Nieco o stosunkach polsko-ruskich.

 

Odpowiedź p. T. Romanowiczowi na artykuł "Domowe sprawy Rusinów".

 

W numerze 226. Nowej Reformy umieścił p. posoł T. Romanowicz artykuł, opatrzony swoim podpiesem, pod tytułem "Domowe sprawy Rusinów", a skierowany prawie wyłącrnie przeciw mojej osobie. Początek artykułu wygląda wprawdzie jakoby rzeczowa odpowiedź na postawioną przezemnie na jednem ze zgromadzeń przedwybór czych do sz. posłów z lewicy interpelację co do poglądów tychże posłów na kwestję ruską, lecz dalsza i większa część tego artykułu zupełnie zbacza z tej wytkniętej drogi. W interpelacji mojej na ratuszu zerzuciłam posłem z lewicy, że w traktowaniu sprawy ruskiej nie mają szerszego, samodzielnego programu, lecz owszem przyłączają się do taktyki tych, którzy słowami nieraz głoszą, źe szanują Rusinów, kochają Rusinów, a gdy przyjdzie do czynów, to zwalczają wszystkich Rusinów pod pozorem, źe to są moskalofile. Podniósłszy ważność sprawy ruskiej dla narodowego bytu Polaków, ostrzegałem przed zbyt powitrzchownem traktowaniem tej sprawy, przed zbyt pochopnem szafowaniem terminami "poczciwy Rusin" i "moskalofil", gdyż bardzo często dystynkcja taka jest dowolną i nieda się rzeczowo uzasadnić.

 

Ze względu na specyficzce objawy moskalofilstwa galicyjskiego nazwałem takowe sporem domowym między Rusinami, t. zn., że zwalezanie tegoż uznałem jako zadanie, które przedewszystkiem wlasnemi siłami narodu ruskiego prowadzone być powinno. Żałuję bardro, źe dalszy przebieg zgromadzenia nie pozwoli mi obszerniej wyłuszczyć moich poglądów na rozmaite objawy moskalofilstwa, zwłaszcza w Galicji, wymagające też rozmaitych sposobów walki. Uczynię to obecnie nie tyłe dla odpowiedzi p. Romanowiczowi, który kwestję tę w artykule swym zbył ogólnikami, ile dla ważności samej sprawy.

 

Naród ruski, liczący przeszło 20 miljonów łudności i rozsiadły na szerokiej przestrzeni od Sanu do Kubania, znajduje się w położeniu do najwyższego stopnia nienormalnem. Dzieje ostatnich stuleci złożyły się dla niego tak nieszczęśliwie, że pozostał w tyle po za swymi sąsiadami zarówno pod wzglądem politycznego i społecznego, jak i pod względem umysłowego rozwoju. Rozdzielony na bardzo nierówne części między dwa mocarstwa, w jednem z nich wszelkimi środkami politycznej potęgi i administracyjnej samowoli utrzymywany jest w stanie wegetacji, do tego stopnia, że nawet język jego jest tam owocem zakazanym. W drugiem cieszy się wprawdzie opieką ustaw konstytucyjnych, ale pozbawiony warstw majętnych i wpływowych, zbyt mało może z niej korzystać.

 

Konstytucja austrjacka jest par excellence konstytucją klasową, konstytucją dla klas uprzywilejowanych. A źe klasy majętne i szlacheckie w Galicji wschodniej zaliczają sie w przeważnej części do narodowości polskiej, więc i dobrodziejstwa konstytucyjne w przeważnej cręści wyszły na jej korzyść. Wprawdzie na papiersze otrzymali Rusini równouprawnienie, ale praktyka życiowa wykazywała coś całkiem innego. Rusini wkrótce musieli się przekonać, że konstytucja jest tylko glebą gorzej lub lepiej uprawną, która sama bez usilnej pracy i walki chleba nie da. Przekonali się, źe o każdą instytucję, do której mieli teoretyczne prawo, trzeba było staczać długie i uciąźliwe walki, że każdą piędź gruntu politycznego trzeba było zdobywać i to nieraz latami. A dla takiej walki, dla takiej pracy sił odpowiednich było tak mało! Czyż dziwić się więc, że absorbowane tą uciążliwą, codzienną walką szczupłe siły inteligentne ruskie, osłabiane codzienną prawie dezercją zrozpaczonych lub karjerowiczów, zaledwie mogły temu wydołać i zaniedbywały sprawy szersze, ogólno narodowe, zacieśniały swój horyzont, marnieły w nędznej parafiańszczyznie? Czyż dziwić się, że śród takich warunków Rusini galicyjscy nie wytworzyli ani świetnej literatury, ani wybitnych uczonych, ani przemysłu zdolnego do konkurencji na rynku światowym? Czyż dziwić się, źe nawet sprawy tak elementarne, jak pisownia i język literacki pozostały jeszcze nieustalone, nie wyrobione? Ba, nawet samo pojęcie o istocie narodowości ruskiej, o jej samodzielności wobec polskiej i rosyjskiej, o jej granicach, o jej warunkach cywilizacyjnych i o jej przyszłości nie przestało jeszcze być przedmiotem sporów, dogmatem, w który jedni wierzą a drudzy nie wierzą, tezą, którą jedni popierają a drudzy zbijają różnymi argumentami?

 

Sądzę, źe nikt się temu dziwić nie będzie, kto zwavy faktyczne położenie narodu ruskiego, ciężar zadania, jakie wobec tego położenia spada na Rusinów galicyjskich i nieproporcjonalność ich sił do tego ciężaru. Wszakże ta drobna cząstka narodu ruskiego powinna spełniać funkcje życiowe za cały naród, powinna wytwarzać tyle kapitału cywilizacyjnego, ile go potrzeba na pokrycie budżetu życia narodowego całej Rusi-Ukrainy. I co fatalniejsza: największa część tego norodu leży formalnie sparaliżowana, nie może ani ludźmi ani kapitałami dopomagać Rusinom galicyjskim przy tej pracy w takich rozmiarach, jakby tego była potrzeba. A tymczasem w samej Galicji wskutek rozwoju różnorodnych stosunków walka o byt polityczny staje się dla Rusinów z dniem każdym trudniejszą i mniej rokującą nadzieji. Dość będzie wspomnieć chociażby o ciągłem podwyższaniu czesnego, które w połączeniu z zaprowadzeniem mundurów szkolnych, z podrożesiem artykułów żywności i pomieszkać już dziś dostęp do średniego i wyższego wykształcenia dla dzieci chłopskich czyni prawie niemożliwym, a wprowadzany systematycznie celibat duchowieństwa ruskiego zmniejszyć musi i z tej strony przypływ nowych generacyj inteligencji ruskiej.

 

Daleki jestem od myśli, bym to wszystko miał przypisywać jakiejś "intrydze polskiej" lub formować stąd jakieś zarzuty przeciw społeczeństwu polskiemu. Wiem dobrze, źe polityka jest grą sił, że dla sentymentalnych uczuć i pragnień mało w niej miejsca. Pragnę jedynie, by Polacy zrozumieli należycie sytuacją Rusinów. Bo czyż wobec wyłuszczonych tu faktów nie jest rzeczą naturalną, że chwilami zwątpienie zakraść się może w duszę nawet najgorętszego patrjoty ruskiego? Że widząc bezpłodność, mała wydatność i marność wysiłków nielicznej garstki jednostek, widząc jak mimo to na każdym kroku ubiegają nas konkurenci z jednej i z drugiej strony, jak sie opóźniamy w sprawach najkardynalniejszych, pomyśli sobie: czy nie lepiej porzucić tę beznadziejną walkę o samodzielność narodową i przystąpić do silniejszych, bogatszych, lepiej zorganizowanych sąsiadów?

