Z wrażeń tureckich.

W Turce świat deskami zabity, a tamtejsze ck. władze oczywiście odwykly od widoka ludzi, pochodzących z po za granic powiatu, a z drugiej strony mają nieco przesadne wyobrażenie o ważności tego powiatu jako ustanowionej przez samego Boga naturalnej fortecy dla spokoju i bezpieczeństwa nietylko Galicji, ale i całej Austrji. Niech tylko pokaże się w granicach powiatu twarz obcego, inteligentnego człowieka, przybywającego tutaj nie w ctarakterze urzędowym i nie dla geszeftu, natychmiast mobilizują się wszystkie siły dyspozycyjne, wchodzi w funkcję aparat administracyjny i wywołuje efekta niespodziane i podziwu godne, każące nam zapominac, że powiat turecki znajduje się w konstytucyjnej Austrji.

 

I niedawny wiec turecki nie obszedł się bez takiego akompaniamentu. Zaledwie w przeddzień wiecu zaczęli się zjeżdżać okoliczni księza i pojawil się piszący te słowa jako sprawozdawca Kurjera Lwowskiego, natychmiast rożbiegli się żandarmi po wszystkich domach zajezdnych i nawet po sklepach, gdzie zazwycżaj zachodzą przyjezdni, przypominając im surowo ich obowiązki co do meldowania gosci. Książki meldunkowe natychmiast musialy być odeslane do żandarmerji, a że niektóre meldunki były niezupełnie tak wyczerpujące, jak tego było potrzeba p. wachmistrżowi, to jeszcze po godz. 11. w nocy przybiegał żandarm do dotyczącego gospodarza za uzupelnieniem meldunku.

 

Na drugi dzeń, podczas wiecu było to samo z nowoprzybyłymi gośćmi: sprawozdawca Halyckiej Rusi gasp. Markow i dr. Danilowicz, którzy przybyli zrana w dzień wiecu, nie zdążyli jeszcze futer i papuczy, gdy już im przedłożono książki meldunkowe.

 

Nie dziwiliśmy się temu bardzo i spełniliśmy żądania władzy tem spokojniej, ileże gospodarze mówili nam, że "to u nas zawsze tak". Poźniej dopiero przekonałem się, że to niezupelnie prawća, gdy bowiem w trzy dni po wiecu, przejeżdżjąc znowu przez Turkę, nocowałem u tejo samego gospodarza, co i przedtem, o książce meldunkowej nie było już ani wzmianki.

 

Po wiecu wskutek zaproszenia znajomego mi księdza H. Soltykiewicza ż Botelki wyżnej koło Boryni udałem się z nim do jego domu, mając zamiar pojechac stamtąd dalej na Komarniki, Krasne, Zadzielsko do Skoleg0, by tą droją dostać się do koleji. Przegawędzilismy z księdzem parę wieczorów, wspominając rozmaitych dawnych znajomych, w sobotę d. 2 bm. odwidziliśmy ks. Gzajkowskiego w sąsiedniej wsi. Botelce niżnej, a gdy się ks. S. dowiedział, że zajmnję się starą literaturą i bibljografją ruską, zaprowadził mię do swej cerkwi w Botelce i do filjalnej w Jaworowie, gdzie miałem sposobność oglądać kilka rzadkich druków cerkiewnych z XVII. wieku, a z trzech książek zrobiłem sobie nawet dokładne wypisy bibljograficzne. W niedzielę po obiedzie wyruszyłem w drogę, a że pogoda się zmieniła i silny wiatr poruszał leżącą na górach pokrywą śniegową, zadymając w niższych miejscach drogę, zaniechałem zamiaru odbywania kilkudziesięciokilometrowej drogi bez gościnca po górach i postanowiłem wracać do Turki, a stąd jechać pocztą do Chyrowa do koleji.

 

Zaledwie jednak wyjechałem z podwórza plebanji na drogę gminną, spotyka nas żandarm, zatrzymuje sanki i przystępując do mnie zapytuje mię:

 

— A dokąd pan dobrodziej jedzie?

