przymierze z lwem północy, niby z bratem, ale w niedobry czas“ (str. 61). Szkoda, że p. M. pisząc to, nie zajrzał choć do kalendarza ,,Proświty,“ gdzio na pierwszej karcie byłby wyczytał, że w Białojcerkwi Chmielnicki zawarł pokój z polakami, zaś z ,,lwem północy“ w Perejasławiu. Również nie byłby autor za przykład współczesnym rusinkom stawiał kniahini Olgi (str. 23), o której historya wie chyba tyle, że w okrutny sposób wycięła i zniszczyła plemię drewlańskie a na starość stała się dewotka. Nie ma co mówić, ładny ideal!
Lecz jeśli nie dopisują naszemu autorowi sprawy wyższe, to może szczęśliwszy on w malowaniu scen codziennego życia, w wypowiadaniu wreszcie swych własnych osobistych uczuć? Prawda, już z wyżej wypisanych ustępów mógł się czytelnik przekonać, że u p. Maślaka frazes bardzo często zastępuje szczere uczucie; frazesem też, u nie szczerem uczuciem tchnie jego wyznanie, że już od dawnych lat pokochał siłę życia, bliźnich, Boga, świat“ (str. 146). Jak można pokochać taka wątpliwej wartości abstrakcyę, jak „silu życiu," wyrugowaną obecnie z biologiii i fizyologii, tego sobie nie mogę przedstawić, łecz zdaje mi się, że wcale nie o miłości do ludzi świadczy ta nauka, którą daje p. Maślak jakiemuś cbłopczynie: „a powoli, moj chłopczyno, będziesz wiedział, żeś się na to urodził, byś klął" (str. 125). Przeciwnie, autor wyznaje, że „bardzo po straszyły te noce bezsenne, które mu kazały duchem i sercem zaglądać pod strzechy pochyłe“ (str. 35). I rzeczywiście, z całej książki widać, że autor bardzo rzadko s niechętnie zaglądał pod te strzechy. Gdziekolwiek w swych wierszach dotyka życia rzeczywistego i bytu ludu, popełnia mnóstwo omyłek i niedorzeczności, zamiast realnych obrazów daje puste i utarte frazesy, zamiast faktów — stare i przeżute szematy, zapożyczone z książek. I tak na grób samobójczyni każe on przechodniom rzucać słomę (str. 2, 6); oczywiście, czytał, że na takie groby lud rusiński zwykł coś rzucać, lecz zapomniał, że kładzie tylko gałęzie, lecz w żaden sposób nie słomę. Tak samo wiejskiej dziewczynie każe w cerkwi stawać blisko ołtarza (str. 11), nie wiedząc snać o tem, iż w naszych wiejskich cerkwiach ściśle zachowuje się ten obyczaj, że przednią połowę cerkwi zajmują mężczyźni, tylnią pod chórem kobiety i dziewczęta. Tak samo uparcie każe p. Maślak wiejskim dziewczętom stroić się w rutę (str. 13, 38, 39, 53) nie wiedząc o tem, że ruta jest symbolom śmierci, nie wesela. Sam nawet poczuwa swą bezsilność na tem polu, kiedy (str. 130) błaga losu, by go „wrócił na realny poziom ziemi,“ chociaż w tymże samym wierszu zdradza zupełną nieświadomość tego, czem jest ten realny poziom i czego on wymaga od poety. Błaga bowiem dalej autor, by mu wolno było choć na dzień jeden stać się „małoletniem dzieckiem w koszulce, pelnern wiary w świętu niebiosa.“ No, taki realny poziom nie wieleby p. Maślakowi przyniósł korzyści.
Najlepiej stosunkowe udają mu się drobne wierszyki, opiewające miłość osobistą, bez żadnej myśli głębszej i ogólniejszej, lub też krótkie anegdoty, niby to satyryczne, lecz raczej tłuste i płaskie, w rodzaju np. tej, że dziewczyna, poszedłszy do cerkwi, przez cały czas mszy stała blisko ołtarza, obrócona twarzą do chóru i „modliła się do tego świętego, co na chórze, z czarnymi oczyma“ (str. 11), łub też „przelęknionej,“ która idąc w nocy do sąsiedniej chaty, napotkała parobka i uważając go za stracha, chciała go odpędzić modlitwą, podczas gdy on ją całował (str. 19—20), lub też „realnej,“ która słuchając miłosnej spowiedzi młodzieńca, nie znajduje innych słów odpowiedzi prócz tych: „patrz pan, jaka ładna fasola,“ lub wreszcie tej „świętei,“ która ciągle chodzi do kościoła, modli się, spowiada i nie może darować przyjaciółce, że pokochała studenta, lecz sama jednei nocy ucieka z oficerem (str. 56). Są to zwykłe anegdoty, w jakich lubują się starzy kawalerowie, autor zaś nie umiał wlać w nie ani odrobiny jakiejkolwiek świcżej myśli, lecz jedynie starał się wydobyć na wierzch zawartą w nich tłustość.
