W sporze, introdukującym znakomity zgodę ruską, umieszcza obecnie Czerwonaja Ruś dokument, który zdaniem tego pisma ma dowodzić, że nie moskalofilstwo, ale ukrainofilstwo jest wytworem Goluchowskiego. Przytoczymy nasamprzód ów dokument w dosłownym przekładzie, podaje on bowiem niektóre ważne szczegóły o stanie i usposobieniu inteligencji ruskiej w krytycznym 1866 roku, a później przejdziemy do wniosków, jakie z niego wysnuwa pismo moskalofilskie.
Dokument ten, w którego posiadanie Czerwonaja Ruś przyszła niewyjaśnionym bliżej sposobem, miał być, według twierdzenia tego pisma, napisany "przez jednego z byłych koryfeuszów ukrainofilstwa"; z kontekstu wynikać się zdaje, że autorem jego jest p. Konstanty Korbal, obecnie profesor gimnazjum w Stryju. Opowiedziano zaś w nim historję powstania czasopisma Ruś, które dotychczas zawsze uważanem było za pismo stworzone i subwencjonowane przez Goluchowskiego i służyło dla moskałofilów za główny argument na to, że ukrainofile są "polscy zaprzedancy". Przypatrzmyż się tekstowi dokumentu.
"Było to w r. 1866 — opowiada autor — w sierpniu, właśnie po opublikowaniu w Słówie pamiętnego manifestu moskiewskiego, a po nominacji hr. Goluchowskiego namiestnikiem Galicji. Jak wiadomo, Polacy i rząd nasz przestraszyli się byli nadzwyczaj, tem bardziej, że Didycki w seminarjum i ogółem pośród młodzieży naszej rozpuścił był w licznych egzemplarzach kopię listu Kulisza, w którym Kulisz upominał, byśmy się nie dzielili na partje i w którym przyrzekał nam w jak najprędszym czasie silną pomoc, niby to ze strony Rosji. Przelękli się też i narodowcy, odurzeni byli tym listem, i w ogóle była senzacja. Niektórzy z naszych (tj. z narodowców) nieraz dawali się słyszeć z myślą, czy nie dobrze by było założyć nowy polityczny organ ruski, by w ten sposób położyć tamę coraz bardziej wzmagającemu się prozelityzmowi moskiewskiemu. Lecz cóż? funduszu niezbędnego dla takiej sprawy nie było, a życie i upadek Mety dobitnie pouczyły nas, że bez odpowiedniego funduszu o założeniu organu politycznego nawet myśleć nie można.
"I rzeczywiście konstelacja była tak dziwna, że konieczną potrzebą zdawało się nam założenie politycznego organu ukrainofilskiego. Do myśli tej przyłączyłem się wówczas i ja — i zamierzyłem ją zrealizować. Wiedząc dobrze o tem, że organ taki byłby i rządowi naszemu na rękę, zamyślałem połączyć utile cum dulci, tj. zażądać od rządu naszego pomocy pieniężnej na wydawnictwo. Plan swój zakomunikowałem nasamprzód Zarewiczowi, a później Łukaszewiczowi i obaj ci panowie zgodzili się na moją myśl w tym względzie. A że my sami nie czuliśmy się w zupełnej sile do wydawania organu politycznego, to postanowiliśmy w sprawę tę wciągnąć też i Klimkowicza, który wówczas mieszkał na wsi u ojca. Rozumie się samo przez się, że cala sprawa miała pozostać tylko między nami, umówiliśmy się więc, że żaden z nas nie będzie nic działać bez drugiego, że nikogo innego narzucić sobie nie pozwolimy, jednem słowem, że w sprawie tej postępować będziemy jak najsolidarniej. Przeto od togo czasu uważać należy każdy mój krok tylko jako skutek uprzedniego, zapadłego między nami porozumienia.
"Jak już powiedziałem, postanowiliśmy żądać od rządu subwencji, a mianowicie umówiliśmy się porozumieć w tej sprawie bezpośrednio z rządem. Ale jak i którędy? tegośmy jeszcze dobrze nie wiedzieli. Bo choć i jak pragnęliśmy tylko bezpośrednio z rządem tej sprawie się porozumiewać, bo znowu z drugiej strony, na wypadek, gdyby się rzecz nie powiodła, nie chcieliśmy się nadarmo kompromitować. Postanowiliśmy więc wywąchać naprzód, skąd i jaki wiatr wieje?
