Nowy kulturkampf.

 

I. Stosunki rusko-polskie w Galicji dziwnie się układają. Tzw. ugoda p. Romańczuka, zawarta nie wiedzieć z kim i niewiedzieć na jakich warunkach, miała, obok innych łask niebieskich, utorować także drogę do spokojnego i zgodnego pożycia "dwóch bratnich narodów na wspólnej ziemi". Niestety, cel ten, jeżeli kiedykolwiek był pomyślany na serjo, nie został osiągnięty. Nie chcemy tu wchodzić w kwestję, kto temu winien? Może obie strony winne, lub może żadna nie winna. Błąd zasadniczy zdaniem naszem tkwi w błedneni posławieniu samej kwestji ugody, w przypuszczeniu, że jakakolwiek ugoda zawarta sekretnie przez kilku lub kilkunastu ludzi może wpływać stanowczo na zmianę stosunków wewnętrznych dwóch narodów, djabelnie poplątanych i pogmatwanych przez wielowiekową historję, przesądy i przeciwieństwa klasowe. Zamiast zejść do korzenia kwestji, zdać sobie sprawę z tego, co na razie możliwe, a co należy pozostawić przyszłości, i na jasno określonym gruncie możliwości budować gmach trwały. Twórcy ugody (mówimy o obu stronach) zatrzymali się na powierzchni, zapragnęli nie uleczyć chorobę, lecz usunąć niektóre nieprzyjemne symptomata i załatwić rzecz calą osobistemi koncesjami i zapewnieniami. Rozumie się że i przeciw takim skromnym objawom dobrych chęci niczegobyśmy nie mieli, jeżeliby one wydawały się za to, czem były istotnie, a nie rozdymały się do rozmiarów jakiejś drugiej unji Lubelskiej, nie rozbudzały z jednej i z drugiej strony nadmiernych a nieusprawiedliwionych żądań i nie prowadziły za sobą w niechybnem następstwie nowych rozczarowań, nowych starć, nowego zaognienia kwestji, zamiast jej spokojnego rozwiązania.

 

I rzeczywiście po dwóch latach trwania owej "ugody" doczekaliśmy się tego, że dziś stosunki rusko-polskie i w prasie i w życiu społecznein są nierównie gorsze i bardziej zaostrzone, niż były przed ugodą.

 

I co najdziwniejsza! Prawie wszystkie punkty ugody zostały w większej lub mniejszej mierze z obu stron spełnione. Rząd dał pewne koncesje Rusinom, powydawał pewne rozporządzenia, instrukcje i winki, jednem słowem zrobił co mógł, rozumie się zawsze z klauzulą "nur langsam voran", o czem zresztą sam z góry Rusinów ostrzegł. Polacy przez swą reprezentację — Sejm krajowy — zrobili także, co do nich należało: uchwalili nowe gimnazjum ruskie i dali jeszcze niektóre drobne koncesje Rusinom. Wreszcie nie możemy powiedzieć, żeby i Rusini, zwłaszcza to stronnictwo, którego reprezentanci zawarli ugodę, żeby narodowcy ruscy ze swej strony nie dotrzymywali jej punktacyj. Ich reprezentanci w Sejmie nie stanęli na przeszkodzie ani jednej ważnej sprawie krajowej i postępowali wszędzie z wyrozumiałością i umiarkowaniem, a w Radzie państwa zredukowali się prawie do zera i postępują zawsze solidarnie z Kołem polskiem. Nawet prasa narodowa jakiś czas zajmowała stanowisko bardzo potulne wobec Polaków, zwłaszcza tych, którzy stali bliżej u źródła ugody, a Diło niejednokrotnie chlubiło się uznaniem ze szpalt Czasu. Również sumiennie spełniała prasa ruska dalszy punkt ugody — zwalczanie moskalofilstwa i radykalizmu.