Ńa zakończenie tej charakterystyki, opartej na własnych słowach poety, winienem przytoczyć jeszcze dwa ustępy z jego poezyi „Nowyj zakon.“ Być może, że p. Maślak, przeczytawszy mój rozbiór, zechce o nim powiedzieć: „Był poeta, co z serca i z natury znał piękne prawidła poezyi, lecz za prawdę wielką, głęboką, shańbił go krytyk z profesyi“ (str. 101). Chociaż nie krytyk z profesyi, bardzo bym był rad, żeby na mnie spadł powyższy gorzki zarzut; sądzę jednak, że on nie może spotkać mię
wcale. Szczerze szukałem tej „prawdy wielkiej, głębokiej“ w poezyach pana Maślaka, lecz — świadkiem czytelnik —prócz pustych frazesów, dziecięcej niewiadomości i braku zasad jakichkolwiek, niczego nie znalazłem. Poezye to i ich wziętość. nie tyle śród publiczności rusińskiej, ile śród koryfeuszów naszej literatury — to zjawisko nader smutne, i jeżeli może za długo zatrzymałem się nad niemi, to tylko dla wykazania, na jakie bezdroża zaprowadzić może człowieka bezsprzecznym obdarzonego talentem i pracowitego — galicyjska blaga i ciemnota. Była chwila, kiedy niektórzy prowodyrowie narodowców rusinskich wysyłali p. Maślaka w roli rycerza smutnej postaci dla zwalczenia „racjonalizmu i radykalizmu“ młodzieży. I w obecтym tomiku p. Maślak bardzo wiele prawi o wierze, którą niby to kiedyś miał, która mu wydarto, lecz którą mimo to posiada, ponieważ często powołuje się na Boga i chce nawet zbadać kształty jego korony. Zdaje mi się, że wobec tego wcale ciekawo światło rzuca na jego religię i moralność następująca strofa (str. 100). którą próbowałem przełożyć mową wiązaną i która niech będzie zakończeniem tej charakterystyki:
„Pracuj“ — mówi mi uczony;
„Módl sie!“ — ksiądz mie napomina:
Jam sie modlił, jam pracował,
Ale doli mojej niema.
Bo modlitwa dziś — parada,
Praca — blagą jest w tej porze.
W świecie jeden głos rozbrzmiewa;
„ Targuj każdy, jak kto może.“
I. Franko.
________________
*) Jest to nieprawda, bo p. Maślak jeszcze mlody, co najwyżej 25-letni chłopiec i wielki „kawaler.“
II.
Jeżeli wpływ szkoły (nie literackiej, lecz właściwej a do tego jeszcze c. k. galicyjskiej gimnazjalnej) jest tak znaczny i widoczny nawet w liryce, najmniej podlegającej gustom publiczności i zostawiającej najszersze polo indywidualizmowi i właściwościom poety, to dałeko znaczniejszym będzie on w utworach dramatycznych, w teatrze. Teatr rusiński —to instytucya, prowadzona silami zbiorowemi, zostająca w sprawach artystycznych pod bezpośrednim nadzorem i kontrolą samych prawie nauczycieli gimnazyalnych, zasiadających w wydziale „Ruskiej Besidy“ i w komitecie teatralnym. Gusty więc tych panów decydują o wartości każdej prawie sztuki, wchodzącej na deski sceny rusińskiej, a już bezwzględnie każdej sztuki oryginalnej. Co nie podchodzi pod miarę ich pojęć estetycznych, to nigdy się do teatru nie dostanie. Cennych prac dramaturgów ukraińskich nowszych, jak Staryckicgo Ne rudyłos, Kropiwniekiego Daj serciu wolu i t. d. nic próbowano nawet wystawić; Hłytaj tegoż Kropiwnickiego zyskał sobie prawo obywatelstwa dopiero po długiej i zawziętej walce z przesądami—nie przeciętnej publiczności, lecz wlasnie najinteligentniejszych przedstawicieli rusińskich, którzy nawet dotychczas wypowiadają o wartości i „moralności“ tej sztuki wręcz przeciwne sądy.
Wogóle kanon estetyczny naszych naczelnych estetyków da się streścić w kilku, przeważnie przeczących zdaniach: „Jak najmniej chłopstwa, a jeżeli już chłopstwo, to przynajmniej „podczyszczone“, przemawiające tak, by nic gorszyło uczniów gimnazyalnych! Żadnych słów „nieestetycznych“ i żadnych sytuacyj „niemoralnych“! A zresztą pisz i przedstawiaj, co ci się podoba!“
Ironia losu! Kanon ten, na pozór tak niewinny i sprawiedliwy, przy surowem zastosowaniu staje się kodeksom obłudy i fałszowania prawdy życiowej, nosi więc w sobie samym jądro niemoralności, które może rozwinąć się w zupełny brak podstawy moralnej, jak to widzieliśmy w poezji p. Maślaku. Zobaczymy, co za kwiaty hoduje on w literaturze dramatycznej!
