Proszę bynajmniej nie myśleć sobie, że opowiadam coś zmyślonego, albo że napis w tytule tej powiastki jest jakąkolwiek metaforą. Nie, rozchodzi się tu naprawdę o ołówek, i to nie o cały, ale o kawałek, ot tak, dajmy na to, na trzy cale długi. Zresztą, gdy kto powie, że półczwarta cala, to także nie pójdę z nim sądzić się do wójta. Ale to wiem dobrze, że czterech cali w długości nie miał. Mógłbym to, jak mówią prawnicy, «stwierdzić główną przysięgą», albo jak mówią mieszkańcy naszej wioski Jasienicy «zakląć się na czem świat stoi». Półczwarta cala długości, nie więcej, miał bohater tej powiastki. Chociaż to lat temu niemało, jakeśmy się widzieli z nim po raz ostatni (t. j. jakem ja jego widział, bo on swoim zatemperowanym koniuszczkiem czyżby mógł mię widzieć? A nadto, on że całe półtora dnia leżał w mej szkolnej torbie pod książkami, iście w «ciemnościach zewnętrznych»!). Zęby nie zełgać, to będzie temu nie mniej jak szesnaście lat—dostateczny czas, żeby zapomnieć i o najszczerszym przyjacielu. A ja nie zapomniałem o nim, o ołówku, mającym półczwarta cala długości, w oprawie z ciemno-czerwonego drzewa, sześciokątnej i na żółto politurowanej, ze srebrnym wyciskanym napisem «Mittel» na tępym końcu; drugi koniec był zatemperowany, nie nadto ostro i nie nadto tępo—właśnie tyle, ile potrzeba dla wiejskiego szkolarza.
W takiej formie leżał on jednego zimowego poranku na śniegu na podwórzu jasienickiej szkoły tuż koło ścieżki, którą wydeptali zrana uczniowie. Był to pogodny, piękny poranek. Mróz cisnął jak najęty; w powietrzu latały maleńkie płateczki śniegu, całkiem przezroczyste, widome tylko po dyamentowym blasku, kiedy w nich załamywał się promień słoneczny. Ołówek nie zagrzązł w zarnarzłym, roziskrzonym śniegu, lecz leżał całkiem na wierzchu. Jego żółta politura lśniła się od słońca, a srebrno litery «Mittel» zdaleka były widoczne. Zapewne któryś z uczni, biegnąc do szkoły zgubił go. Tak on leżał, wyciągnąwszy swój czarny, zaostrzony nosek ku ścianom szkoły, jak gdyby starał się wskazać każdemu przechodniowi, że tam jego właściwe miejsce; niby błagał swem srebrnem wejrzeniem, by go podnieść z tej choć pięknej a tak zimnej pościeli i zanieść tam, do szkoły, zkąd szeroko po wsi rozchodził się szum chłopców, oczekujących pana profesora.
Powiedzcież teraz sami na sumienie, cobyście zrobili, gdyby wam się zdarzyło zobaczyć takiego «Mittel’a» i to w podobnem, dla jego godności nie całkiem odpowiedniem położeniu? Myślę, że 90 procent z pomiędzy was, nie podejrzewając w nim bohatera nie to już powiastki, ale nawet gazeciarskiej wzmianki lub mizernego anonsu, podnieśliby go i schowali poprostu do kieszeni. Beszta 10 procent zapewne nawet nie schyliłaby się ku niemu.
