— Władysław Kalinowicz! Ignacy Kalinonowicz! Ano, zbierajcie się sakompak! * Pójdziecie do sądu!
Tak komenderował klucznik aresztu policyjnego. Dwa chłopaki, którzy w brudnym, pełnym rozmaitego narodu areszcie policyjnym całą noc prawie oka zmrużyć nie mogli, popychani, szturchani i trącani przez pijanych aresztantów, zziębli na gołym tapczanie z desek, głodni i trwożni, poskoczyli na ten głos, jak na hasło wybawienia. Dziś rano dano im po »szalce« ciepłej wody z kilkoma ziarnkami krup, zwanej tutaj zupą dębową (jęczmienną) i po bochenku czarnego i nadzwyczaj kwaśnego Chleba. Po tak okropnej nocy jedli z apetytem, a obecnie wzięli resztki Chleba ze sobą, i nie oglądając się wyszli z przeklętej kaźni. Na podwórzu stała już dość wielka kupa aresztantów, również przeznaczonych do sądu, pod wodzą dwóch dozorców z wysłużonych wojskowych, uzbrojonych w karabiny z »naflancowanymi« bagnetami. Obu braci, jakoteż poszkodawanego przez nich gospodarza przesłuchał jeszcze wczoraj komisarz policji, a dziś przysłał zawiadomienie do aresztu policyjnego, że ich papiery odstąpione będą sądowi karnemu i że ich samych należy niezwłocznie tam odesłać.
— Ano, panowie złodzieje ! Stawajcie parami! Marsz! — zakomenderował starszy »dziad« t. j. konwojujący dozorca. Aresztanci w milczeniu wykonali jego rozkaz, i pochód ruszył przez furtkę »furdygarni« na ulicę; jeden »dziad« szedł z przodu, a drugi z tyłu. Pomimo, że na ulicy wskutek obfitego nocnego deszczu było błoto, nie szli trotoarem, ale według przepisu, krawędzią ulicy, którędy wozy jeżdżą, brnąc po kostki w zimnem błocie. Że nasi bohaterowie byli bez butów, o tem, zdaje się, i wspominać nie trzeba.
Przed gmachem policji pochód zatrzymał się na chwilę. Jeden z dziadów poszedł na inspekcję, by zabrać papiery aresztantów, ci zaś dzwonili zębami na ulicy. Rosił drobny, ale gęsty i chłodny deszczyk; ani śladu nie było wczorajszego pięknego, ciepłego dnia. Przechodnie pod parasolami szli spiesznie każdy w swą stronę, zaledwie jedno pobieżne spojrzenie rzucając na kupkę obdartych i sponiewieranych fizjognomij, które z niemą zawiścią spoglądały za każdym uchodzącym, ni to błagając go o jakąś pomoc, pociechę bodaj, ni to złorzecząc mu w miarę jak się oddalał obojętnie.
— Władku, ty nie zmarzł ? — zapytał Naczek, ze łzami w oczach, brata, który tak samo jak on zesiniał i trząsł się od zimna, ale z fanfaronadą prawdziwego ulicznika próbował świstać.
— Nie — odrzekł Władek — Albo co, tobie może zimno ?
— Juści zimno — rzekł Naczek i zakaszlał.
— A, to krzesz z kolana ogień i zagrzej się! — rzekł Władek, oczywiście pragnąc pobudzić do śmiechu ponurą i zziębniętą kompanię. Ale widząc, że ten wysiłek jego dowcipu był nadaremny, nachylił się ku Naczkowi i szepnął mu po cichu:
— Głupi, nie becz przy ludziach! Myślisz, że ja w futrze i w berlaczach tu stoję? A jak ci bardzo zimno, to przecież masz chleb pod pachą — bierz i gryź, to ci cieplej będzie.
I rzeczywiście, Naczek, z rezygnacją rozpaczy usłuchał rady brata i zaczął wielkiemi kawałkami gryść chleb, który miał pod pachą. Wreszcie po półgodzinnem czekaniu zjawił się »dziad« z papierami, i kompanja, klnąc głośno »przeklęte dziadowskie porządki«, ruszyła dalej ku sądowi karnemu, czyli jak się wyraża żargon złodziejski »pod kruka«. Tam wpakowano ich nasamprzód »do klatki«, tj. do ciemnej i ciasnej nyży pod schodami tuż” naprzeciw wejścia ze sieni, położonej tak, że siedzący w niej znajdowali się właśnie w punkcie, gdzie się krzyżowały dwa przeciągi chłodnego powietrza. Bracia byli przemokli do nitki i zamiast choć trochę ogrzać się pod dachem, tutaj zaczęli jeszcze silniej trząść się i dzwonić zębami. Władek dawno już przestał świstać i zgiął się we dwoje, a Naczek obgryzłszy całą wierzchnią skórkę ze swego chleba, siedział w kąciku i płakał chuchając w palce. Z klatki wywoływano jednego po drugim, prowadzono tuż obok do protokołu podawczego, gdzie już znajdował się strażnik z papierami; tam wciągano ich imiona i nazwiska z dodaniem rysopisu osób do księgi i następnie wystawiono »auftrag« dla »kerkermajstra«, by dane indywiduum umieścił w areszcie śledczym, Naczka i Władka zawołano razem. Siwy, łysy protokolista z dużymi wąsami i ogromnemi okularami na nosie zmierzył ich surowem okiem i splunął.
