[Przegląd społeczny, 1886, t. 3, N 2—3, s.145–155, 251–264]
Obrazki galicyjskie
I.
Dziesiąty już rok przebywał pater Gaudenty Soc. Jesu z rozkazu wyższej władzy w konwencie tarnopolskim. Wysłany ongiś dla duchownej pocichy prześladowanych na Podlasiu unitów, nie mógł wypełnić swej misji i wrócił stamtąd z silnym zamiarem naprawienia tego pierwszego szwanku i podjęcia na nowo walki przy bardziej sprzyjających okolicznościach.
Dziesięć lat upłynęło, i jakże w ciągu tych lat zmienił się ojciec Gaudenty! Był to teraz człowiek dojrzałego wieku, dobrej tuszy, pełnej i kwitnącej twarzy, wcale niepodobny do owej karykatury chudej i długiej jak tyka, która nierozerwalnie prawie łączy się w umyśle naszym z pojęciem Jezuity. Ani śladu dawnego surowego ascety i fanatyka, przeciwnie, z całej postaci, osobliwie zaś z rumianych, słodko złożonych ust i z dobrodusznie śmiejących się oczu widać było dojrzałego praktyka, znającego ludzi nawskróś, znającego osobliwie słabe strony, za które ich najłatwiej ująć i poprowadzić dokąd chcesz, a zarazem znającego doskonale te drogi i celę, do których ich prowadzi. Dawne marzenia o męczeństwie, o nawracaniu niewiernych, przemkną czasem w jego duszy, ale chyba już tylko jak jakiś chłodny zimowy sen, co leciuchnem drżeniem przechodzi po ciele, rozkosznie wyciągniętem śród ciepłych puchowych poduszek. Z zaciętego, ślepego fanatyka stał się on rozumnym politykiem, który liczy się ze stosunkami, waży dowody, gra na sercach ludzkich i prowadzi ślepych i nieświadomych nieznacznie do nieznanego im celu.
Prawda, „Orientem esse convertendum“ zostało dotychczas jego hasłem bojewem? lecz o ileż jaśniej widzi on teraz pole boju i walczące na niem siły, — o ile głębiej wtajemniczony on dziś w taktykę wszystkich walczących, a przedewszystkiem w taktykę własnego zakonu, — jak wyraźnie widzi on tysiączne nitki, tysiączne strumyczki, którymi wpływ synów Lojoli przenika w takie miejsca, gdzie nikt go się nie spodziewa. Cała skomplikowana praca zakonu żywo stoi przed jego oczyma, i sam on napręża wszystkie siły swej myśli, by również wnieść swą cząstkę do tej roboty. Bogu dzięki! robota nie daremna i owoce jej zaczynają już pokazywać się, a przyszłość wróży ich daleko więcej jeszcze.
Oto i dziś nową radością zabiło serce ojca Gaudentego, a usta jego pobożnie szepczą: Ad majorem Dei gloriam ! — a oczy zwracają się ku niebu z wyrazem czystej, nieziemskiej rozkoszy. Z Rzymu przyszło zatwierdzenie jego najpokorniejszych propozycji i błogosławieństwo Ojca świętego na rozpoczęcie nowej, brzemiennej w skutki pracy. I nie to szczególnie cieszy ojca Gaudentego, że na jego pokorną osobę spłynęła z góry nowa pochwała, że przed nim jaśniej i równiej ścieli się ścieżka do wyższych godności w zakonie Jezusowym, — nie, nie to szczególnie raduje serce jego, lecz to, że Bóg uznał go godnem naczyniem, by w nie wlać myśl szczęśliwą, że rozjaśnił umysł jego dla znalezienia nowej ścieżki ku osiągnięciu wielkiego celu, nowego źródła ku zwiększeniu szerokiego i głębokiego morza chwały Bożej i potęgi kościoła rzymskiego. Non mihi, Domine, non mihi! — szeptał on korząc się w prochu przed majestatem łaski Bożej, — sed ad majorem gloriam Nominis Tui!
Ależ bo i plan jego był nie prosty! Pewnie, że zwykły człowiek, zwykły ksiądz, nawet zwykły katolicki ksiądz bez osobnego wpływu szczególnej łaski Bożej nie wymyśliłby takiego planu. Nie darmoż to w Rzymie, w tem źródle łaski Bożej, lak radośnie przywitano, tak chętnie przyjęto ten plan jak własne, rodzone dziecko!
„Nawracanie schyzmatyków za granicą dopóty nie będzie mogło postepywać naprzód, dopóki tutaj, w Galicji, rzymski katolicyzm nie będzie miał pod nogami silnej podstawy; przed nawracaniem całych schyzmatyków, trzeba przedewszystkiem nawrócić półschyzmatyków “, — oto była istota jego planu, zatwierdzonego przez Rzym. Prawda, kogoś innego byłoby wstrzymało to, że ci „półschyzmatycy" przecież sami uznają siebie za katolików, lecz ojca Gaudentego to nie wstrzymywało. „Go stąd, że ustami wyznają Rzym, kiedy sercami ciągną do Moskwy! Go stąd, że ich księża golą brody, kiedy żyją żonaci! Go stąd, że lud nie omija i łacińskich kościołów, że tysiącami garnie się na odpusty do Kalwarji i Milatyna, kiedy z niemniejszą ochotą ciągnie też na schyzmatyckie odpusty do Poczajowa, ba nawet do Kijowa! Nie, Rzym nie może i nie powinien tego cierpieć! Kościół katolicki nie zna połowy: kto nie jest w nim calem sercem i całą istotą, ten jest całkiem poza nim. Albo katolicy bez zastrzeżeń, bez żadnej autonomii obrzędowej, albo schyzmatycy, oto powinna być podstawa postępywania z tymi greko-katolikami“. Prawda, ojciec Gaudenty był nadto przenikliwym politykiem, by miał proponować stawienie pytania od razu tak jasno i niedwuznacznie, — przeciwnie, ostrzegał przed wszelkim pośpiechem w postępowaniu, wiedząc, że postępując nągle możnaby dość łatwo z półschyzmatyków zrobić całych schyzmatyków, natomiast gdy tu szło o to, by z półkatolików zrobić całych katolików. „Dopiero wtenczas, gdy miec będziemy taką twardą oporę w całej ludności galicyjskiej, można będzje z całą, dziesięciokrotnie pomnożoną siłą zwrócić się dalej na wschód i przy Boskiej pomocy mimo wszelkiego oporu rozłamać twierdzę nienawistnej schyzmy“.
Takie to myśli wyłożył pater Gaudenty w obszernym liście, napisanym z głęboką znajomością stosunków miejscowych i natury ludzkiej, i posłał ten list na ręce prowincjała jezuickiego w Krakowie, który uznając jego ważność, wyprawił go ze swemi uwagami do Rzymu. Kończył się zaś ten list następującymi praktycznymi wnioskami:
1) Zapomocą systemątycznych misji po wsiach i miasteczkach, osobliwie począwszy od pogranicznych i trucizną schyzmy najbardziej zarażonych wpływać na serca i umysły prostego ludu, wzbudzać w nim przychylność do lacinizmu, a obrzydzenie do schyzmy, a gdzieby pasterze tego ludu pokazali się niedóść przychylnymi dla Rzymu, tam zwolna i ostrożnie zasiewać niedowierzanie do nich między ich owczarnią, kompromitować ich przed władzami, wywlekać ich błędy i wady, by tym sposobem przygotować grunt dla nowej, lepszej i światlejszej generacji pasterzy prawdziwie pobożnych i całą duszą oddanych świętej stolicy rzymskiej.
2) Wpływać z góry dołu na władze polityczne, by dopomagały przeciąć wszelkie związki galicyjskich unitów z zakórdonowymi schyzmatykami, by zabraniały chodzić na zagraniczne odpusty, nie wydawały paszportów i przepustek, a także miały nadzór nad tymi księżmi, którzy usiłują obrządek grecko-katolicki niby to oczyszczać, a właściwie coraz więcej podciągać pod modłę schyzmy.
3) Porobić wszelkie możliwe przygotowania do całkowitego zlania obu obrządków, do czego pierwszym krokiem będzie wychowanie młodych generacji duchowieństwa w; duchu bardziej katolickim i wyświęcanie ich w celibacie. „Bo jakiegoż to kapłańskiego namaszczenia można spodziewać się po młodym człowieku — pisał on w swym memorjale, — który jutro ma przyjąć święcenie kapłańskie, a dziś jeszcze po praźnikaeh i weselach wycina hołubce i kołomyjki, zawraca głowę popadiankom i o tem jedynie myśli, by znaleść sobie poważną narzeczonę“.