 

Mimo to wszystko jednak cóż się stało? Rząd mimo wszelkich koncesyj trzymał się i trzyma się wobec Rusinów i ich przewódców z rezerwą, lub nawet ignoruje ich, kiedy chodzi o decyzje w sprawach bardzo nieraz ważnych dla Rusi. Polacy nie przestali podejrzywać Rusinów, nie dowierzać im, a nawet zarzucać dwulicowość. Rusini wreszcie zawsze znajdowali i znajdują dość powodów, by się użalać na krzywdzenie, upośledzanie tak ze strony rządu, jak i ze strony Polaków. W tej dusznej atmosferze wzajemnej nieufności i wzajemnego podejrzewania o skryte zamiary dość było jednego nieznacznego faktu ogólniejszej natury, by spowodować wybuch. A faktów takich w ostatnich latach przybyło kilka. Przypomniemy tylko historję tuczapską i emigrację włościan do Rosji. Rozwodzić się o znaczeniu jednej i drugiej sprawy nie myślimy, zaznaczymy jedynie, że o ile historja tuczapska wprost dotknęła kwestji obrzędowej, o tyle sprawa emigracji, pierwotnie z kwestją obrzędową nie mająca niczego wspólnego, w dalszem następstwie przez wmięszanie się do niej rozmaitych sił postronnych, wywołała na naszym horyzoncie grożną chmurę walki kulturnej, walki o specjalności obrzędowe i wyznaniowe, wałki najbardziej bezpłodnej, najbardziej jątrzącej, antycywilizacyjnej i zabijającej obie strony tem głównie, że odwraca ich uwagę od spraw stokroć ważniejszych, społeczno-ekonomicznych.

 

Czy potrzebujemy przypominać społeczeństwu, kto tę chmurkę wywołał, kto sprowokował walkę w sposób niezmiernie daleki od taktowności i znajomości przedmiotu? Fakty niedawnych dni: okólnik namiestnictwa potępiający duchowieństwo ruskie a rozesłany temu duchowieństu przez gr. k. konsystorze, wiec duchowieństwa gr. k. w Przemyślu i uchwalony tamie protest przeciw owemu okólnikowi i echa, jakie oba te dokumenty znalazły w prasie krajowej — w świeżej są jeszcze pamięci wszystkich.

 

[Kurjer Lwowski, 16.12.1892]

 

II. Cokolwiekbyśmy mogli zarzucić Rusinom, to jednak przyznać musimy, że walkę kulturną wywołali nie oni i że duchowieństwo ruskie wystąpiło do niej w poczuciu koniecznej obrony swej godności. Czy w tej obronie zachowali wiecownicy przemyscy dostateczną miarę, to inna kwestja, ale przecież przyznać należy, że prowokujący ich wystąpienie okólnik pod względem stanowczości i ogólnikowości potępienia nie pozostawiał wcale niczego do życzenia.

 

Jaki duch wieje w sferach, z których wyszedł ów znany okólnik, najlepiej dokumentują nam artykuły "Z obozu ruskiego", umieszczane na czele numerów Czasu, a pochodzące z pod pióra znanego urzędówca, służącego niewątpliwie za tubę dla myśli i poglądów, panujących w pałacu "pod kawkami" co do kwestji ruskiej. Wobec tego faktu artykuły owe dla sprawy ruskiej mają ogromną ważność. Pisma ruskie, które bardzo często polemizują z tymi artykułami, lecz pomimo wyraźnie umieszczonej przed każdym z nich sygnatury (K), znamionującej ich pochodzenie, zbywają je często drwinami lub czynią za nie odpowiedz ainą wprost redakcję Czasu, popełniają naszem zdaniem wielki błąd. Przeciwnie, sądzimy, że artykuły te należy uważać za najkompetentniejszy, bezpośredni, miarodajny kómentarz do punktów ugody, za wyłuszczenie tego, czego właściwie pewne sfery polskie i rządowe żądają od Rusinów. Zwłaszcza Diłu, jeżeli sprawa ugody leży mu rzeczywiście na sercu, nie należałoby zbywać te artykuły drwinami pod adresem "starego faryzeusza" lub "starego grzesznika Czasu", lecz całkiem na serjo i sumiennie wyłuszczyć myśl zasadniczą tych artykułów i poddać ją sumiennej i powszechnej dyskusji.

 

Rzecz oczywista, że my nie myślimy brać tego trudu na siebie. Z ostatniego listu p. K., umieszczonego w nr. 284 Czasu, wyjmujemy tylko parę ustępów dla scharakteryzowania tej tendencji, która widocznie zapanowała tam, gdzie list ów ma swe bezpośrednie źródło.