Przyznam się szczerze, że sam należałem do owych 90%, t. j. nie podejrzewając w ołówku nic złego, schyliłem się ku niemu, a nie mając nigdzie przy ciele kieszeni, włożyłem go do skórzanej torby szkolarskiej, w której leżały moje książki. Lecz co przy tem było rzeczą niezupełnie zwykłą, to mianowicie, żem się ogromnie ucieszył znalezionym przedmiotem. Byłem biednym wiejskim chłopakiem i nigdy jeszcze w swem życiu nie miałem ołówka; zawsze musiałem pisać tem przeklętem gęsiom piórem, które tak strasznie kapało, bryzgało i skrzypiało pod naciskiem mej niewprawnej ręki. A oto naraz—znalazłem ołówek! I to jeszcze jaki piękny. Prawda, widziałem go tylko jak gdyby w przelocie, kiedy jeszcze leżał na śniegu, bo następnie, chwyciwszy go w rękę, szybko wsunąłem go do torby, niby lękając się, by słońce, co tak jasno świeciło, nie wykradło go z mej dłoni. A druga, jeszcze ciekawsza rzecz przy całej tej akcyi była ta, że mi nawet przez głowę nie przeszło, by który uczeń mógł go był zgubić; słyszycie, ani przez głowę mi to nie przeszło! Grdzie tam! który tu u nas uczeń ołówki gubi! To musiał Bóg wie jaki nieznajomy pan przyjeżdżać do profesora, no, pewnie, że to on jakimś dziwnym trafem zgubił ten ołówek. A może to był żyd-handlarz, któremu profesor przeszłego roku sprzedał krowę; być może, że ten ołówek leżał ta jeszcze od przeszłego roku i nikt go biedaka nie widział. A może on spadł w nocy z nieba wraz ze śniegiem? Przecież babunia mówili, że nieraz żaby spadają z nieba; dlaczegóżby i ołówki nie miały spadać? Tak miarkowałem, idąc przez podwórze do szkoły. Cóż, czyż, sześcioletniemu wiejskiemu chłopakowi niewolno tak miarkować? A zresztą— nie! Mnie bardzo spodobał się ten ołówek. Trzymałem rękę w torbie, a on był w mojej ręce, obracałem go kantami tędy i owędy, starałem się odgadnąć jego grubość, odświeżyć przed swojemi oczyma jego postać; jednem słowem, moja fantazya jak motyl koło kwiatka bezustannie krążyła i snuła się około ołówka. Ona gwałtem odpędzała wszelką myśl, że ołówek mógł należeć do którego z uczni i że zatem będę musiał oddać go napowrót właścicielowi.
W klanie pełno już było uczni. Niektórzy siedzieli w ławkach i bębnili zadaną lekcyę, co chwila bojażllwle spoglądając na drzwi, czy nie idzie profesor. Inni odważniejsi chodzili po klasie, bili się, potrącali się pomiędzy ławkami, mazali rozmaite dziwadła kredą na tablicy i ścierali je następnie szybko moczoną szmatą, która służyła zamiast gąbki. O ołówek nikt nie pytał. To mię bardzo ucieszyło, i prędziutko, jak gdyby ukradkiem, czmychnąłem w drugą ławkę i siadłem na swem miejscu. Wyjmując książkę potrzebną dla następującej godziny, posłyszałem w torbie brzęk ołówka o skórę i cały zadrżałem, nie wiem czy z radości, czy z jakiejś niejasnej trwogi.
Ot i profesor przyszedł i zaczęła się nauka. Bogu dzięki! Ot i godzina minęła, profesor wyszedł, krzyk i szum zaczął się po dawnemu, o ołówku nikt ani słowem nie wspomina. Ja siedzę i oglądam się dokoła i drżę, jak złodziej nad kradzionem dobrem, bojąc się, że oto nadejdzie ktokolwiek i zażąda odemnie. ołówka. Lecz ołówka nikt nie żąda. Uczniowie chodzą i ucząc się, swawolą i tłuką się po dawnemu. Stefan Łeśków, mój dobry znajomy, zbliża się do mnie:
— O, widać, że ty dziś rachunków nie umiesz, — toż to będziesz wskórę brał! A jeszcze jak mi profesor każe ciebie bić, no, to bywaj zdrów niebożę!
Co za figlarz ten Stefan! On wie, że rachunki to moja słaba struna i lubi nieraz podrażnić się, ze mną. Ale ja wiem dobrze, że on to na żart gada; zresztą dziś ja nie boję się profesora, bo rachunków (pisać cyfry do 100) dobrze się nauczyłem. O, jak jeszcze się nauczyłem! A któż to wczoraj cały dzień pisał palcem cyfry po szybach okien, pokrytych gęstą rosą?
— No, no, niebardzo ty się turbuj o moje rachunki, — odpowiedziałem Stefanowi. Uważaj tylko, żebyś sam wskórę nie dostał!
Dziwo dziwne, dalibóg, że dziwo! Chciałem odpowiedzieć Stefanowi także żartem, z uśmiechem, łaskawie,—a odpowiedziałem jakoś tak złośliwie, zgryźliwie, takim ponurym głosem, że aż mi się samemu brzydko zrobiło. Niedość na tem. Czułem nawet jak cała twarz moja krwią nabiegła. Stefan stał chwilę przedemną i, nie mówiąc nic więcej, spoglądał na mnie zdziwionem okiem, a dalej odszedł, widocznie zasmucony tem, że obraził mię swym żartem. On tak mię kochał ten łagodny, cichy, usłużny i dobry chłopczyna! Za co ja tak opryskliwie mu odpowiedziałem? Za co go zasmuciłem? Onże gadał do mnie żartem i ja nie miałem żadnej przyczyny gniewać się na niego.