Wszelakoż pomimo sprawiedliwej dumy z tego powodu, że pismem swem wskazał na sprawę istotnie ważną i naglącą, ojciec Gaudenty z pewnem wzdryganiem oczekiwał odpowiedzi wyższych władz. Widział on jasno, że w swem pragnieniu przysłużenia się kościołowi, poszedł nieco za daleko i poważył się w swem piśmie wskazywać swym przełożonym na takie rzeczy, które właściwie stały wysoko ponad kompetencją pokornego, prostego braciszka. Wiedział on. że na takie przekroczenia zwierzchność zakonna patrzy bardzo surowo i lękał się nagany. Lecz szczęście mu sprzyjało. Oczywiście rady jego bardzo w porę przyszły przełożeństwu, gdyż o naganianie było nawet mowy. Prawda, pochwaliwszy w ogólnych wyrazach jego szczerość i zapobiegliwość, prowincjał z wyższego polecenia pisał, że na razie można i trzeba przystąpić do wykonania tylko pierwszego punktu, tj. misjonowania między ruskim ludem unickim, zostawiając dalsze punkty tego planu woli Bożej i mądrej decyzji stolicy apostolskiej. Polecał więc prowincjał ojcu Gaudentemu rozpocząć systematyczną pracę w tym kierunku, przyczem cały konwent tarnopolski miał mu być wedle okoliczności pomocnym,, i kończył błogosławieństwem: Ite, et benedicat vos Dominus in itinere novo! Ale ojciec Gaudenty nie potrzebował więcej. Wiedział, on, że gdy przyjęto pierwszy punkt, to znaczy, że przyjęto cały plan, a w tej łaskawości, z jaką władza zakonna darowała mu przekroczenie kompetencji, widział porękę, że władza ta miłościwie zwróciła na niego swe oczy i być może lada dzień powoła go do ważniejszej jakiej roli w tej nowej walce ad majorem Dei gloriam.
— Wszystkich sił, wszelkich starań trzeba dołożyć! — powtarzał ojciec Gaudenty, chodząc po swej celi i zacierając ręce. — Wszelkich sił i starań dołożę, by zaraz pierwszy krok mój na tej nowej drodze był głośnym, świetnym tryufmem świętej sprawy.
Dopiero co skończył on pisanie ognistego kazania na temat: „Niech będzie mowa wasza: tak — tak, nie — nie“, w którem w najczarniejszych kolorach przedstawił grzeszność dwuwiarstwa i obojętności, a następnie przechodził do wychwalania świętości i piękności rzymskiej, a upadku i omal że nie piekielnej brzydoty „schyzmatyckiej“ wiary. Całe kazanie naszpikowane było dobitnemi słowami ludowymi, nieraz aż nadto plastycznymi zwrotami, jakichby nikt się nie spodziewał po spokojnym, słodkim i łagodnym ojcu Gaudentym. Ależ bo on wiedział, co się komu podoba. Kazanie to zaraz następnej niedzieli postanowił pater wygłosić w wielkiej pogranicznej wsi Towstochłopach, która leżała na samym szlaku odpustowym, prowadzącym z galicyjskiego Podola do Poczajowa,
i dla tego, zdaniem ojca Gaudentego, bardziej od innych zarażoną była dżumą dwuwiarstwa i obojętności religijnej. Pater pamięta i dotychczas bez wzdrygania wspomnieć nie może o swej niedawnej rozmowie z jednym towstochłopskim gospodarzem.
— A co, bywaliście w Poczajowie? — pytał pater.
— Ta byłem.
— No, i jak że wam się tam spodobało?
— Ta dobrze.
— Dobrze! Bójcie się Boga! Cóż tam takiego dobrego? Czyż to wy nie wiecie, że tam schyzmatycka odprawa?
— Gzy schyzmatycka czy nie schyzmatycka, tego nie wiem,—spokojnie odpowiedział chłop, — ale to wiem, że tam za spowiedź mniej bierą jak w Podkamieniu, a nadto jeszcze w zimie cerkiew opalają.
— Boże mój! Przecież tych ludzi dotychas tak jakby i zupełnie nie tknęło światło twej wiary, — westchnął ojciec Gaudenty po tej rozmowie i prawdę powiedziawszy, ona to właśnie dała pierwszy impuls jego myślom do wypracowania znakomitego planu, który właśnie miał być przez niego w czyn wprowadzony. Nie dziw zatem, że na Towstochłopy zwróciły się przedewszystkiem jego oczy. Tutaj on powinien był rozpocząć swą misyjną działalność, i ze względu na strategiczną — by się tak wyrazić — ważność miejscowości, i nie mniej też ze względu na straszny, bliski do niewiary lub schyzmy stan dusz towstocnłopskich.
— Zresztą nie ma się tu czemu dziwić, — miarkował sobie pobożny ojciec Gaudenty chodząc po swej celi, — wcale nie ma się czemu dziwić, że wiara święta w Towstochlopach w takim znajduje się upadku. Kto tam ma ją podnosić? Gzy ta przedpotopowa ruina, ów nieuk i prostak, ów Gzymczykiewicz, który prócz swej pasieki i swych królików o niczem zgoła pojęcia nie ma?
Czymczykiewicz, był to stary paroch towstochłopski, jeden z ostatnich mohikanów tego pokolenia księży ruskich, których zwano „antiquae educationis“.
— Nie, tak powinno być, — mówił dalej do siebie ojciec Gaudenty. Ten Gzymczykiewicz, to prawdziwy symbol tej cerkwi, która nie jest ni schyzmatycką, ni katolicką, a w rzeczywistości ni zimną ni gorącą, bez zapału, bez energji i bez żywej siły.
Święte oburzenie na to, że pośród zaciętej walki Zachodu ze Wschodem, Rzymu z Moskwą, na samem rozdrożu może istnieć taka neutralna wysepka, która nibyto przyznaje się do Rzymu, lecz pod tym warunkiem, by Rzym respektował jej odrębność i neutralność, — święte oburzenię na ten fakt i na tę niesłychaną pretensję rzuciło się aż w nogi ojca Gaudentemu i pobudziło je do prędszego chodu po celi.—Nie, tak to dłużej pozostać nie może! — mówiło cale wnętrze jego. — Sam Zbawiciel nasz powiedział, że kto nie za mną, ten przeciw mnie i że nie można razem służyć Bogu i Belialowi!
Ale zwolna chód jego stawał się powolniejszym, twarz wyjaśniała się, myśli od szerokich religijno-politycznych kwestji zwróciły się znowu do towstochłopskiego zakątka.
— A zresztą niech i tak będzie! — myślał dalej i słodki, błogi uśmiech zaigrał na jego twarzy. — Właśnie, właśnie, niech tak będzie! Przecież to nam na rękę. Gdy żniwa nastąpią, żyto się pochyla. W zgrzybiałości i bezsilności tego unickiego kościoła sam Bóg wskazuje nam pole do działania. Im zgrzybialszy i słabszy nasz przeciwnik, tem łatwiejszem będzie nasze zwycięstwo.
I z tym samym słodkim uśmiechem na twarzy zaczął rozbierać życie i czyny księdza Czymczykiewicza. No, co to za przeciwnik! Zdziecinniały starzec, bez krzty dogmatycznego wykształcenia, bez pojęcia o kościelno-politycznych sprawach, dobroduszny i naiwny jak dziecko! Przyjmie on Jezuitę nie domyślając się nawet, że przyjmuje przeciwnika, a jego towstochłopscy chłopi zbiegną się na misyjne kazanie jak na jarmark. Bo — czy to kto słyszał coś podobnego! — Czymczykiewicz mówi kazania w cerkwi tylko trzy razy do roku. I jakie kazania! Opowiadano ojcu Gaudentemu o tych kazaniach — śmiech tylko i obraza boska. „Dziatki moje! Dzisiaj Chrystus narodził się w Betlejemie, miasteczku żydowskiem, w stajni ubogiej, w biedocie mnogiej. So, so! A z panem komisarzem podatkowym radzę wam nie zadzierać się, bo co wam z tego przyjdzie? Ha? Jego, urząd, dziatki moje, a więc i siła jego. Otóż to! Błogosławieństwo boskie na wszystkich wa-a-as“! Albo znowu: „Dziatki moje, dziś Chrystus zmartwychwstał, a jutro u nas we wsi praźnik, chram. Pamiętajcież sobie, żeby mi nie przyszło dowiedzieć się, że ktokolwiek z was we wsi pijany był lub brewerje jakie wyrabiał! Niech was Bóg uchowa! A to gminne pastwisko, czas by wam już zejść się i naradzić, co z niem zrobić. Słyszę, żc tam już żyd do was się podlizuje, arendować chce czy co? Wójcie, ha? Pamiętajcie, że jak mi żyda do wsi puścicie, to i widzieć was nikogo nie chcę na oczy! Ani słyszeć o was! Otóż to. Piejmy wszyscy, od całej duszy“!...