 

Przytoczywszy na czele ustęp z protestu przemyskiego, podpisanego przez 40 księży obrządku gk., a streszczający się w tem, że duchowieństwo gk. nie może położyć tamy emigracji ludu ruskiego dlatego, ponieważ stanowisko jego wobec ludu jest podkopane przez to upośledzenie, jakiego do znaje obrządek ruski ze strony Polaków i żydów, autor urzędowiec polemizuje z nim w sposób równie namiętny jak oryginalny. Zamiast powiedzieć z góry, że księża przemyscy popełniają maleńkie qui pro quo, sądząc, że jeżeli powaga obrządku gk. byłaby i stokroć większą, to przecież duchowieństwu ruskiemu nie mogłoby się udać powstrzymanie emigracji dlatego, że emigracja, to sprawa społeczno-ekonomiczna, a sprawy takie nie należą pod komendę kazalnicy; zamiast powiedzieć, że samo żądanie, by duchowieństwo ruskie wstrzymało emigrację, było tylko komicznym w swej rozpaczliwości wypływem galicyjskiego "bezhołowja" — autor urzędowiec z większą odwagą niż znajomością rzeczy, puszcza się na niepewne flukty szczegółów obrzędowych:

 

"Autorowie protestu dobrze wiedzą, że nie ksiądz łaciński i nie pan, nie szlachcic i nie urząd cesarski winny temu, iż podkopaną została powaga ruskiego księdza. Podkopywali ją systematycznie ci duchowni ruscy, którzy dla swoich synów szukali żon prawosławnych, a dla córek schyzmatyckich parochów na małżonków. Podkopywali ją ci księża ruscy, zowiący się katolikami, którzy nie wahali się w Sejmie podpisać słynnej interpelacij, pociągającej rząd do odpowiedzi, dlaczego stawia przeszkody ruskim włościanom, chcącym pielgrzymować do Poczajowa. Podkopywali ją ci księża ruscy, którzy rozpowszechniali w setkach egzemplarzy Naukę Naumowicza lub rozmaite Prołomy Markowa. Podkopywali ją ci, ruscy duchowni, którzy, chcąc niby "oczyszczać" obrządek, wprowadzali do niego systematycznie takie zmiany, które go czyniły coraz bardziej podobnym do schyzmatyckiego. Kto zna choć trochę liturgiczne przepisy unickie, kto zwłaszcza wie, jakie pod tym względem panowały tradycyjne zwyczaje, ten się o tych zmianach bardzo łatwo przekonać może.

 

"Z jakim to naciskiem śpiewają w niektórych — niestety bardzo licznych cerkwiach — o "prawosławnych chrystjanach", z jaką zaciętością broniono trójramiennego krzyża i tego wyrazu "prawosławny", opierając się pozornie na subtelnościach liturgicznych, a w rzeczywistości jedynie dlatego, by ten wyraz wbić w pamięć ludowi, oswoić go z nim, pojednać!

 

"A przeciw szkaplerzom, koronkom, różańcom, przeciw obchodom Bożego Ciała, jako łacińskim "naleciałościom", kto jawnie i skrycie działał, kto je ośmieszał i znieważał?.. Niech na to odpowiedzą autorowie memorjału, którzy z taką pewnością siebie — że silniejszego wyrazu nie użyjemy — żądają, aby Rzym sankcjonował ich działanie, a społeczeństwo katolickie i polskie pozwoliło na nie bez oporu, nie nazywając po imieniu....

 

"Więc ksiądz, który w jawnej interpelacji żąda, aby nie stawiano ludowi przeszkód w pielgrzymowaniu do schyzmatyckiej cerkwi; ksiądz, który szuka familijnych związków z prawosławnymi popami; ksiądz, który dzieci swe wychowywa w rosyjskich zakładach, w schyzmatyckicn duchu; ksiądz, który w rozmaity sposób usiłuje obrządek unicki zbliżyć do prawosławnego; ksiądz, który strzeże pilnie, aby "carskie wrota" zamknięte były o ile możności tak samo, jak w Poczajowie, który o "prawosławnych chrystjanach" mówi i śpiewa ludowi, zasłaniając się tem, że tak jest w jakichś starodawnych liturgicznych księgach; ksiądz, który z rąk tego ludu wydziera szkaplerze i różańce, aby go ustrzedz od wszelkiego zbliżania się do "obmierzłego łaciństwa"; ksiądz, sam pilny czytelnik Halickiej Rusi, który jest propagatorem wydawnictw Towarzystwa imienia Kaczkowskiego — ksiądz taki oburza się, że go katolickim księdzem nazwać nie chcą, że owszem mówią, iż działanie jego jest propagandą schyzmy. Więc ksiądz taki pragnąłby jeszcze, aby powiedziano ludowi, by go słuchał, by szedł za wskazówkami jego? Wszak byłoby to: zgodzić się odrazu na wprowadzanie schyzmy, skryte, powolne, a systematyczne".

