(W sprawie kulparkowskiej*).
Od paru tygodni prasa nasza przeżuwa sensacyjną sprawę, zrodzoną na tle społeczno-dziennikarskich stosunków Galicji, nie mogąc się wydostać z zaczarowanego koła sprzecznych ze sobą zdać, chętnie dając posłuch najniedorzeczniejszym sądom.
Mówimy tu o tak zwanej kwestji "kulparkowskiej".
Na pozór fakt przedstawia się ohydnie, wyrywa z piersi okrzyk grozy i oburzenia, rani boleśnie najdelikatniejsze uczucia człowieka, zmusza do głośnego i gorącego protestu. W szpitalu dla obłąkanych, tym przytułku dla najnieszczęśliwszych z nieszczęśliwych istot, tym przybytku nędzy, o którym najbardziej zakamieniali ludzie nie mogą wspominać bez trwogi i współczucia, dręczą, biją, torturują chorego, który się opiera barbarzyńskim poleceniom lekarzy i okrucieństwu służby, chorego, który nadto odznacza się rozsądkiem i inteligencją, należy do wyższych sfer społecznych i dla otoczenia jest całkiecn bezpieczny, chorego wreszcie, którego całą winą jest tylko to, iż cierpi na lekką manję wielkości!
Tak się przedstawia sprawa w świetle sensacyjnej pogłoski, jaką rzuciła w świat jedna z galicyjskich gazet (Dz. Polski), a którą w lot pochwyciła i rozniosła urbi et orbi żądna skandalicznych wieści kurjerkowa prasa.
Rozpatrzmy sprawę tak, jaki była w rzeczywistości i w tym celu zwróćmy się przedewszystkiem do raportu komisji, której poleconem zostało przez Wydział krajowy jej zbadanie.
(Tu następuje orzeczenie komisji).
Tyle dowiadujemy się z badań komisji o faktyczej stronie sprawy. Pomijamy kwestję, co skłoniło organ galicyjski do grubjańskiego ataku przeciw lekarzom szpitala kułparkowskiego, chcemy rozebrać tylko, o ile słusznem i zgodnem z zasadami nauki było postępowanie oskarżonych lekarzy z obłąkanym Zakrzewskim.
Przedewszystkiem musimy scharakteryzować w krótkości ten obłęd, którym był dotknięty Zakrzewski. Obłęd wielkości należy do bardzo poważnych zboczeń umysłowych, do grupy t. zw. "wyrodnień psychicznych", t. j., chorób rozwijających się na tle dziedzicznej neuropsychopatycznej konstytucji, chorób, głęboko porażających mózg i dających bardzo słabe szanse wyzdrowienia. Człowiek, zapadający na obłęd wielkości, już od najmłodszych lat zdradza predyspozycję do rozstroju umysłowego. Choroba nie wybucha nagle, nie zjawia się jak deus ex machina, lecz łączy się nierozdzielnie z całą umyslowością, całą indywidualnością, calem życiem danego osobnika. Cechą znamienną tego zboczenia, noszącego w psychiatrji nazwę chronicznej paranoi, są błędne wyobrażenia (idees fixes), które bywają dwojakiego rodzaju; ideje prześladowcze i ideje wielkości. Teorja odróżnia dwie te formy obłędu, w rzeczywistości jednak przebiegają one zwykle współcześnie, przyczem w jednych wypadkach na pierwszy plan wysuwają się ideje wielkości, w drugich — ideje prześladowcze.
Wejrzyjmy w świat psychiczny chorego, dotkniętego chronicznym obłędem. Chory wierzy, że jest ofiarą prześladowania, że zewsząd otacza go rój nieprzyjaciół, czyhających na jego mienie i życie. W najniewinniejszych słowach znajomych, upatruje złośliwe i uwłaczające czci jego uwagi: każdy na ulicy wskazuje nań palcem, szydzi z niego i rzuca jakieś obelgi. W gazetach znajduje aluzje co do swych osobistych wad. Nic dość na tem: Umysł jego, zmonoideizowany na punkcie prześladowania, od czasu do czasu obsiada tłum żywych, jaskrawych halucynacyj, które ukazują mu postacie mniemanych prześladowców: chory ich słyszy, widzi, dowiaduje się od nich tajemnicy całej kampanji prześladowczej, zastanawia się głęboko nad zagadkową treścią usłyszanych słów.