Ojciec Gaudenty nie mógł wstrzymać się od głośnego śmiechu, przypominając sobie te kazania księdza Czymczykiewicza, które wraz z innemi jego dziwactwami weszły już od dawna do anegdotycznego skarbca całej tarnopolskiej okolicy.
— I z takim to przeciwnikiem przyjdzie mi stanąć do walki, — szeptał sam do siebie ojciec Gaudenty i omal że nie życzył sobie silniejszego, przebieglejszego przeciwniku, by zwycięstwo jego nie było tak już zbyt łatwe. I dalej wspominał to, co mu opowiadano o ks. Czymczykiewiczu. Żyje w nędznej wiejskiej chałupie, starej i pochylonej, sam tylko ze stara służącą Feśką, głuchą na jedno ucho, i ze starym sługa Prokopem, ślepym na jedno oko. Gmina sama kiedyś wybudowała mu była ładną plebanie koło gościńca, lecz przemieszkawszy w obszernym nowym dworku dwa tygodnie, wyprowadził się z niego napowrót do swej starej chałupy, a do dworku nakładł pełno zboża, jak do stodoły, tak że na powszechny skandal wszyscy przechodzący i przejeżdżający widzieli przez okna nowej plebanji wystarczające snopy. Zaczęto wyśmiewać gminę, ta znów zaczęła nalegać na księdza, lecz ksiądz ani rusz nie chciał przenieść się napowrót do nowej sadyby, lecz wymłóciwszy złożone w pokojach zboże, oddał ją gminie na spichlerz gromadzki, a sam żył dalej w swej popodpieranej lepiance. Ojciec Gaudenty znał się z Czymczykiewiczem osobiście, lecz w Towstochłopach nigdy jeszcze nie był, to też niedziw. że nie matą pałał ciekawością zobaczyć tego mastodonta w jego barłogu.
II.
W sobotę raniutko ojciec Gaudenty, dobrze przygotowany i zaopatrzony w polecenia władz duchownych, pojechał do Towstochlopów. Droga była daleka i nie całkiem wygodna, wybrał się też wcześnie, by w Towstochłopach jeszcze wypocząć i nabrać sity do jutrzejszej misyjnej uroczystości. Zawiadamiać naprzód ks. Czymczykiewicza o swym przyjaździe nie uważał za potrzebne; gminę sam zawiadomi dziś jeszcze na nieszporach, można będzie rozesłać zawiadomienie i do okolicznych wiosek, by jak najwięcej ludu się zgromadziło.
Było już het po obiedzie, kiedy ładna klasztorna bryczka na resorach, dudniąc po twardej, gładko ubitej gliniastej drodze, wjechała na ciasne podwórko towstochłopskiej plebanji.
— A, Reverendissime! krzyczał już zdała stary ks. Gzymczykiewicz, zobaczywszy wyłażącego z bryczki ojca Gaudentego. — Popiołu, popiołu, by nogi posypać takim rzadkim gościom! Cóż to za przygoda, co za przypadek prowadzi was w nasze strony? Ha?
Ojciec Gaudenty nic nic odpowiedział, tylko uśmiechając sie słodko uścisnął staruszka i ucałował go serdecznie.
— Prosimy, prosimy bliżej, nie wzgardzicie naszą chatą! — mówił ks. Czymczykiewicz, drepcąc koło Jezuity. — Prokopie, ha, Prokopie,— zwrócił się on do swego starego sługi i przyjaciela, — a przygotuj łam owsa i siana dla koni i pomóż, porozprzęgać!
— A może oni zaraz pojadą, proszą jegomości, — mruknął Prokop, jednem okiem nieprzyjażnie jakoś oglądając nieproszonych gości.
— No, no, pojechać to pojadą, — odparł uśmiechając się dobrodusznie ks. Czymczykiewicz, — na parafję do nas nie przyjechali, to pewna, ale nie zaraz odjadą, Prokopie, nie zaraz! Tak prędko my ich nie puścimy, Feśka hej, stara! A gdzie ty ?
— Tu ja, jegomościuniu ! A czego wam trzeba?
— A przygotuj lam dla nas jaką zakąskę, słyszysz?
— Zagnać gąskę? — zapytała głucha staruszka, a ksiądz Gzymczykiewicz, nie mogąc do niej głośniej krzyczeć, zaczął wyjaśniać jej na migi, czego mu potrzeba.
— Otóż to jest cały stan tej cerkwi, — myślał ojciec Gaudenty, przypatrując się całej tej scenie: — zdziecinniały pasterz, a trzoda jego przez pół ślepa, a przez pół głucha!
Tymczasem ks. Gzymczykiewicz, drepcąc wprowadził ojca Gaudentego do swego pokoiku, który służył mu zarówno za sypialne i jadalnię i kancelarję.
— Siadajcie, Reverendissime, siadajcie, — zapraszał, przysuwając proste, drewniane krzesła, podczas gdy Jezuita oglądał pokój. Prawdę powiedziawszy, nie było tu co oglądać, pokój był niewielki, ale nadzwyczaj czysto i porządnie utrzymany, z prostymi drewnianymi meblami i z takiemże łóżkiem w kącie, przykryłem staroświeckim, wiejskiej lecz bardzo gustownej roboty kocem, z stolikiem obok, zawalonym metrykami, na których, wbrew wiejskiemu zwyczajowi, nie było ani ziarnka pyłu. W drugim kącie stała niewielka za szkłem szafa z książkami, a na ścianie pod starym obrazem św. Mikołaja wisiał na kołku wielki jak koło od woza owsiany wianek, przeplatany gałązkami czerwonej kaliny.
Na środku pokoju stał większy kwadratowy stół, usłany przetykanym obrusem, a na stole w szerokim drewnianym talerzu leżały świeże plastry miodu i rozszerzały po całym pokoju przyjemny miodowy zapach.
— Otóż to, jak gdybym przeczuwał, że goście będą, — mówił wesoło ks. Gzymczykiewicz.—Tak jakby mię coś popchnęło po obiedzie: pójdź, wyjm miodu! A sławny u mnie miód, Reverendissime, — proszę tylko pokosztować!
Pater siedział jakiś niby zmięszany. Ta dziecinna, niewymuszona szczerość tego staruszka z białą niby śniegiem posypaną głową, z pomarszczonem ale wcale jeszcze świeżem i nie zgrzybiałem obliczem, z błyszczącemi jak u młodego oczyma, poruszyła na chwilę jego sumienie. „Jako owca na zarżnięcie“ — mignęły w jego umyśle słowa pisma świętego; aż zawstydził się samego siebie, że mógł zamyślać coś złego przeciw temu ośmdziesięcioletniemu dziecku. Moźeby lepiej było dać mu umrzeć w spokoju? Ale takie wątpliwości trwały tylko chwilkę, pater natychmiast po bohatersku pokonał je... Przecież u nas wojna! A w wojnie napadają nie na silnego, lecz na słabego przeciwnika!
Uspokoił się więc i odrazu odzyskał zwykłą swobodę i pewność siebie. Przysunąwszy się z krzesłem do stolika, wziął pięknie rzeźbioną drewnianą łyżeczkę i jedząc wonny i czysty niby kryształ chrysolitu miód, rozpoczął rozmowę z ks. Czymczykiewiczem.
— Rzeczywiście wyśmienity u was miodek, jegomościuniu, a o pasiece waszej nie darmo sława idzie po całej okolicy. Widać odrazu, że wprawna ręka kolo niej pracuje.
— Sześćdziesiąt lat, Reverendissime, sześćdziesiąt lat z pszczołami się wodzę, to jakże bym nie miał poznać ich natury i zwyczaju!
— Sześćdziesiąt lat! Proszę jegomości! To jegomość już sześćdziesiąt lat księdzem?
— E, nie, — księdzem jestem już sześćdziesiąt i pięć lat. Przecież święcenie brałem jeszcze w r. 1815, w sam dzień bitwy pod Waterloo ! Ha? Ciekawy to był czas! Niedaj Boże nigdy widzieć drugiego takiego! Pięć lat włóczyłem się po administracjach, i żona mi w nędzy umarła. Wtenczas zlitowali się nademną i dali mi tutaj parafję. I tutaj, na tem miejscu, sześćdziesiąt lat wegetuję. Jak to Boże drzewo, gdzie je Pan Bóg posadzi, tam i rośnie, dopóki Boża wola. Sława mu i pokłon! Czy jak wy mówicie, Reverendissime, ha ?
— I wieś u was ładna, nie ma co mówić. Przejeżdżasz — oczy się radują. Pola uprawione, sady, ogrody, chaty nowe, budynki porządne, bydełko ładne, wszędzie dostatek widać, błogosławieństwo boskie.