 

Oto jest to fatalne "być albo nie być", wobec którego od wieków stoją Rusini, czynni lub bierni świadkowie tej walki, jaka na ich ziemi toczy się miedzy wschodem i zachodem, między wpływami polskiemi i moskiewskiemi. To jest grunt psychologiczny zarówno polonofilstwa jak i moskalofilstwa ruskiego. Bez kwestji, na tym gruncie psychologicznym w różnych czasach i w różnych warunkach bardzo rozmaito wyrastają kwiatki. Przypatrzmy się tylko rozmaitym odmianom moskalofilstwa galicyjskiego.

 

Rzecz niewątpliwa, źe dopóki Rosja jest bezpośrednią sąsiadką Austrji i dopóki wrzystkie państwa europejskie uwsżają za rzecz stosowną posługiwać się takimi środkami walki, jak szpiegostwo i wzajemne rzucanie sobie polan pod nogi, dopóty w Galicji są i będą płatni ajenci rosyjscy, czy to przejezdni, czy swoi, domowi. Nic będą nimi Rusini, to będą Polscy (a la Hendigery), nie będą Polacy, to będą Niemcy, Żydzi, Cyganie. Ci "moskalofile", a raczej słudzy każdorazowego rządu moskiewskiego, jego ajenci i naganiacze rzeczywiście nie są niszem specyficznie ruskiem, jak nie są niczem specyficznie polskiem ani austrjackiem. W Rosji znajdują się podobnej kategorji austro-file lub germano-file. To jest choroba międzynarodowa, choroba, do walki z którą powołane są w pierwszej linji rządy interesowane, którym indywidua tego rodzaju najbardziej szkodzą. Że społeczeństwa, śród których owe indywidua działają, powinny jak najbardziej brzydzić się niemi i reagować przeciw nim, tego wymaga prosta honorowość. W tem znaczeniu moskalofilstwo — jak i wszelka podłość, jak wszelka sprzedajność i demoralizacja jest zjawiskiem międzynarodowem zjawiskiem godnem powszechnego potępienia zwalczania.

 

Czy powiedziałem kiedykolwiek choć słowo w obronie takiego moskalofilstwa? Przenigdy! O takiem moskalofilstwie ani w mej interpelacji, ani w odpowiedzi danej na nią przez p. Goldmana na ratuszu, ani w tej odpowiedzi, jaką dał na nią p. Romanowicz w "N. Reformie", niema mowy. Chodzi tu o to specyficzne galicyjsko-ruskie moskalofilstwo, na które Polacy zaczęli narzekać jeszcze w r. 1848, a które rzeczywiście nie bez winy polskich sfer, rządzących w Galicji, od r. 1848 do teraz zrobiło pewne postępy. Powtarzam jeszcze raz: nie bez winy polskich sfer kierujących i rządzących z jednej i polskich sfer mianujących się demokratycznemi, głośnych w frazesie a słabych i dwulicowych w czynach, z drugiej strony. Jest to moskałofilstwo, podobne do sekty raczej, niż do stronnictwa politycznego; nieboszczyk Dragomanow porównywał je z rosyjską sektą Ochochońców, nazwaną tak od ciągłego wzdychania "och! och! och!" Nasza sekta moskalofilska wzdycha do Rosji, której prjeważnie nie zna, do jedności narodowej z wielkim narodem rosyjskim, o którym niema wyobrażenia, do języka rosyjskiego, którego literatury nie czyta. Sekta ta gardzi nieraz swoim językiem ojczystym, ruskim, usiłuje pisać łamaną moskiewszczyzną lub raczej cerkiewszczyzną, pomięszaną z rudnizmami i polonizmami. Sekta ta wzdycha nawet nieraz za prawosławiem, jako jedyną narodową wiarą wszechruską, nie mając również wyobrażenia o tem, czem jest obecna kazionne prawosławie rosyjskie. Był bym niegodny zwać się Rusinem, jeźelibym pojawienie się i istnienie tej sekty nazwał czemś korzystnem, pożądanem dla rozwoju Rusi. Od początku swej działalności literackiej starałem się zwalczać tę sektę, ale czyniłem to nie płonnymi argumentami, bom wiedział, źe ci ludzie argumentów nie słuchają, lecz pracą pozytywną, literacką i naukową, pracą, która jedynie zdobywa grunt, wdraża ludzi zwolna w niezwykły dla nich przedtem sposób myślenia, a w wielu jednostkach, zamiast zwątpienia i rozpaczy, rodzi otuchę i poczucia wiary w własne siły, w przyszłość własnego narodu. Czy i co w tym kierunku rzeczywiście zdziałałem, nie moja rzecz sądzić. To tylko jedno powiedzieć muszę otwarcie, źe jeżeli Polacy galicyjscy mieli dotychczas szczery zamiar walczenia z tem moskalofilstwem, to nie tylko nie wskórali w tej walce nic a nic, lecz przeciwnie, przyczyniali się jedynie — zapewne nieświadomie, — do jego wzrostu. P. Romanowicz patetycznie tak mówi o tej sprawie:

 

"My nie możemy sporem domowym uznać kwestji, czy Rusin stoi na narodowo ruskim, czy na wszech rosyjskim gruncie. Wedlng mego zapatrywania, domowym sporem między Rusinami jest walka pomiędzy tymi obozami ruskimi, które, uznając odrębność Rusi od Rosji, nie sprzeniewierzają się swojej mowie narodowej, swemu obyczajowi, swemu narodowemu duchowi, a różnią się czy to w sprawach społecznych, czy w kwestjach taktyki politycznej. I stwierdzić mogę, że to stronnictwo polskie, do którego ja należę, nie mięszalo się nigdy do sporów między Romańczukiem z jednej a Barwińskim i Wachnianinem z drugiej strony. Tu bowiem walczą między sobą Rusini, z których jedni są obecnie za opozycyjną polityką, drudzy zaś za tem, aby za pomocą uległości i powolności wobec rządu starać się o coraz nowe dla narodowości ruskiej zdobycze.

 

"Ale kto walczy pod hasłem "jeden język i jedna wiara od Karpat aż po Wołgę", kto mowę ruską przekształca na rosyjską, kto (jak jeden upadły kandydat z ostatnich wyborów) w imię powyższego hasła przyjmuje prawosławie i stara się o jego krzewienie wśród unickiego ludu, kto w pismach dla ludu ruskiego szerzy ubóstwienie dla cara — ten jako wróg Polski i Rusi zwalczanym być musi. I jeżeli prawdziwi Rasini walczą z tym zabójczym kierunkiem, to my Polacy, bez różnicy stronnictw, mamy prawo i obowiązek stanąć po stronie Rusinów przeciw moskalofilom, którzy swą własną narodowość zgubić usiłują. To nie jest mięszanie się do domowych sporów między Rusinami, to jest uprawniona walka z wrogiem, spełnienie prostego obowiązku obrony własnej. Spełniając ten obowiązek, demokracja polska bynajmniej nie sprzeciwia się zasadzie, według której wobec Rusinów postępuje na zasadzie sprawiedliwosci i uznania praw narodowych, tak samo, jak nie wykracza przeciw zasadzie sprawiedliwości i wolności ten, kto od swojej lub brata swego strzechy odpędza zbrodniczą rękę, zapalone łuczywo do strzechy tej przykładającą".