Takie myśli mignęły mi w głowie, gdy Stefan odszedł i milczkiem siadł w swej ławce. Był to niewielki blond chłopczyna lat ośmiu. Ojciec jego, biedny włościanin, był sąsiadem mego wuja, u którego przebywałem, toż i obaj my chłopcy byliśmy prawie nierozłącznymi towarzyszami. Ojciec Stefana dawniej, jak mówiono, był bogatym gospodarzem, lecz wielki pożar i rozmaite inne nieszczęścia zrujnowały jego gospodarstwo. Był to wysoki, silny mężczyzna, z ponurą twarzą, wiecznie ku ziemi pochyloną, o grubym, donośnym głosie. Mimowoli jakoś obawiałem się go i uważałem go za człowieka bez litości. Za to mały Stefan całkiem wdał się w matkę, cichą, łagodną kobietę, z piękną jeszcze, dobroduszną twarzą i jasnemi, siwemi oczyma. Dlatego tez nieraz, stojąc za płotem na pastwisku, podpatrywałem, kiedy stary Łeśków wyjdzie z chaty, żeby chociaż na chwilę zabiedz do Stefana, pobawić się z nim. Prawda, nieraześmy się i posprzeczali, jak zwykle dzieci, lecz nigdy na długo. Ja, gorętszy do sprzeczki, a nawet i do bójki, zwykle pierwszy byłem i do przeprosin; a Stefan, zawsze jednakowy, uśmiechał się tak mile, niby chciał powiedzieć :
— A widzisz, dawno to wiedziałem, że bezemnie nie wytrzymasz!
Ale teraz... za co też teraz rozgniewałem się na Stefana? Lecz nie, czułem dobrze, że wcale nawet nie rozgniewałem się na niego. Przeciw nie, jego żałośne, smutne wejrzenie bolało mię, wierciło w mej dziecięcej piersi. Wstydziłem się czegoś, sam nie wiedząc czego, i zapomniałem o ołówku. Aż kiedy wrażenia ostygły i przeminęły, kiedy przed sobą ujrzałem torbę, w której nerwy moje niby czuły zdaleka dotknięcie ołówka, wówczas znowu fantazya moja wróciła napo wrót do tego przedmiotu i za chwilę zapomniałem zupełnie i Stefana i jego smutne wejrzenie.
Znowu wszedł profesor, zaczęła się godzina naukowa i powoli minęła; o ołówku nikt ani wspomniał.
Trzecią godziną miały być rachunki. Ta wysoka i straszna nauka odbywała się w ten sposób, żę profesor wywoływał jednego ucznia do tablicy, kazał mu pisać kredą cyfry, a wszyscy inni uczniowie musieli te same cyfry pisać na swoich zeszytach. Profesor ciągle chodził koło ławek, zaglądając to tu, to tam do zeszytów, czy wszyscy piszą i czy tak piszą, jak się należy.
Przed rachunkową godziną posłyszałem w ostatniej ławce, w której siedział Stefan, jakiś szmer, jakieś trwożliwe, urywane zapytania i odpowiedzi, ale za ogólnym szumem, jaki w klasie panował, nie mogłem zrozumieć, o co tam chodzi. Lecz mimo to coś mię niby trąciło, jakiś niepokój zakłębił się w mej duszy. I pomyślałem sobie: «Nie będę teraz wyjmował ołówka, będę pisał jak zwykle piórem, chociaż tak mi ono obrzydło».
Oto i profesor wszedł. Odetchnąwszy chwilkę prźy stole, on wstał i wywołał mię do tablicy. Wyszedłem przelękniony, drżący, bo wogóle pisanie czy to cyfr czy liter było dla mnie twardym orzechem: wszelkie znaki z pod moich rąk wychodziły krzywe, haczykowate, rozlazłe, tak, że zwykle podobne były do starego płota, w którym każdy kół sterczy w inną stronę, a żerdzie poprzeczne sterczą same ku sobie, nie mogąc zdybać się z kołami. Lecz co było robić? Wywołał profesor—trzeba iść. Stanąłem koło tablicy i wziąłem w prawą rękę szmatę, a w lewą kredę.
— Trzydzieści pięć! — krzyknął profesor i oglądnął się na mnie. Ach ty bałwanie, a ty jak kredę trzymasz ? Czy mańkutem będziesz pisał, ha?
