Problemat kawiarni

Kawiarni? Czytelnik może uśmiechnie się po­błażliwie, gdyż znając dobrze to wszystko, co z po­jęciem kawiarni łączymy, nie dostrzega niczego takiego, coby na miano problematu zasługiwało. Przecież problemat — to oznaczenie jakiejś życio­wej głębi, w danym pojęciu zawartej, a pojęcie ka­wiarni, o ile patrzeć na nią leniwym wzrokiem my­dlarza, prawie że tę głębię wyklucza. Przypominamy sobie doskonale mniej lub więcej wystawnie urządzone pokoje, tak dziwnie nieswojskie i chłodne mimo parwenjuszowskich złoceń, floresów a la Watteau i marmurów w kilku kolorach, przypomi­namy sobie natrętny plebs kelnerów, śmieszny swą wytresowaną elegancją i służalczą wytwornością, stosy gazet, których nigdy porządnie nie czytamy, napoje, które spijamy bez apetytu, i pojęcie kawiarni wyczerpane. Chyba, że dodamy jeszcze kapele, damską lub męską, która tu i tam zazwyczaj w nocy, a czasem i popołudniu pieści lub obraża twe ucho wątpliwemi słodyczami Leharów i Eyslerów, lub samobójczo beznadziejnemi melodjami budapeszteń­skich Paganinkulów, — wytworną publiczność, zbie­rającą się do kawiarni z tą troskliwością, z jaką ubiera się na wizytę lub do teatru, ale i oto już wszystko. A problemat?

 

Rzeczywiście, trudno dociec go po za niewinną maską kawiarnianych seansów. Na oko przecież jest to nowoczesna kawiarnia takiem samem niewinnym stworzeniem, jak jej przyrodnia siostra, biedny kop­ciuszek, mleczarnia. Punkt wyjścia był ten sam. Na początku był głód. Nie było parweniuszowskiego splendoru, nie było tęczowych marmurów, gazety nie reprezentowały wszystkich czterech stron świata, półkoszulków kelnerów nie zdobiły dyamenty Taita, a publiczność nie ubierała się do kawiarni, jak na występ pana Carusa lub na odczyt Anatola France. Był jeden, lub kilka skromnych pokojów, jeden lub dwu dobrodusznych sługusów, jedna gazeta i kilku stałych gości, których gospodarz znał jak swą kasę i odnosił się do nich z poufałością znajomego lub sąsiada. Prawo życiowej konieczności sprowadzało bezpretensjonalnego gościa do tej dawnej, bezpre­tensjonalnej kawiarni. I jak każda życiowa konie­czność, tak i ta dawna kawiarnia zadawalała się pry­mitywnymi warunkami istnienia. Bo konieczność niema czasu. Musi gotować niewybredne potrawy wieśniaków. Musi naprędce stawiać nędzne szałasy koczowników. Musi nędznemi, chwiejcemi się kład­kami łączyć brzegi rzeki, musi łachmanami okrywać ciało. Konieczność sankcjonuje i usprawiedliwia wszystko, podnosi głupstwo do godności tradycji, a prymitywność do komfortu. W tej życiowej ko­nieczności tkwi coś z psychologji tłumu: wyma­gania jednostki muszą stosować się do wymagań masy. Wykwintny smak subtelniejszej organizacji ulega tyranji ogólnej potrzeby. I o ile każda kultura jest wynikiem większe lub mniejszej konieczności życiowej, o tyle każda kultura z początku ma ów charakter bezpośredniej celowości, dążącej do za­spokojenia koniecznych potrzeb ogółu. Owa kultura potrzeby, że tak powiem, nie liczy sie z jednostką. Ma ona charakter ściśle demokratyczny, odpowia­dający demokratycznemu ustrojowi tego środowiska, z którego wyszła.