Niezawsze jednak chory ulega takim przykrym złudzeniom. Od czasu do czasu zdarzają mu się i wesołe, rozkoszne, lecz nie mniej szalone przywidzenia. Ni ztąd, ni z owąd choremu się zdaje, że ludzie patrzą nań z jakimś respektem, że pisma wspominają z lekka o jego znakomitem pochodzeniu, że dygnitarze oglądają sią za nim i oddają mu hołdy. Obłąkany zaczyna wierzyć, iż istotnie musi należeć do arystokratycznej lub królewskiej rodziny, że jest prawnym spadkobiercą korony, lub że ma odegrać wielką rolę reformatora w świecie religijnym. Ideje te bynajmniej nie kłócą się z jego obłędem prześladowczym — przeciwnie, wzmacniają go i utrwalają. Chcą mnie zgładzić, otruć, powiesić — rozumuje obłąkany — bo mam uczynić olbrzymi przewrót w życiu politycznem, bo mam podjąć demoniczną walkę o przynależne mi w narodzie prawa. I tak chory żyje nieustannie w fantastycznym świecie podwójnych złudzeń: manji wielkości i prześladowania.
Teraz zapytujemy, czy tego rodzaju obłąkany może znosić spokojnie pobyt w szpitalu? W najniewinniejszych słowach i czynach otoczenia, zwykł on upatrywać broń przeciw sobie zmierzoną. Cóż dopiero mówić o środkach, przedsiębranych przez lekarzy w celach terapeutycznych? Choremu zastrzyknięto płyn uspakajający. Szalona jego fantazja widzi w tem jaskrawy dowód nowej zaciętości sprzysiężonych przeciw niemu wrogów. Wszędzie gotują mu tortury, wszyscy czyhają na jego życie, kładą nań prześcieradła, stawiają mu syna pizmy. On, Zygmunt August III, Mojżesz II, musi znosić cierpliwie te hańbiące cześć jego monarszą okrucieństwa, których dopuszcza się względem niego bezmyślna tłuszcza sługusów i półmędrków!... Czy można się dziwić, że chory skarży się na udręczenia moralne, których sprawcami są lekarze i służba szpitalna?
Ale charakterystyka nasza chronicznego obłędu nie jest jeszcze zupełną. Ważną cechą tego cierpienia jest również to, iż funkcje logiczne w pierwszym okresie paranoi bardzo mało szwankują. Zjawisko to, na pozór paradoksalne, znajduje swe racjonalne objaśnienia. Idees fixes, które wyznaje obłąkany, nie stanowią rezultatu błędnego rozumowania; powstają one drogą czysto organiczną, źródło swe posiadając w nienormalnych procesach, zachodzących w komórkach mózgowych. Chory z początku posiada jeszcze świadomość nieracjonalności swoich wyobrażeń; wyobrażenia te jednak z czasem zaczynają z taką silą narzucać się jego umysłowi, tak natrętnie wdzierać się do jego wyobraźni, że wobec wyrazistości i jaskrawości przywidzeń, świadomość zaczyna coraz słabiej krytykować i coraz chętniej ze złudzeniami się godzić. Logika jednak chorego w ogóle biorąc, pozostaje nietkniętą: jest ona niekrytyczną tylko wobec ograniczonej sfery pojęć, samorzutnie rozwijających się w mózgu.
Teraz rozumiemy, czemu chory Zakrzewski mógł czynić na profanach wrażenie człowieka zdrowego. Nie dotknijmy się jego wyobrażeń błędnych, nie zmuśmy go do ich wypowiedzenia, a choroby nie dostrzeżemy.
Paranoik jeszcze i innych względów może oszukać nieświadomego rzeczy obserwatora. Obawiając się, aby zdrada świętej tajemnicy, którą pieści jego chorobliwa fantazja, nie pociągnęła za sobą przykrych dla niego następstw, nie zwiększyła i tak już wielkiego zastępu wrogów i prześladowców, chory częstokroć błędne swe wyobrażenia na dnie duszy ukrywa. W takich razach djagnozę opieramy niekiedy na jednem słowie, które się choremu niezręcznie z ust wymyka.
Mając to wszystko na względzie, pojmujemy teraz, jak mało może wyrokować laik o znaczeniu pamiętnika chorego. Znajdziemy tam wzruszający opis cierpień moralnych, krytykę życia szpitalnego, złośliwe i niekiedy dowcipne uwagi o lekarzach i medycynie, rozsądny pogląd na rozmaite sprawy życiowe — i... możemy się złapać! Rękopis obłąkanego może być prawdziwie oceniony tylko przez psychiatrę.
A teraz zastanówmy się, czem zawinili lekarze szpitala kulparkowskicgo w postępowaniu z obłąkanym Zakrzewskim?