— Cóż, Reverendissime, pracujemy jak możemy. Spełniamy to dawne, najstarsze przykazanie boskie: W pocie czoła twego będziesz jadł chleb swój. I o drugich nie zapominamy.
— Słyszałem, jegomość, słyszałem! — podchwycił Jezuita, pragnąc z samego początku pochwałą do reszty uśpić wszelkie możliwe niedowierzanie w umyśle Czymczykiewicza. — Pan starosta waszej gminy nachwalić się nie może. I podatki — mówi — pierwsi opłacają, i porządek w gminie, drogi i mosty całe, a jak trzeba ofiar, czy na pogorzelców, czy na powodzian, czy na biednych, to Towstochłopy prawdziwie po pańsku dają.
— Po ludzku, Reverendissime, po ludzku, nie po pańsku! Panowie na takie rzeczy właśnie nie bardzo sypią. A my tak jak Chrystus uczył: co cesarskie — cesarzowi, a co Boże, to Bogu. Czy jak wy mówicie, ha?
— Ta tak to, tak — rzekł pater, nieco przeciągając głos i pochylając na bok głowę, — o tem co ludzkie i co cesarskie, ja z jegomościem sprzeczać się nie będę. W tym względzie Towstochłopy wasze rzeczywiście wzorowa gmina, i pewno że nie za czyim przewodem, jak za jegomości. To każdy przyznać musi. Lecz co się tyczy Bożego, duchowego...
Pater nie dokończył, czy to naumyślnie, by pokazać, że nierad zaczepiać tego delikatnego pytania, czy może namyślając się, jakby je najdelikatniej zaczepić. Ale ks. Czymczykiewicz oczywiście ani się domyślał, że tutaj kryje się jakieś delikatne pytanie, ale zapytał prosto z mosta...
— Cóż, czy macie mi w tym względzie zrobić jakie zarzuty? Cóż mówcie, ja chętnie wysłucham.
— Nno, zarzuty! — żywo, niby urażony podchwycił ojciec Gaudenty.— Skądże bym ja do tego przychodził robić jegomości jakie zarzuty? Broń mię Chryste Panie! Ja tylko tak... tego... Ot chociażby na przykład... Okręgowy inspektor szkolny wydziwić się nie może. Co to, mówi może znaczyć, że taka gmina bogata, porządna, staranna, a oto już piąty rok z nią się męczę, proszę, upominam i w żaden sposób dobić się tego nie mogę, by założyła u siebie szkołę. Otóż to z tej przyczyny powiedziałem, że ta duchowa strona może trochę... jakby to powiedzieć?...
— No, mówcie sobie jak chcecie, odrzekł — ks. Czymczykiewicz, a na twarzy jego zapłonął żywszy rumieniec. — Więc mówicie, że inspektor żalił się przed wami na nas? A może nawet wysłał was do mnie w tym celu, by nas nakłaniać do zakładania szkoły?
— Nie, nie. — gdzie tam! Ja do takiej służby wcale się nie nadaję!
— Otóż i ja tak myślałem! A pan inspektor, nie mówiąc mu złego słowa, dureń jest. Raześmy mu powiedzieli, że dopóki on u nas będzie inspektorem, tak długo my szkoły nie założymy, to po cóż by się jeszcze ciągle dobijać? Jaż sam, zdaje mi się, dość jasno mu tę sprawę wyłożyłem.
— Tak mu jegomość powiedział? Że dopóki on tu inspektorem będzie, dopóty w Towstochłopach szkoły nie będzie? No, to ciekawa historja!
— Nie, Reverendissime, wcale nie ciekawa. Nie podobał się pan inspektor naszej gminie, i nie chcą go mieć naczelnikiem nad swoją szkolą. A dla czego nie chcą, to już ich rzecz. Dowiadywaliśmy się — mówią — po innych wsiach, jakie to on porządki utrzymuje, jak z nauczycielami postępuje i jak im z dziećmi postępować każe, i widzimy, że na to byśmy u siebie nigdy nie przystali. To już lepiej niech nie będzie u nas wcale żadnej szkoły, niż mamy się ciągle z inspektorem ogryzać się i kary płacić Bóg wie za co i po co.
Ojciec Gaudenty aż ręce rozkrzyżował.
(D.n.)
(Dokończenie)
— A, ależ to, proszę jegomości, przyznam się, to wcale nie racja! To jakiś bzik, zwykły chłopski wykręt. Jeszczeby czego brakowało, żeby każdy urzędnik miał starać się o przypodobanie swoim podwładnym, a gdy im się nie spodoba, to żeby oni mieli prawo nie uważać go za boskie stworzenie! A, tego za nadto! No, a cóż jegomość na to? Czyż jegomość milczał? Przecież jegomość powinien był wytłómaczyć ludziom, że takie rozumowanie proszę wybaczyć — i głupie i bezprawne! Że dla swego głupiego widzimisię oni pozbawiają oświaty całe podrastające pokolenie!
Cóż, Reverendissime, z ręką na sercu, ja nie mogłem im tego powiedzieć.
— Nie mógł jegomość? A to dla czego?
— Po pierwsze, że oni mają słuszność, bo inspektor jest dla ludzi a nie ludzie dla inspektora. A po drugie dla tego. że to chłopskie widzimisię nikogo oświaty nie pozbawia, bo u nas wszyscy ludzie piśmienni we wsi, i wszystkie dzieci umieją czyhać i pisać daleko lepiej, niż po sąsiednich wsiach, gdzie są szkoły i to drogo opłacane.
— Wszystkie dzieci czytają ! Wszyscy ludzie piśmienni! — z prawdziwym przestrachem krzyknął ojciec Gaudenty. — A szkoły we wsi nie ma ? A toż jak się stało?
— Całkiem po prostu: każdy ojciec i każda matka sami uczą swe dzieci.
— Ale skąd sami umieją?
— Ja ich nauczyłem. Od trzydziestu lat u mnie taki zwyczaj, że niepiśmiennemu parobkowi i niepiśmiennej dziewczynie ślubu nie daję.
Ojciec Gaudenty szeroko rozwartemi oczyma spoglądał na księdza Czymczykiewicza, jak na jakie morskie straszydło. Lecz morskie straszydło ze swej strony tak głupio-naiwnie spoglądało na ojca Gaudentego, jak gdyby nie rozumiało, czego tutaj się dziwie. Była chwila, kiedy ojciec Gaudenty gotów był przypuszczać, że Czymczykiewicz przecież nie taki głupi, jak się na pierwszy rzut oka zdawało, lecz twarz Czymczykiewicza wkrótce stłumiła to podejrzenie.
— No, — pomyślał sobie ojciec Gaudenty, przecież to nie Bóg wie jaka mądrość nauczyć gminę czytania. W przeciągu trzydziestu lat, nie mając żadnej innej roboty, można i stado koni tej sztuki nauczyć.
Tymczasem Czymczykiewicz, żeby czemkolwiek zapełnić nieprzyjemne milczenie, wysunął sobie z pod stołu niski stołek i usiadł na nim. W tej chwili niby na dane hasło ze wszystkich kątów izby z niewidzialnych nor powyskakiwały całe dziesiątki królików i wielkimi skokami rzuciły się do niego. Jak kupa puszystego, różnobarwnego mchu okryły one staruszka, jedne po wskakiwały mu na kolana, inne na ramiona, na plecy, na ręce, machając swemi długiemi uszkami i wytrzeszczywszy dziesiątki okrągłych wilgotnych oczu na nieznajomego gościa przy stole.
— A tprrus! — krzyknął uśmiechając się ks. Czymczykiewicz, obtrzepując się od nawału tych miękkopuchych stworzeń, i wszystkie raptem pozeskakiwały z jego kolan i piec, lecz za to całą kupą stanęły przed nim pośród pokoju, pospinały się na tylne łapki i pozwracały do niego oczy, niby błagając, by ich nie odpędzał.
— Ot widzicie, Reverendissime, — przemówił ks. Czymczykiewicz do Jezuity. — stworzenie bezrozumne, jak mówią, a także naukę przyjmie, przyzwyczajeń nabierze. Tylko trzeba, by człowiek zadał sobie pracy nad wszystkiem, co robi. Trzeba, by włożył swą duszę w swe dzieło, to i dzieło z dusza wyjdzie. Ot jak! A kto swej duszy nie włoży, ten jej i nie znajdzie. — czy, jak wy myślicie, ha?
To końcowe, nieustannie powtarzane pytanie rozdrażniło ojca Gaudentego, jak ciągłe miganie jakimś ostrym przedmiotem przed oczyma. Co u djabla, czy nie ironizuje ten pop nade mną? — pomyślał on i natychmiast postanowił odrazu przystąpić do rzeczy.
— Zupełnie tak samo myślę, jak jegomość, zupełnie tak samo! Gdzie kapłan w swe owieczki nie wieje ducha prawdziwej pobożności, lam i szukać go daremnie.