"W tym celu udałem się więc do szefa biura prasowego, p. Cossy, niby to, ażeby dowiedzieć się od niego o warunkach, jakie potrzebne są dla wydawania organu politycznego. Nakręcić rozmowę na mój właściwy temat nie było tak trudno, więc też rozmowa w tej sprawie wkrótce się wywiązała. Nasamprzód zapytałem tylko, czyby rząd nie pozwolił nam wydawać organ polityczny raz lub dwa razy na tydzień bez składania kaucji, na co p. Cossa odpowiedział mi, że ustępstwo to napewne można będzie od rządu otrzymać. Ośmielony tem, postąpiłem o krok dalej, i nawróciłem rozmowę na subwencję: czy nie zdecydowałby się też rząd w razie potrzeby udzielić nam chociażby jakiejbądż zapomogi. Na to odpowiedział mi p. Cossa: "Odnieście się w tej sprawie wprost do ministerstwa (Belerediego), tj. wyszlijcie tam memorjal napisany o tej sprawie, a zdaje mi się, że rząd zapewne nie odmówi wam swej pomocy. Zresztą w tej sprawie przyjdzie też i do mnie zapytanie z ministerstwa, i ja ze swej strony poprę tę rzecz jak najgoręcej. Nie mówcie tylko przed nikim, że to ja wam to poradziłem, a gdy będziecie już mieli memorandum gotowe, wtenczas przynieście mi je do przeczytania". (Wszystkie te słowa przytoczone są prawie dosłownie).
"Odpowiedź taka dodała nam oczywiście tylko większej jeszcze ochoty do zamierzonego przez nas dzieła. Stanęło więc już jako rzecz pewna, że wydawać będziemy organ polityczny, zaczęliśmy więc już rozmyślać nad tem, w jakim formacie, jak często i jaką pisownią wydawanym będzie ten organ i kto z nas położy na nim swe imię jako odpowiedzialny redaktor. Co do ostatniego punktu, to zgodzili się na moje imię, dlatego że było ono jeszcze najpopularniejszem z pomiędzy nas na Rusi galicyjskiej. Chodziło nam też jeszcze i o to, ażeby w razie, gdybyśmy już zaczęli wydawać nasz organ, nie podejrzywano nas, żeśmy otrzymali subwencje, lub przynajmniej kaucji od Polaków. Boż oczywiście wiadomo było wszystkim, że z nas czterech żaden pieniędzy takich nie posiada, by mógł kaucję złożyć, i że wogóle między Rusinami człowieka takiego znaleść bardzo nie łatwo. Więc też oczywiście każdemu dziwnemby się to wydało, skąd myśmy wzięli pieniądze na kaucję, i zapewne myśleliby wszyscy, żeśmy pieniądze od Polaków na ten cel otrzymali. Na prawdziwy domysł ledwie czy mógłby kto wpaść, a my sami nie moglibyśmy ogłosić prawdy — raz dlatego, że nie koniecznieby nam uwierzono, a powtóre dla tego, że wiedzieliśmy bardzo dobrze, iż publiczność nasza organ subwencjonowany w ten sposób przyjęłaby nie koniecznie szczerze. By więc temu złemu zapobiedz, obmyśleliśmy plan, który byłby się dał wykonać, gdyby sprawa poszła była tak, jakeśmy pragnęli, tj. gdyby między nami a rządem nie było zbyt wielu pośredników, i gdyby każdy z nas był umiał trzymać język za zębami. Plan zaś był taki: Po otrzymaniu pieniędzy subwencyjnych miał jeden z nas pojechać do Warszawy, Wilna, Petersburga, Kijowa i tam porobić wizyty wszystkim poważniejszym Ukraińcom i "gromadom" tamtejszym, następnie zaś powróciwszy z owej wędrówki mieliśmy wszędzie rozgłosić, że z Ukrainy przywieźliśmy takie a takie pieniądze, złożone przez tamtejszych narodowców na założenie politycznego organu ukrainofilskiego we Lwowie. Kto wie, możeby byli i uwierzyli nasi ludzie takiej bajce.
"Lecz wracam do dalszego opowiadania. Mając więc jaką taką pewność co do subwencji, nie pozostawało nam nic innego, jak tylko ułożyć przedewszystkiem memorandum. Do tej pracy koniecznie potrzeba nam było Klimkowicza. Przeto w tym celu zawezwał go Łukaszewicz listownie i na własny rachunek wziął koszta podróży tam i napowrót, jakoteż utrzymanie go przez kilka dni we Lwowie. Za cztery czy pięć dni przyjechał Klimkowicz. Dwa dni naradzaliśmy się o tem i o owem, a następnie odjechał Klimkowicz napowrót do domu przyrzekłszy nam, że w jak najkrótszym czasie wygotuje i wyszle nam pocztą memorandum".
