Owczarz (1902)

Sto metrów pod ziemią, w głębokości dziesięciometrowej sztolni, w zaduchu i na­ftowych gazach pracuje robotnik. Raz po razu uderza w iłowatą opokę, i odrywa od niej kawałki lepu. A}e opoka twarda, ską­pa i tylko po małym, kawałeczku pozwala odrywać cząstki ciała swego. Ona głucho stęko i jęczy pod uderzeniami dzióbaka, nie­jako płacze, grozi; poci się, lecz się nie pod­daje, uparto trzyma ukryte swe skarby ta­jemne. Robotnik, zdrowy parobek, który niedawno przybył z gór do Borysławia na robotę, poczyna się złościć.

 

H-he! — odzywa się, uderzając co si­ły w wydrążenie, w które uderzał już trzy razy, nie mogąc odłupać grudki lepu. A do licha! Ta jak długo ty będziesz trzymała? Puszczaj!

 

I co siły zaważył dziobakiem w wy­drążenie, by odłupać cząstkę. Gruda wre­szcie poddała się a on schwyciwszy ją w obie ręce, rzucił do „kibla“.

 

— A do licha! Idź na świat! Pokosztuj słońca — mówił. —Ho-ho, nieboże! Ja nie żartuję! Ze mną się nie spieraj, bo ja po­trafię dać rady i nie takiej jak ty! Ty nie wiesz, co to znaczy siedmset owiec. To nic jedna grudka z drugą a ja umiałem im dać radę.

 

Bierze za ucha kibel pełen lepu, niesie go do otworu, przymocowuje do linwy i dzwo­ni, by ciągnęli a sam wraca z próżnym do „czoła" i poczyna dalej kopać ziemię. Jego myśli pędzą za owcami po połoninach i on, by rozprórzyć samotność i ciemność, lubuje się niemi i rozmawia o nich z gliną, dzio­bakiem, z kiblem i siekierą, bo tyle jego towarzystwa w tej głębokiej przepaści.

 

— Ty myślisz, nie boże, że to mała ro­bota siedmset owiec. Wszakże to żywe, wszakże to każde ma swój rozum. Niewiel­ki rozumek — zwyczajnie bydlę — a prze­cież taki, jaki dał mu Bóg. Ot, zajdzie w las, albo w połoniny, to trzyma się zawsze w ku­pie. Nie rozbiega się jedno tu, drugie tam, jak rogate bydlę. Trzyma się kupy. H-he!

 

— A złodziej niedźwiedź czeka tylko na to, O, on także ma rozum! Jeszcze i ja­ki! Nie nadarmo wujko, pan Kułakowski! Siedzi za kłodą i czeka, aż całe stado owiec wejdzie w wertepy, a wtedy tylko skok i ma je wszystkie jak w stajni. I wydusi wszystkie do jednej. A te nieszczęśliwe już nie beczą., lecz zbiwszy się w kupę, czekają swej śmierci H-he!

 

— Kij w ręce, strzelba przez plecy, fujarka za pasem — tak ja, nieboże, każde­go rana za owcami wyruszał Trzy psy; na przodzie stada jeden, dwa po bokach a ja z tyłu. Idę i igram.

 

Owce, jak rój pszczół, rozsypały się po trawie. Kupka czarna, kupka biała, kupka czarna, kupka biała. Tu zerwie trawkę, tam zerwie i dalej i dalej. Nie pasie się tak jak chudoba, tylko szczypi trawę jak dziecko, niby się bawi, niby gdzieś pośpiesza. A przo­dem barany, komendanty. Stada nie trzeba zawracać, tylko ich. A byr-byr! A dria-u!

 

Owczarskie okrzyki rozbrzmiewają się w ciemnym chodniku, mieszając się z głu­chym odgłosem uderzeń dziobaka...

 

— A pięknie tam n nas w górach, w połoninie! Oj pięknie!, delikatnie! Nie tak, jak tu, u was; bodaj was...

 

Chciał zakląć, lecz uderzył się dłonią po ustach. Dusza jego była teraz w atmo­sferze poezyi, pośród żywej przyrody, czują­cej i słyszącej, więc bał się ją obrazić, gdyż był w jej władzy.