 

Niestety, kto zna choć trochę unickie przepisy liturgiczne — a one są zupełnie identyczne z prawosławnymi — ten wie, że wszystkie podniesione przez p. K. zarzuty są całkowitą niedorzecznością. Kto zna życie duchowieństwa ruskiego, ten zdziwi się nie mało, czytając dwakroć powtórzony zarzut o szukaniu żon i zięciów prawosławnych. A cóż powiedzieć o takich zarzutach, jak czytanie Nauki, Prołomu itp.? Wszakżeż to pisma wychodzące pod cenzurą austrjacką! A w Austrji jako państwie konstytucyjnem wolno każdemu, a więc i gr. k. księdzu, prenumerować i czytać pisma wychodzące nawet w Moskwie, Petersburgu, Genewie i Londynie. A zresztą jeżeliby nawet wszystkie te zarzuty były słuszne, to co z tego wynika? Czy można na tej podstawie potępiać duchowieństwo ruskie, uważać je za stek parjasów, zarzucać mu, że nie spełnia swych obowiązków obywatelskich, że jest niegodne zaufania? Wszakże samo formowanie zarzutów takich, jak wyżej przytoczone, jest znakiem niewątpliwym, że autor stoi na stanowisku dawnej inkwizycji, domaga się ferowania wyroków i to surowych — za przekonania, za poglądy lub nawet za fakta, na których on sam się nie zna.

 

To jest zdaniem naszem rzecz najsmutniejsza w całym zwrocie sprawy. To prowadzi nas wprost do walki kulturnej, do walki o wyznanie i obrzędy, a odwraca uwagę społeczeństwa od rzeczy nierównie ważniejszych i do dyskusji jedynie się nadających. Tą drogą do żadnego celu prócz walki bratobójczej nie dojdziemy Przed tą też drogą prowadzoną po płaszczyźnie pochyłej w ciemności barbarzyństwa prasa uczciwa powinna oslrzedz społeczeństwo.

 

[Kurjer Lwowski, 17.12.1892]

 

III. Przeskok od emigracji ludu do walki z obrzędami ruskimi mógłby się wydawać dziwnym i niespodzianym, gdybyśmy nie znali celu, w jakim się wykonują podobne salto mortale. Autor listów "Z obozu ruskiego" bardzo wyraźnie cel ten wyłuszcza.

 

"Coraz to częściej odzywają się glosy o bliskiej reformie gk. seminarjum we Lwowie i zmianie w naczelnem jego kierownictwie, a krok taki byłby już stanowczym czynem, wynikającym z jasnego zrozumienia sytuacji. Kto będzie przyszłym rektorem? Glosy są sprzeczne. Jedne pisma utrzymują, że rektorat poruczony ma być prowizorycznie ks. kanonikowi Turkiewiczowi; drugie, że kierunek seminarjum obejmie o. Burkiewicz, jezuita z Chyrowa. Dla nas kwestja osób jest obojętna, idzie tylko o to, aby osobistość wybrana odpowiedziała swemu zadaniu i aby raz już przecie w tym zakładzie, mającym wychowywać przyszłych pasterzy ludu, zapanował duch inny, nie ten, który owym 40 księżom z djecezji przemyskiej dyktował słowa memorjału."

 

By wiedzieć dokładniej, co to za głosy odzywają się o reformie seminarjum, przypomniemy, że przed laty sześciu mawiał o tem, jako o celu swego życia ks. Kalinka, że równocześnie z zainicjowaniem reformy Bazyljanów przez Jezuitów, istniał już plan oddania im także seminarjum ruskiego i tylko opór ze strony ogółu Rusinów, reformę tę dotąd wstrzymał.