Z oskarżenia dowiadujemy się: 1) że mu robiono wstrzykiwania podskórne eteru (naturalnie, w celu złagodzenia nadmiernej ekscytacji). W klasycznem dziele profesora Krafft-Ebinga**) czytamy: "Środki narkotyczne grają zasłużenie ważną rolę w terapji obłędu, albowiem zmniejszają pobudzenie psychiczne i darzą snem." W tem miejscu następuje wyliczenie rozmaitych narkotyków, wewnątrz lub podskórnie stosowanych. 2) Że zawijano go w zimne prześcieradła. U tegoż Krafft-Ebinga znajdujemy: "Dzielnie uspakajającym i często hypnotycznie działającym środkiem, są na nowo obecnie zalecane zawijania prisnitzowskie na przeciąg jednej i kilku nawet godzin." 3) Że dano mu na kark synapizm. No, ale chyba każdemu jest wiadomem, że środek ten używa się często w celu odciągnięcia krwi od mózgu i zmniejszenia tym sposobem ekscytacji. Dr. A. Wizel.
*) Z Warszawskiego Przeglądu Tygodniowego.
**) Prof. dr. Krafft-Ebing: "Lehrbuch der Psychiatrie".
(Dokończenie nastąpi.)
[Kurjer Lwowski, 01.10.1890]
(Dokończenie.)
Cóż więc karygodnego uczynili lekarze kulparkowscy? Gdzie owe inkryminowane tortury? Może w sposobie, w jaki polecenia lekarskie były wykonywane? Tutaj właśnie nasuwa się kwestja, którą należy rozwiązać z punktu widzenia naukowego: o ile przemoc może być tolerowaną przy stosowaniu tej lub innej procedury leczniczej? — Weźmy przykład.
Melancholik wyrzeka się jedzenia, żadną miarą nie chce przyjąć pokarmu. Co wówczas czynić należy? Dogadzać chorobliwemu postanowieniu obłąkanego i nie zmuszać go do jedzenia, czy też karmić go przemocą? Trzymając się pierwszej zasady, narażamy chorego na niechybną śmierć głodową. Pozostaje więc karmić go przemocą, a karmienie to jest wysoce przykre i czyni wrażenie gwałtu. Chory się opiera, nie chce ust otworzyć, należy mu par force wprowadzić sondę przez nos lub usta i tym sposobom wlewać pokarmy. Czy można jednak mieć choćby cień urazy do lekarza, stosującego karmienie przez sondę? To samo tyczy się wielu innych manipulacyj. Dla chorego koniecznie potrzebną jest hydroterapia. Wiemy wszyscy, że zabiegi wodolecznicze są przykre. Nieraz złorzeczyliśmy nielitościwym kąpielarzom za bezceremonjalne zlewanie nas zimną wodą. Będąc jednak umysłowo zdrowi, a zatem świadomi pożytku wynikającego z danej kuracji, znosiliśmy manipulacje lecznicze cierpliwie. Czy można żądać od obłąkanego, aby również obojętnie poddawał się przykrej kuracji? Wzgląd ten jednak nie powinien krępować lekarza. Obowiązkiem jego powołania jest czynić to wszystko, co choremu ulgę przynieść może, bez względu na to, że ten lub inny środek przykrość w danej chwili sprawia. Widzimy więc, że oskarżeni lekarze w niczem nie uchybili zasadom nauki, ani zwykłej taktyce lekarskiej.
Nie wchodzimy w to, co ukłoniło pismo galicyjskie do wystąpienia z publicznem oskarżeniem przeciwko zakładowi kulparkowskiemu — szczegóły tej smutnej sprawy niechaj pozostaną za kulisami życia galicyjskiego — korzystamy tylko ze sposobności, aby powiedzieć słowo prawdy Dziennikowi, który powodując się samolubnymi względami, urządził niesłuszną napaść na jedną z najpoważniejszych i najpożyteczniejszych instytucyj. Czy wiecie panowie, ile krzywdy wyrządzacie społeczeństwu, niszcząc w niem zaufanie do zakładów dla obłąkanych? Publiczność jeszcze do dziś dnia czuje niczem nieumotywowaną odrazę do tych olbrzymiej doniosłości instytucyj, taką samą niemal, jak za dawnych czasów, kiedy chorych umysłowo traktowano jak więźniów, trzymano w lochach i dręczono torturami. A wy, panowie, zamiast prostować jej mylne wyobrażenia — rozdmuchujecie zarzewie niechęci i tem wzmacniacie bezzasadne obawy!