 

Pięknie tam u nas! Oj Boże. Dosyć człowiek nasłużył się, gorzko biedował, na cudzych pracował a mimo to nie żal wspo­minać. Wyjdziesz na połoniny — zielono dokoła, tylko bodaki tulą do ziemi swe głó­wki białe, jakby ciekawe oczy przypatrywa­ły się z pomiędzy trawy i mchu. Chłodno. Wiater przewiewa. Oddychasz głęboko peł­nemi piersiami. Wszystko dokoła ciebie pachnie, wszystko oddecha niejako na cie­bie zdrowiem i siłą. W dali las otacza do koła połoniny czarną ścianą a przed tobą wznosi się okrągły wierzchołek góry. Cicho dokoła, tytko owce szeleszczą w paprociach, gdzieś pies zaszczeka, zielony dzięcioł zaz stuka lub się odezwie wewiórka. A ja idę sobie pomału, stanę, wyjmę fujarkę z za rzemienia i Jak nie zagram, jak nie zacznę przebierać, jak nie wyciągnę dumkę, to aż serce w piersiach podskakuje lub łzy do ócz się cisną. H-he! Licho na ciebie! Pu­szczaj ! H-he!

 

Słychać z góry dzwonek. Przybył pró­żny „kibel“. Robotnik swój pełny wynosi do otworu, wyseła na wierzch a sam wraca  z próżnym. Zawzięcie uderza dziobakiem, łupie glinę dużemi bryłami, a w myśli wal­czy z niedźwiedziem.

 

— Ho, ho! Wujko-nieboźe! To tak nie idzie! Jedna owca, to niby nic, ale dzisiaj ty zabił jedną, jutro zabijesz dwie, a po­jutrze wydusisz mi z pół stada. Nie niebo­żę! Takiej zgody u nas nie ma. Ty myślisz, że ja strzelbę tylko dla postrachu noszę ? Ho-ho! Już ja odlatuję nocy, zasiędę na ciebie w tych wertepach! Wszystko mi je­dno, śmierć albo życie a z tobą muszę po­gadać !

 

Uderzył parę rozy i zatrzymał się, od­poczywając sparty na drewnianej, rączce dzióbaka.

 

— Złodziej wujko! Trzy noce mnie wy­męczył. Zdaje się, zwąchał pismo nosem — nie przychodził. Ale nie mnie oszukać! Jak się zawezme, to nie popuszczę! Na czwartą noc przecież przyszedł. Ciemno, choć oko wykol. Wiatr świszczę w wierzchołkach sme­rek. Potem szumi w dole a ja skuliwszy się pośród korzenia wywróconego drzewa olbrzy­miego, z strzelbą przy oku, siedzę, czekam, nadsłuchuję. Słyszę już, żo idzie, wiem, że musi przejść koło mnie i siedzę, oddech w sobie zapieram. Szast-szast — już blisko. Wytrzeszczam oczy — sunie mój wujko, jakby kopicą siana w ciemności. Pysk wzniósł przeżegnałem się, poprawił nogi, co były sparte na dwóch korzeniach, plecyma spar­łem się o splecione korzenie wywróconego drzewa, które jak ściana do góry sterczało, zacisnął zęby, głową w dół pochylił, żeby dobrze widzieć i czekam na wujka.

 

A on już tuż-tuż. Chwyta się łapami za korzenie, wącha i ryczy, tak ryczy, jak rozgniewany pijak, który nie może rozu­mnie słowa powiedzieć, tylko czuje, źe zły, więc ryczy i pcha się naprzód.

 

Właśnie zawąchał moją nogę i dosięga ją swoją łapą. Uczułem jakby mię kto spiekł pokrzywą, nic więcej. A w tej chwili  ostrze mej siekiery zagłębiło się po sam obuch w głowie wujka, rozcięło ją całkiem, On jeszcze raz stęknął — tak ciężko, tak żałośnie, jak grzeszna dusza w mękach i powalił się do dołu, zginął w ciemnościach, w jamie pod drzewem zwalonem. Ja i sie­kiery nie zdołał wyciągnąć, lecz razem z nim potoczyła się w dół A wtedy jak nie skocze, ta krzakami, na przełaj, przez las, przez polanę, ponad jar, jałowcami w jednej chwili znalazłem się na połoninie pod ko­szarą. Pukam. To ty, Pańko — pyta baca  ze środka. Ja, otwórzcie. Wstał, zaświecił  latarnię, otworzył.

 

— No co ?

 

— Ta nic! — mówię.

 

— Był wujko?

 

— Był!

 

­— I poszedł?

 

­— Nie, nie poszedł.

 

­— A gdzie ?

 

­— Leży.

 

„Co ty“ — baca nie dokończył. „Oj, kochani, a tobie co w nogę?“ „W nogę?“ Ja sam nie wiedział, co mi jest w nogę a tylko teraz popatrzywszy, zobaczyłem, że cały chodak i owijka krwawa i krew ślady zalewa. Raz jeden, jedyny raz pomacał mnie wujkó pazurem po nodze i od razu rozdarł i chodak i owijkę. I nogę aż do ko­ści. Jak rozwinęli nogę, to ja zemdlał — krwi dużo wyciekło. Ale baca — Bóg mu zapłać — umiał zamówić, zatamował krew, przyłożył jakiejś maści, i za tydzień byłem już zdrowy. A wujka znaleźli na drugi dzień nieżywego, z moją siekierą we łbie.