 

Całkiem słusznie mówi autor "Z obozu ruskiego", że "dla nas kwestja osób jest obojętną", byle tylko nowy kierownik seminarjum odpowiadał celom wyluszczonym poprzednio. Że jednak ogól kleru ruskiego, według okólnika namiestnictwa, cały jest zarażony materjalizmem i niedbalstwem o interesy kościoła, przeto rzecz oczywista, że tylko ludzie cieszący się tak hezwzględnem zaufaniem sfer wyższych, jak ojcowie Jezuici, mogą się do celu tego nadać. I oto mamy pierwszy potężny etap walki kulturnej, której perspektywa odsłania się naszemu krajowi.

 

Bo zastanówmy się, co za znaczenie ma ta zamierzona reforma? Rzecz oczywista, że reformę obrządku ruskiego w duchu wyżej przytoczonych uwag p. K., a nadto, o czem oddawna marzą nasze sfery miarodajne — celibat duchowieństwa ruskiego. Boż, powiedzmy otwarcie, tym panom, którzy tak często i z taką emfazą mówią o tem, że szanują i kochają obrządek ruski i wcale nie myślą go naruszać, chodzi przecież o nic innego, jak tylko o jak największe zasymilowanie go z obrządkiem łacińskim. Ze kochanie i szanowanie tego obrządku nie przeszkadza im nie mieć o nim żadnego wyobrażenia, to widzimy z listów "z obozu ruskiego" w Czasie i z tych ech, jakie ostatni list znalazł Przeglądzie i — co najdziwniejsza — nawet w Nowej Reformie, gdzie z uznania godną niedomyślnością został w głównych, najbardziej kompromitujących punktach, jako oryginalny koncept redakcyjny reprodukowany.

 

Otóż jest rzeczą niewątpliwą, że abstrahując od strony czysto narodowość owej, takiej reformy ze stanowiska cywilizacyjnego zaprowadzenie celibatu śród duchowieństwa ruskiego, byłoby na długie lata wielką klęską dla naszego kraju. Cokolwiekbyśmy chcieli zarzucić obecnemu duchowieństwu ruskiemu, to jedno wszakże przyznać mu musimy, że związane tysiącznemi nićmi interesów rodzinnych i umysłowych z ogółem narodu jest dziś potężnym czynnikiem w rozwoju oświaty i poczucia obywatelskiego śród ludu ruskiego.

 

Nawet najzaciętszy wróg musi przyznać temu duchowieństwu, że zajmuje się interesami ludu, dba o ten lud, wpływa nań nierównie więcej i dzielniej, niż duchowieństwo obrz. łacińskiego. Duchowieństwo to wydało dotychczas znaczny szereg pisarzy świeckich i duchownych, poważnych uczonych, wydawców i popularyzatorów, artystów i szermierzy politycznych, pedagogów itp. Śród duchowieństwa łacińskiego w Galicji, żyjącego w nierównie korzystniejszych warunkach ekonomicznych i społecznych, na próżnohyśmy szukali tak intenzywnej i różnostronnej pracy cywilizacyjnej. Czy mieliżby mieć słuszność ci, którzy twierdzą, że właśnie nie co innego, tylko ta ożywiona, intensywna i różnostronna praca cywilizacyjna kłuje w oczy niektórych dygnitarzy, zbytnio zamiłowanych w cnotach, a zwłaszcza w posłuszeństwie, pokorze i ciemnocie, "poczciwego ludku" ruskiego? Nie radzibyśmy temu wierzyć, ale gorączkowa usilność, z jaką te właśnie sfery pracują nad reformą duchowieństwa ruskiego w kierunku oderwania go od rdzenia ludu i od dotychczasowej pracy, mimowoli potwierdza to podejrzenie.