Tyle słów owego pamiętnika. Zdaje się on być urwany w polowie. Czerwonaja Ruś dodaje do niego następującą uwagę: "Czy trzeba Dilu jeszcze więcej dowodów na to, że nie "moskalofilstwo", ale "ukrainofilstwo" zaprowadził u nas Goluchowski?" Rzeczywiście, czytając te słowa, trudno oczom swoim wierzyć. W całym pamiętniku o Goluchowskim nie ma ani wzmianki, prócz tego chyba, że on był gubernatorem. Autor pamiętnika wyraźnie powiada:
1) że był ukrainofilem przed r. 1866,
2) że myślał o podtrzymaniu kierunku ukrainofilskiego zapomocą subwencji rządowej,
3) że wszelkiemi sposobami starał się uniknąć nawet pozorów tego, jakoby to była subwencja polska,
4) że zwracał się w tej sprawie do urzędnika policyjnego i do ministerstwa Belerediego wprost, ale wcale nie do Goluchowskiego.
Jeżeli więc Czerwonaja Ruś nie ma w swej tece drugiej połowy tego pamiętnika, któraby pokazywała, jaką rolę grał Gołuchowski w sprawie wydawnictwa Rusi, to śmiało powiedzieć możemy, że tą częścią, którą opublikowała, dowiodła rzeczy wręcz przeciwnej od tej, jakiej dowieść zamierzyła; pokazała bowiem dobitnie, że Ruś Horbala i Zarewicza nie była pismem polskiem, nie była organem Goluchowskiego, jak to dotychczas powszechnie twierdzono, ale była jedną z licznych zresztą prób założenia ruskiego organu rządowego.
Pierwszą próbę w tym kierunku zrobił był rząd jeszcze w r. 1849, kiedy redaktorem ówczesnego pisma rządowego pt. Hałyczo-russkij Wistnyk był najzdolniejszy ówczesny pisarz ruski ks. Mikołaj Ustjanowicz. Dlaczegóż Czerwonaja Ruś nie rzuca za to kamieniem i na jego pamięć? Przecież i wówczas gubernatorem Galicji był Gołuchowski, a Hałyczo-russkij Wistnyk, chociaż wydawany w języku ruskim, ludowym, skłaniał się bardziej do Rosji, niż "Ruś". A przecież w pamiętnikach jednego z wybitnych działaczy moskalofilskich, publikowanych w Mirze, czytaliśmy przed kilkoma laty opowiadanie o wizytach Goluchowskiego w świętym Jurze w r. 1848 i 1849. Czyż nie mogli na tej podstawie stronnicy Diła z równą co najmniej słusznością twierdzić, że moskalofilstwo jest dziełem Goluchowskiego?
Niestety, jedno i drugie twierdzenie jest równie nieprawdziwe. Ani moskalolilstwo, ani ukrainofilstwo nie było dziełem jakicjś postronnej intrygi. Jedno i drugie było wynikiem realnych stosunków w naszym kraju, jedno i drugie datuje się od czasów bardzo dawnych, tkwi w dziejach i w organizmie Rusi halickiej. Jeszcze w XVII. i XVIII. wieku inteligencja ruska o ile wybiegała na pole wysokiej polityki i teoryj panstwowych, a równocześnie odrywała się od swego naturalnego korzenia — ludu, stawała się albo polską, albo moskalofilską; o ile zaś zwracała się ku ludowi i jego interesom i szła za tymi prądami życiowymi, które nurtowały pośród samego ludu, o tyle stawała się ukrainofilską.
W XIX. w. widzimy to samo na wybitnym przykładzie Szaszkiewicza i całej ruskiej plejady 1833—1843 r., na drugiej plejadzie z lat 60-tych, której reprezentantami są w literaturze ruskiej Nawrocki i Barwińscy, na grupie z lat 70-tych itd. Jak długo Dilo i Czerwonaja Ruś nie ujrzą tego naturalnego związku rzeczy i nie nauczą się gardzić tanimi, a nie bardzo pięknymi sposobami polemiki, polegającymi na zredukowaniu przeciwnika do jakiejś "intrygi" — czy to polskiej, czy moskiewskiej, czy niemieckiej, tak długo Rusini, a przynajmniej lwowscy ich reprezentanci nie będą dojrzałymi do "zgody."
[Kurjer Lwowski]
11.04.1890