— Takie malcy, niedawno od matczynej piersi, a już się na kradzież i na rozbój puszczają! Tfu, co za świat!
C. d. n.
[Tydzień, 1894, N 2, 8.I; s. 13—14]
(Ciąg dalszy.)
I następnie poczał zwolna pisać gęsiem, zgrzytającem piórem, bełkocąc sobie pod nosem to, co pisał:
— Wła-dy-sław i Ig-na-cy Ka-li-no-wi-cze, bra-cia bliź-nia-ki, lat 9, Wła-dy-sław bru-net, Igna-cy blon-dyn, twarzy o-wal-nej, nos zwy-kły, o-czy u pierw-sze-go czar-ne, u dru-gie-go nie-bie-skie, wzrost szczu-pły, szcze-gól-nych znaków żad-nych. — No ruszajcie do djabła!
Strażnik wziął obu braci równocześnie za plecy i wysunął ich za drzwi.
— Ordynans! — krzyknął, i oddając stojącemu u drzwi ordynansowi papier, rzekł: — Odprowadzić tych bębnów, niech się trochę ogrzeją, bo wkrótce całkiem w nich ducha nie stanie.
Strażnik był stary, surowy służbista, ale miał także drobne dzieci i nieraz myślał, co to się z niemi stanie, gdy jego nie stanie? Widok tych biednych chłopaków z bochenkami aresztanckiego chleba pod pachami, zziębniętych, zsiniałych, mokrych i na pół nagich wzbudził litość w jego sercu, a raczej okropną myśl: kto wie, może i dla moich robaków taka sama dola w górze pisana?
Bracia tymczasem w towarzystwie strażnika poszli długim, na pół ciemnym kurytarzem, z którego wychodziło się na jakiś wązki ganek, zacieśniony z jednej strony muzeum gmachu sądowego, a z drugiej parkanem drewnianym, wysokim przeszło na dwa sążnie. Równie wąska czysto złodziejska furtka prowadziła z tego ganku na podwórze więzienne, gładkie i puste, usypane szutrem, a gdzieniegdzie wybrukowane płytami kamiennemi, ze wszech stron okolone to murami domów, to wysokimi drewnianymi parkanami. Naprzeciw wchodzących znajdował się długi, dwupiętrowy budynek więzienny, o brudnożółtych ścianach, ciasnych kratowanych oknach, zakrytych w suterenie drewnianymi koszami, zupełnie zasłaniającymi widok, a wpuszczającymi tylko z góry nieco światła dziennego do wnętrza. Po przed oknami po wąskiej brukowanej ścieżce chodził milczący szyldwach z karabinem na ramieniu, w przemokłym płaszczu, chodził tam i napowrót, niemo, miarowym krokiem, jak machina. Zresztą na podwórzu było zupełnie pusto, tylko we drzwiach budynku więziennego stali jeszcze dwaj żołnierze, jeden klucznik i od czasu do czasu przebiegał jeden lub drugi aresztant w siwej sukiennej kurtce, w takichże spodniach i czapce, spiesząc to do warstatu, to do kancelarji. Żołnierze stojący we drzwiach, rozmawiali z klucznikiem, który czegoś śmiał się, głośno pobrzękując kluczami od celi więziennych. Zobaczywszy braci nadchodzących ku sobie, zaśmiał się jeszcze głośniej.
— He, no, cuwaksy! cuwaksy! A, goście do nas, witajcie! Ale do stu djabłów, skądżeśćic to takich rekrutów wytrzasnęli?
— No, no — rzekł strażnik, prowadzący aresztantów, który idąc za nimi zdołał sylabizując odczytać z papieru ich winę — nie bardzo się z nimi przekomarzajcie! Małe to, małe, ale ptaszki nie lada! Widzicie! za kradzież i skaleczenie! To nie żart!
I pokazał wesołemu klucznikowi papier.
— Fiu, fiu! krzyknął ten, robiąc nagle poważną minę. — Jeżeli tak, to przepraszam. Takich panów trzeba z honorem przyjąć! Zaczekajcie, moi państwo, zaraz wam miarę wezmę, jakiej szubienicy będzie dla was potrzeba!
To mówiąc wydobył z kieszeni drewniany składany łokieć, rozpuścił go i zbliżył się ku Naczkowi, niby rzeczywiście z zamiarem zdjęcia z niego miary. Chłopiec przerażony wzdrygnął się i przycisnął do brata. Chciał krzyknąć, ale głos mu zamarł w piersi.
— Chodź tu! — wrzasnął klucznik, od którego czuć było mocny zapach wódki. — Umiałeś jeden z drugim na szubienicę zarobić, to dajże sobie spokojnie miarę zdjąć.