Te słowa wyrzeczone były z takim przyciskiem, że musiały zwrócić uwagę Czymczykiewicza. Ojciec Gaudenty dobrze obliczył ich doniosłość. Był to początek ataku, decydująca próba, czy przeciwnik rzeczywiście naiwny i prostoduszny, lub też chytry. „Jeśli nadal będzie udawał głupiego i nierozumiejącego, to rzecz oczywista, że gra komedję, no, w takim razie na chytrość znajdziemy chytrość. A jeżeli prostoduszny, to w takim razie jeszcze łatwiejsza z nim sprawa“. Tak rozmyślał ojciec Gaudenty, spoglądając na Czymczykiewicza zajętego królikami, i dla tego tak nagle zwrócił rozmowę na sprawy kościelne.
Ale wpływ tych słów a osobliwie tonu, jakim byty wyrzeczone, przeszedł wszelkie oczekiwania Jezuity. Czymczykiewicz nagle pobladł i zadrzat cały jak od ukąszeniu żmii; wszystkie mięśnie jego twarzy zadrgały kurczowo, jak gdyby raptem powąchał mocnej tabaki i zbierał się kichnąć lub zapłakać. Ręce mu się zatrzęsły, głowa pochyliła się na bok i, zwolna podnosząc oczy ku Jezuicie, zaczął mówić urywanym, drżacym od wewnętrznego bólu głosem:
— To wy to przeciwko mnie. Reverendissime, ha? Że niby te ja, stary dureń, z królikami się bawię, a swoich chłopów pobożności nie nauczam ?...
— Ależ jegomość, zaczął ze słodkim uśmiechem Jezuita: lecz Czymczykiewicz zamachał ręką, przerywając jego mowę.
— Wiem, wiem, Reverendissime, że wy tak myślicie, tak, tak! A dla czego? Dla tego. że kazań w cerkwi nie gadam! Żem stary, zdzieciniały, — czy jak wy mówicie, ha? Cóż, Reverendissime, i sam ja znam swe braki, a wasi przyjaciele tyle już o tem do konsystorza przedstawień „w szczerym zamiarze“ napisali, że ich wszystkie zarzuty już na pamięć umiem. Ależ zlitujcie się, cóż ja temu winien, że Pan Bóg gdzieś rachunek lat moich zgubił? Czuję dobrze, żem się już postarzał i że dziś dla pasterza i wiedzy innej potrzeba i wszystkiego innego, niż jest u mnie. Ot chociażby to weźcie, że dogmatyki i z seminarjum mało co umiałem, i to, com umiał, z czasem zupełnie zapomniałem. No, jakież ja swoim chłopom kazanie powiem? Zechcę mówić dogmatyczne — boję się, bym jeszcze jakich herezji nie naplótł, a wtenczas dopiero posypią się skargi, gotowi mię napędzić, i wstydu nabiorę się na stare lata. A gadać niedogmatyczne — mój ty Boże mity! Długo ja praktykuję na świecie i wiem, że mówca ze mnie nie tęgi. Zasną moi parafianie, napewno zasną, jak im zacznę gadać o takich rzeczach, które nie wiążą się bezpośrednio z ich życiem. No, jednem słowem, nie czuję w sobie Jaru takiego, by mówić składnie o takich rzeczach, które nie dotyczą bezpośrednich, bliskich, życiowych spraw. I cóż mam robić, Reverendissime, powiedźcie mi! Czy obrażać Pana Boga, nadarmo biorąc w usta jego święte słowa? Raczej wolę milczeć i ściągnć na się gniew konsystorza.
Głos ks. Czymczykiewicza podczas tych słów to drżał i przerywał się omal że nie dziecięcem łkaniem, to znowu podnosił się w górę, potężniał, stawał się równym i dźwięcznym.
Bez kwestji, że tak powinno być, rzekł pokornie Jezuita, przeziębiony ciężarem zarzutów i podejrzeń staruszka. — Większy grzech obrazie Boga niż konsystorz, to prawda. Lecz czemże wy obrazicie Boga, jeżeli będziecie co niedzieli swych parafianów nauczać świętej wiary i życia chrześciańskiego ?
— Tem obrażę Boga, że podczas mego kazania wszyscy zasną, a jeszcze w dodatku herezji naplotę, ot jak! Przecież znam siebie i nie porywam się do tego, czego mi Bóg nie dał.
— Mój Boże! — aż krzyknął ojciec Gaudenty. — to wasi parafianie żyją bez nauki wiary świętej?!
— Tak i żyją! — odrzekł z pokorą ks. Gzymczykiewicz i pochylił głowę omal że nie do samej ziemi. — Prawda, czytać umieją i katechizmu wszyscy na pamięć się powyuczali, ale więcej niczego nie wiedzą, bo i ja więcej niczego niewiem, a nawet z tego, co jest w katechizmie, nie wszystko rozumiem, to i nie wszystko mogę im wyjaśnić. No cóż robić. Reverendissime, jeżeli nie rozumiem? Brałem się do czytania książek teologicznych, ale czy to słabe oczy, czy słaba pamięć, — nic ani w ząb nie zrozumiałem. A tu przyjdą czasem ludziska, pytają się: jak mamy rozumieć to łub owo? Cóż ja im powiem? Gzy mam kłamać, kiedy sam na pewno nie wiem? Więc im mówię: Dziatki moje, rozumiejcie jak chcecie, albo i nie rozumiejcie wcale. Panu Bogu to całkiem wszystko jedno, ponieważ Pan Bóg sam powiedział: Nie wasza rzecz rozumieć czasy i lata. Więc i nie porywajcie się! Tylko żyjcie po bożemu, to jakoś to już będzie!
Ojciec Gaudenty aż w dłonie klasnął, aż ręce załamał.
— Bójcie się Boga, jegomość, czy wy naprawdę tak im mówicie?
— A jakżeż mam mówić? Wedle sumienia mówię.
— Ależ powaga kościoła świętego, któremu dana władza nauczać i wskazywać ścieżki Pańskie....
— No, cóż Reverendissime, prawie ze łzami w oczach rzekł ks. Gzymczykiewicz, — zdaje się. że mnie Pan Bóg nie liczy do tego poważnego kościoła, kiedy mi nie dał ani władzy ani wiedzy. A gdy nie dał, to skądże mam je wziąć, ha?
— Ależ w taki sposób jegomość powinien ustąpię z miejsca, do którego czuje się niezdolnym. Przecież sumienie wasze co dnia i co nocy powinno mówić wam, że popełniacie grzech, zajmując takie ważne miejsce i nie spełniając przywiązanych do niego obowiązków, że popychacie swe owieczki duchowne w straszną otchłań niewiary, barbarzyństwa, zdziczenia. Bo ezemże jest człowiek bez wiary? Zwierzęciem! Przecież sumienie powinno wam powiedzieć... .
— No, cóż, Reverendissime, kiedy sumienie moje niczego podobnego nie mówi?
— Jakto nie mówi? Dlaczego nie mówi?
— A dlatego nie mówi, że moi parafjanie mimo to daleko dalszymi są od niewiary, wiarołomstwa, czy jak wyście to tak ładnie powiedzieli, Reverendissime, ha? — daleko dalszymi są, niż parafjanie innych kościołów, którzy co niedziela po dwie godziny drzemią na kazaniu. Ja uczę nie kazaniem, ale tak, po prostu, rozmową o prostych, domowych, bliskich sprawach. Te i ja dobrze znam i z nich każdy dobrze rozumie. Nie kraść, nie pić, nie bić się, nie kłócić się, drugiemu w biedzie pomagać... Wiecie, Reverendissime, od dziesięciu lat z naszej wsi ani jeden człowiek w kryminale nie siedział. A żyda we wsi od trzydziestu lat nie ma, — wygryźliśmy. A za to czytelnię mamy, chociaż szkoły nie ma! Prawda, że śmieszne, ale cóż z tego? Kto chce, niech się śmieje.
— Wszystko to tak, wszystko to bardzo dobrze, — zgadzał się pater, — ale wszakże tego jeszcze nie dosyć.