 

Prawda, jak to ładnie, jak sprawiedliwie, jak wzniośle! Niestety, jest tu pewien haczyk. P. Romanowicz próbuje określić Rusinów "cumme il faut" i cóż powiada? Oto powiada, że na sympatje, na poparcie w jego oczach zasługują "Rusini, którzy, uznając odrębność Rusi od Rosji, nie sprzeniewierzają się swej mowie narodowej, swemu obyczajowi, swemu duchowi narodowemu". Miałbym prawo zapytać się p. Romanowicza, csy on lub ktokolwiek z jego stronnictwa jest w stanie określić dokładnie tę mowę, te obyczaje, tego ducha, które mają być przymiotami "sinc qnibus non" prawdziwego Rusina? Czy p. Romanowicz zna na tyle język, obyczaje i ducha narodu ruskiego, by mógł się narzucać na sędziego i w każdym danym wypadku twierdzić stanowczo: ten Rusin jest prawdziwym Rusinem, a ten nim nie jest? A jeżeli p. Romanowicz sam siebie nie uznaje w tej sprawie za kompetentnego, to któż posiada tę kompetencję? Komu w każdym wypadku konkretnym zaufa na słowo?

 

Niestety, dytychczasowe dzieje stosunków polsko-ruskich w Galicji pouczają nas, że w takich konkretnych wypadkach wszystkie te delikatne dystynkcje nikną, a górę bierze pierwotny, brutalny instynkt. Wszakże ostatnicm słowem tych dziejów jest akcja komitetu centralnego dla Galicji wchodniej, owa pamiętna akcja, za którą wobec historji odpowiedzialnym jest i ten odłam demokracji polskiej, na którego czele stoi p. Romanowicz. Ż frazesem o moskalofilstwie na ustach uderzał ów komitet na kandydatury wszystkich bez wyjątku frakcji ruskich, które, że użyjemy stów p. Romanowicza, "są obenie za opozycyjny polityką". Zaiste, tego deptania woli i praw ludu ruskiego, jakiego się dopuszczono na rzecz kandydatów komitetu centralnego, nie tłumaczy żadna troska o moskalofilstwo. Wszakżeż w czasopismach tzw. demokratycznych, nie wyłączając i "Nowej Reformy", największa część opozycyjnych kandydatów ruskich, bez względu na to, czy byli radykałami czy narodowcami, figurowała jako "moskalofile": zaliczono do nich i dra Oleśnickiego i chłopów Huryka, Diakowa, Ostapczuka i narodowca dra Horbaczewskiego i radykała dra Dorundiaka. Czy to świadczy o dokładnej informacji w sprawach ruskich? I ci ludzie, którzy tak dokładnie są poinformowani o składzie stronnictw i frskcyj ruskich, roszczą sobie prawo wyrokowania o tem, kto jest prawdziwym Rusinem, a kto nie? Ileż to tysięcy razy Polacy z Rusinami przy wspólnych ucztach i biesiadach mówili o braterstwie i spijali toasty na intrncję "Kochajmy się!" A jakże zawstydzająco mało zrobiono dla spełnienia drugiego, nie mniej ważnego hasła "Poznajmy się!" Ńiech p. Romanowicz powie nam sumiennie, ilu zna Polaków w Galicji wschodniej, zwłaszcza członków swego stronnictwa, którzyby umieli dobrze mówić, czytać i pisać po rusku, którzyby mieli bodaj jakie-takie wyobrażanie o ruskiej literaturze, o ruskiem życiu umysłowem i partyjnem? My ani jednego takiego nie znamy. A przecież nawet tego do wyrokowania o prawdziwym lub nieprawdziwym rusinizmie byłoby za mało, gdyż tutaj trzebaby pilnie śledzić za wszystko, co się dzieje w sferach ruskich, trzymać rękę u pulsu całego życia narodowego Rusinów. A któryż z Polaków galicyjskich może powiedzieć o sobie: czynię to? A mimo to, znając tak arcymało Rusinów, ich język, ich dążności literackie, iluż to Polaków rości sobie prawo do opiekowania się Rusinami, do dawania im ojcowskich rad i wskazówek, które nieraz odznaczają się taką znajomością rzeczy, że tylko śmiech pusty wywołać są w stanie. Wszakźeż słyszeliśmy na ratuszu, jak p. Goldman mówiąc o moskalofilstwie Rusinów, powoływał się na referat p. Skałkowskiego o książeczkach popularnych Tow. Kaczkowskiego. A więc 1) p. Goldmana urabia sobie swój pogląd na podstawie słów innego męża, a sam nie jest w stanie nawet skontrolować ich prawdziwości; 2) istnienie moskalofilstwa literacko-wyznaniowego bierze za dowód istnienia zorganizowanej politycznej partji moskalofilskiej, którą zwalczać należy również środkami politycznymi. Takie same błędne koło widzimy i w przytoczonem powyżej rozumowaniu p. Romanowiczą, tylko z dodatkiem twierdzenia, że Polacy mają prawo i obowiązek stanąć po stronie Rusinów przeciw moskalofilom". "Waszymy b ustamy ta mid pyty", panie Romanowicz — powiem na to przysłowiem ruskiem. Ale powiedżcież mo, proszę, gdzie i kiedy Polacy spełnili to swoje prawo, ten swój obowiązek? Długie lat dziesiątki, od r. 1860. walczyły ze sobą w Galicji w łonie Rusinów kierunki ukrainofilski i tzw. świętojurski na polu literatury i szkolnictwa, lecz Polacy, prócz platonicznych oświadczeń, żadnej pomocy w tej walce nie podali ukrainofilom (dzisiejszym narodowcom), a projekt ugody polsko-ruskiej, podany przez narodowca Ławrowskiego, tak samo poszedł do kosza, jak i wnioski "moskalofilskie". Próbka "protegowania" ukrainofilów przez założenie gadzinowego organu "Ruś", do którego przyciągnięto kilku zdolniejszych pisarzy galicyjsko-ruskich (Horbala, Kłymkowicza, Wł. Szaszkiewicza), zamist poparcia tego kierunku, przyniosła mu tylko ogromną szkodę, bo zdyskredytowała kilku zdolnych młodzieńców i na zawsze złamała ich karjerę pisarską. Subwencje, dawane na teatr ruski, na parę czasopism i burs są tak drobne, że o ich wpływie dobroczynnym na rozwój piśmiennictwa ruskiego i mówić nie można; zresztą subwencyj tych, dawanych z grosza krajowego, nie można uważać za żaden specyficznie polski prezent dla Rusinów. A po za tem niechże nam p. Romanowicz wskaże choć jedno pomoc, jakąby Polacy, a zwłaszcza członkowie jego stronnictwa, dali uczciwym Rusinom w ich walce literackiej i politycznej z moskalofilami.

 

P. Romanowicz i jego stronnicy oburzają się święcie na to, że w Galicji istnieją ludzie usiłający pisać po rosyjsku, sławiący cara, chylący się ku prawosławiu itp. W tym wypadku dwie są ewentualności: albo ci ludzie popełniają coś zdrożnego i karygodnego i powinni podpadać pod rygor ustaw, albo też robią coś takiego, co im czynić wolno, a w takim rasie dla odwrócenia ich od takich sympatji nie masz innego sposobu, jak tylko odebrać im grunt, na jakim wyrostają te sympatje. A wyrastają one z dwojakiego gruntu: albo z pogardy dla chłopa, dla chłopskego języka (ruskiego) i z dążenia do "pańskości" (takiem było stare świętojurstwo i tego rodzaju "mosfcalofilów" mamy i dziś jeszcze dość), albo też z uczucia niezadowolenia z obecnych stosunków w Galicji, która skłania ludzi do frondowania Moskalami i moskalofilstwem, jak to czynią np. Młodoczvsi i wogóle wielka część Słowian austro-węgierskich.