Obecni żołnierze i strażnik, który przyprowadził aresztantów, stali milczkiem, dusząc się ze śmiechu nad oryginalnym żartem klucznika. Ale chłopcom wcale było nie do żartu. Mróz, osłabienie, ponure otoczenie, wszystko to przygniotło ich umysły; w ohydnym żarcie widzieli okropną rzeczywistość i cofali się przed napierającym klucznikiem. Dopiero Władek, spojrzawszy dokoła, zobaczył roześmiane twarze i poznał, co się święci. Lecz zamiast się rozweselić, oburzył się tym żartem, który ich obu chwilowo taką przejął trwogą. Czarne oczy jego zapłonęły jak dwa węgliki, pięści ścisnęły się, a gdy klucznik, wciąż jeszcze z groźną miną, podstąpił całkiem blizko ku niemu i nachylił się, by przyłożyć łokieć, Władek ze ściśniętemi pięściami rzucił się na niego, bijąc go w twarz, w brodę i piersi co siły i krzycząc urywanym, przytłumionym głosem:
— Psie! Pijaku! Masz! Masz! Ażebyś wiedział, jak sobie masz żarty stroić!
Klucznik odskoczył, niby przez żmiję ukąszony.
— Brawo malec brawo! Dobrym będziesz rekrutem! — zawołali żołnierze, których jeszcze trzech wyszło z wartowni patrzeć na zabawną scenę.
Okrzyk ten dolał oliwy do ognia. Twarz klucznika nabiegła krwią, zęby zazgrzytały. Ścisnął pięść i odwinął rękę, podstępując ku Władkowi.
— A ty smarkaczu! — wrzasnął — to ty tak do mnie? Nie dość żeś na świecie nabroił, jeszcze i tu będziesz? Na, masz, żebyś wiedział, jak się tutaj zachowywać!
I podniósł pięść, by z całej siły uderzyć Władka w głowę, ale podniesioną rękę zatrzymał w powietrzu kapral.
— Nie, panie — rzekł kapral surowo. — Paneś sam zawinił, nie masz prawa go bić!
— Co? — wrzasnął klucznik, próbując wyrwać rękę. — A pan jakie masz prawo mięszać się do naszego domowego porządku*?
— Przepraszam — rzekł spokojnie kapral — tu jest nasza wartownia, i tu ja mam prawo trzymać swój porządek. A tam sobie pan rób, co się panu podoba, ja się panu mięszać nie będę.
— No, ja tam tego szczeniaka zabiję! — krzyknął klucznik.
— Dobrze — rzekł z przekąsem kapral — ja będę za świadka.
Podczas całej tej niespodzianej kłótni bracia stali w kącie pod ścianą, stuleni do kupy, wybledli, drżący i wystraszeni. Dziecięce serca ich ściskały się z trwogi na wstępie w ten nowy, tak odmienny a tak okropny świat, który połknął ich, jak mniemali, bezpowrotnie, jak jakiś straszny, nienasycony potwór połyka swą ofiarę.
— Panie Trapiszewski — rozległ się nagle głos z głębi sieni. — A panu co takiego? Czego pan tak krzyczysz na cały kryminał.
Równocześnie z pomroki, panującej w dalszej części kurytarza więziennego, wynurzyła się maleńka, okrągła jak arbuz figura pana kerkermajstra, z dużą, opasłą głową na krótkiej szyji, z gładko wygoloną twarzą i z dobrodusznym uśmiechem na dużych, czerwonych i soczystych ustach. Stosownie do ówczesnych przepisów figurka ta ubraną była w mundur na pół wojskowy, ze szlifami oficerskiemi i ze szpadą u boku, co nadawało jej nadzwyczaj komiczny widok. Ale właśnie ów komiczny widok, którego sam kerkermajster był świadom, ów dobroduszny uśmiech, dźwięczny i łaskawy głos, prędki, drepcący chód — wszystko to znajdywało się w rażącej dysharmonji z ogólną fizjonomią zakładu więziennego, a w oczach aresztantów czyniło kerkermajstra jakąś postacią z innego świata, świeżą i sympatyczną. Mimo jednak pozornej dobroduszności był to człowiek nadzwyczaj surowy dla wszelkich przewinień swych podwładnych — aresztantów czy strażników — i nadzwyczaj punktualny i sumienny w pełnieniu obowiązków swej ciężkiej służby. Osobliwie strażnicy musieli mieć się przed nim na baczności. Toż nie dziw, że posłyszawszy jego głos, wojowniczy klucznik nagle opuścił grzebień i zmalał do niepoznania. Wyciągając się po wojskowemu, z twarzą zwróconą do kerkermajstra, zamiast bezpośredniej odpowiedzi na jego pytanie, rzekł tonem urzędowym:
— Jeszcze dwa cuwaksy, proszę pana kerkermajstra.
To mówiąc podał kerkermajstrowi »auftrag« protokołu podawczego.
— Co, to wy, chłopcy — rzekł kerkermajster, spojrzawszy na papier i zwracając się następnie do chłopców — za kradzież i skaleczenie? Bójcie się Boga, dzieci, co wyście narobili?
Bracia, ciągle jeszcze trzęsąc się całem ciałem, w niemem zdziwieniu patrzyli na niego dużemi oczyma, nie mówiąc ani słowa.
— Mój Boże! — krzyknął kerkermajster, zbliżając się do nich i przyglądając się im bliżej. Toż to biedactwo bose i napół nagie, przemokłe, zmarznięte! No, i mają że ci ludzie serce taszczyć ich w taki chłód z policji i jeszcze trzymać w klatce! Prędko, panie Trapiszewski, prędko! Rusz się pan! Przynieś im pan koszule, gacie, kitle i czapki. Wszystko, co trzeba! Chodźcie do mojej kancelarji, chłopcy, ogrzejcie się trochę, zaraz was przebierzemy! Mój Boże, mój Boże, nawet nad bydlęciem grzech by było tak się pastwić, a to przecież ludzie, dzieci! Co to rozumie o kradzieży! Pewnie gdzieś w sad wleźli, parę jabłek urwali albo coś podobnego — i zaraz to po kryminałach taskać!