Przemieniłem nieszczęsne narzędzia mądrości w obu rękach, następnie podniosłem prawą rękę ile tylko mogłem do góry i zaledwie dostałem do połowy tablicy. Zadanie napisać na tablicy cyfrę 35 było bardzo trudne, bo trzeba było pisać same «kręte» cyfry. Wczoraj, ćwicząc się palcem na szybach w pisaniu cyfr, długo przemyśliwałem, jakby też to napisać ową przeklętą trójkę, żeby ją zrobić taką okrąglutką i z takim ostrym ząbkiem we środku. Zapytać nie było kogo, postanowiłem więc pisać ją ze środka, od ząbka: pociągnąć ztąd nasamprzód górę, a następnie dolne półkole. Tak też i nauczyłem się pisać w domu, tak samo też zacząłem i obecnie drżącą ręką bazgrać na tablicy. A tu jeszcze jak na nieszczęście, ręka się trzęsie, siła, której i tak było niewiele, gdzieś jakby zamarzła, tak, iż choć jak się męczę, cisnąc kredę do tablicy, to przeklęte sztrychy zawsze wychodzą takie chude i cieniutkie, że je ledwie widać. Z ciężką biedą namalowałem trójkę.
(Dok. nast.)
[Kraj, 1886, N 20, 18(30).V, s.VII—VIII. (Dział lit. «Kraju»)]
(Dokończenie).
— A co, już?—krzyczy profesor i obraca się ku mnie.
— Je... jeszcze nie—odpowiadam i oblewając się zimnym potem, zaczynam pisać 5, rozumie się znowu wedle własnej metody, t. j. zaczynając z dołu.
— Co, co, co?—wrzasnął profesor i przybiegł bliżej ko mnie. Jak ty piszesz, jak?
Milczałem. Drżąca ręka dokończala sztrycha na tablicy. Piątka podobną była raczej do δ, niż do brzuchatego, grzebieniastego 5.
— Ach ty barania polędwico! (zwykły tytuł, jakim profesor zaszczycał swych uczni). To ty tak umiesz pisać 5?
I nie czekając odpowiedzi na to pytanie, profesor jedną ręką chwycił szeroką linję ze stolika, a drugą—moją diod, z której wyleciała kreda, i głośny klaps rozległ się po klasie. Dłoń nabiegła krwią i zrobiła słę Jakaś niby grubsza, a pod skórą jak gdyby mrówki zaszemtały. Od dzieciństwa twardy na ból, nie zapłakałem, jeno skrzywiłem się,
— To ty tak umiesz 5 pisać? Nie widziałeś, Jakem pokazywał? Patrz Jak się pisze 5,—ot tak!
I nie czekając odpowiedzi na to pytanie, profesor jedną ręką chwycił szeroką linję ze stolika, a drugą—moją dłoń, z której wyleciała kreda, i głośny klaps rozległ się po klasie. Dłoń nabiegła krwią i zrobiła się jakaś niby grubsza, a pod skórą jak gdyby mrówki zaszemrały. Od dzieciństwa twardy na ból, nie zapłakałem, jeno skrzywiłem, się.
— To ty tak umiesz 5 pisać? Nie widziałeś, jakem pokazywał? Patrz jak się pisze 5,—ot tak!
I pan profesor chwycił kredę i z rozmachem napisał nasamprzód na tablicy ogromną piątkę, a następnie na mojem czole taką samą (może zresztą nie tak regularną i wyraźną) ogromną piątkę.
— Pisz dalej—krzyknął do mnie—48!
Wziąłem kredę i zacząłem pisać. Profesor spoglądał jeszcze chwilę. Czwórka go zadowolniła i poszedł znowu między ławki.
— Czemu nie piszecie?—krzyknął groźnie do chłopców, którzy napół z uśmiechem, napół ze strachem spoglądali na to, co się działo koło tablicy. Na krzyk profesora wszystkie głowy pochyliły się w dół, jak żyto od wiatru pochyla swe dojrzewające kłosy.
— A ty starosto jakeś 3 napisał?—pyta profesor jednego.
Zamiast odpowiedzi, zamiast wyjaśnienia, klaps liąją po łapie.
— A to co na wierzchu, nad 5?—pyta drugiego. — Z pióra kapnęło.
Znowu klaps linją po łapie.
— A ty sąsiedzie, dlaczego nie piszesz? pyta trzeciego.
— Ta pro... proszę pa... pana profesora — słychać płaczliwy głos Stefana Łeśkowego.
— Сo? krzyczy gniewnie profesor.
— Gdzieś ołówek zgubiłem.