 

Asumpt do reformy seminarjum ruskiego miało dać ogłoszenie słuchacza tut. uniwersytetu, prawnika p. Juljusza Baczyńskiego, syna rektora gr. kat. seminarjum duchownego, że na jego ręce (on mieszka u ojca, w gmachu seminarjum) przysyłać mogą zgłoszenia ci, którzyby chcieli wziąć udział w zjeździe ruskiego stronnictwa radykalnego. Ludzie złej woli ukuli z tego niedorzeczną wieść, że seminarjum ruskie jest gniazdem agitacji radykalnej. Rzecz oczywista, że wieść tę ukuli ci, którzy tylko czyhali na coś podobnego, by wystąpić ze swym planem ukochanym. Stosunki obecnie są sprzyjające bardziej, niż dawniej, gdy znaczna część Rusinów, przyznających się do t. zw. ugody, z góry przyrzekła ustami swych przewodników uważać "książąt cerkwi" za swych dyktatorów nawet w sprawach polityki, a wiadomo jest, że książęta ci, zwłaszcza ks. metropolita, są zwolennikami reformy jezuickiej. I oto dziś czytamy w Hał. Rusi jako rzecz pewną, że "reforma lwowskiego seminarjum duchownego przez księży Jezuitów i wychowanych przez nich mnichów Bazyljanów jest już sprawą ostatecznie udecydowaną. Tymczasowym rektorem seminarjum będzie ks. kan. Turkiewicz. Z dzisiejszych profesorów pozostaną tylko ks. Mielnicki i ks. Dolnicki, inni zaś pójdą na parafje lub na katechcetury. Rektor obecny ks. Baczyński mianowany będzie archidjakonem lub archipresbiterem djecezji przemyskiej, zaś wicerektor ks. Toruński kanonikiem kapituły stanisławowskiej. Metropolita chętnie zgodził się na te środki, gdyż w razie gdyby na to nie chciał przystać, zagrożono mu usunięciem ze stolicy metropolitalnej".

 

[Kurjer Lwowski, 19.12.1892]

 

IV. Mnożą się głosy nawołujące do walki kulturnej w naszym kraju. Inicjatywa autora znanego okólnika była płodną w skutki. Po komentarzu, jaki dodał do niego p. K. w Czasie wyslępuje mąż całkiem już innego charakteru, doktor filozołji, docent na uniwersytecie, poseł do Rady państwa, a więc luminarz, świecznik narodu pod każdym względem, występuje i pisze w tonie kategorycznym, z przeświadczeniem badacza, który odkrył nowy gatunek myxomicetów: "Cała inteligencję ruska przejmują dna prądy: starą prąd antinarodowy, a młodą prąd antispołeczny. Pomiędzy tymi dwoma prądami stoi chłop ruski, niedołężny, ciemny, skoro i szkoła nawet, prowadzona przeważnie przez te same szkodliwe elementu, nie może go realnie oświecić, niechętny z natury do pracy, od której go agitacja inteligencji (w wyżej określonym duchu) gotowa odwodzić. Celów, które wskazują mu ci niepowołani uszczęśliwiacie narodu, nie pojmuje on wcale; za to argumenty, któremi oni wojują, trafiają mu łatwo do przekonania. Napojony niemi przez lat tyle, potrzebuje już tylko ostatniej, najlżejszej pobudki do zdecydowania się na wszystko, co podług jego logiki z nich wypływa: dziś usłuchał jakiegoś pocajowskiego pątnika, który mu opowiedział o rozdawaniu ziemi na Kaukazie, lub wędrującego żydka, który chętnie wykupi jego grunta i dobytek — jutro usłucha Żeleźniaka wołającego na mordy i pożogi...

 

"Więc zapobieganie samej emigracji byłoby tutaj tylko leczeniem symptomatu choroby. Choroba leży w rdzeniu społeczeństwa ruskiego. Zdemaskować i ubezwładnić trzeba te zabójcze prądy skierowane przeciwko państwu, krajowi i socjalnemu porządkowi i dobru samego ludu, silną rękę położyć na duchowieństwie, zapominającem o najświętszych obowiązkach i czujnem okiem patrzyć na tych, którym dotychczas wolno było bezkarnie głosić ewangelję negacji i przewrotu! Hr. Badeni zapowiedział już pierwsze ku prawdziwemu zadowoleniu wszystkich kraj miłujących obywateli — niech jeszcze hr. Taaffe wydobędzie cofnięty na razie projekt ustawy przeciw agitacjom antispołecznym: w unię dobra kraju poprzą go nawet ci, których serdecznie boli możliwość takiego wotum nieufności dla społeczeństwa i przyznanie, że nie dorosło jeszcze do prawdziwie wolnomyślnej administracji."