Dziwne to, zaiste! Żadna z nauk może nie przejęła się w tak wysokim stopniu duchem humanitarności, jak psychiatrja. Postęp jej, to nietylko rozwój pojęć naukowych, zwiększenie się zakresu wiedzy, wydoskonalenie lecznictwa, ale także — i to przedewszystkiem — rozwój humanitaryzmu! I tę to naukę, którą chlubić się powinna ludzkość, która należy do najwspanialszych zdobyczy wiedzy, spotyka niechęć i niewdzięczność ludzi! Jak się obchodziły społeczeństwa z obłąkanymi, zanim lekarze wzięli ich w swoją obronę? Otwórzmy czarną księgę tragicznych i hańbiących ludzłość dziejów obłąkanych i przejrzyjmy ztamtąd kart kilka.
W średnich wiekach powszechnie wierzono, że chorzy umysłowo są to istoty opętane przez djabła, wskutek czego leczono ich rozmaitemi praktykami religijnemi, a gdy te zawodziły, uciekano się do tortur i do kary śmierci! Ilość nieszczęśliwych ofiar ciemnoty owych czasów jest przerażającą. Nie sposób zliczyć wszystkich procesów przeciw wiedźmom i czarownikom, nie sposób zliczyć tych wszystkich ofiar, które poniosły śmierć za obłęd. Statystyka podaje, że w pewnem księstewku niemieckiem w ciągu niewielu lat stracono 6500 obłąkanych, oskarżonych o czary! Ci, którzy nie ginęli na stosach, okuci w kajdany, cale życie trzymani byli w ponurych i zabójczych więzieniach, gdzie po długim szeregu lat najokropniejszych cierpień, umierali z wycieńczenia, brudu i głodu! Żadne względy uboczne: bogactwo, stanowisko społeczne itd., nie łagodziły losu chorych. Dla wszystkich miano jednakowe środki: praktyki religijne, tortury, karę śmierci lub dożywotnie więzienie!
I tak rzeczy się miały do polowy zeszłego stulecia. Rządy, dbałe tylko o bezpieczeństwo publiczne, nie myślały wcale o reformie bytu obłąkanych. Dla nich najważniejszem było to, aby jednostki niepoczytalne były pilnie strzeżone — to też obłąkanych bardzo chętnie osadzano za kratami więziennemi.
Reforma bytu chorych umysłowych rozpoczyna się w XVIII stuleciu; hasło do nich dali głównie lekarze. Ze wszystkich stron odezwały się głosy nawołujące do łagodniejszego obchodzenia się z obłąkanymi. Pierwszym wszakże, który decydująco na sprawę oswobodzenia chorych umysłowych wpłynął, był lekarz francuski Pinel. Genialny ten uczony i wielki filantrop nauczał, że obłęd jest chorobą, że jest on skutkiem rozstroju funkcyj mózgu, że należy go leczyć jak każdą inną chorobę organiczną i że dla racjonalnej kuracji winny być stworzone szpitale, gdzie nieszczęśliwy chory mógłby żyć spokojnie i wygodnie, zdała od hałaśliwego gwaru życia, wśród warunków wzmacniających go na ciele i na duszy.
Pinel zażądał zdjęcia kajdan z chorych, uwięzionych w Bicetre. Rząd długo się temu sprzeciwiał, obawiając się fatalnych następstw uwolnienia całej falangi istot niepoczytalnych. W końcu zezwolił, podziwiając wszakże odwagę lekkomyślnego lekarza. Jakież było zdziwienie powszechne, gdy przekonano się, że Pinel wyszedł cało z bliższego zetknięcia się z obłąkanymi i że ludzie ci bynajmniej nie są tak groźni, jak dzikie zwierzęta.
Wielki ten fakt historyczny stanowi epokę w sprawie obchodzenia się ludzkości z chorymi umysłowymi. Odtąd we wszystkich krajach europejskich medycyna coraz żywiej zaczęła się interesować upośledzonym losem warjatów, wszędzie zaczęto coraz pilniej zajmować się tą tajemniczą dziedziną wiedzy. Największy wszakże postęp uczyniła psychiatrja w naszem stuleciu. Wspólne usiłowania całego szeregu znakomitych uczonych rzuciły olbrzymi snop światła na zagadkową istotę chorób umysłowych i z drugiej strony zasadę humanitarnego traktowania obłąkanych rozwinęły do ostatecznych granic, doprowadzając do ideału t. zw. norestrain. Nie stało się to nagle, lecz drogą stopniowych zmian i reform, tak że dzisiejszy szpital dła obłąkanych tysiąckroć przerasta humanitarnością ten, w jakim umieszczano chorych trzydzieści lat temu.