W tej chwili z mej ręki, nie wiedzieć dlaczego, wypadła kreda. Mówię jeszcze raz: nie wiedzieć dlaczego, bo byłem pewny, że ołówek leżący teraz spokojnie w mej torbie, nie należał do Stefana żadną miarą ? A przecież przy tych jego słowach tak się przeląkłem, ręka moja tak zadygotała, żo kreda jak piskorz wypełzła z mych palców. Na moje szczęście zadana cyfra była już napisaną, teraz już nie byłbym w stanie jej napisać.
— Tak, krzyknął profesor, zgubiłeś! Zaczekaj-no, nauczę ja ciebie.
Czego właściwie chciał profesor nauczyć Stefana, Bóg to raczył wiedzieć. My uczniowie wiedzieliśmy tylko tyle, że profesor przed dwoma dniami bardzo o coś pokłócił się z ojcem Stefanowym i widocznie tylko pretekstu szukał, żeby za ojca pomścić się na chłopcu; a prócz tego widzieliśmy, że dziś profesor w pauzach między godzinami trochę się zakropił i że więc bez bójki się nie obejdzie.
— Marsz na środek! krzyknął on do Stefana. Biedny chłopiec widać przeczuwał co go czeka i nie prędko się ruszał; profesor chwycił go za długie lniane włosy i wywlókł na środek.
— Stój tutaj! A ty, obracając się ku mnie, napisałeś już?
— Napisałem.
— Idź na miejsce! A ty idź do tablicy!
Przy tych słowach profesor potrącił Stefana. Aż lżej jakoś odetchnąłem, raz dla tego, żem sam siedział w bezpiecznem miejscu, a powtóre dla tego, że sobie myślałem: pewnie to już Stefanowi nic nie będzie za ołówek, kiedy go profesor posłał do tablicy, bo to wiedziałem, że Stefan cyfry pisać umie. Tylko słysząc, jakim gniewliwym głosem profesor dyktował Stefanowi cyfry, jak się złościł widząc, że Stefan dobrze pisze, czegoś się obawiałem. Było mi tak ciężko, jak gdyby mi coś w piersi szeptało, że jeżeli Stefanowi stanie się co złego za ołówek, to w tem i moja będzie wina. Jakim sposobem takie dziwne myśli splątały się w mojej głowie, powiedzieć nie umiem, ale to tylko pewna, że trząsłem się jak liść osikowy.
Stefan pisze cyfry i pisze, już zapisał całą tablicę, profesor ustawicznie patrzy się na niego, żeby go na czemkolwiekbądź złapać, ale nadaremnie.
— Dosyć — krzyczy wreszcie — a teraz kładź się!
— Ta za co, proszę pana profesora — odzywa się Stefan.
— Co? Za co? Ty jeszcze pytasz? kładź się zaraz!
Mnie coś niby za gardło zdusiło, kiedy posłyszałem te słowa. Profesor szuka rózgi w ostatnią) ławce, a biedny Stefan blady i drżący stoi przy tablicy i dusi szmatę w ręce.
— Ta za co pan profesor chcą mię bić? pyta jeszcze raz przez łzy Stefan, widząc zbliżającego się profesora z rózgą w ręku.
— Kładź się! wrzasnął ten, i nie czekając dłużej chwycił Stefana za włosy, przewrócił na krzesło i co siły zaczął prać rózgą. Stefan zakrzyczał z bólu, ale krzyk widocznie tylko bardziąj drażnił profesora.
— Ażebyś wiedział na drugi raz jak ołówki gubić, krzyczał zdyszanym, urywanym głosem, i rózga jeszcze silniej zaświstała, opasując ciało biednego Stefana.