 

Z biegiem czasu jednak kultura społeczna traci ów charakter bezpośredniej celowości, wynikający z tyranji życiowej konieczności. Rozwinięta kultura nie usuwa wprawdzie życiowych konieczności, ow­szem, ona wytwarza coraz liczniejsze zastępy tychże, ale wytwarza ona równocześnie tyle możliwości zaspokajania ich, że tragizm tej konieczności traci ostrze. Głupstwo przestaje być świętą tradycją, a pry­mitywność nie jest już komfortem. Jeżeli pierwszy stopień kultury możemy nazwać kulturą potrzeby, to jej wyższy stopień zasługuje na miano kultury rozkoszy. Historja każdej kulury, to stopniowe zwal­czanie konieczności życiowych w imię rozkoszy życia. Minimum koniecznej potrzeby nie wystarcza wyższej kulturze. Chodzi także o plus wygody.

 

I im wyżej i dalej wzmaga się prąd kultury, tym energiczniej owo plus wygody życia domaga się uwagi dla siebie. Prędzej czy później, dochodzi każda kultura do tego stopnia swego rozwoju, gdzie niepodzielnie króluje Rozkosz Życia. Wiszące ogrody Semiramicy, Rzym Neronów i Heliogabalów, Wło­chy Juliuszów, Francja trzech przedostatnich Ludwi­ków, oto epoki kultury rozkoszy w przeciwstawieniu do prymitywnej kultury potrzeby. Społeczność prze­staje być wielką rodziną, związaną jednym hasłem obrony przeciw wrogiemu sąsiadowi. Równocześnie z zaimkiem tyranji potrzeby, zanika tyrania tłumu. Masa różniczkuje się. Jednostka ma odwagę wystą­pić ze swem własnem upodobaniem, chociażby to było tak potwornem, jak upodobanie Nerona. Wy­kwintny smak subtelniejszej organizacji stwarza sobie wyszukane sposoby zaspokajania potrzeb życia, które stopniują się do pragnień rozkoszy. Bierne życie nie wystarcza nikomu. Szuka się piękna życia, jego częstokroć gwałtownego rozszerzenia poza wązkie granice danych warunków istnienia. Może nigdzie nie widzimy tego szału kultury rozkoszy tak wyra­źnie, jak w Rzymie Neronów. Cała nieskończona wyższość kultury Grecji polega właśnie na zharmo­nizowaniu kultury potrzeby z kulturą rozkoszy, w przedziwnej równowadze między tłumem a jednostką, między rodziną a indywidjum. Grecja właściwie jest bez początku i bez końca, podczas gdy Rzym, to klasyczny przykład tej kul­turalnej ewolucji, która od najprymitywniejszych początków prowadzi do zabójczej hipertrofii życio­wej rozkoszy.

 

Nikt może jednak tak dobrze nie zrozumie tragizmu duszy Neronów i Heljogabalów – jak my. My, dzieci wielkiej kultury rozkoszy. Nazwano nasz wiek wiekiem wynalazków, wiekiem nerwowym, wie­kiem żelaznym, a jeszcze nikt nie nazwał go wie­kiem rozkoszy, którym on jest w każdym swym najmniejszym objawie. Możemy się wprawdzie chlu­bić naszą zdolnością zaspokojania potrzeb życiowych. Musimy powiedzieć, że kulturę potrzeby doprowa­dziliśmy już do tego stopnia rozwoju, na którym jesteśmy wobec życia prawie, że wszechmocni. Stwo­rzyliśmy wspaniałą poezję pracy i zwycięskiej walki z istnieniem. Nie jesteśmy bezsilnymi ofiarami hasła: „Panem et circenses!" Przeciwnie, ideał prawdzi­wego człowieka nie stał nigdy tak wysoko jak teraz, nigdy jeszcze nie pogłębiono moralności życia, nie­zawisłe od religji, tak, jak to zrobiła nasza wielka epoka. Wiemy doskonale, co winniśmy sobie i ży­ciu. Ale wymarzona piękność życia jest naszym ideałem. Właśnie my rozszerzamy gwałtownie wąz­kie granice dawnych warunków istnienia. Tradycyjne wygody nie wystarczają nam. Nie wystarcza nam prymitywne zaspokojenie życiowych potrzeb. Szuka­my wszędzie wytworności, owego zaspokojenia. Nasze domy, nasze ubrania, nasze komunikacyjne środki, nasze jadło, wszystko stoi pod znakiem wykwintu, piękności i rozkoszy. Ubiory kobiet nigdy jeszcze nie były tak piękne, jak teraz. Nie wstydzimy się form naszego ciała, owszem ubieramy je tak, iż są tacy, co uważają za potrzebne wystąpić przeciw rzeko­memu zgorszeniu, które ubiory te wywołują. Ale, e pour si muove.