— I pewnie, że nie dosyć, — podchwycił ks. Czymczykiewicz, żywo i chytrze jakoś spojrzawszy na Jezuitę. — A wy, Reverendissime, jechaliście przez naszą wieś, ha? i widzieliście, jaka ona? Niby jeden sad, w którym gdzieniegdzie porozrzucane chaty. A nadto jeszcze z dwóch stron otoczone całym lasem drzew owocowych, co, kłamię może? A wiecie. Reverendissime, jak się zowie ten las? Pokutny, powiem wam. A dlaczego? Wydmisko tam było, gdym tu przyszedł, pustynia zupełna, tak i zwało się Nieużytek. Otóż jama spowiedzi zamiast zwykłej pokuty: pięć razy Ojcze nasz, pięć razy Zdrowaś, a raz Wierzę zacząłem każdemu zadawać taką pokutę, żeby naprzód koło siebie, a później na tym nieużytku zasadził lub zaszczepił jedno drzewko owocowe, a za większe grzechy to i więcej. No, przez sześćdziesiąt lat i las wyrósł i całą wieś obsadzili, gdzie tylko było wolne miejsce, a za owoce z Pokutnego lasu kasę gminną założyli taką, że samym procentem opędzają wszystkie dodatki do podatków za cala gminę, a co ubogim, podróżnym i potrzebującym przez rok rozdadzą, tego i nie liczę wcale. Jakże wam się zdaje, Reverendissime, miła Bogu taka pokuta, czy nie?
— Nie bluźnijcie, jegomość, — surowo odrzekł Jezuita. — Kto może wiedzieć, czy miła Bogu taka pokuta, czy nie? Kto wyśledził głębię sądów bożych? A o ile słaby mój rozum sięga, mogę wam to tylko powiedzieć nie miła i nie może być miłą.
— Nie-mila? Dlaczego? — z nieudanym przestrachem zapytał ks. Czymczykiewicz.
— Dlatego, że od pokuty Bóg żąda serca skruszonego i pokornego a wy co mu dajecie? Od pokuty Bóg żąda, by człowiek ile możności odrywał się od prochu ziemskiego, od światowych marności, a wy swem postępowaniem czyż nie przywiązujecie jeszcze bardziej serca swych owieczek do tej marności? Nie, jegomość, mylna wasza droga! Bóg nie może błogosławić takiej roboty. Przeciwnie, Bóg już teraz podniósł swą reke nad wami, posyła wam zwiastunów swego gniewu i biada wam, jeżeli nie zobaczycie ich zawczasu i nie wrócicie na prawą drogę!
Przy tych słowach pater jakoś mimowoli wstał z krzesła i wyciągnął prawicę. Twarz jego płonęła, oczy błyszczały, na czole i ustach zawisła surowość zagniewanego sędziego.
— Zwiastuny? jakie zwiastuny? — trzęsąc się i blednąc zapylał ks. Czymczykiewicz.
— Toż to i bieda, że ich nie widzicie! Posyła najstraszniejszą zarazę, duchową ślepotę, dwuwiarstwo i obojętność!
— Dwuwiarstwo i obojętność? Jak wy to rozumiecie, Reverendissime?
— Całkiem dosłownie! Wasza trzoda duchowna nie umie rozróżnić dobrego od złego, Chrystusa od Beliala, świętej katolickiej wiary od schyzmy. Wasze owieczki spokojnie chodzą na schyzmatyckie odpusty za kordon! Czy i to nic?
Ks. Czymczykiewicz aż lżej odetchnął i uśmiechnął się po lakiem wyjaśnieniu.
— A, wy o tem? rzekł. — No, to jeszcze, zdaje się, nie taka straszna zbrodnia.
— Nie straszna zbrodnia? — krzyknął pater.
— Myślę, że nie. Przecież i tam jednego Boga chwalą i tak samo jak u nas.
— Jednego Boga! Przecież i Turcy jednego Boga chwalą. To jegomość by pewnie swym owieczkom pozwolił i na tureckie odpusty chodzić?
— No, Reverendissime, toście już za daleko skoczyli. Już im pozwalam chodzić na łacińskie msze, tylko że sami niechętnie chodzą, bo niczego tam nie rozumieją. A prawosławna służba taka sama jak nasza, a te dogmatyczne subtelności, które ją od naszej odróżniają, — no, tych ani ja dobrze nie znam, ani moi chłopi tem mniej.
— Ech jegomość, jegomość, — mówił pater kiwając głową. — co też to wy mówicie! Wy, katolicki kapłan, a możecie tak mówić, a co jeszcze gorzej, tak postępować!
— Cóż. Reverendissime, wedle sumienia robię i postępuję! Sumienie moje czyste! Cóż ja winien, jeżeli robię i mówię to tylko, co wiem?
— Trzeba, jegomość, rozszerzać i rozjaśniać swą wiedzę, nie zasklepiać się od poznawania prawdy!
— Boże mój, czyż ja się kiedy zasklepiał? Czyż naprawdę wy, Reverendissime, uważacie mię za takiego zatwardziałego grzesznika?
— Ależ ojcze, jegomościuniu! — aż krzyknął pater ściskając ks. Czymczykiewicza w swych objęciach, — co też wy mówicie! Właśnie uważając was za człowieka zupełnie szczerego i uczciwego, wrażliwego na głos prawdy bożej, ośmieliłem się zrobić wam te moje pokorne uwagi. Innemu bym nigdy czegoś podobnego nie powiedział. A wam powiedziałem. I nie tylko to. Gotów jestem nawet czynem wam dopomódz. Gotów jestem, ile w mej mocy, przyczynić się do oświecenia serc i wiary waszych owieczek.
— Wy? — rzekł przeciągle ks. Gzymczykiewicz i szeroko rozwartemu oczyma wpatrzył się w stojącego przed nim Jezuitę, jak gdyby starał się z jego twarzy i długiej czarnej postaci wyczytać prawdziwy cel tych nadzwyczajnych odwiedzin i tej długiej, męczącej i chytrej rozmowy.
— Tak, jegomościuniu, — ciągnął dalej Jezuita i w nadzwyczajnym przypływie serdeczności raz za razem przyciskał staruszka do swej piersi. Jam golów chociażby i jutro rozpocząć tę pracę, gotówem wygłosić pierwsze kazanie... za waszem pozwoleniem, rozumie się, za waszem pozwoleniem.
— Pierwsze kazanie? dla moich parafian?
— A tak, tak. Wy odprawicie mszę świętą, a ja kazanie wygłoszę. I jeżeli chcecie, mogę wam zobowiązać się co niedziela...
— Nie, nie, nie, broń Boże! — rzekł ks. Gzymczykiewicz, — gdzież bym ja śmiał zobowiązywać was? Zresztą wy przecież zakonnik! Go powiedzą wasi zwierzchnicy?
— O to wy się nie turbujcie, pozwolą.
— I na jutrzejsze kazanie pozwolili? — zapytał całkiem naiwnie i dobrodusznie ks. Czymczykiewicz.
— A, rozumie się! — w zapale i także całkiem dobrodusznie rzekł Jezuita.
— A więc sprawa ta u was już zdecydowana i bez mego pozwolenia, — gorzko jakoś wyrzekł ks. Gzymczykiewicz. — No cóż, proszę, proszę pokornie. Ja człowiek stary, bezsilny i nieuczony, — oświecajcie i mnie i moją biedną gromadę! Ja nic przeciw temu nie mam. Tylko, Reverendissime, co powie na to moja władza?
— Wasza władza? Jaka?
— No, metropolita, konsystorz. Prosiliście ich o pozwolenie — miewać kazania w mojej cerkwi?
— Czyż to nie od jegomości samego zależy?
— Oczywiście, że nie. Ja bez wyższego pozwolenia nie mogę dopuście kapłana drugiego obrządku do kazania w mojej cerkwi.
Ojciec Gaudenty stał jak ogłuszony. Ot i masz tobie! O taką pustą formalność miałaby się rozbić jego misja? Nie, to nie może być! Zaczął chodzić po pokoju rozmyślając, co tutaj począć? Wreszcie zatrzymał się przed ks. Czymczykiewiczem, który w ciężkiej zadumie pochyliwszy głowę siedział na swym stołku i głaskał ręką starego, białego jak śnieg i czerwonookiego królika.
— Więc jegomość mówi, że nie ma prawa pozwolić mi w swej cerkwi wygłosić kazanie?
— Nie mam, Reverendissime, nie mam.
— No, a pod cerkwią, na cmentarzu? Tu już pewnie nie sięga, władza waszej zwierzchności ?
— Ta zdaje się, nie sięga.
— Więc, mogę na cmentarzu kazać?
— Pewnie, że możecie.
— No, to i dobrze.
— Dobrze. Tylko, Reverendissime, wiecie, człek ja stary, słabowity, boję się, żeby mi nie było za to jakiego kłopotu.
— Od kogo?
— A ot chociażby od pana starosty. Wiecie, cmentarz — bądź co bądź — miejsce publiczne we wsi, no, a wasze kazanie — bądź co bądź — mowa. A pan starosta wiecie, jaki służbista. Powie: a u was księże, na publicznem miejscu bez pozwolenia władzy jakiś wiec był, mowę miano. I co ja na to odpowiem?
— Ależ śmiejcie się z tego, jegomościuniu!