Co działo się ze mną w tej długiej, strasznie ciężkiej chwili? Pierwsza myśl, jaka błyskawicą mignęła w mej głowie, była — wstać i powiedzieć, że ja wszystkiemu winien, że ołówek Stefana u mnie, że go znalazłem i nie oddałem Stefanowi. Ale strach przed świszczącą rózgą gwałtem przyciskał mię do miejsca, ubezwładnił mój język, zdusił gardło niby żelaznemi kleszczami. Krzyk Stefana przeszywał moją pierś. Zimny pot oblewał całe' me ciało; wyraźnie czułem ból, ostry ból od rózgi na calem ciele i tak żywo, że wszystkie moje muskuły mimowoli kurczyły się i wibrowały, a w gardle coś załkało głośno, na całą klasę. Ale trwoga ogarnęła wszystkich taką martwotą, że pomimo ciszy grobowej nikt w klasie nie słyszał mego łkania. A profesor jeszcze nie przestawał bić! Już biedny Stefan ochrypł, twarz jego posiniała z natężenia, palce kurczowo wpiły się w profesorskie kolana, nogi rzucały się w powietrzu, ale rózga nie przestawała świstać w powietrzu, a każdy jej świst, każde uderzenie o grubą płócienną koszulę Stefanową wstrząsał i ściskał trzydzieści dziecięcych serc w klasie, wyciskał nowy krzyk bólu i rozpacz z piersi Stefana. Nie pamiętam już — och, i przypominać nie chcę! co działo się we mnie podczas tych strasznych chwil, jakie uczucia przelatywały po mojem ciele, jaki ból przenikał moje członki, jakie myśli błyskały w głowie! Lecz nie, myśli nie było żadnych. Siedziałem chłodny, zdrętwiały, jak kamień. I teraz jeszcze, po latach szesnastu, kiedy wspominam ten moment, zdaje mi się, że ta chwila na długi czas ogłuszyła mię, jak uderzenie kamieniem w głowę, i że gdyby takich chwil było dużo w mojem dziecięctwie, byłby ze mnie wyszedł taki sam bałwan, jak ci, których setki widzimy w każdej niższej szkole naszego kraju, jak te nieszczęsne dzieci, zabrukane fizycznie i duchowo, których nerwy od maleńkości przytępiły straszne, ohydne sceny, a głowę od lat sześciu ogłupiła profesorska dyscyplina.
Wreszcie ucichł świst rózgi. Profesor wypuścił Stefana, a ten bezsilny, zmęczony, bez oddechu prawie potoczył się na podłogę. Profesor czerwony jak burak rzucił rózgę i siadł na krzesło, z którego tylko co stoczył się Stefan. Chwilę oddychał, nie mówiąc ani słowa. W całej klasie było cicho, martwo, smutno. Słychać było jeno, Jak jęczał biedny chłopiec, kurczowo rzucając się po podłodze.
— Nie wstaniesz ty! zasyczał profesor, kopnąwszy go nogą w bok.
Stefan po chwili ledwie nieledwie podniósł się na nogi i stanął, trzymając się ręką ławki.
— Marsz na miejsce! A wiedz, jak na drugi raz ołówki gubić!
Stefan poszedł na miejsce. W klasie znowu zaległa cisza. Profesor oczywiście wytrzeźwił się trochę i poznał, że źle zrobił, zbiwszy tak chłopaka. Wiedział, że ze starym Łeśkowym nie przelewki. Myśl ta jeszcze gorzej go drażniła; zerwał się i ciężko sapiąc zaczął biegać po klasie.
— A, draby, rózbójniki! krzyknął w biegu, niewiedzieć czy do nas dzieci, czy do nieobecnych włościan jasieniczańskich.
Znowu długą chwilę biega profesor po klasie, znowu sapie i bełkoce coś pod nosem, a wreszcie obraca się do nas i krzyczy:
— Do domu!
Ale i to, zwykle wielce czarodziejskie słowo, zwiastujące nam przynajmniej na resztę dnia uwolnienie od gnębiącej szkolnej mądrości, teraz rzekłbyś do głuchych było powiedziane. Trwoga i niepewność niby ogłuszyły nas, przytępiły czucie. Trzeba było aż drugiego, głośniejszego okrzyku profesora, żeby wszyscy wstali do modlitwy.