Tak rozmawiając sam ze sobą, uczciwy kerkermajster odemknął kancelarję i wprowadził do niej chłopców. W kancelarji było chociaż nie bardzo jasno, ale za to ciepło. Przeziębli chłopcy stanęli koło pieca, by się rozgrzać. Czkawka ściskała ich gardła. Na rozmaite pytania, zadawane im przez kerkermajstra, nic nie odpowiadali, z podełba tylko, jak schwytane w lesie młode wilki, spoglądając na swego-nowego władcę.
— Dzikie to, zastraszone, zaniedbane, przybite nędzą — i to ma sędzia sądzić! — mówił dalej sam do siebie kerkermajster, chodząc po kancelarji i od czasu do czasu poglądając na chłopców. Nie ich bym ja sądził, ale ich rodziców, którzy ich na taką drogę puścili.
— My nie mamy rodziców! — odezwał się nagle Władek tonem na pół zuchwałym, na pół żałobnym.
— A tak, to rzecz jasna! — zawołał kerkermajster, niby uradowany, że mu się jedna zagadka rozjaśniła. Sieroty, bez ojca, bez matki, kto o nich ma dbać. No, ale dosyć wam już stać koło pieca, jeszcze kataru dostaniecie! Chodźcie tu, rzucajcie te swoje mokre szmaty, tu macie suche, przebierzcie się.
Podczas gdy chłopcy przebierali się w jednym kącie kancelarji, kerkermajster usiadł na swem urzędowem krześle i wpisawszy, co było potrzeba do swej księgi, zwrócił się do klucznika.
— A co, panie Trapiszewski, ileż to nam dzisiaj cuwaksów przybyło ?
— Piętnastu, proszę pana kerkermajstra.
— O, to dużo, to dużo! A masz pan jakie miejsce, żeby gdzie tych malców umieścić?
— Albo ja wiem, proszę pana kerkermajstra? Może jednego na 45?
— Ależ tam już jest piętnastu!
— A jeden by mógł pójść na 15.
— Ależ tam także już 10, choć to kaźnia tylko na 8, tak że dwóch musi spać na podłodze.
— No, to dam jednego...
W tej chwili Władek, tylko w koszuli i w gaciach szytych na dorosłego i wlokących się za nim po ziemi, zbliżył się i przerwał mowę klucznika.
— Proszę pana kerkermajstra — rzekł błagającym głosem — ja bym prosił, żeby nas dać obu razem.
— Obu razem? — rzekł zdziwiony tą zuchwałością klucznik. — Widzisz no go! Czego on chce! Obaj do jednej sprawy należą i obu razem ich dawaj. Żebyście się zmawiali, jak się przy protokole wykręcać!
C. d. n.
[Tydzień, 1894, NN 3, 15.I; s. 20—22]
(Ciąg dalszy.)
— Tego nie można, mój chłopcze — rzekł kerkermajster.
— Ależ my się nie będziemy wykręcać — rzekł, ożywiając się Władek. — Myśmy się do wszystkiego przyznali już w policji i nie mamy się czego wykręcać, a my jeden bez drugiego być nie możemy.
— Dla czego nie możecie? — pytał zaciekawiony kerkermajster.
— Bo nie możemy — odrzekł poważnie Władek. — Od kiedy żyjemy, nigdyśmy się jeszcze nie rozstawali. Proszę pana nas nie rozłączać! My będziemy grzeczni!
— Jak nas rozłączą, to ja umrę, głowę o mur rozbiję — rzekł ze swego kąta Naczek spokojnym, aż do komiczności stanowczym głosem.
— Nie będziesz ty tam cicho, smarkaczu! — krzyknął klucznik. — Niech ich pan kerkermajster nie słucha. To łotry!
— Daj pan spokój, panie Trapiszewski — odrzekł kerkermajster. — To już moja rzecz, co z nimi zrobić. Dasz ich pan obu razem, ale gdzie?
— Kiedy obu razem, to możeby najlepiej było na 44?
— Gdzie? Na 44, do Semka Tumana?
— Tak jest, proszę pana kerkermajstra.
— Ależ to warjat. On może którego z nich skaleczyć lub zabić.
— Gdzie tam, proszę pana kerkermajstra! On ich tylko nauczy posłuszeństwa i pokory, Ten co wczoraj od niego dostał kiblem w łeb, nie chciał go posłuchać i nadto jeszcze kpił sobie z niego. A dla malców to będzie najlepiej, bo stary ich nie zepsuje.
Kerkermajster pomyślał chwilę, wreszcie rzekł:
— Niech i tak będzie! Prowadź ich pan na 44. Wprawdzie to kaźnia tylko na dwa łóżka, no, ale malcy mogą obaj spać na jednem. A że będą razem z Semkiem Tumanem, to może się to jeszcze na co przyda.