 

I jeżeli z moskalofilstwem pierwszej kategorji najskuteczniej walczy ukrainofilstwo ruskie, zwłaszcza radykalno-postępowe, gloszące miłość i poświęcenie dla prostego ludu, przypominające, że inteligencja ruska, wzrosla pracą i potem tego ludu, przedewszystkiem ma obowiązek przyłożenia swych sił i zasobów intellektualnych do podźwignięcia go z nędzy, do oświecenia go w jego języku ojczystym, — to z moskalofilstwem drugiej kategorji najskuteczniej walczyć by mogli właśnie Polacy, postępując z Rusinami sprawiedliwie, politycznie, stosownie do swych szeroko pojętych interesów narodowych.

 

A czego wymagają te polskie interesy narodowe? To przecież łatwo zrozumieć, jeszcze łatwiej odczuć.

 

Rusini i dziś jeszcze, mimo tyloletnich wysiłków, mimo pracy kilku pokoleń i kilku genjalnych jednostek stoją wobec fatalnego pytania: być albo nie być. Gnębieni w Rosji, absorbowani zwolna lecz stale przez społeczeństwo rosyjskie, nie mogą się i w Galicji rozwijać tak, jakby tego potrzeba. Przypuśćmy, że te nieliczne jednostki ruskie, które dziś w Galicji na swych barkach dźwigają ruski rozwój narodowy, nękane najrozmaitszemi przeciwnościami złożą broń i nie znajdą następców, to cóż się stanie? Rzecz oczywista, że narodowość ruska będzie mieła do wyboru: czy utonąć w morzu moskiewskiem, czy w polskiem. I jak sądzi p. Romanowicz, czy po tem, co czynili Polacy galicyjscy z Rusinami od r. 1848 i jeszcze dawniej, dużo Rusinów zechce zlać się z Polakami? Myślę, że sam on nie łudzi się zbyt różowemi nadziejami w tym względzie. A jeżeli tak, to czyż każde osłabienie ruskiego prądu narodowego w Galicji i na Ukrainie nie oznacza równoczesnego wzrostu moskwicyzmu? I na odwrót, czyż każdy wzrost ruskiego ruchu narodowego, zarówno w Rosji jak i w Galicji, nie oznacza zmniejszenia się szans moskwicyzmu na pożarcie Rusi a z nią i Polski?

 

I jeżeli Polacy tyle i tak głośno mówią o swym "odwiecznym wrogu", to czyż nie powinni poczuwać się do obowiązku popierania wszelkiemi siłami togo elementu, który samem swem istnieniem, samym swym naturalnym wzrostem i rozwojem czyni olbrzymi uszczerbek w siłach tego wroga? I przypuściwszy, że w samych granicach Rosji czynić tego nie mogą (chociaż i tam mogliby do pewnego stopnia), to czyż w Galicji nie powinno by odpowiednie prowadzenie (nie załatwię, nie!) uprawy ruskiej stanowić integralnego punkta programu wszystkich polskich stronnictw, szezerze narodowych, a zwłaszcza stronnictwa, mianującego się demokratycznem?

 

P. Romanowicz jako najwyższy wyraz swego rozumienia polityki polsko-ruskiej w Galicji stawia "sprawiedliwość i uznanie praw narodowych". Tego za mało. Rusini słusznie mogą powiedzieć p. Romanowiczowi i jego stronnikom: "sprawiedliwość znajdziemy w sadzie, a uznanie praw narodowych mamy i w konstytucji Schmerlingowskiej". Przetłumaczona na jęsyk praktyczny zasada ta da się wyrazić przysłowiem ruskiem: "moja chata z kraju, ja niczoho ne znaju". Nie, Polacy, zwłastcza demokraci i patrjoci polacy powinni się zdobyć na coś więcej. Przyświecać im powinna gwiazda przewodnia: stworzyć z tej Galicji na gruncie swobody i postępu punkt atrakcyjny dla reszty Rusi-Ukrainy, wytworzyć lub dopomódz do wytworzenia tutaj takiego żywego ognia, którego promienie niosłyby światło i ciepło ożywcze aż hen, za Dniepr, nad Don, nad Kubań, gdzie żyją miljony Ukraińców, do dziś nie chcące uwierzyć w to, że gdzieś tam za rzekami, za górami są ruskie szkoły, ruskie katedry na uniwersytetach, ruskie organizacje narodowe i naukowe. Tu suchą sprawiedliwością niczego nie wskóracie, bo tu nie chodzi o żadną zbrodnio ani o żadnen spór cywilny. Teoretyczne uznanie praw Rusi z klauzulą, że uzesjący ma prawo naprzód rozstrzygać, czy ktoś jest poczciwym Rusinem lub nie, tutaj nie tylko nic nie pomoże, ale jeszcze namnoży kwasu i rozgoryczenia. Tu trzeba, mówiąc słowami p. Szczepanowskiego, gospodarki na wielką skalę, z szeroko obmyślanym planem, z światłą, iście patrjotyczną i jasną myślą przewodnią. Dyplomatyczne sztuszki w rodzaju reformy jezuicko-bazyljańskiej lub ugody Badeniowskiej nie doprowadzą do niczego, prócz osłabienia szczupłych i bez tego narodowych sił ruskich, do zdemoralizowania i zdyskredytowania jednostek, które inaczej mogłyby być bardzo korzystnemi dla społeczeństwa ruskiego. A rezultat będzie jeden: osłabnięcie ruchu narodowego ruskiego, a wzmocnienie się moskwicyzmu. Powtarzam jeszcze raz: sprawa ruska jest dla Polaków tak ważną, a specjalnie w Galicji Polacy tyle mogą dla niej zrobić, że zaniedbanie lub wypaczenie jej może się bardzo pomścić w przyszłości.

 

Ale trzeba się podnieść ponad biurokratyczną rutynę, ponad czcze i do niczego nie obowiązujące frazesy, trzeba nie ograniczać się do stanowiska odpornego, do "obroną interesów polskich" za pomocą gnębienia i demoralizowania Rusinów w czambuł, lecz trzeba wziąć się do pozytywnego działania z własnej inicjatywy i z tą myślą przewodnią, źe silna i postępowa Ruś, czująca podporę u Polaków, będzie naturalnym ich sojusznikiem. A jeżeli Polacy rozumną i szczerze narodową polityką dopomogą Rusinom galicyjskim wzróść w siłę, to mogą być pewni, źe Rusini w swoim własnym interesie naródowym popierać będą Polaków w ich analogicznych usiłowaniach, a zarazem mogą być pewni, że silny i zdrowy dąb rychło otrząśnie się z tych szpetnych porostów i grzybów, które prosperują na drzewie chorowitem i pruchniejącem.

 

Jakby miał wyglądać ten program polski w sprawie ruskiej, nie moja rzecz przesądzać. Co najwyżej mogę tu wyłuszczyć moje osobiste zapatrywania, któremi kieruję sję w mej własnej działalności literackiej i publicyśtysznej.