Kiedy po modlitwie uczniowie ruszyli się z ławek i zaczęli wychodzić z klasy, to działo się to bez zwykłego szumu i zgiełku; wszyscy szli zwolna, lękliwie spoglądając na profesora, co stał przy stoliku, póki wszyscy nie wyszli. Każdy czuł się jakimś przygnębionym. Stefan szedł łkając, a kiedy już koło drzwi spojrzał na profesora, ten pogroził mu pięścią. Ja szedłem prawie ostatni, ledwie stąpając nogami; bałem się i wstydziłem się czegoś tak strasznie, że radbym był w tej chwili zapaść się pod ziemię. Nie wiem, chyba rozbójnik po spełnionem morderstwie czuje taki ciężar na sercu, jak ja czułem wówczas. Osobliwie na Stefana nie byłbym w tej chwili spojrzał za żadne pieniądze. Tak żywo odczuwałem jego ból — nie, cierpiałem rzeczywiście nie mniej jak on sam! a tu jeszcze ten przeklęty wewnętrzny głos, który bezustanku szeptał mi, że on przezemnie cierpiał, że u mnie jego ołówek! Tak, teraz już nie było najmniejszej wątpliwości, że to jego ołówek znalazłem, I cóżby, zdaje się, w takim razie naturalniejszego, jak pójść teraz do niego i oddać mu jego zgubę? Zapewne! Lecz nie! Jakkolwiek naturalnem to się wydaje, dla mnie, do szczętu przygnębionego strąchem, żalem i wstydem, było to w tej chwili zupełnie niemożliwem. I nie dla tego, ażebym jeszcze i teraz pragnął zachować ten ołówek dla siebie, gdzież tam! On teraz ciężył jak kamień w mej torbie, palił zdaleka moją rękę, za żadne skarby nie byłbym go się teraz dotknął, nie byłbym spojrzał na niego. I gdyby kto z własnej woli wyrwał był odemnie torbę, wytrząsł z niej wszystko, tak żeby i ołówek wypadł, a Stefan następnie mógł go sobie wziąć, ach, jakżebym był ucieszył się takim wypadkiem! Lecz tak się nie stało, bo i nie do tego było uczniom.
Skoro wyszliśmy z klasy i ze szkolnego podwórza, wszyscy obstąpili łkającego jeszcze Stefana i zaczęli wypytywać go, jak i gdzie zgubił ołówek, jaki to był ołówek; niektórzy głośno wyrzekali na profesora, inni żałowali Stefana i namawiali go, żeby koniecznie poskarżył się tatulowi.
— Albo ja a wiem, gdzie-em zgubił — płakał Stefan. Ale, co też mi ta-atulo powiedzą! Tylko co mi prze-edwczoraj kupili w mieście, a ja-a zgubiłem. Oj, oj, oj! zapłakał biedny chłopiec, który nie mniej obawiał się ojca jak profesora.
— Ta nie płacz, głupi, nie bój się, pocieszali go chłopcy, chociaż pewnie żaden z nich nie chciałby być w Stefanowej skórze.
— Aha, nie-e płacz! smutno odpowiedział Stefan. Ta oni mię zabiją za ołówek! Sześć krajca- rów, mówią, zapłacili zań w mieście. A jak mi— mówią—gdzie zgubisz, to skóra nie twoja, słyszysz!... Oj, oj, oj!
Nie mogłem słuchać tej mowy. Każde słowo Stefana kłóło mię, jak bodjaki. Co tchu pobiegłem do domu blady i zdyszany, jak gdyby kto za mną pędził.
— O, pewnieś się gdzieś bił z chłopczyskami! krzyknęła na mnie we drzwiach ciotka, że taki przychodzisz zziajany, jak ten pies gończy! Ach ty drabie jakiś, niezdaro, niedołęgo, nędzo od świata całego! Ciotka była jeszcze dziewczyną lat dwudziestu i kilku. Była «bardzo dobrą» — to przynajmniej można było powiedzieć o jej języku, który nigdy nie lubił «chleba zadarmo jeść» i któremu nigdy słów nie brakło.
Powiesiłem torbę z książkami na kołku i siadłem jeść, nie mówiąc ani słowa. Zjadłszy siadłem koło stołu i wziąłem książkę, nie na to, by się uczyć, co tam na jutro było zadane; nie do nauki mi tam było! Siedziałem nad książką jak pień i po raz setny odczytywałem zawsze jedne i te same słowa; nie pamiętając co czytam i po co, starałem się nie myśleć o Stefanie, o profesorze, o starym Łeśkowym, ale twarze ich ciągle cisnęły mi się na myśl, przejmowały mię chłodem, gryzły i niepokoiły, jak grzesznika wspomnienia o popełnionych złoczyństwach. Ja tak pragnąłem, żeby już raz nastał wieczór, ale wieczór jak zaklęty nie nadchodził. Bałem się zajrzeć do torby z ołówkiem, jak gdyby to była nie torba, ale straszna nora, i nie ołówek, ale gadzina. Jak się przemęczyłem do wieczora, nie będę opowiadał. Jakie straszne sny trapiły mię w nocy, jak krzyczałem, uciekałem niby, chowałem się, jak za mną biegały i latały jaszczurki z ostrą mordą i z dużym napisem «Mittel» na grzbiecie, jak mię kłóły ciernie z żółtą błyszczącą korą i z sześciobocznemi kolcami, zatemperowanemi przy końcu,—to także niech tonie w studni zapomnienia. Dosyć powiedzieć, że wstawszy rano byłem jak zbity lub poparzony ukropem, a ciotka w dodatku nakarciła mię, żem się całą noc rzucał i wrzeszczał, nie dając jej spać.