 

Chcemy żyć całą piersią — chcemy odczuć całą rozkosz naszego człowieczeństwa. Może dla­tego Nietszche stworzył sobie ideał Nad człowieka, ów niezrównany prototyp potężnej jednostki, która druzgocze tłum, jak niepotrzebny dodatek do wła­snego ja. Nie wystarczają nam cztery ściany pokoju. Musimy być zawsze tam gdzie to nasze śliczne, potężne życie wrze, gdzie są ludzie tacy spragnieni życia jak my; chcemy być samymi sobą. nie zwią­zani niczym, chyba prawidłem internacjonalnej grze­czności. Więzy rodziny, to typowe zjawisko pier­wotnej kultury potrzeby, męczą nas w epoce kul­tury rozkoszy. My szukamy, źe tak powiem, neu­tralnych gruntów życia, gdzie wszystko jest dla nas, dla naszej wygody i rozkoszy. A nowoczesna ka­wiarnia, to właśnie taki neutralny grunt życia, po­zwalający nam za tani grosz na chwilową świado­mość piękna istnienia.

 

Jak nowoczesne kino można całkiem słusznie nazwać zdemokratyzowaniem arystokratycznego tea­tru, tak nowoczesna kawiarnia, to zdemokratyzowa­nie arystokratycznego salonu. Gdyby pousuwano z tej lub owej kawiarni marmurowe stoliki i bilardy, to jej złocone ściany zrobiłyby na nas z pewnością wra­żenie wnętrza pańskiego pałacu. Bo nie o kawę chodzi gościowi, a właśnie o to pałacowe wnętrze. Dlaczego złocone ściany mają być tylko preroga­tywą arystokratów i bogaczy? Nasz wiek nie lubi tradycji i nie lubi granic, których się nie przekracza. Jest on wrogiem wszelkich niemożliwości. Więc usuwa ową typową niemożliwość jaką spotyka tłum w dążeniu do piękna życia: niemożliwość przekro­czenia owych granic, które pociągnięto ongiś mię­dzy uprzywilejowanymi a nim Dlaczego złocone ściany mają być tylko prerogatywą arystokratów i bogaczy? Ostatecznie tłum, to także tylko suma jednostek, których świadomość wzrasta w miarę bakchamycznego pochodu kultury rozkoszy. I on odczuwa doskonale nędzną prymitywność zaspaka­jania potrzeb życiowych w przeciwstawieniu do wy­kwintu życia tych, którym wolno używać całej piękności istnienia. Więc stwórzmy mu iluzję owego pańskiego życia, upływającego wśród złoconych ścian, pluszowych mebli, rzeźbionych stolików, kryształowych zwierciadeł, każmy usługiwać mu posłusznym na każde skinienie kelnerom, dajmy mu sposobność być w towarzystwie pięknie, nawet wytwornie ubranych ludzi i zabawmy go ostatecznie słodkim dźwiękiem muzyki. Oto jeden z cudów nowoczesnej kultury.

 

Czy nie przypomina nam się owa baśń wschod­nia, w której biedak — bohater na skinienie różdżki czarodziejskiej widzi się nagle w pięknym pałacu, wśród milczącej bacznej na każde skinienie służby? Bo nasz wiek nie lubi granic, których się nie prze­kracza i chętnie realizuje marzenia człowieka. Wy­zyskuje każdą konieczność życiowy w celach upięk­szenia życia. Chwilową potrzebę życia podnosi do chwilowej rozkoszy. A owa kawiarnia, która dawniej zaspakajała tylko chwilowy, fizyczny głód, zaspokaja teraz ów głęboki głód duszy, który zawsze odzywa się w nienasyconym człowieku: głód życia i prze­pychu. I w nowoczesnej kawiarni jest coś z hasła: panem et circenses. Jeno, że nie łakniemy krwi, tylko piękna.