 

Jako chłop z pochodzenia i sympatyj, jako radykał-postępowiec z przekonań, jestem tego niezłomnego przekonania, że nam, zarówno Rusinom jak i Polakom, narodom pozbawionym samodzielnego bytu państwowego, rozdartym między kilka organizmów państwowych i cierpiącym w niektórych z nich, prócz ogólnego ucisku ekonomiczno-społecznego, nierozłącznego z dzisiejszym ustrojem społecznym, niewolę polityczną, co więcej, narażonym z różnych stron na brutalne zakusy extyrpacyjnie, nie pozostajo innej drogi ratunku, jak podnosić esłe masy ludowe do świadomości narodowej i obywatelskiej, do udziału w życiu cywilizacyjnem, a więc do walki o nieprzedawnione nigdy prawa ludzkie, polityczne i narodowe. Wiedza, talent, majątek, stanowisko, wpływy nie powinny mojem zdaniem być przywilejami zwalniającymi od pracy dla togo celu, lecz przeciwnie, wkładają na odnośne osobniki większą sumą obowiązków, które spełniać należy pod ciężką odpowiedzialnością wobec narodu i całej jego przyszłości. Widząc przed sobą ten cel, nie dziw, że nie mogę się zgodzić na drogi, które prowadzą albo w przeciwną stronę, albo nawet w tę samą, ale manowcami, serpentynami zamiast prostej drogi. A więc nie mogę się pisać na żadną formę tzw. konserwatyzmu, który przetłumaczony na język zjawisk konkretnych, jest u nas panowaniem jednej nielicznej warstwy uprzywilejowanej, a systematycznym gnębieniem, krzywdzeniom lub w najlepszym razie wodzeniem na pasku i trzymaniem w stanie niemowlęctwa tych mas ludowych, których najzupelniejsze uświadomienie i uobywatelenie uważem za najlepszą, za jedyną gwarancję przyszłości zarówno Rusi jak i Polski.

 

Z tego samego powodu nie wystarcza mi też demokratyzm i liberalizm, który od końca XVIII. wieku zdołał wspaniałe teoretyczne hasła "wolności, równości i braterstwa" zapełnić treścią pełną sprzeczności, sprzeniewierzeń, brudu, sobkostwa i fałszu i który też u nas w Galicji przedstawia się jak płonka rozbujała w liście i nawet obfita w kwiaty, ale pozbawiona zupełnie owoców. Nie wystarcza mi ten demokratyzm głównie z powodu dziwnej jego skłonności do ustępstw zasadniczych, do ciągłego zbaczania z prostej drogi w praktyce przy pozornej stałości doktryn, z powodu jego chętki do zaskorupiania się w ramkach cichej pra­cy biurowej i skromnych ideałów biurokratycznych, z powodu ogólnej ciasnoty jego horyzontów społecznych, które czynią go wprost bezsilnym i niesamodzielnym w konkurencji z przemożnym u nas konserwatyzmem szlacheckim. A już wprost żalem i oburzeniem, przejmuje mię widok "demokratów" galicyjskich otwarcie kokietujących z tymi, których w dziedzinie zasad mienią swymi przeciwnikami, a natomiast dla dogodzenia tym samym przeciwnikom ciskających kamieniem potępienia lub nawet potwarzami i kalumniami na ten słaby jeszcze, pierwsze kroki stawiający ruch chłopski i robotniczy, ruch ludowy polski i ruski, który ja ze swego stanowiska przy wszystkich jego brakach, przy całej jego słabości i sporadyczności uważam za największy nabytek cywilizacyjny, za najpiękniejszą zdobycz narodową, jaką się mogą poszczycić dzieje Polski i Rusi w ostatnich lalach dwudziestu.

 

Że rozmaite tzw. umiarkowane programy nie zyskają we mnie zwolennika, tego nie potrzebuję długo motywować. Jestem zwolennikiem umiarkowania, ale tylko w środkach, w sposobach działania i przemawiania, nigdy zaś w rzeczy samej, tam, gdzie umiarkowanie oznacza połowiczność celów, amputowanie ideałów, lub co gorsza, gdzie ono wprost maskuje brak stałych zasad lub brak zapału dla sprawy uznanej za słuszną i świętą. I jeżeli przez słabość ludzką miałbym zgrzeszyć, to wolałbym już zgrzeszyć zbytkiem zapału, brakiem umiarkowania w słowach lub czynach, niż tą pozorną mądrością umiarkowania, które nie jest ani zimne ani gorące, a o którem już Chrystus powiedział: "Poniewhż nie byłeś ani zimnym ani gorącym, przeto wyplują cię usta moje".

 

To uważałem za konieczne przytoczyć dla wyjaśnienia stanowiska, z jakiego napisałem swój artykuł "Die Bauernbswegung in Galizien", umieszczony w nrze 51 wiedeńskiego tygodnika "Die Zeit", a stanowiący powód artykułu p. Romanowicza. Z tego, wyłudzonego tutaj punktu widzenia scharakteryzowałem stronnictwa galicyjskie, zarówno polskie jak i ruskie. Żem się w tym artykule ostro wyraził o inteligencji polskiej, to jest właściwie o tych jej kategorjach, które tam wyliczyłem o szlachcie, o tzw. demokratach (i potrosze nawet o socjalnych demokratach) i które w pewnych wypadkach, acz z różnych stanowisk wychodząc, zwracają się przeciw chłopu, to fakt. Ze swego punktu widzenia uważam to za rzecz nie przekraczającą granic uprawnionej krytyki, zwłaszcza że na poparcie tej ogólnej charakterystyki przytoczyłem tam całe szeregi faktów.

 

Mógł p. Romanowicz rozstrząsnąć te fakty, wykazać, co w nich było nieprawdziwego, przesądnego lub przekręconego, ale on tego nie zrobił, lecz przytoczywszy moje zdanie ogólne, natychmiast woła z tryumfem: "A zapisawszy w ten sposób wszystkich Polaków (podkreślenie p. Romanowicza) w jednę rubrykę "der Schlachziz" opisuje nas dla użytku obcych, niemieckich czytelników i dla użytku dalszej zagranicy w sposób taki, że nie przypuszczaliśmy nigdy, by człowiek tak wykształcony zdolnym był do tak namiętnej nienawiści i takich fałszów". Otóż przedewszystkiem fałszem jest, jakobym wszystkich Polaków w swej ogólnej charakterystyce zaliczał do rubryki "Schlachciz", gdyż w każdym ustępie, w każdem zdaniu starannie określam, jaką część inteligencji, jaki obóz, jaki prąd mam na myśli i pozostawiam szlachcie co jest szlacheckiego, a pseudo demokratom, co jest pseudo-demokratycznego. A powtóre, czy wykazywanie wad czyichkolwielwisk, a nawet przedstawienie ich w czarniejszych kolorach, niż są w rzeczywistości (daj Boże, bym w tvm względzie dopuścił się jak największej przesady!) jest już dowodem nienawiści? A wreszcie co to ma do rzeczy, że krytykę swą umieściłem w piśmie niemieckiem? Jeżeli takowa jest kłamliwą i bezpodstawną, to dla mnie jednakowy wstyd, czybym ją umieścił w "Zeit", czy w "Gazecie Sokalskiej"; a jeżeli opartą jest na prawdzie, to czy sądzi p. Romanowicz, że polski lub jaki inny interes narodowy wymaga tajenia braków i nadużyć, że tajone złe prędzej i skuteczniej się zagci i że mimo naszego tajenia nie wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi? Mojem zdaniem polska ani ruska sprawa nie jest żadnym interesem giełdziarskim, wymagającym dyskrecji, nie jest tajemnicą służbową i nie potrsebuje w niczem i nigdy lęksć się światła ani opinji całego świata cywilizowanego. Jako wyborną próbkę polemiki p. Romanowicza przytaczam w całości następujący ustęp jego artykułu:

 

"Według niego (tj. mojei skromnej osoby) wszystko, co się w Galicji dzieje, jest tylko ku temu skierowane, ażeby z chłopa skórę zedrzeć — wszystko zmierza tylko do egoistycznuch celów kastowych lub jednostkowych — wszystkie hasła patrjotyczne są obłudą i kłamstwem. Jest też kłamstwem — według niego — lojalność wobec Austrji. "Szlachcic — pisze dr. Franko — jest polskim patrjotą. Jest też dobrym Austrjakiem. Niezawodnie! Wszak na swej austrjackości robi świetne interesy". Ale "pod tą utylitarystyczną skorupą ruszają się jedzcze niewygasłe ideały niepodległej Polski" — czego ma według autora dowodzić artykał hr. Tarnowskiego o książce p. Koźmians. Streściwszy program Tarnowskiego w tem, żeby trzymając się zdała od konspiracyj i zachcianek powstańczych, zapomocą pracy dziedzictwo przodków zachować i pomnażać i w ten sposób iść ku lepszej przyszłości — pisze dr. Franko dalej: "Jak widzimy, cel jest zawsze ten sam, tylko w dalszą przyszłość usunięty, ale i środki nie są nowe. Polacy w Galicji od czasów konstytucyjnej ery nauczyli się wyśmienicie tych środków używać".