 

A dalej idą rady, a raczej postulaty, adresowane do rządu centralnego: "wybór starostów taktownych i energicznych, zaopatrzenie ich w odpowiednią siłę wykonawczą, która przy dzisiejszej liczbie żandarmerji jest dla przestrzegania porządku i wykonania rozporządzeń zupełnie niewystarczającą, wzmocnienie straży cłowej na granicy wschodniej, oraz rozlokowanie większej niż dotychczas ilości linjowego wojska w nadgranicznych powiatach".

 

Czytamy i oczom swoim nie wierzymy. Patrzmy na podpis Dr. Henryk Wielowiejski — i wspominamy czasy, kiedyśmy razem z szanownym doktorem słuchali odczytów Ochorowicza na uniwersytecie. Wówczas dr. Wielowiejski z zapałem studiował najniższe organizmy żyjące i szczególną okazywał predylekcję dla pewnych mikroskopijnych grzybków zwanych myxomicetami. Studja te zjednały mu pewien rozgłos w świecie naukowym — byliśmy dumni z takiego rodaka i towarzysza szkolnego. I dziś, przeczytawszy jego ekspektoracje w Gazecie Narodowej (Nr. 311) mimowoli westchnęliśmy: "Mój Boże! dla czego też dr. Wielowiejski nie pozostał przy myxomicetach! Niewątpliwie tam byłoby niejedno jeszcze do odkrycia, co by przydało niejeden nowy listek do wawrzynu jego sławy naukowej. Dla czegóż musiał on koniecznie wchodzić na pole naszych stosunków społeczno-politycznych i odkryć tak przerażające luki — w swej własnej inteligencji, politycznej przezorności i uczuciach obywatelskich! Boć przecież niczem więcej, jak wypływem ostatecznego zacieśnienia horyzontu politycznego pod wpływem przesądów kastowych (nawet nie narodowościowych!) nie są plany i postulaty dla Wielowiejskiego. A jako wynikłe z zacieśnionego poglądu na sprawy odznaczają się one nadzwyczajną nieudolnością tak w djagnozie jak i w terapji. Bo co skonstatował dr. Wielowiejski, —pomijamy już, na podstawie jakich faktów? Skonstatował on następujące okropne zjawiska:

 

Nietvlko całe duchowieństwo ruskie, ale w ogóle cała inteligencja ruska wszystkich stronnictw jest nawskróś skorumpowaną, przewrotną, szkodliwą.

 

Szkoła ludowa w Galicji wschodniej o ile stoi pod wpływem inteligencji ruskiej, kierowaną jest w tym samym przewrotnym i szkodliwym duchu.

 

Administracja polityczna w Galicji jest zbytnio wolnościowa i zamało sprężysta.

 

Lud ruski jest niedołężny, ciemny, z urodzenia leniwy do pracy, zbałamucony przez inteligencję, pochopny zarówno do wędrowania za granicę jak do mordów i pożogi.

 

Jaka na to rada? Jeżeliby dr. Wielowiejski sam wierzył w to, co wygłasza i miał śmiarość wygłaszania własnych przekonań, to byłby niezawodnie zaproponował:

 

Rząd powinien niezwłocznie pousuwać wszystkich Rusinów urzędników, nauczycieli itp. z ich posad, pozamykać wszystkie towarzystwa ruskie, pokasować instytucje, porujnować i pozabraniać pisma i gazety, zabronić literaturę i wogóle dążyć niezwłocznie i jak najskuteczniej do starcia z oblicza ziemi wszystkich zarodków inteligencji ruskiej.

 

Co do duchowieństwa ruskiego żąda wprawdzie dr. Wielowiejski, by rząd położył na nie ciężką rękę, ale w jaki sposób ma to być uskutecznione, z której strony owa ciężka ręka ma dosięgnąć duchowieństwa ruskiego.

 

Co się zaś tyczy chłopów ruskich, to dr. Wielowiejski żąda wprawdzie dla nich żandarmów i energicznych starostów z nieograniczoną władzą wykonawczą, żąda ścisłego trzymania ich w karbach, ale zachodzi kwestja, czy owe właściwości chłopa, klóre skonstatował w swej djagnozie: ciemnotę, niedołęstwo i bezradność uważa za dobre, czy za złe? Jeżeliby je uważał za złe, to proponował by coś dla wyleczenia chłopów z tych przywar. Lecz o tem nie znajdujemy ani słowa, oczywiście wjęc, że przymioty te uważa za dobre i pożądane "ze stanowiska państwa, kraju i dobra publicznego". Złymi są one tylko wówczas, jeżeli pracę nad ludem prowadzi taki przewrotny element, jak inteligencja ruska.