 

Znowu dzwonek, znowu robotnik dźwi­ga pełen „kibel" lepu do otworu a przy­nosi próżny i kopiąc znowu, rozmawia sam z sobą, napełniając głuche podziemie nie tylko uderzeniami i dziobaka, ale takie od­głosem swych słów, poezyą awych lasów i połonin. W miarę tego, jak on głodnieje i słabnie od zmęczenia i zaduchy, myśli je­go stają się smutniejsze. Przypomina sobie liche życie owczarza w zimie, o owsianym placku, kartoflach i pośnym zucze, co było w zimie całym pokarmem jego, nudną zmłockę i nudniejszą bezczynność w wielkim poście, ciężki przednówek, słabośći i kłó­tnie za kawałeczek chleba łub niedopiecźo­ną kartoflę. Myśli, jakie to czasy przecho­dzi teraz owczarstwo przez to, iż żydzi pozakupywali połoniny i więcej opłaca się wypasanie wołów jak owiec. A to ciężka, pogańska służba! Tu już nie pokosztujesz ani żentycy, ani bundza, ani bryndzy. Żyj jak pies i pilnuj jak pies! Więc on prędko porzucił tę służbę, posłuchał jednego kole­ge, co mu naradzał iść do Borysławia, za­robić pieniędzy, przystać na grunt (z pie­niędzmi przyjmą teraz wszędzie!) i gospo­darować. I on przypomniał sobie piosenkę, której nauczył go kolega:

 

            Oj pidu ja w Burysławku

            Hroszej zaroblaty, —

            Powernu sia z Buryslawky,

            Budu gazduwaty.

 

On próbował zaśpiewać tę piosenkę swym zdrowym, owczarskim głosem, ale jakoś nie szło.

 

Z jakąś zawziętością lupie dalej ziemię. Poczyna nienawidzigć ją, tę ciemną, ciężką niemiłosiernie twardą ziemię, co tak uparcie stawia opór jego dziobakowi.

 

— Oj twardaż bo ty ­— mówi. — I Bóg wie, czy święta ty, czy nie?

 

Zatrzymuje się, wyprostowuje i poczy­na się zastanawiać nad tem pytaniem, jak­by ono niewiedzieć jak ważne było.

 

— Prawdziwie, czy święta ona tu ? Tam na wierzchu to pewna rzecz. I wodę święcą i kropią i boże słowo na niej czy­tają. Ale tu? Wszak od kiedy świat nastał, tutaj pewno ani kropelka wody nie doszła, ani „łos bożego słowa. Nie nadarmo tu ta­kie powietrze. Pewnie, że to nie od świę­tego a od przeklętego. Bo i z tego wosku nie wolno robić świece do cerkwi, widać, że to nieczystość, paskudztwo! Odpuść Boże grzechy! Człowiek pcha się w takie miej­sce, zabiera nieczyste skarby! I to ma mu wyjść na dobre ? Oj nie, kochanku, nie! Nie na dobre ono wychodzi! A ten towarzysz, co mnie tu sprowadził, może nie zginął w takiej samej „strece?“ Zasypało go, zadu­siło, nawet ciała nie wydobyli, Udławił się nim nieczysty! Oj Boże!

 

On żegnał się i poczynał jeszcze za­wzięcie] kopać. Po burzeniu w żołądka on czuje, że juź niezadługo zbliży się poludnie i czeka potrójnego dzwonka, chwili, gdy mu pozwolą wyjść na wierzch.

 

A tymczasem jego umysł pracuje nie­ustannie, rozsnuwa przed nim coraz to no­we obrazy, a najwięcej cudowne, ciche, ja­sne obrazy połoniny, lasów, owczego stada i tych prostych przygód owczarskiego życia. Rzucony dolą głęboko, w podziemie on czuje sam, że te dawne dni minęły bez powrotu, że jego droga zwróciła się w inną stronę, że on z dawnego, patryarchalnego życia przeszedł w nowe, nieznane jego dzia­dom i pradziadom, z początku straszne i dziwne, ta nie w jednem lepsze, wolniejsze, szersze od starego. Lecz to stare żyje w je­go wspomnieniach; z niego pozostało tyle jeszcze, by nowym poetycznym czarem za­pełnić i ożywić tęsknotę i samotność nowe­go życia.

 

Tak nieraz słońce zajdzie za chmurę, a z całej wspaniałości letniego dnia, z ca­łego bogactwa światła i kolorów zostaje tyle tylko, by złotym promieniem oblać boki czarnych chmur, które zavisłe nad zachodom.

25.09.1902