 

"Zamiar, jaki kieruje autorem, który to ogłasza, w niemieckiem, wiedeńskim piśmie, jest aż nazbyt jasny. Szczęście tylko, że w Wiedniu już się z tem dobrze znają, a co więcej, że zrozumiano tam już, iż Polak może bez obłudy i swoim narodowym ideałom pozostać wiernym i państwowe interesy Austrji szczerze strzedz i popierać."

 

Tak wyglądam w rysunku p. Romsnowicza, a jakież były w rzeczywistości moje twierdzenia? Oto przedewszystkiem konstatuję, że pierwsze zdanie powyższego cytatu jest zupełną własnością p. Romanowicza i że w moim artykule nie ma niczego, co by choć trochę podobnem było do twierdzenia, że "wszystko, co się w Galicji dzieje, jest tylko ku temu skierowane, ażeby z chłopa skórę zedrzeć, wszystko zmierza tylko do egoistycznych celów kastowych lub jednostkowych, wszystkie hasła patrjotyczne są obłudą i kłamstwem". Twierdzę stanowczo i powołuję się na drukowany i każdemu dostępny tekst mego artykułu, że niezego podobnego tam nie powiedziałem. Zarzuciłem tam szlachcie, że się uważa za całość narodu polskiego, że pod pokrywką interesów narodowych przeprowadza swoje własne interesy kastowe, że na zewnątrz głosi zasady autonomji, a w kraju autonomję gmin obcina — czy miałem w tem rację, czy nie, o tem możnaby dyskutować; konstatuję jedynie, że mówiłem o szlachcie. Dalej wspomniałem o austrjackim patrjotyzmie szlachty i o stańczykowskiej formule pogodzenia tego patrjotyzmu z "niewygasłymi ideałami samodzielnej Polski". Czy popełniłem przez to jaką niedyskrecję? Czy te ideały są sekretem, z którymby Polaoy kryć się musieli przed obcymi? A przytem godziłoby się pamiętać, że inną jest rzeczą ideał niepodległości, a wręcz inną dziwolążna kombinacja tego ideału z "trójlojalizmem".

 

Tę kombinację mając na myśli, z lekka ironizowałem nad stańczykowską formułą pogodzenia ideałów samodzielnej Polski z hasłem "przy tobie stoimy i stać chcemy", ironizowałem nie dla tego, żeby formuła ta, teoretycznie biorąc, była niedorzeczną — przeciwnie, usnąłem, że jest ona "ganz in Ordnung" — lecz ironizowałem dla tego głównie, że ci ludzie, dbający tak bardzo o "uświetnienie imienia polskiego" równocześnie starają się nie dopuszczać szerszych mas ludowych do udziału w życiu obywatelskiem, do wyższej oświaty, do pracy cywilizacyjnej, a więc niejako starając się o ozdobienie frontonów gmachu, równocześnie osłabiają i podkopują jego fundamenty. I tu znowu można było dyskutować, czy moje poglądy są słuszne lub nie, ale suponować, że tylko "nienawiść" mogła mi podyktować takie zdania, wydaje mi się co najmniej przedwczesnem.

 

To co dalej powiedziałem o "demokratach" galicyjskich i co p. Romanowicz wytacza przeciwko mnie jako działo najcięższego kalibru, rozbiorę poniżej, a teraz jeszcze ras zapytam p. Romanowicza, gdzie też w moim artykule znalazł on twierdzenie, że wszystko w Galicji zmierza do darcia chłopa, że wszystkie patrjotyczne hasła są obłudą i kłamstwem? Wszakżeż nawet tej, przezemnie (zdaniem p. Romanowicza) tak znienawidzonej szlachcie przyznaję "niewygasłe ideały samodzielnej Polski"; wszakże podnoszę polski patriotyzm chłopów polskich; wszakżeż kierowników polskiego stronnictwa ludowego mianuję "gorącymi patrjotami polskimi". Nawet panom demokratom nie zarzuciłem nigdzie, że ich patrjotyzm jest kłamstwem i obłudą. Lecz narzuciłem im coś innego. Posłuchajmy, jak tę rzecz przedstawia p. Romanowicz. Cytuje on z mego artykułu następujące zdania i następujący daje do nich komentarz:

 

"W tym punksie (to znaczy co do owej utylitarnej polityki) konserwatywna szlachta stała się mistrzem i rzecznikiem całej polskiej inteligencji. Tak oni czynią i wszyscy, także i ci, którzy przysięgają na stary, demokratyczno-konspiracyjny (??) katechizm. Konspiracje i demokracja są rozrywką, dobrą przy toastach i mowach na uroczystościach; w praktycznem życiu idzie się śmiało naprzód drogą organicznej pracy, to znaczy drogą polowania na posady, drogą protekcji, uganiania się za synekurami, służalstwa i nepotyzmu".

 

"I taką jest według tego pana cała polska inteligencja! Ona cała kłamie patrjotyzm, a w rzeczywistości jest służalczą, ugania się za synekurami, idzie drogą protekcyj i nepotyzmu — cała! A o pracy organicznej pisze dr. Franko w innem miejscu, że ją chłop odczuwa tylko jako łapiestwo i zdzieranie skóry (Schinderei und Hautabzieherei) — żeby zaś miary obelg dopełnić, "polską bronią" nazywa "denuncjacje, potwarz i podszczuwanie"!"

 

Przepraszam, panie Romanowicz! Patos Pański nie zupełnie na miejscu. Przedewszystkiem pozwoliłeś Pan sobie maleńkie skrócenie mego tekstu. W oryginale niemieckim czytamy: "Der conservative Adel ist in diesem Punkte der Lehrer und Wortfuhrer der gesammten polnischen Intelligenz in Galizien". Po co szanowny Pan w swem tłómaczeniu wypuścił dwa ostatnie słowa? A, bo w takim razie już mniej jakoś wypadałoby wołać patetycznie: cała inteligencja polska! A dalej, jakże to szanowny Pan ze słów moich wysnuł wniosek, ża ta "cała inteligencja" kłamie patrjotyzm? Nigdzie nie powiedziałem, żeby polityka utylitarna była kłamaniem patrjotyzmu, a panom demokratom zarzuciłem tylko inną drobnostkę: kłamanie demokratyzmu. Jest w tem pewna różnica. I wracając jeszcze raz do owej "calej inteligencji", to z samego kontekstu przytoczonych przez Pana słów moich widać, że jest to prosty lapsus calami, gdyż mówię tam wyraźnie o dwóch kategorjach inteligencji polskij, o konserwatywnej szlachcie i o panach demokratach — a przecież wiadomo, że te dwie kategorje nie wyczerpują jeszcze zasobu całej inteligencji polskiej, nawet w samej Galicji.

 

Przyznaję, że obszedłem się niegrzecznie z hasłem "pracy organicznej", nie dla tego, jakobym był zwolennikiem jakiejś pracy nieorgani­cznej, ale dla tego, że pod owem hasłom długi czas przemycano i dotychczas przemyca się do naszego życia społecznego właśnie dużo elementów nieorganicznych a nawet dezorganizacyjnych. Moźe to nie prawda? P. Romanowicz mógłby mnie w tym punkcie oświecić i pouczyć, ale oburzać się tak bardzo nie było czego. Hasło "pracy organicznej" i nadużywanie tego hasła nie jest rzeczą ani wyłącznie polską, ani wyłącznie demokratyczną.