— No, hultaje! — rzekł klucznik do braci, gdy wyszli z kancelarji i płątając się w szerokich aresztanckich ubraniach szli schodami na drugie piętro — czekajcie wy, teraz ja wam pokażę, jak się do mnie stawiać! Tu wam nie pan kerkermajster, tu ja pan! Ty urwipołciu! — harknął do Władka, pukając go kluczami w czoło. Ty mnie do oczu się rzucasz? Ach, ty nieboskie stworzenie! Ale będziecie wy się tam mieli, nie bójcie się! Poznacie wy, co to jest Semko Tuman. A ja pewnie nie będę taki głupi, żebym was miał brać do innej kaźni. Oho! Niech was i pozabija! Jeszcze jak posłyszę wasz pisk, to na drugi kurytarz ucieknę, żebym niczego nie słyszał. Ja wam nie pan kerkermajster, co się nad każdym machabundą lituje, jak nad rodzonym bratem! Ano, bierzcie sobie siennik, poduszkę, koc i prześcieradło, tu z tej kupy!
Na kurytarzu drugiego piętra leżały wielkie kupy rekwizytów: słomą napchanych aresztanckich sienników, takichże poduszek, niby czystych prześcieradeł i siwych, wełnianych koców. Chłopcy wzięli poduszkę, koc i prześcieradło, ale siennika mimo wszelkich usiłowań udźwignąć nie byli w stanie.
— To mi złodzieje! Nawet siennika sobie zanieść nie mogą! — gniewnie krzyknął klucznik i dość silnie uderzył jednego i drugiego pękiem kluczów po plecach. — No, marsz do kaźni!
I poszedł naprzód kurytarzem, zniknął w ciemnej framudze grubego muru, w której znajdowały się całkiem czarne, dębowe drzwi, okute dokoła i nakrzyż grubemi, żelaznemi sztabami, z małem okienkiem pośrodku, zabitem blachą z rzadka podziurawioną jak druszlak a prócz tego zamykanem z zewnątrz żelaznemi drzwiczkami, brzęknął masywną żelazną kłódką, odemknął następnie zamek u drzwi, i otwierając je wpuścił braci po jednemu do wnętrza, krzyknąwszy :
— Cuwaks! I jeszcze cuwaks!
I przy tych słowach nie zaniedbał jednemu i drugiemu dać znowu pękiem kluczów w plecy, i to tak dobitnie, że chłopcom aż łzy w oczach stanęły. Za aresztantami i klucznik wszedł do kaźni, zostawiając drzwi za sobą odchylone.
Kaźnia pod numerem 44 była jedną z lepszych w całym zakładzie. Już to jedno, że znajdowała się na drugiem piętrze, było korzystnem: była niższą, okno miała większe i dostępniejsze, a więc miała więcej światła i widoku, ni kaźnie na pierwszem piętrze, a zwłaszcza w parterze. Była to zresztą celka wcale małych rozmiarów, mająca zaledwie sześć kroków wzdłuż a cztery wszerz. Wzdłuż ścian po obu stronach okna stały dwa tapczany, jeden zaścielony, drugi zaś z gołych desek. W przeciwległych kątach, po obu stronach drzwi stały — w jednym kącie żelazny piec skuty w spojeniach żelaznymi obręczami, jak jaki nadzwyczaj ciężki zbrodniarz, a właściwie w tym celu, ażeby aresztanci nie mogli zdjąć wierzchniej części pieca czy to dla dobywania ognia do cygar, czy też w danym razie dla ucieczki — w drugim zaś kącie stało naczynie drewniane, zwane w aresztanckim żargonie »zośką«. Oto było całe umeblowanie kaźni.
Na zaścielonym tapczanie, twarzą ku oknu zwrócony, siedział człowiek ogromnego wzrostu, o długich, jak mleko białych włosach, spadających mu na potężne ramiona, i w zwykłem aresztanckiem ubraniu. Na kolanach miał lirę, na której oczywiście niedawno przygrywał, gdyż prawa ręka trzymała rękojeść korby, a lewa spoczywała na drewnianych klawiszach. Ale w chwili, gdy chłopcy przez otwarte drzwi kaźni weszli do wnętrza, w kaźni panowała zupełna cisza, a dalej zwolna zwróciła się ku nim żółta, niby martwa twarz, okolona białym włosem i taką samą, aż na piersi spadającą brodą. Pomarszczone czoło, blade bez krwi usta, a osobliwie całkiem białe, krwią podbiegłe ślepe oczy nadawały tej twarzy coś okropnego, tak że chłopcy na pierwszy widok tej postaci stanęli jak skamieniali.
— Macie tu dwóch cuwaksów, Semku — rzekł do niego klucznik. — Bądźcie nad nimi dobrym gospodarzem! Gdy was nie zechcą słuchać, to bijcie ile wlezie. Ja wam pozwalam.
I obracając się do braci, na odchodnem rzekł:
— No, miejcie się dobrze! A nie zapominajcie, że dziad Semko pięciu ludzi jednej nocy zamordował i że jest ślepy, a jak bije, to nie widzi, którędy bije. Spodziewam się, że i wam dogodzi.
To rzekłszy, wyszedł i drzwi za sobą zamknął naprzód na zamek, a potem jeszcze na kłódkę, wiszącą u drzwi na masywnym skoblu.