Jest we Lwowie nauczyciel gimnazjalny, posiadający niewątpliwy talent dramatyczny, lecz pod wpływom pojęć, wyrobionych, jak się zdaje, na gramatyce greckiej i łacińskiej, lękający się wszelkiego realizmu, pozytywizmu i innych (ciemnych dla niego) izmów, jak dzieci żelaznego wilku. W ostatnich trzech latach napisał pięć komedyj, u ponieważ w nich zastosował streszczone powyżej zasady, więc nic dziw, że uznano go za pierwszorzędną silę, od razu zajął stanowisko prawie wyłącznie kierujące w sprawach teatru, u od nowego roku 1887 w jego ręce została też złożona redukcja jedynego rusińskiego czasopisma literacko-naukowego Zorja. P. Gzegorz Ceglniski jest rzeczywiście obecnie głową literacką starszego obozu galicyjskich rusinów-narodowcow; prócz komedyj napisał parę nowel, umieszczonych w Zori, a z nowym rokiem rozpoczął tamże, obok krótszych szkiców, druk większej, jak się zdaje, powieści z życia ludu hercegowińskiego. Godzi się więc rozpatrzeć bliżej jego utwory, przedewszystkiem dramatyczno, które obecnie z powodzeniem grano bywają przez rusińską trupy teatralną pp. Biberowicza i Hryniewieckiego i stanowią, bądź co bądź, pierwszy zawiązek oryginalnego galicyjsko-rusińskiego repertuaru.
Z pięciu komedyj p. Ceglinskiego dwie poczerpnięto z życia „inteligencyi", dwie z ludowego, a jedna z mieszczańskiego. Składające pierwsza grupę: Na dobroczyn
ne cele i Sokolyky (t. j. starzy kawalerowie) są bez wątpieniu najsłabsze ze wszystkich: zdaje się, że widzimy przed sobą odgrzane stare i dawno zapleśniałe koncepty niemieckich komedyopisarzy XVIII st. w rodzaju Gellertu, maryonetki bez barwy i bez najmniejszej próby psychologicznego motywowania czynów, bez najmniejszej wzmianki o jukienikolwiek życiu duchoweni, o jakiejkolwiek inteligencyi tych postaci, wychodzącej po za ramy czysto zwierzęcych życiowych interesów. Ukształceni ludzie (być może rusini) w komedyach p. Ceglińskiego śpią, jedzą, zażywają lekarstwu, czytają nawet gazety, osobliwie wiadomości o awansach (książki ich nudzą), urządzają widowiska i koncerty na cele dobroczynne, t. j. dla złapania męża córce, żenią się wreszcie bez najmniejszego względu na uczuciu i rozwój umysłowy drugiej płci, płodzą dzieci przeznaczone na to, by wyrastały na obraz i podobieństwo swych rodziców. Kobieta dojrzewa jedynie w tej myśli, że głównem zadaniem jej samoistnego, panieńskiego życia jest złapać sobie mężu: w tym jedynie celu uczy się cokolwiek czytać, gry na fortepianie, a głównie przechodzi pod przewodnictwem matki i ciotek najzupełniejszy kurs kokieteryi i wszelkich sztuczek żeńskich. W mężczyźnie szuka nie rozumu, nie charakteru, nic uczuciu, lecz dobrze rozwiniętej budowy fizycznej i kapitału, czy to w postaci gotówki, czy w postaci stanowisku. Odrzuca jogo propozycyę, gdy ma na oku innego, przedstawiającego większą wartość materyalną, lecz w następnej chwili może zemdleć, gdy się dowie, że odrzucony przez nią—awansował. Również i mężczyzna spogląda na tę nędzną komedyę, jak na coś, co leży w porządku rzeczy i całkiem obojętnym jest, czy dostanie rękę takiej „wymarzonej“ panny, czyjej młodszej głupiutkiej siostry, czy wreszcie—służącej. Słowem, w tych komedyach znajdujemy się zupełnie na tym samym gruncie moralnym i umysłowym, juki poznaliśmy w poezyach p. Maślaku, z tym jednym chyba wyjątkiem, że p. Maślak przynajmniej czasem sypnie parę frazesów patryotycznych, a bohaterowie p. Ceglińskicgo o żadnym patryotyzmie, o żadnej Rusi nawet nie myślą nigdy.