 

Nie całkiem ściełem jest i to, co mi dalej podsuwa p. Romanowicz, że w innem miejscu o pracy organicznej piszę, iż "chłop odczuwa ją tylko jako łupicstwo i zdzieranie skóry". W artykule mym odnośne zdanie brzmi: "Lud odbywa zgromadzenia, debatuje o polityce i to nie o wysokiej i szerokiej, ale o dokuczliwej polityce swego życia powszedniego i swych powszednich interesów, o podatkach, o egrekucjach, o regulacji rzek i o powodziach, o ustawie myśliwskiej i rybackiej, o wadach życia autonomicznego i o wielkiem kłamstwie "pracy organicznej", które lud ze swego niskiego i ciemnego stanowiska dziwnym sposobem prawie zawsze odezowa tylko jako łupiestwo i ściąganie skóry". Zdaje się, źe jest pewna różnica między moją stylizacją tego zdania, a stylizacją p. Romanowicza. Różnicy tej nie będę bliżej komentował, bo o cóż tu chodzi? O skonstatowanie, jak odczuwa chłop wszystkie wyżej wymieniono nabytki cywilizacyjne. A jeżeli o to chodzi, w takim razie twierdzę bez przechwałek, że ja będę bardrziej kompetentnym powiedzieć coś o tem p. Romanowiczowi, niż on mnie.

 

Ale przebóg! Dopuściłem się jeszcze jednej ciężkiej zbrodni. "Polską bronią nazwałem denuncjacje, potwarz i podszczuwanie". Rzeczywiście, słowa potworno, dzikie! Niestety, jest coś w naszych stosunkach galicyjskich, co im odpowiada, co ja w mym artykule wyłuszczyłem dość obszernie, a co p. Romanowicz mądrze przemilczał. Uważam przeto za rzecz pożyteczną reprodukować tu bieg myśli, który mnie doprowadził do zestawienia owych słów.

 

Skreśliwszy początki ruchu ludowego w Galicji, przyszedłem do omówienia przeciwności, na jakie ruch ten napotkał. "Przedewszystkiem próbowano wziąć go na wabika "harmonji społecznej", gdy się to jednak nie udało, chwycono się wydanego właśnie wówczas (około połowy lat 70-tych) ze strony konserwatywnej hasła "szlachetnej denuncjacji". Hasło to wydanem było pierwotnie dla walki z demokratami konspiratorami i było przez demokratów napiętnowane jako największa podłość. Wkrótce jednak zarówno konserwatyści jak i liberalni demokraci uznali je za jednakowo dobre do walki z chłopami." Czy bardzo się pomyliłem? Czy galicyjscy pseudo-demokraci nie denuncjowali na równi z konserwatystami ruchu ludowego jako "wywrotowego", "anarchistycznego", "wrogiego padstwu i kościołowi"? Czy nie rzucali bezpodstawnych a brzydkich podejrzeń na uczestniców i przewódców tego ruchu? Czy mam przytaczać przykłady? Nie, nie uczynię tego. Mówiąc dalej o stronnictwach ruskich i charakteryzując tzw. "ugodę", skonstatowałem, że tej samej starej broni, której przedtem Polacy używali przeciw sobie samym, używają teraz Rusini przeciw sobie. I jeżelim i tym razem dla skrócenia zdania użył wyrażenia "die alten polnischen Waffen", to dla każdego, kto czyta mój artykuł w związku, rzecz będzie jasną, żo broń ta nażywa się "starą" i "polską" jedynie w odniesieniu do ustępu poprzedniego, w którym określono czas i sposób jej ukucia i powiedziano, jak używały jej galicyjsko-polskie partje względem ciebie. Kalumnji na naród polski lub nawet na calą inteligencję polską przez to chyba nie rzuciłem.

 

Źem w moim artykule w Zeit nie malował stosunków Galicji na różowo, to rzecz pewna. Żem nie szczędził ciężkich zarzutów zarówno konserwatystom szlacheckim jak i tak zwanym demokratom — przyznaję. Żem jednak ze szczerą sympatią pisał o chłopie polskim i o tej części inteligencji polskiej, która szcrerze i nieobłudnie staje w obronie jego interesów, to, spodziewam się, przyzna mi każdy, kto bez uprzedzenia przeczyta mój artykuł. Żem patrjotyzmu polskiego — czy to u szlachty, czy u demokratów, czy u chłopów — nie poniewierał, to może również każdy stwierdzić z tekstu mego artykułu. I dla tego uczyniony mi zarzut, że zieję nienawiścią względem całej inteligencji polskiej, boli mię bardziej, niż oburza.

 

Wychowany w szkołach polskich, wykarmiony literaturą polską na równi z innemi, tylu węzłami czuję się związanym ze społeczeństwem polakiem, ze ich zerwanie bardzo dużo by miękosztowało. Tylu mam między Polakami przyjaciół, którzy darzą mię swem zaufaniem, tak wiele radośnych i bolesnych wspomnień wiąże mię z nimi, tak wiele im zawdzięczam i tak szczerze im w miarę możności odwdzięczać się jestem gotów, że wmawianie we mnie nienawiści ku wszystkim Polakom brzmi w moich uszach jak jakaś wiadomość z innego świata. Jako Rusin kocham nadewszystko swój lud i swą narodowość i pragnę w miarę sił i zasobów swych przyczynić się do ich podniesienia i wzbogacenia. Ale nieszlachetnymi, nieuczciwymi środkami nawet dla dopięcia takiego celu gardzę, a nieszlachetnym, nieuczciwym i wprost głupim środkiem byłoby miotanie obelg na naród, w którym pragnąłbym widzieć oporę dla rozwoju i samodzielności mego własnego narodu.

 

A jakiejze to szlachetnej broni używa przeciwko mnie p. Romanowicz? Koniec jego artykułu w Nowej Reformie jest nieocenionym dokumentem, zasługującym na to, bym go tutaj w zupełności przytoczył:

 

"Kiedy dr. Iwan Franko na zgromadzeniu wybórców miasta Lwowa mnie i moim sejmowym kolegom dawał lekcje patrjotyzmu — niektórzy polscy wyborcy obdarzali go hucznemi oklaskami. Niechże się dziś dowiedzą, komu i czemu te ich dwcesne oklaski dawały zachętę — niech się dowiedzą, jak ten mowca myśli o całej polskiej inteligencji! Z pod jego radykalnej powłoki nigdy może nienawiść do Polaków nie wybuchła tak gwałtownie, jak w tym artykule, w którym całą polską inteligencję obrzucił takiemi obelgami, takim na nią jadem zionął, że tylko w najbardziej nam nieprzyjaznych organach moskiewskich z czemś podobnem spotkać się można.