Ostatnia rekomendacja klucznika do reszty przeraziła i oniemiła chłopców. A więc jeszcze przed karą wepchnięto ich w towarzystwo takiego okropnego człowieka, pięciokrotnego mordercy, poddano ich nawet poniekąd pod jego władzę! Stali biedaki zupełnie oszołomieni, nie śmiejąc się ruszyć, nie śmiejąc spojrzeć po sobie, i jak zaklęci nie spuszczali oka z szerokiej, martwej, ku nim zwróconej, na nich ślepemi oczyma mrugającej twarzy strasznego dziada.
— Pójdźcie tutaj dzieci! — rzekł dziad głębokim, niby grobowym głosem.
Chłopcy nie śmieli nawet pomyśleć o sprzeciwieniu się i przystąpili ku niemu. Naraz dziad wyciągnął długą, kościstą rękę, chwycił nią Władka za głowę i przyciągnął ku sobie. "Władek ze strachu aż wargi zagryzł, żeby nie krzyknąć, myśląc, że dziad zaraz na wstępie Bóg wie co z nim zamyśla zrobić. Ale dziad przyciągnąwszy go blisko, lewą ręką odłożył na bok lirę, a następnie zaczął obiema rękami obmacywać Władkowe włosy, czoło, twarz, plecy, nadzwyczaj starannie i systematycznie, jak biegły kupiec obmacuje bydlę, które zamierza kupić. Dalej nachylił się i obwąchał głowę chłopca, wciągając nosem zapach jego włosów, jak pies, który węchem śledzi trop zwierzyny.
— Jak się nazywasz? — pytał dziad.
— Władek Kalinowicz.
— Władek — Władek — Władek Kalinowicz — zwolna powtarzał dziad jak gdyby uczył się na pamięć tych słów.
— A ile masz lat?
— Dziewięć.
— A jakie masz włosy?
— Czarne.
— Czarne! A, tak i myślałem. I ja kiedyś miałem czarne włosy. To ładnie.
— No, a drugi gdzie jest?
I znowu wyciągnęła się długa ręka w próżną przestrzeń, dopóki nie namacała Naczka.
— To mój brat Naczek — rzekł wypuszczony i ośmielony nieco Władek, podczas gdy dziad z Naczkiem te same robił manipulacje, co i z nim poprzednio.
— Naczek — Naczek — Naczek Kalinowicz, czy tak?
— Tak — rzekł z cicha, nieśmiało Naczek.
— A ty ile masz lat?
— Także dziewięć. My bliźniaki.
— A włosy jakie masz?
— Blond.
— Aha, widzisz go! Blond! I to ładne. Moja żona miała blond włosy — ładna była. A za co was tu przywiedli?
— Chodziliśmy kraść kartofle — rzekł rezolutny Władek — aż tu gospodarz nas zaszedł z tyłu i schwycił obu w ręce.
— Obu! — żywo zawołał dziad. — A to jak?
— Nie mieliśmy którędy uciekać, więceśmy się oba rzucili na niego. Myśleliśmy, że jak razem na niego uderzymy, to może go powalimy na ziemię.
— A widzisz go! Co za chytre chłopaki! I kto by się spodziewał! — wołał dziad oczywiście zadowolony i jego ślepa twarz ożywiła się, zajaśniała wyrazem wewnętrznego życia. Chłopcy czuli się już daleko swobodniejszymi i mniej przygniecionymi jego obecnością, chociaż zawsze jeszcze stali nieruchomo naprzeciw niego, oparci o swój goły tapczan.
— Aha — rzekł Władek — gospodarz jucha widać, że się tego spodziewał, bo przycupnął, rozsławił ręce i złapał nas obu za kołnierz, nimeśmy mogli o niego uderzyć.
— Owa! — zawołał dziad z żywem współczuciem.
— Złapał nas — opowiadał dalej Władek — I i jak nami oboma potelepał, tom myślał, że mi głowa z karku zleci; jak jabłko z gałęzi. O, myślę sobie, zdechł byś! I krzyczę Naczkowi: wal go łbem w bok! Tylko go Naczek łbem w bok grzmotnął, on lewą ręką uchwycił się za ziobro, a Naczek w nogi, A ja tymczasem nóż z kieszeni, jak go fałatnę w prawą — i mnie puścić musiał, I takeśmy uciekli, jeszcze i nakradzionej kukurydzy nabrali, bo już nie miał ochoty lecieć za nami. Dopiero nas w wieczór na ulicy zabrał policaj.
— Zuchy chłopaki — rzekł dziad. — Rezolutne chłopaki. I ja kiedyś takim byłem i dotychczas takich lubię. Nie bójcie się, będzie wam tu dobrze. Ja tylko mazgajów i płaksów nie lubię. Tych walę, czem się zdarzy. A wy się nie bójcie, A co wam ten pijaczysko klucznik o mnie mówił, to mu plujcie w oczy. Kłamiу, jak pies. Nikogo nie zabiłem. Prawda, panowie mają na mnie podejrzenie, żem wymordował całą rodzinę Żydowską, i o to już dziesięć lat mię męczą. Dziesięć lat śledztwo ze mną prowadzą ą niczego wyśledzić nie mogą. Po wszystkich sądach mię włóczą, setki świadków ściągają i niczego mi dowieść nie mogą. Oślepłem w śledztwie, posiwiałem, w śledztwie i czuję, że w śledztwie umrę, a winy mi nie udowodnią.