W tym względzie daleko wyżej od inteligencyi stoi u p. Ceglńskiego lud i mieszczaństwo. W komedyi Tato na zaręczynach na tle banalnej z XVIII w. osnowy — przebieranie starej daty małomieszczanina w frak i spodnie dla dogodzenia kaprysowi „pańskowatej“ ekonomowej, z której córką chce się żenić niby inteligentny jego syn — narysował p. Cegliński przynajmniej jedną prawdziwą figurę, owego ojca, człowieka z silnem poczuciem swej osobistej godności z pogardą dla wszelkiego blichtru i pozoru. Jest to może najsympatyczniejsza postać w całym dotychczasowym repertuarze pana Ceglińskiego.
W jednoaktowej farsie Zły dzień, której wątku dostarczył fakt tak żywy i współczesny, jak wybór posła sejmowego w molem miasteczku, autor mimo to dowiódł, że pod względem metody opracowywania przedmiotu stoi na gruncie tradycyj XVIII stulecia. Nie poruszywszy nawet głębszego tła kwestyi: co to za wybory, jakie sprzeczno interesy w nich się ścierają, do jakich celów dążą przeciwnicy i t. p.—dal nam jedynie obrazek jednego manewru, obrazek zręcznie uscenizowany, ale ani typowy w naszych stosunkach, ani nawet prawdopodobny. Dwaj „porządni“ włościanie przybywają do miasteczka, dla wzięcia udziału w wyborach. Kandydat przeciwny temu, za którym chcą głosować, zjednał dla siebie żydów, którzy mają za nim agitować zapomocą rozdawania wyborcom wódki, kiełbas i innych przekąsek. Partja ta czuju się silną, — wie atoli, że dla zwycięstwu ostatecznego potrzebuje tylko dwóch jeszcze głosów. Głosy te mają żydzi wydobyć od owych włościan, — urządzają więc na nich formalną zasadzkę, rozstawiają straże po gościńcach, które każdego jadącego do miasta chłopa mają pytać, skąd on. Gdyby zaś był z tej wsi, skąd owi wyborcy (bo osobiście żydzi ich nie znają!), straże powinny konwojować ich do miasta i dostawić prosto w ręce żydów, którzy obrobią ich po swojemu. Tymczasem wyborcy, zmiarkowawszy już po drodze, o co chodzi, zmylili straże, oświadczając, że jadą z innej wsi, i takim sposobem niepostrzeżenie przybyli do miasta. Tu mieniają się odzieżą ze swymi parobkami i przystępują do urny wyborczej. Naturalnie parobków, przebranych za gospodarzy, opada tłum żydów, traktuje ich, nie dowiedziawszy się nawet, czy są wyborcami, namawia do głosowaniu za kandydatem panem, gdy w tem rozlega się za sceną radosny krzyk, że właśnie przy pomocy dwóch głosów owych przebiegłych wyborców kandydat „chłopski“ zwyciężył.
Pomimo całej płytkości tego konceptu i braku motywu, farsa pokazuje nam, bądź co bądź, dodatnie strony charakteru ludowego — wytrwałość w bronieniu swoich, czy dobrze czy źle zrozumianych interesów i to, choć niejasne jeszcze, lecz widoczne dążenie do rozwoju, do świadomości narodowej, które obecnie przejawia się w naszem ruchu chłopskim i napawa otuchą w lepszą przyszłość każdego szczerego miłośnika postępu.
Wreszcie ostatnia komedya p. Ceglińskiego Szlachta chodaczkowa, która w przeszłym roku pierwszy raz ujrzała światło teatralne, u dopiero teraz ma być drukowaną w Zori, jest z wielu względów najlepszym z dotychczasowych utworów tego autora. Widzimy w niej kilka żywo z natury schwyconych postaci szlachty zagonowej; z wielką zręcznością sceniczną, chociaż także bez żadnej głębszej myśli przewodniej, odmalowana walka wyborcza (tym razem idzie o naczelnika gminnego) w podgórskiej wiosce, zamieszkałej w połowie przez chłopów, u w połowic przez szlachtę „chodaczkową." Mimo swych zalet komedyu ta miała mniejsze powodzenie we Lwowie, niż np. nierównie od niej słabsza Sokołyky. Przyczyny tego faktu szukać należy prawdopodobnie w tem, że szlachty chodaczkowej w Galicyi stosunkowo niewiele, tak, że niewielu z publiczności lwowskiej miało sposobność widzieć z bliska jej zwyczaje i sposób życia, a dla takich, którzy go rzeczywiście nie widzieli, cała akcya musiała wydać się czemś nieprawdopodobnem i w wysokim stopniu naciągniętem. Rozbiór tej komedyi podam czytelnikom Prawdy wtenczas, kiedy sam utwór będzie drukiem ogłoszony.
Iwan Franko.
[Prawda, 1887, N 2, s. 18-19; N 6, s.66-67]
05.02.1897