 

"A teraz jasnem się staje, dlaczego dr. Franko tak gorąco protestował przeciwko "mięszaniu się Polaków do domowych sporów Rusinów". Będzie on tak samo protestował przeciwko wszystkiemu, co tym, przez niego tak bardzo znienawidzonym Polakom obroną stać się może lub pożytkiem; będzie tak samo doradzał wszystkiego, co im szkodę przynieść może. Ale w tem wystąpieniu szefa ruskich radykałów mamy nowy dowód jak koniecznem jeść dla Polaków odróżniać Rusina a Rusina, brata, którego bronić, a wroga, którego zwalczać należy. A to tem bardziej, jeżeli ten drugi wciska się między nas w taki sposób, iż może już na nasze, polskie sprawy wpływ wywierać. Dotykam tu przykrej, bo poniekąd osobistej sprawy! Ten sam dr. Franko, który taką ku nam pała nienawiścią, który wobec cudzoziemskich czytelników takie na nas miota obelgi — jest członkiem redakcji polskiego pisma, którego naczelnym redaktorem jest Henryk Rewakowicz! Rzecz to ze względu na stanowisko polityczne tego redaktora bardzo smutna i bolesna, ale ze względu na sprawę narodową, której przecież pismo polskie ma służyć, bardzo niebezpieczna. Nie moją rzeczą wdawać się w roztrząsanie sumienia p. Rewakowieza — ale sądziłem, żo obowiązkiem moim było podnieść głos przestrogi. Niech on dojdzie do tych, którzy zaślepieni wspólnością radykalnych przekorań wyobrażają sobie, że nie uwłarzając swemu polskiemu patrjotyzmowi, stać mogą na jednym gruncie politycznym z drem Iwanom Franko. I niech ci, do których to należy, rozważą, czy można, czy godzi się dawać wpływ na polskie pismo i dawać codziennie głos w polskim piśmie temu kto tak nas nienawidzi, że przed obcymi na całą polską inteligencję tak ciężkie i potwarcze miota obelgi, jak to uczynił dr. Franko w artykule przesłanym do wiedeńskiego "Zeit". Pismo polskie ma polskiej służyć polityce, inaczej traci rację bytu."

 

Co mam na to powiedzieć? Takie zakończenie artykułu p. Romanowicza przypomina mi zwyczaj dawnych rzeźbiarzy, którzy na piedestale posągu umieszczali swój własny portret. W ustępie tym p. Romanowicz odportretował się cały, dał podobiznę swej fizjognomji zasadniczej, swej taktyki partyjnej. Utwierdziwszy siebie samego w tem przekonaniu, że artykuł mój podyktowany był nienawiścią ku wszystkim Polakom, ku całej inteligencji polskiej, p. Rommowicz denuncjuje mię przed patrjotyczną publicznością polską jako wroga Polaków, ziejącego jadem nionawiści i obrzucającego obelgami całą inteligencję polską. Ile taka denuncjacja odpowiada mym rzeczywistym przewinieniom, starałem się wyjaśnić powyżej; tu tylko zauważę jeden dziwny zbieg sympatji. W artykule mym wytknąłem szlachcie galicyjskiej, że zbyt pochopną jest do uważania siebie za całość narodu polskiego, a demokratom polskim zarzuciłem, że w sprawach najważniejszych pomimo sporów teoretycznych zazwyczaj idą śladem szlachty. P. Romanowicz w artykule swym złożył dowody, że demokraci jego autoramentu i w tem idą śladami szlachty, że skłonni są uważać siebie i swą frakcję za ogół narodu, za całość inteligencji polskiej.

 

Po moim artykule w "Zeit" p. Romanowicz zrozumiał, "dlaczego dr. Franko tak gorąco protestował przeciwko mieszaniu się Polaków do domowych sporów Rusinów". Więc był zwązek między jedną i drugą moją enuncjacją! A więc i to co mówiłem na ratuszu, podyktowano było tą samą nienawiścią względem Polaków, jaką zieje mój artykuł w "Zeit". Odegrałem wówczas i odgrywam ciągło wobec publiczności polskiej rolę Walenroda: "protestuję przeciw wszystkiemu, co tym tak bardzo przezemnie znienawidzonym Polakom obroną stać się może lub pożytkiem; doradzam wszystko, co im szkodę przynieść może". Nie jestem prawnikiem, ale zdaje mi się, ze posądzenie kogoś o czyny ohydne i pogardy godne zwykło się nazywać oszczerstwem. A jakaż jest podstawa twierdzeń p. Romanowicza? Czy uczyłem wybórców lwowskich patrjotyzmu? Nie, tylko zarzucałem tz. demokratom, że nie dość szeroko rozumieją własna interesy narodowe, podporządkowując się pod komendę komitetu centralnego sejmowego i gnębiąc wolną wolę wyborców włościan, w tej liczbie i Rusinów. Czy to Walenrodyzm? Zapytywałem posła Romanowicza o dokładniejsze motywowanie jego poglądu, dlaczego on jest przeciwnym powszechnemu głosowaniu i ktytykowałem jego projekt reformy wyborczej, oparty na cenzusie inteligencji. Mogłem się mylić w tej krytyce. P. R. m. niestety nie raczył ani jednem słowem odpowiedzieć na moją interpelację, ale gdzież tu z mej strony Walenrodyzm? Czy był może Walenrodyzm we wniesionym prsezemnie proteście przeciwko nadużyciom władz i rozmaitych "sfer" przy prawyborach? Jeżeli w tym wypadku "protestowałem przeciw temu, co Polakom pożytkiem stać się może", to tego samego Walenrodyzmu dopuścił się także p. Romanowicz, który zaraz następnego dnia w tej samej sali ratuszowej stanowczo i uroczyście przyłączył się do tego protestu i jako członek komitetu centralnego solennie umył ręce od udziału tegoż komitetu w owych nadużyciach. W czemże więc objawiła się ta "ruska perfidja", której mianem pewien wysoki dygnitarz autonomiczny piętnował (półgłosem) pojedyncze ustępy mojej mowy na ratuszu?

 

A! Walenrodyzm mój w tem najbardziej się objawia zdaniem p. Romanowicza, iż "wciskam się między Polaków w taki tposób, iż mogę na polskie sprawy wpływ wywierać". Mógłbym prosić p. Romanowicza, aby mi wskazał choć pozór faktu, kiedy to, gdzie i jak wciaksłem się w jakiekolwiek polskie organizacje lub prace lub nawet towarzystwa, kiedy, gdzie i jak starałem się o wyrobienie sobie jakiegokolwiek wpływu? Ja ze swej strony mógłbym p. Rominowjczowi złożyć dowody, że do welu polskich towarzystw, organizacyj, prac zbiorowych proszony przez Polaków, wstępowaćnie chciałem, woląc cichą pracę literacką i naukową. Jeżeli mimo to słowa moje, czy to pisane czy mówione, wywierały lub wywierają jakikolwiek wpływ na ludzi, to musi w tych słowach być coś więcej, niż jad nienawiści, niż stek fałszów i obelg.

 

Myli się też p. Romanowicz, nazywając mię szefem radykałów ruskich. Rseczywiśtie zaliczam się do ruskiego stronnictwa radykalnego, należę do jego założycieli, brałem udział w wypracowaniu jego programu, a i dalszy wzrost i rozwój tego stronnictwa zawsze leżał i leży mi na sercu, ale z obecną organizacją partyjną tego stronnictwa bardzo lużne i nieliczne łączą mię węzły, a szefem stronnictwa nigdy nie byłem i nie jestem.

 

A jakżeż mam nazwać końcowy ustęp artykułu p. Romanowicza, ową apostrofę do H. Rewakowicza, by w imię polskich interesów narodowych usunął mię z redakcji Kurjera Lwowskiego? Czy to jest szlachetny, zasadniczy sposób walki z przeciwnikiem politycznym lub narodowym? Polemista, który uniża się do tego stopnia, by w ten sposób podszczuwać szefa przeciw jednemu z jego współpracowników, nie powinien by się tak bardzo oburzać na te słowa mego artykułu w "Zeit", w których i podszezuwanie tego rodzaju wykazałem jako jeden z rodzajów broni, na które pseudodemokraci galicyjscy bardzo się oburzili, gdy je stosowano przeciwko nim, ale których sami nie wzdrygają się używać w walce ze swymi przeciwnikami, zwłaszcza słabszymi.

 

[Kurjer Lwowski, 13.10.1895]

 

13.10.1895