Wszystko to wypowiedział głosem spokojnym, bez żadnego wzruszenia albo oburzenia, wparłszy swe białkami i krwią zaszłe oczy w pustą przestrzeń, jak gdyby z jakiej niewidzialnej książki czytał suchą notatkę o jakimś dawnym i całkiem obojętnym fakcię. Ale na chłopców to krótkie opowiadanie tem silniejsze wywarło wrażenie. Stali zapierając dech w sobie i wpatrując się w dziada, z całkiem już innem uczuciem, z nietajonem współczuciem i litością.
(Dok. n.)
[Tydzień, 1894, NN 4, 22.I; s. 29—31]
(Dokończenie).
— Macie, złodzieje, siennik — rzekł klucznik otwierając drzwi — chociaż wartoby wam tak zrobić, żebyście spali na gołych deskach.
Aresztant położył siennik na tapczanie i mimochodem szepnął coś do dziada, na co ten tylko głową skinął. Aresztant odszedł, drzwi się zamknęły, a chłopcy wzięli się do słania łóżka Siennik był duży, tak że dla obu było na nim miejsca dosyć. Również i koc jeden dla obu wystarczał, tak że Władek, poszeptawszy z Naczkiem, zwrócił się do dziada:
— Może wam jeszcze jednego koca potrzeba? Dla nas jeden wystarczy.
— A jak zmarzniecie? Tu jeszcze nie palą, aż od wszystkich świętych zaczynają, a w nocy zimno.
— Mamy dwa prześcieradła. A może wy marzniecie w nocy, to wam się koc przyda.
— Pewnie, że marznę — rzekł dziad, przyjmując koc. — Bóg zapłać wam, dzieci!
Zmrok zapadał coraz gęstszy. W kaźni zaległa cisza.
Dziad ciągle siedział na swem miejscu, nie myśląc nawet kłaść się. Na kolanach jego znowu leżała lira.
— Idźcie spać, dzieci — rzekł. — Nie patrzcie się na mnie, ja stary, nie mogę spać. A wy pewnie zmęczeni.
Chłopcy rzeczywiście byli nadzwyczaj zmęczeni i osłabieni wskutek poprzedniej bezsennej nocy i przeziębienia. Rozebrali się więc i pokładli razem na swym tapczanie. Ale zasnąć nie mogli. Twarze ich ciągle zwrócone były ku dziadowi, którego głowa w pociemku błyszczała, jak biały, nieokreślonych kształtów tuman. Po chwili milczenia dziad westchnął parę razy, pochylił głowę i zwolna pokręcił korbą liry. Struny instrumentu wydały przeciągły, żałosny głos, niby jęk cichy. Klapnęły pod palcami dziada klawisze, struny wydały jeszcze żałobniejszy akord. Akord ten pociągnął się w nieskończoną dal, wpadając czasem w odmianę, to znowu powracając do pierwotnych tonów, Do tej muzyki dziad zanucił cichym, ale czystym i wyrazistym tonem smętną aresztancką piosenkę:
Komu świeci miesiąc, a mnie niema słońca;
Już memu nieszczęściu nigdy niema końca.
Ja siedzę w więzieniu i cierpię niewolę.
Płaczę i narzekam na nieszczęsną dolę.
Chłopcy mimowoli szczelniej przycisnęli się jeden do drugiego na odgłos tej muzyki i tej pieśni, śpiewanej zwolna na nutę nadzwyczaj prostą, a przecież wzruszającą do głębi, osobliwie każdego, kto znajduje się w tem położeniu o jakiem mówi pieśń. Naczek, przycisnąwszy twarz do szyi brata, zaczął po cichu płakać; jego ciepłe łzy kapały na szyję Władkową. Władek z razu chciał go ofuknąć, ale nie mógł; odwrócił się tylko, pocałował Naczka w mokre oko i rzekł szeptem:
— No, no, daj spokój, jakoś to będzie!
A dziad nucił dalej o losach aresztanta:
Do sądu wołają inkwizyta słuchać,
Mój konsylarz złośny wziął się na mnie fukać.
Wziął się na mnie fukać, bym prawdę powiedział:
»A jak powiesz prawdę, nie będziesz tu siedział«.
— Słuchaj Władku, słuchaj! — szepnął Naczek, podnosząc głowę i nadsłuchując.
O ścianę pod ich bokiem stukano, oczywiście kawałkiem drzewa.