— No, wy sobie, Reverendissime, śmiejcie się, niech wam to na zdrowie będzie. Ale po mnie mrowie przechodzi. Na co mnie kłopotu na zdrową głowę? Lepiej wy wiecie co zróbcie? U was konie dobre, bryczka lekka, droga teraz dobra, — otóż wy — nie w gniew wam mówiąc — przejedźcie się do miasta i dostańcie od pana starosty pozwolenie. A ja z największą chęcią zrobię wszystko, co odemnie zależy. Potrudźcie się, Reverendissime! Niechaj to od was będzie ad majorem Dei gloriam, a dla mnie starego zawsze bezpieczniej będzie. A jakże, a jakże!
Pater z początku chciał opierać się i zapewniać ks. Czymczykiewicza, że daremna jego obawa, ale wyraźna ironiczna nuta, która dźwięczała w jego ostatnich słowach, naraz ubodła go jak szydło, i nie mówiąc więcej ani słowa, gniewny i zaczerwieniony, chwycił za kapelusz i wybiegł na podwórze.
— Zaprzęgać! — krzyknął na całe gardło, widząc, że słońce ma się już ku zachodowi. A do miasteczka byty dobre dwie mile.
— Oto przeklęty pop! — mruczał sam do siebie, podczas gdy słudzy zaprzęgali, — umęczył mię też, umęczył! Łyko, czyste łyko! Zdaje ci się. że miękkie, na wszystkie gnie się strony, a spróbuj urwać — ani rusz! Dureń też zemnie, żem się tak długo z nim ceremonjował, zachodził z daleka, daremniem tyle czasu zmarnował. I djabli go nadali z tem pozwoleniem starosty. Do miasta chyba późno na noc dojadę, a kiedyż wrócę?
— A co, proszę jegomości, a nie mówiłem ci ja, że oni prędko pojadą? — rzekł uśmiechając się stary Prokop do ks. Czymczykiewicza, zamykając wrota za gośćmi.
— Tak to tak, Prokopie, — smutnie jakoś rzekł ks. Czymczykiewicz, — pojechali to, pojechali, ale jeżeli nie dziś, to jutro wrócą napo wrót.
— A niech Bóg broni! — krzyknął Prokop. — A czegóż im tu trzeba, proszę jegomości?
— Czego? powtórzył ks. Czymczykiewicz. — Czego? — pytasz się. Słuchaj, Prokopie, ty znasz mię od dawna. Jak ty myślisz, dbałem ja o gromadę, dawałem ja ludziom dobre nauki, dobry przykład? Byłem ja dobrym księdzem dla was?
— Psią by gębę miał, kto by inaczej mówił! — krzyknął Prokop, — Nie księdzem, ale ojcem rodzonym! ot jak!
— No, nie gadaj tak, Prokopie! Znam ja swe błędy. Ale tego, co mi ten ksiądz Jezuita powiedział, jeszczem do dnia dzisiejszego nie wiedział i nie podejrzywał.
— To to Jezuita? A cóż on wam powiedział?
— Powiedział, ze moi parafianie Boga nie znają, w dwóch Bogów wierzą, bo i tu i do Poczajowa do cerkwi chodzą, a w Począjowie niby już nie ten Bóg, cc tutaj. Widzisz nieboże? I za to, powiedział, nie minie nas kara.
— Ot jak on wam krakał? A krakałyby nad nim kruki!
— Nie klnij, Prokopie! I dlatego, powiedział, trzeba was oświecić, nawrócić na prawdziwą, jezuicką wiarę, i on sam to uczyni.
— On? Nie doczeka! A jakimże sposobem on to uczyni?
— Będzie wam co niedziela swe kazania kazać.
— Tylko tyle? No, słyszeliśmy my ich kazania, to jeszcze nie taka straszna rzecz. Niech sobie gada. Ja myślałem, że przyjdzie taki nakaz do starostwa, a od starostwa do żandarmów. To już naprawdę trudna sprawa. Ale kazania, — n-no!
I machnąwszy ręką. Prokop poszedł do swej roboty w podwórzu. A ks. Czymczykiewicz długo jeszcze siedział na ganeczku w cieniu gęsto kwitnącej fasoli wijącej się po tykach. — siedział i dumał nad niespodzianą wizytą i nad zamiarem Jezuity — kazać kazania po ruskich cerkwiach.
— Hej, nie prosta, nie przypadkowa to rzecz! — myślał on. — Nie na mnie jednego nastawione jezuickie zęby; zdaje się tylko, że ja pierwszy mam paść ich ofiarą. Cóż, boża wola. Błagałem Boga, by mi pozwolił umrzeć spokojnie, lecz zdaje się, niewysłuchana moja modlitwa. Ponoś sądzono mi jeszcze staremi oczyma oglądać początek nowej walki, a może i moje stare kości w niej złożyć. Jego święta wola, to, to! A walka to będzie wielka i zacięta, lecz kto w niej zwycięży? Napływa na nas czarna fala z Zachodu, potężna, uzbrojona oświatą, zręcznością, intrygą, protekcją i wszelkimi teatralnymi efektami, a cóż my naprzeciw niej postawimy? Nadchodzi wielka zaraza, straszna dżuma, która może zlizać nas z oblicza ziemi, jak woda sól zlizuje, a czemże my się od niej uchronimy, gdzie na nią znajdziemy lekarstwo?
I ks. Czymczykiewicz wziął stary, w drewniane kompaturki oprawny, na staroświeckim grubym papierze dużemi i pięknemi literami pisany modlitewnik — jedyną cenną rzecz, jaką posiadał i którą rzeczywiście nadewszystko cenił, — otworzył go i zaczął czytać starodawne, z różnych cerkiewnych i przez cerkiew zabronionych ksiąg powypisywane, a w części nawet i przez siebie samego w różnych okazjach życia skomponowane modlitwy. Niektóre z nich przy całej prostocie i naiwności wysłowienia uderzały głębokiem, szczerem i czystem uczuciem, błyszczały drogimi brylantami prawdziwej, niemaskowanej abstrakcyjnemi frazesami, dziecięcej pobożności. Modlitwa uspokoiła go, wypogodziła jego umysł i jakoś od niechcenia rzucił on okiem na końcowe karty książki, gdzie wedle starych zapisków, dokumentów i opowieści starych Judzi zestawiona była omal że nie 300-letnia kronika wsi Towstochłopów. Jedna kartka, jeden ustęp tej kroniki naraz przykuł do siebie jego uwagę. Uśmiechnął się odczytawszy go. Jakaś nowa myśl błysnęła w jego głowie — i jeszcze raz się uśmiechnął.
III.
Była niedziela. Przecudny letni, dzień. Gęstą, ciemną zielenią okrywały odwieczne lipy starą ale porządnie utrzymaną towstochłopską cerkiew z czerwoną blaszaną banią i z złoconym na niej krzyżem. Obok cerkwi niewielka przysadkowata dzwonnica świeciła nowym blaszanym dachem. Z cerkwi rozlegały się na całą wieś przeciągłe śpiewy liturgijne: w Towstochtopach śpiewali wszyscy, kto tylko byt w cerkwi, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta harmonijnym, stugłosym chórem. Zdawało się, ze ogromna fala tych głosów rozpiera ściany starej cerkiewki i podnosi ją całą na sobie w górę.
Obok „krylosu“ stał wysoki i czarny jak wiecha ojciec Gaudenty, z jakąś ponuro nabożną twarzą i czekał, aż się „służba boża“ skończy. Ciężko nabiedował się wczoraj, zanim późno w nocy dojechał do miasteczka, nazłościł się nocując w brzydkim żydowskim zajeździe i nałaził się dziś rano, zanim rozbudził starostę i dostał od niego pozwolenie — mieć mowę na publicznem miejscu. Ale przecież postawił na swojem i wrócił na sam czas. Z początku lękał się, by ks. Czymczykiewicz nie zrobił mu figla i nie odprawił mszy tak wcześnie, że on już zastanie cerkiew zamkniętą. Ale nie, ks. Czymczykiewicz postąpił sobie całkiem lojalnie i nawet po jutrzni dobrą godzinę wyczekał do jego przyjazdu. To trochę udobruchało Jezuitę, chociaż zawsze jeszcze nie mógł darować Czymczykiewiczowi wczorajszej swej irytacji.
Oto już ks. Czymczykiewicz drżącym głosem przeczytał ewangielie. Pater myślał, czy nie zacznie on teraz swego kazania, — ale nie, prawił mszę dalej. Już i msza ma się ku końcowi. Po komunji pater wyszedł z cerkwi. W pobliżu dzwonnicy, między dwiema ogromnemi lipami leżała wielka, czworograniasta, może na pół łokcia ponad ziemię wystająca płyta, jakiś stary nagrobek. Pater wylazł na nią, — to miała być jego kazalnica. Wyjął z chustki komżę i włożył ją na sutannę — Stojąc tak wysoko na płycie, połyskując ku słońcu gładko wygolonem ciemieniem (biret zapomniał wziąć ze sobą) wydawał się wysokim jak słup milowy a groźnym jak widziadło.