 

Zamyślony w tej chwili o czem innem i nie spostrzegłszy nawet dobrze żandarma z powodu zadymki śnieżnej, odpowiedziałem: Do Kołomyi, lecz natychmiast poprawiłem tę mimowolną pomyłkę i powiedziałem:

 

— Do Turki.

 

— A jak się pan dobrodziej nażywa?

 

— Iwan Franko.

 

— A co pan dobrodziej tu robił?

 

— Gościłem u księdza Soltykiewisza.

 

— Proszę pana udać się ze mną do burmistrza.

 

— Do jakiego burmistrza?

 

— No, do tutejszego naczelnika gminy.

 

Było to nam po drodze. Żandarm nie mówiąc nic więcej, wsiadł obok mnie na sanky. Pojechałiśmy. Burmistrz botelski, to prosty Bojko, który długo nie wychodził do pokoju urzędowego. Żandarm tymczasem prowadził ze mną protokół.

 

— Jak się nazywa ten ksiądz, u którego pan gościłeś?

 

— Ks. Soltykiewicz.

 

— Proszę pana — nie, on się tak nie nazywa.

 

— Ja wiem, że się tak nazywa, gdyż znam go jeszcze z seminarjum.

 

— A ja wiem, że się nazywa Zaltykiewicz.

 

— A ja wiem, że się tak nie nazywa.

 

— No, nie będę się z panem sprzeczał — rzekł żandarm widząc, że mu się to niewinne suggestywne pytanie nie powiodło. — Czy ks. S. jest pański krewny? — pytał dalej.

 

— Nie, ale znajomy. Czyż to tylko do krewnego się zajeżdża?

 

— A cóż pan dobr. tu robił?

 

— Com miał robić? Jedliśmy, piliśmy, gadaliśmy...

 

— A co pan dobrodziej robi tu w cerkwiach?

 

— Bytem z księdzem w cerkwiach w Botelce i w Jaworowie (filja), przeglądałem tam stare książki i obrazy, nawetem sobie wypisał parę tytułów — mogę je panu pokazać.

 

— Proszę.

 

Pokazałem żandarmowi moje wypiski. Chwycił je pospiesznie, lecz prawie tak samo pospiesznie odlożył, mówiąc.

 

— No, w ruskiem piśmie nie jestem tak biegły. A ma pan dobr. jakie papiery?

 

Wypatrzyłem się na niego.

 

— Pytasz mię pan o paszporl?

 

— No, paszport czy nie paszport, ale jakieś papiery musisz pan mieć.

 

— Jakie? Jestem korespondentem Kurjera Lwowskiego, byłem na wiecu w Turce i jadąc sądziłem...

 

— Wiem, wiem — przerwał mi żandarm — wszystko to wiadomo mi dokładnie, ale przecież...

 

— Mogę panu pokazać moją kartę kolejową — rzekłem, nie mogąc się domyśleć, jakich też papietów żąda ramię władzy.

 

— Proszę.

 

Wziął, frzeczytał bardzo uważnie aż do słów "Kein Freigepack" włącznie, a oddając mi ją, rzekł:

 

— Wszystko to tak, proszę pana, ale wszystko to wydaje mi się bardzo podejrzanem.

 

Ostatnie słowa wyrzekł z tajemniczym przyciskiem.

 

— Co mianowicie? — zapylałem.

 

— No, to, że pan tutaj bawił, po cerkwiach chodził, że pan powiedział mi: jadę do Kołomyi.

 

— To była pomyłka.

 

— Ja nie wiem. To jest rzecz strasznie polityczna.

 

Roześmiałem się.

 

— Niech się pan nie śmieje. Musisz się pan ze mną udać do Turki, do pana starosty.

 

— Cóż, jeżeli mus, to mus. Jadę i tak do Turki, będzie mi po drodze — rzekłem i znowu wsiedliśmy do sanek.

 

Po drodze zapytałem żandarma skąd on?

 

— Z Boryni — odpowiedział.