 

Łakniemy widoku złoconych ścian, pluszowych mebli i rozkosznie ubranych kobiet, których cała galerja przesuwa się przed naszemi oczami. I jeste­śmy na neutralnym gruncie, który usuwa te względy, jakie winniśmy gospodarstwu w domu prywatnym. Jesteśmy całkiem swobodni, nic nas nie wiąże chyba owa, wspomniana kosmopolityczna grzeczność. Na cóż więc teraz owe tradycyjne wizyty?

 

W kawiarni o wiele wygodniej, o wiele swo­bodniej. Tu każdy jest gościem i każdy gospoda­rzem. Przeglądanie gazet zastępuje dość szczęśliwie uciążliwą niekiedy rozmowę. Niema śmiesznych hi­storji z czekaniem, nakrywaniem stołu i sprzeczek ze służącą. Wszystko jest zaraz i wszystko podane w najwykwitniejjzy sposób, gdyż nowoczesna ka­wiarnia lubi srebrną zastawę, jak przystało na zło­cone ściany, pluszowe meble i kryształowe zwier­ciadła.

 

Nie dręczy widok jednych i tych samych osób. Coraz inne twarze, inne oczy, głosy, ubiory. Można tak siąść na całe popołudnie przy marmurowym stoliku i zawsze jeszcze ma się coś nowego do widzenia. A wieczorem gdy łagodny blask elektry­cznych lampek opromieni złociste floresy i kryszta­łowe lustro, — gdy przychodzi ludzi coraz więcęj, piękne kobiety roztaczają przepych swych ubiorów, a muzyka zacznie swe pieszczotliwe granie, wtedy owo poczucie piękna życia dochodzi w niejednej tęskliwej, lub samotnej, lub zrozpatrzonej duszy do ekstazy i powrót do domu staje się strasznym, jak gdyby z objęć chwilowego szczęścia miało się wra­cać w bolesne objęcia cierpienia. Jakże wymownym jest ten i ów w kawiarni! Jak dużo tematów do omówienia, jak lekkiem sercem zapomina się go­dziny, jaka droga czasem każda minuta! Ileż tu zamaskowanych skrzętnie tajemnic życiowych! Może ten i ów, to bezdomny nieszczęśliwiec, który schro­nił się tutaj przed okropną próżnią własnego istnie­nia, może ten młodzieniec, który z takiem pragnieniem wychyla kieliszki szampanu, jutro wpadnie w ręce policji, szukającej defraudanta, może tą młodą parą, z taką tęsknotą patrząca na siebie, jutro znajdą z przestrzelonem sercem gdzieś w jakiemś ustroniu, może, ale pocóż mącić błękitne blaski luster i lamp czarnemi domysłami pensjonisty? W tej chwili jest wrząca zabawa, jest chwilowe ukojenie złudzenia, więc zzy nie dość? Tajemnice dusz któreby je tu badał?

 

W tym olbrzymim tłumie każdy mimo to jest więcej samotnym, jak wśród czterech ścian swego pokoju. Chłód jakiś wieje od tych luster, pluszów i złoceń, od ludzi i od muzyki nawet. Chłód oku­pionej, fabrykowanej rozkoszy.

 