 

Lecz może kto, u kogo przesądy kastowe nie zaćmiły mózgu i nie wysuszyły serca, zapyta: co mogło popchnąć dra Wielowieyskiego, człowieka młodezo jeszcze i do wygłoszenia myśli i postulatów tak potwornych, na które kiedyś historja wskaże jak na jeden z objawów degeneracji umysłówej i etycznej tej warstwy, do której należy? O, dr. Wielowiejski zbyt jeszcze jest młodym politykiem, by mógł utaić żądło swych rozumowań. Żądłem tem jest przerażenie, jakie opanowało szlachtę pokucką wobec słabych i zupełnie legalnych zaczątków ruskiej agitacji radykalnej. Znany jest czytelnikom Kurjera program tej agitacji, znane wszystkie jej postępy i dotychczasowe etapy. W porównaniu z analogiczną agitacją w Irlandji, w Niemczech lub nawet z agitacją socjalno-demokratyczną we Wiedniu, w Czechach a nawet we Lwowie i Krakowie agitacja radykałów ruskich jest niezmiernie drobną i umiarkowaną. Dwa, trzy wiece do roku, dwa pisemka rozchodzące się w 300—500 egzemplarzach, kilkanaście czytelń, towarzystw i spółek ludowych — oto i wszystko.

 

A posłuchajmy, co mówi o tem dr. Wielowiejski! "Oto sama negacja, krytyka, pełny potok jadu przeciw władzy i własności, agitacja ogromna na najszerszą skale, a posuwająca się już teraz np. w powiecie kołomyjskim pod egidą p. Daniłowieza do doradzania chłopom, by przestali udawać się na zarobek na łan dworski, gdyż w ten sposób "panowie" będą zmuszeni posiadłości swe im zostawić itd.

 

"W okolicach nad Prutem położonych agitacja ta skutkuje tak dalece, że oddział pokucki towarz. gosp. gal. uchwalić musiał wspólną akcję sprowadzania Mazurów do robót polnych na największą skalę już na najbliższy sezon roboczy."

 

Jeżeli co w tym artykule, to ustęp dopiero co przytoczony zasługuje tylko na jedną odpowiedź: tfu! A więc das ist des Pudels Kern! Tani robotnik! Bydło ciemne, niedołężne i bezradne, dające się wyzyskiwać bez protestu! A że chłop pokucki przestaje być takiem bydłem, zaczyna być człowiekiem i obywatelem — to przewrót, zepsucie, katastrofa, dla której zażegnania wzywa się wszystkie potęgi niebieskie i piekielne. A, że dr. Daniłowicz usilniej niż kto inny w tym powiecie pracuje nad uświadomieniem ludu, więc hejże na niego!

 

Dr. Wielowiejski pragnąłby rzucić na niego jakieś straszne obwinienie, coś takiego, coby go od razu zmiażdżyło, niestety jednak w swem zaślepieniu zdobywa się jedynie na bezzębną insynuację, że "doradza chłopom, by nie szli pracować do panów". Zapomina szanowny luminarz, że nawet gdyby to było prawdą, to nie byłoby niczem zdroznem. Wszakżeż dziś mamy konstytucyjnie zagwarantowaną swobodę zarobkowania, przymusu pracowania na pańskich łanach nie ma, a dr. Daniłowicz jako prawny doradca chłopów mógłby spokojnie chłopom, udającym się do niego ze skargami na wyzysk i nieludzkie traktowanie ze strony niektórych dziedziców podczas pracy na łanach pańskich, mówić im: wolicie nie chodzić na takie zarobki, niż macie się potem włóczyć po sądach. By Daniłowicz przedstawiał chłopom, iż w razie bojkotowania panów, ci będą zmuszeni "im swoje posiadłości zostawić" — w to nie możemy uwierzyć, bo to jest taką niedorzecznością, że nawet najgłupszy chłop temu nie uwierzy.

 

[Kurjer Lwowski, 31.12.1892]

31.12.1892