Nasamprzód stuknięto raz. Dziad natychmiast przestał grać i śpiewać, odłożył lirę, wstał i nie macając zbliżył się ku ścianie, gdzie kończył się ich tapczan, i drewnianym klawiszem swej liry również stuknął o ścianę. Natychmiast odezwały się z tamtej strony liczne stuknięcia, w pewnych odstępach, to częstsze, to rzadsze. Po każdym odstępie dziad stukał po razu, niby dając znak, że zrozumiał. Następnie telegrafista z kaźni sąsiedniej skończył, a dziad zaczął jemu w taki sam sposób udzielać nowin. Chłopcy słyszeli o tym sposobie porozumiewania się, któryś ze starszych uliczników uczył ich nawet złodziejskiego abecadła, ale nie zapamiętali go, nie mogli więc nic zrozumieć z tej rozmowy, jaka toczyła się przez ścianę. Skończył wreszcie dziad i znowu sąsiad począł, lecz tym razem krótko. Zamiast odpowiedzi dziad stuknął trzy razy i odszedł od ściany, a stanąwszy pod oknem między tapczanami, trzykrotnie stuknął obcasem o podłogę. Po chwili odezwało się z dołu również trzykrotne stuknięcie. Dziad wlazł na framugę okna i przyłożył głowę szczelnie ku kratom, a rękę wychylił na zewnątrz i natychmiast wciągnął ją napowrót, odwiązawszy z długiej, cieniutkiej, z prętów związanej żerdzi list, podany mu przez okno z kaźni sąsiednej. Zlazł z okna, podsunął się pod tapczan, na którym leżeli chłopcy i namacał gdzieś w ukrytej szparce sznurek. Na jego końcu uwiązał list i spuścił przez okno na dół do kaźni, leżącej bezpośrednio pod nim, gdzie go też odebrano. Gdy dziad zwijał sznurek, odezwały się znowu trzy stuknięcia z dołu — znak, że. list odebrany. Dziad odpowiedział również trzykrotnem stuknięciem obcasa o podłogę, a następnie swym klawiszem stuknął trzykrotnie w ścianę, i dopiero odebrawszy taką samą odpowiedź, usiadł na powrót na swe miejsce i wziął się do liry. Wieczorna poczta była załatwiona. Chłopcy ze zdziwieniem z pod swego koca spoglądali na tę całą robotę. Zdawało im się, że dziad z nastąpieniem nocy odmienił się, że napływająca ciemność wlała w tę ogromną postać nowe życie. Ruchy jego były pewne bystre, głos czysty, dźwięczny i wcale nie taki grobowy, jakim do nich gadał, a owa żywa komunikacja jego z aresztantami we wszystkich kątach nadała mu w ich oczach urok jakiejś tajemniczej potęgi. W wyobraźni snuły się im sceny z matczynych opowieści o starych czarownikach, siedzących w głębokim lesie w kamiennej pieczarze i czarownicy ci przybierali teraz całkiem wyraźne rysy i kształty Semka Tumana.
A dziad siedział znowu spokojnie i nieruchomo na swym tapczanie. Spać ani myślał. Nastroiwszy lirę, zagrał te same, co i przedtem smętne akordy i kończył przerwaną pieśń aresztancką:
Ja prawdę powiedział, dekret mi czytają;
Przyszli ojciec, matka, smutno mię witają.
»Witam synu, witam, w kajdany okuty!
»Nie chciałeś nas słuchać, masz drewniane buty.«
Głos umilkł na chwilę, tylko lira brzęczy. Czy to dziad westchnął? Czy struna ośliznęła się po drewnianym kołku? Lecz oto znowu dziad zaśpiewał, ciszej, żałośniej:
»Masz drewniane buty i ucięte włosy;
»Ty siedzisz w więzieniu, w polu lecą kłosy.
»Masz drewniane buty i burą sukmanę;
»Ja się ciebie wstydzę, gdy przy tobie stanę!«
Pieśń skończona. Lira zabrzęczała silniej, żywiej, jak gdyby ubogie, smętne tony na jej strunach zatrzepotały się w przedśmiertnych podrygach. I popłynął w półsennej wyobraźni chłopców daleki, szeroki potok ciemności. Deszcz leje i pluska w kałużach. Wiatr jesienny pędzi po pustem polu i gdzieś daleko — daleko świszcze między krętymi brzegami. A pośród tej ciemności, słoty i wiatru idzie biedny aresztant, przemokły, zziębnięty i płacze. Łzy jego grube, gorące, spadają głośno niby na szklaną podłogę i rozbijają się w tysiączne bryzgi — kap! kap! kap! Cyt! Czy to szklana podłoga rozbrzęczała się tak od kapiących na nią łez? Czy może drasnęło ją to żółtawe światło, padające ukośnym słupem z łona ciemności? Nie, to nie podłoga brzęczy! To w owem świetle igra rój złotych muszek i wydaje cichy, ledwie dosłyszalny, lecz nieskończenie luby dźwięk z niewidzialnych djamentowych skrzydełek — ńńń, ńńń! Dźwięk ten zbliża się, staje się silniejszym, wyraźniejszym! Ńńń! Oddala się, w górę, w górę, jeszcze wyżej, ciszej, wreszcie rozpłynął się zupełnie w przestworzu.
Chłopcy zasnęli.
[Tydzień, 1894, N5, 29.I; s. 38—39]
______________________
* W żargonie więziennym oznacza indywidua nowo przybywające do więzienia.
* Zepsute niemieckie »Mit Sack und Pack«.
* Austrjackie ustawy o postępowaniu karnem, zawierają nadzwyczaj liberalne przepisy co do położenia więźniów we więzieniu śledczem, z tym jednak dodatkiem, „o ile takowe nie sprzeciwiają się więziennemu porządkowi domowemu“. Niestety atoli, w kaźdem więzieniu istnieje porządek domowy, pochodzący z czasów ciemnego absolutyzmu i wręcz sprzeczny, z publikowanemi ustawami, które wskutek tego figurują jedynie na papierze, ale w praktyce wcale nie znajdują zastosowania.
21.09.1894