Bo to jest przekleństwem owei wyższej kultury, kultury rozkoszy, że biczuje ona nerwy tylko przej­ściowemi wrażeniami, wzbudza jakieś przelotne uczu­cia szczęścia jak gdyby meteory duszy, ale głodu duszy nie syci. Rzymianie nienasyceni byli w chwy­taniu wrażeń cymowych, minął i Renesans włoski, nie wyczerpawszy do głębi źródła piękna i rozko­szy i my, ludzie nowocześni, zawsze pragniemy z głębi fanicji dziwnie głębokiej namiętnością duszy. Kultura potrzeby prymitywna jest wprawdzie, nie­które jej pomniki śmieszne na nas robią wrażenie, a jednak ona zaspokajała człowieka do trzeźwej i spokojnej reakcji na zjawiska codzienne. A kul­tura rozkoszy nie tylko wyszukuje tysiące sposobów zadowolania potrzeb życiowych. nie tylko rozszerza w nieskończoność widnokręgi życia, ale i wyszu­kania u nas zdolność używania do tego stopnia, że powoli tracimy odporność na ból. Nie każdy jest takim, jak Sulla, ów wielki rozpustnik, który z objęć rozkoszy potrafił rzucać się w wir walki i szerzyć postrach — najczęściej rozkosz zabija w nas wolę a zostawia tytuł wysubtelnione, drżące jak mimoza, uczucie. Nie umiemy czegoś chcieć, konsekwentnie, z żelazną energją tych praojców, którzy z twardego kamienia ciosali sprzęty domowe, lubimy tylko odczuwać, przeżywać wrażenia, pieścić się lub truć się roztkliwionymi nastrojami. Nic jednak tak nie sprzyja rozwojowi tej maskarady nastrojów w naszej duszy, jak właśnie owa wyzłacana, pełna luster, wrzawy i muzyki nowoczesna kawiarnia.

 

Jest ona nie tylko zdemokratyzowaniem sa­lonu, zbliżeniem tłumów do pałaców, — ale i zde­mokratyzowaniem owego dolce far niente wyższych sfer, za którem zawsze tęskni szeroki tłum. Oto za tani grosz można siedzieć i niczem nie być zajętym. Można oddać się całkowicie owym marzeniom, które Wiktor Hugo nazwał rozkoszą duszy. Siedzi się na pluszach, ma się przed sobą srebrną zastawę, służbę i nic się nie robi. Tylko marzy lub kokietuje dam­skie vis-a vis. A zresztą muzyka potrafi wypełnić i noc całą. Dlaczegóż nie uciec do niej, do tej do­broczynnej, nowoczesnej kawiarni ? I uciekamy do niej jak najczęściej, w dzień, wieczorem, w nocy, opuszczamy ją nad ranem i kładziemy się spać z tą myślą, że jutro skoro tam błękitny blask elektry­cznych lamp opromieni kryształowe lustra i wypiesz­czone oblicza pięknych kobiet, że jutro znowu tam będziemy.

 

Już prawie każda społeczna sfera ma swoją kawiarnię. Kawiarnia wywarła na nowoczesną lite­raturę stanowczy wpływ, wytwarzając sztukę nastro­jów, której na chwilę uległa wszechmocna sztuka klasycyzmu. Zresztą kto wie, jak długo ta ostatnia będzie jeszcze musiała walczyć z ustrojem, który urąga wszelkim prawidłom zacnego Arystotelesa. Kawiarnia stanęła na przełomie naszej epoki, jak społeczny uzurpator sui generis. Wychowuje sobie swych ludzi, swych artystów i swą — miłość. Ową namiętną, chorobliwą miłość, która karmi się na­strojami, i niezdrowym sentymentalizmem słodkawych Leharów i budapeszteńskich pseudo-cyganów. Połowa samobójstw i zabójstw na erotycznem tle — to płód owej kawiarnianej romantyki, podniecanej szampanem i nokturnami cygańskiej orkiestry. Może nigdy jeszcze samobójstwo nie szerzyło się z taką przeważającą siłą jak teraz, w epoce tej kultury roz­koszy, która wszędzie buduje tanie pałace marzenia

 

Kawiarnia straciła całkowicie pierwotny charakter koniecznego dla życia lokalu. Kultura rozkoszy nie uznaje konieczności. Ona zna luksus. Kto głodny — dla tego jest kopciuszek mleczarnia. A wielka, wspa­niała, wyzłacana nowoczesna kawiarnia daje iluzję życiowego piękna, wspaniałe nastroju, wytwarza bengalski urok wielkiegoj pełnego przepychu życia i wie, że przetrwa.

 

Bo myśmy zatracili zmysł dla prostych, sa­motnych piękności istnienia, a kochamy sztuczne gejżery chwilowego nad-życia.

 

 

[Nowy Prąd, 1912, N4, S. 11-13]

15.04.1912