Rano, zanim jeszcze poszedłem do szkoły, przychodzi wuj ze wsi, i zrzuciwszy grube sukienne rękawice z rąk, zaczyna opowiadać różne wiejskie nowiny.
— A za co to wczoraj profesor tak Łeśkowego Stefana zbił? zapytał mię wuj nagle. To pytanie okrutnie mię przestraszyło, jak gdyby mię kto ukropem oblał.
— Ta... ta... ta... mówi, że gdzieś za... za... za...
— Co ty, gadać już nie umiesz, czy co? krzyknęła z boku ciotka. No, i cóż tam takiego stało się ze Stefanem? pyta wuja.
— Ta zbił go wczoraj profesor za jakiś ołówek tak, że ledwie żywy do domu przylazł.
— Za jaki ołówek?
— A no, kupił mu ojciec w poniedziałek ołówek, a on wczoraj zgubił. Profesor pijany, i nuż chłopca bić, niby on temu co winien. Słyszycie, ledwie biedny chłopczysko do domu dolazł. A tu jeszcze przyszedł i opowiada, a stary niedźwiedź oszalał i bij dziecko! Za włosy, ta pod nogi, ta obcasami! Boże jedyny! Stara w płacz ta w krzyk, chłopiec zemdlał, ledwie wodą odleli, teraz, mówią, leży i ruszyć się nie może! Co to tak dziecinę skatować!
Jeszcze wuj nie skończył, kiedy ja rozpłakałem się na głos i przerwałem jego mowę.
— A tobie co takiego? spytał wuj zdziwiony.
— Czy ty oszalał chłopcze, czy co? krzyknęła ciotka.
— Ja... ja,., ja — wybełkotałem płacząc, ale łkanie nie dało mi dokończyć mowy.
— No co, mów! łagodnie odezwał się wuj.
— Ja... znalazłem ołó...wek Stefana.
— Znalazłeś? gdzie? kiedy?
— Wczoraj, przed szkołą, na śniegu, przemówiłem już śmielej.
— No i dla czegożeś nie oddał Stefanowi?
— Nie wiedziałem, że to jego, a on się nie dopytywał.
— A potem, po szkole?
— Ba...bałem się.
— Bałeś się? Ta jakiego djabła z kopytami?— zapytała ciotka — ale ja nic nie odpowiedziałem na to pytanie.
— No i gdzież ten ołówek?
— Ta w torbie.
Wuj zaglądnął do torby i wyjął nieszczęsny ołówek. Za nic w świecie nie byłbym się odważył spojrzeć na niego.
— No, patrzcie się, ludzie dobrzy, i za taką drobnostkę tak dziecko zbili! A przepadliby jeden z drugim!
Wuj splunął i wyszedł, wziąwszy ołówek ze sobą. Mnie ciotka wypchnęła do szkoły. Łkałem jeszcze po drodze, a łzy mimowoli ciekły mi po twarzy, chociaż w duszy zrobiło się daleko lżej.
Tego dnia i cały następny tydzień Stefan nie przychodził do szkoły: leżał chory. Ba, na drugi tydzień zachorował coś nagle i profesor; wuj domyślał się, że pewno stary Łeśkow «musiał mu dać ducha zjeść». Czy tak było w istocie czy nie, tegom się nigdy dokładnie nie dowiedział, dosyć, że Stefana nie widziałem całe dwa tygodnie. Ach, jak lękałem się teraz spotkać się z nim! Jak często widywałem w niespokojnych snach jego dobre, ciche oblicze, sine jeszcze od pobicia, zbolałe i wychudłe, z jakim ciężkim wyrzutem spoglądały na mnie jego siwe, dobroduszne oczy! Ale gdym się z nim zobaczył, gdym posłyszał jego głos, to wszystkie męki, wszystek niepokój przebytego dnia jeszcze raz odżyły w mej duszy — ale tylko na chwilę. Stefan był już zdrów i wesół po dawnemu, zagadał do mnie dobrodusznie, jak gdyby wcale nic między nami nie zaszło; o ołówku ani wzmianki. Czy on nie wiedział o tem, że u mnie był jego ołówek i że ja byłem przyczyną jego cierpień? Nie wiem. To tylko wiem, że nigdy potem o ołówku między nami mowy nie było.
Iwan Franko.
[Kraj, 1886, N 21, 25.V(6.VI), s.VII—VIII. (Dział lit. «Kraju»)]
27.09.1888