 

Jechaliśmy zresztą w milczeniu, walcząc z falami wiatru i śniegu i przypatrując się górskiej okolicy, której śnieżny całun gdzieniegdzie był biały, a gdzieniegdzie, pod wpływem jakiejś osobliwej refrakcji światła miał kolor niebieski isprawial taki widok, jak gdyby kawał błękitu niebieskiego urwał się i spadł na ziemię.

 

Przejeżdżając przez Borynię myślałem, że żandarm wstąpi do swego posterunku i doniesie swemu bezpośredniemu przełożonemu o tem, co zaszło w Botelce, lecz oczywiście miał on już instrukcję z góry daną i pojechaliśmy wprost do Turki. W starostwie w kancelarji nie było już nikogo, była to niedziela, godzina może czwarta po południu. Zresztą starosty tureckiego p. Morawskiego w Turce nie było. Żandarm zrobił mi uprzejmą propozycję udać się z nim na posterunek żandarmerji, lecz perspektywa ta nie bardzo mi się uśmiechała, więc poprosiłem go, by poszedł ze mną do p. Teliszewskiego, a ten zapewne wyjaśni rzecz całą p. komisarzowi Albertowi. Po niejakiem wahaniu żandarm przystał. P. Teliszewski okazał się rzeczywiście nader uprzejmym, udał się z nami natychmiast do pomieszkania p. komisarza, który również niezwłocznie udał się do kancelarji. "Żandarm XX. (nazwiska nie dosłyszałem) melduje pokornie, że przystawiłem p. Iwana Franko — raportował żandarm. P. komisarz prosił mię siadać, udał się z żandarmem do sąsiedniej kancelarji i miał z nim dość długą rozmowę. Wyszli następnie obaj.

 

— No — zwrócił się do mnie p. komisarz — znalazłeś się pan w nieprzyjemnej sytuacji.

 

— A, w dość nieprzyjemnej — odrzekłem — zwłaszcza, że nie wiem, za co mnie ten zaszczyt spotyka.

 

— No, proszę pana, jakoś się pan nie dostatecznie wylegitymował przed żandarmem.

 

— Jakże się miałem legitymować? Przecież paszportu brać nie będę dla podróży do Turki.

 

— Ha, widzi pan, to trudna rzecz. Pan jako dziennikarz wie zapewne, że tu się włóczą rozmaici emisarjusze.

 

— Nic o tem nie wiem. Zresztą nawet jeżeliby się włóczyli, to czegoby oni tutaj chcieli? Może się jacy gdzie włóczą po Lwowie lub Przemyślu, ale tu w górach...

 

Uśmiechnął się pan komisarz.

 

— Widzi pan, to trudno. Wiesz pan przecież, że się podobna rzecz stała i p. Dunikowskiemu, docentowi politechniki. Aresztowano go w Mielnicy. To była jeszcze o tyle przykrzejsza sprawa, że on jeździł z polecenia rządowego i na koszt rządu zajmował się badaniami geologicznemi.

 

— To bardzo smutno — odrzekłem — że u nas na prowincji człowiek, zajmujący się geologją lub bibljografją musi się czuć mniej bezpiecznym, niż rzezimieszek.

 

P. komisarz przeglądnął również starannie moje wypiski bibljografczne, prosił mnie, bym mu je odczytał, lecz nie dosłuchał całego, wynotował sobie tytuły dzieł, których spisy miałem zrobione i uwolnił mnie. Podziękowawszy mu za wyświadczoną mi usługę, przenocowałem w Turce, a nazajutrz rano wyjechałem pocztą do Chyrowa.

 

Oto jest treściwe i wierne sprawozdanie z mej tureckiej odysei. Może się ona wydać komiczną, lecz bądź co bądź jest pouczającą, sądziłem przeto, że nie od rzeczy będzie opowiedzieć ją czytelnikom. Zauważę, że p. komisarz wobec p. Teliszewskiego oświadczyć miał, że żadnej instrukcji żandarmerji nie dawał; o ile to oświadczenie zgadza się z faktami wyżej opowiedzianymi, tego nie będę rozstrzygać. A turystom, zwidzającym powiat turecki, radzę szczerze zaopatrzyć się we wszelkie możliwe papiery...

 

[Kurjer Lwowski]

08.01.1892