Czem jest w dzisiejszych czasach szpital dla obłąkanych? Gdy gorączkowe życie, szalona walka o byt, namiętna gonitwa za karjerą, zepsucie wielkich miast, niezdrowe rozkosze burżuazji, nadmierna praca i jeszcze większe nadużycia — złamią i skruszą umyslowość, przyszłą na świat z dziedziczną skłonnością do rozstroju, i uczynią ją niezdatną do zajmowania dawnego stanówiska w społeczeństwie — natenczas zjawia się nowy świat, nowe społeczeństwo, które przyjmuje na swe łono nieszczęśliwą ofiarę życiowej walki i otacza ją troskliwie atmosferą, wśród której znajduje spokój jej mózg wstrząśnięty i sforsowany.
Oto mamy przed sobą melancholika. Całemi godzinami siedzi na jednem miejscu, pogrążony w głęboką zadumę. Myśli wloką się leniwie, nastrój smutny, pogrzebowy, — wstręt do ruchu, do wrażeń. Wystawmy go sobie wśród codziennych warunków życia. Wszystko go drażni, denerwuje, wszystko sprawia mu ból moralny. Każde wrażenie odbija się żałobnem echem w jego zbolałej duszy, każde budzi w nim smętny i bolesny nastrój. Chory wstępuje do zakładu. Wszystko dokoła jest przystosowane do jego myśli i uczuć. Dusza, pragnąca ciszy, spokoju i izolacji od żywszych wrażeń, znajduje tu dla siebie atmosferę, kojącą jej cierpienia moralne. Jednocześnie chory natrafia na warunki, możliwie hygieniczne dla jego ciała. Pokoje duże, jasne, pokarm odpowiedni do stanu zdrowia, spacery po ogrodach, leki uspokajające i wzmacniające — wreszcie światła i uzdrawiająca rozmowa lekarza.
Jakąkolwiek zresztą chorobą umysłową byłby człowiek dotknięty, skoro tylko wstępuje do szpitala, uwalnia się od denerwujących wpływów rodziny i znajomych, od wstrząsających wrażeń społecznego życia, od drwin i moralizowania zarozumiałych laików.
Szpitale dla obłąkanych częstokroć wracają zdrowie tym, którzy pozostawieni wśród codziennych warunków życia, wśród zwykłych zajęć i stosunków, straciliby do reszty zdrowie umysłowe i przemieniliby się w chorych nieuleczalnych.
Niezawsze jednak zakład rezultatem takim poszczycić się może. W każdym szpitalu dla obłąkanych przebywa wielu chorych, dotkniętych mniejszą lub większą ruiną zdolności umysłowych, tak zwanem niedołęstwem umysłowem (dementia), stanowiącem końcowy rezultat każdego chronicznego obłędu. Pobyt wszakże w szpitalach i dla tych nieszczęśliwych istot jest ze wszech miar zbawienny. Pozostawieni sami sobie, zginęliby niezawodnie w nędzy i opuszczeniu, gdy tymczasem w rozumnie urządzonym zakładzie mogą z pożytkiem dla siebie i dla społeczeństwa pracować pozostałą resztką swoich duchowych zdolności i utrzymać się w ten sposób na jakiej takiej umysłowej wyżynie.
Taki jest głos psychiatrji, płynący nieustannie z katedr i torujący sobie drogę mnóstwem popularnych prac do najszerszych warstw społecznych. Mimo to jednak, publiczność na każdym kroku objawia swą niechęć i nieufność względem szpitali dla obłąkanych, ciągle jeszcze trwożliwa fantazja stawia nam przed oczyma pasy, pręgierze, łańcuchy i tysiączne inne narzędzia tortury, z których już obecnie ani śladu nie ma w zakładach.
Skutki tej przesadnej obawy są jaknajfatalniejsze. Rodziny ociągają się jak można najdłużej, z oddaniem chorego do zakładu i oddają go wówczas dopiero, gdy rozstrój psychiczny doszedł już do ostatecznych granic. Dlatego też procent uleczeń w szpitalach jest stosunkowo tak mały, dlatego to szpitale "przedstawiają raczej cmentarze zmarłych rozsądków, niż zakłady leczące choroby mózgu" (Maudsley). Statystyka ostatnich lat dowiodła, że im wcześniej chory zapisanym zostaje do zakładu, tem większe jest prawdopodobieństwo wyzdrowienia. Cóż jednak czynić, kiedy szpitale uważamy za ostatnią ucieczkę, do której odwołujemy się wówczas dopiero, gdy wskutek karygodnego kunktatorstwa choroba wstąpiła już w fazę nieuleczalnego obłędu, kiedy mózg chorego stał się już "caput mortuum"!
[Kurjer Lwowski, 02.10.1890]
02.10.1890