Słońce dochodziło już środka nieba i paliło nielitościwie. W cieniu lip świergotało stado wróbli. Kupy czerwonych, wielkich pluskiew ziemnych łaziły po grobach, zapełniały wszystkie szczeliny i ocienione zakątki parkanu. Ani jeden chłodzący wietrzyk nie wionął, nie poruszył liściem. Pater stał właśnie na takiem miejscu, na które przez całe południe nie padał cień. Na czole jego, skroniach i rękach zaczął drobniutkiemu, błyszczącemu kropelkami występywać pot: on przysłuchiwał się niecierpliwie śpiewom, co strumieniem lały się w cerkwi.
Już odczytano „zaambonną modlitwę", aż naraz — pater omal że w głos nie zaklął z gniewu — zabrzmiało w cerkwi: Raduj sia Nyhołaje, wełykij czudotworcze!
— No, oszalał pop, czy co! Także nie miał kiedy zaczynać akafistu, aż dzisiaj!
Ale gniew byt daremny. Trzeba było czekać końca akafistu. A ks. Czymczykiewicz jak naumyślnie tak zwolna, wyraźnie odczytywał każde słowo, jak gdyby wiedział, na jakiej torturze pod cerkwią znajduje się ojciec Gaudenty. Całą pół godzinę trwał akafist, a jak przez ten czas wymęczył się pater na swem kamiennem podwyższeniu na słonecznej spiekocie, tego ani stówami wypowiedzieć, ani w pieśni wyśpiewać niepodobna. Chętnie byłby zlazł z kamienia i usiadł sobie pod dzwonnicą w chłódku, który tak wabił go do siebie, gdyby nie kupa dzieci i wiejskich kobiet, co powychodziły z „babińca" i stały pod cerkiewnem poddaszem, żegnając się i z ukosa nieustannie spoglądając na niego. Przy nich złazić nie wypadało. Dziesięć razy pater w duchu posyłał ich do djabła, ale i to nie pomogło. Z drobnych kropelek potu dawno już porobiły się strumyki, które spływały po policzkach, po za plecymą i po piersi. Koszula na nim była już całkiem mokrą i przylgnęła do ciała, krew dzwoniła w skroni, głowa płonęła, w uszach szumiało, w gardle wyschło, — pater na serjo począł obawiać się słonecznego udaru łub jakiej innej nagłej choroby.
No, Bogu dzięki! Nareszcie skończył się akafist, — pater aż odetchnął swobodniej. Ale cóż to ? W cerkwi ucichły śpiewy, coś tylko mruczy. Czy to być może! Ks. Czymczykiewicz zaczął kazanie! Pater uśmiechnął się ironicznie, wspomniawszy o tych kazaniach. No, to pewnie nie będzie długie — pomyślał. A przecież szkoda, że ja nie w cerkwi, warto byłoby posłuchać.
Pater miał racją: warto było posłuchać tego kazania!
— „Dziatki moje — rzekł ks. Czymczykiewicz wyczytałem ci ja w starych papierach, że właśnie dziś sto lat mija, — aha, sto lat! — jak w naszych Towstochłopach wybuchła straszna zaraza, dżuma. W ciągu tygodnia pół wsi wymarło. Trzysta i ośmdziesiąt dusz, bez spowiedzi i komunji. Uchroń nas Panie! A jak myślicie, dziatki moje, czy nie należałoby tę setną rocznicę takiego wielkiego nieszczęścia jak odświętkować, ha ?
Lud stał i żegnał się pobożnie.
— A ja tak myślę, dziatki moje — mówił dalej ks. Czymczykiewicz. Odprawmy na klęczkach „mołeben“ za dusze zmarłe, a potem wybierzcie kilkunastu parobków, co w rękach mocni, rozumiecie? I niech cały dzień aż do wieczora po kolei w dzwony dzwonią. Niech te głosy idą na chwałę boską i tym duszyczkom niech podają wiadomość, że my tu i po stu latach o nich nie zapomnieli. I niech Pan Bóg będzie litościw nad nami i odwraca od nas wszelką zarazę, wszelką dżumę cielesną i duchową!
Po tych słowach zadzwoniły dzwonki, z początku drobne, cerkiewne, dalej odezwała się sygnaturka av bani, a wreszcie zaryczały i wielkie dzwony na dzwonnicy. Naród przypadł na kolana i zaczął się „mołeben “
Pater zdziwiony spoglądał na to, nie wiedząc co to znaczy, nie wiedząc, czy ma stać, czy klękać. Wreszcie przykląkł na swym kamieniu.
Skończył się „mołeben“,̣ skończyła się odprawa cerkiewna, ale dzwony na dzwonnicy jak ryczą tak ryczą. Żegnając się posunął lud z cerkwi, dziewczęta w chustkach i wstążkach różnobarwnych jak makowy kwiat, kobiety w białych „peremitkach“, mężczyźni w ciemnych guniach, dziatwa kupkami rozbiegła się po cmentarzu. Pater stał na swym kamieniu, cały oblany gorącym słonecznym blaskiem i przeżegnał się. Lud zaczął ciekawie gromadzić się koło niego. — a dzwony ciągle ryczą i ryczą.
Z jakimś chytrym uśmiechem cisną się parobcy ku dzwonnicy, łopocą ciężkiemi butami pnąc się do góry po stromych schodach, a ci co już powyłazili, przez wszystkie luki i okienka powystawiali głowy, pozwracali oczy na Jezuitę. Śród donośnego dźwięku dzwonów słychać stamtąd ich głośne śmiechy. Już narodu zgromadziło się mnóstwo, pater przeżegnał się jeszcze raz, dalej spojrzał jakimś zdziwionym wzrokiem na dzwonnicę, jak gdyby pytał się oczyma, kiedy też tam już przestaną dzwonić. A dzwony ani myślą przestać, ryczą, ile siły mają. A dobre, potężne i głośne dzwony były na towstochlopskiej dzwonnicy, — mówią, że z dawnych kozackich armat ulane, które tutaj po jakiejś bitwie zostały niegdyś porzucane w błotach, a później przez chłopów powydobywane. Dobre, głośne dzwony! Jak wszystkie siedm zaryczą, to na cmentarzu ani słowa własnego nie posłyszysz, a głos aż na siedm okolicznych wsi się rozchodzi.
Pater przeżegnał się trzeci raz. — W imię Ojca i Syna, — zaczął on donośnym głosem, — ale gdzietam, przez huk niczego nie słychać.
— A co oni, nie skończą juz raz dzwonić? — krzyknął wreszcie głośniej do otaczających go ludzi.
— Ha? co? jak? — zakrzyknęli w odpowiedzi ludzie.
— Nie przestaną dzwonić? — ryknął co siły pater.
— Przestaną!
— Kiedyż?
— W wieczór.
— Co, w wieczór ? A toż co takiego ?
— Dżumę oddzwaniamy.
— Jaką dżumę?
— Sto lat temu! Dżuma była! Trzysta dusz bez spowiedzi! Pamiątkę! Dżumę oddzwaniamy! — Takie urywki zdań dosłyszał pater ze zmięszanego ludzkiego krzyku. Od razu zrozumiał, że to Czymczykiewicza sprawka. Oczy jego gniewem mu zabłysnęły. Zeskoczył z kamienia na ziemie.
— Ja tu mam kazania mówić, rzekł łagodnie do ludzi.
— To mówcie! odrzekły głosy z tłumu.
— Kiedyż bo dzwonią. Każcie, niech przestaną!
— Nie, nie można.
— Ależ mnie starosta pozwolił mówić!
— To mówcie!
Z głębi tłumu coraz głośniej rozlegał się śmiech; dzwonnica cała obsadzona była młodzieżą, dla której każdy ruch, każde słowo Jezuity były pożądanym przedmiotem do żartów i śmiechów. A dzwonienie nie ustało ani na chwilę.
Pater zobaczył, że cały trud jego udaremniony i że przeciwnie; im więcej się złości i rzuca, tem bardziej naraża się na śmieszność. Rozmyślił się więc że lepiej ustąpić tym razem, by zato na drugi raz tem pewniejsze odnieść zwycięstwo. I uśmiechając się słodziutko rzekł:
— No, dzwońcie sobie, dzwońcie, ja przyjdę na drugą niedzielę Bóg z wami!
Ale wsiadając na bryczkę, która tuż za parkanem czekała na niego, ściśniętą pięścią pogroził w stronę plebanji i mruknął:
— Czekaj, ty stary schyzmatyku, ja cię nauczę.
Iwan Franko.
15.01.1886