Sam sobie winien (1889)

(powiastka galicyjska).

 

 

»Wystawiony na publiczną sprzedaż grunt pod nr. 29 wraz ze wszystkiemi zabudowa­niami gospodarskiemi (była tam tylko jedna chata ze stajenką na krowę, wszystko pod wspólnym dachem, skleconym z dawno prze­gniłych tarcic), własność Mykoły Procia, war­tości 150 złr. na zaspokojenie pretensyi Mordki Schindera w sumie 40 złr; Kto da więcej ?»

 

Całą tę odezwę wyrzucił z  ochrypłego gardła woźny sądowy który zarazem pełnił urząd licytatora. Wypowiedziawszy ją, ude­rzył kilka razy młotkiem w deskę, opartą na kłodzie i zastępującą miejsce stołu.

 

— Kto da więcej, powtórzył. Suma żądana 40 złr.

 

Dokoła stało kilku wieśniaków w nę­dznych guńkach, w słomianych kapeluszach na głowie, w towarzystwie dwóch czy trzech pejsatych, brudnych żydów. Wszyscy oni gwarzyli między sobą, spoglądając na pod­wórko, na którem odbywała się licytacya, ale na okrzyk woźnego nikt nie odpowiedział.

 

Opodal od zgromadzonych, obok rozwa­lonego płotu, siedział na kłodzie sam Mykoła Proć, wysoki mężczyzna około 35 lat wieku, chudy jak szczypka, z obliczem wyssanem nędzą i chorobą. Na kolanach trzymał chłop­czyka pięcioletniego, który tulił się do ojca, spoglądając z trwogą na obcych ludzi, zgro­madzonych przed chatą. Tuż obok stała Prociowa z małym dzieckiem na ręku i zapaską ocierała łzy, cisnące się gwałtem do oczu.

 

— Kto da więcej? — wołał woźny, spo­glądając po obecnych.

 

W tej chwili przystąpił do niego jeden z żydów —spam Mordka Schinder — i do­tknąwszy lewą ręką jarmułki rzekł:

 

— Nu, po co, proszę pana, dawać wię­cej? Ja dam czterdzieści.

 

— Mordko Szinder daje czterdzieści; kto da więcej ? Po pierwszy raz — krzyczał woźny.

 

 Z obecnych nikt się nie odzywał.

 

— Po drugi raz!

 

Wszyscy milczeli, słychać było tylko głu­che łkanie Prociowej.

 

— Po trzeci raz!

 

Głośne stukanie młotka o deskę było od­powiedzią na ten ostatni okrzyk. Mordko Schinder za swój dług 40 reńskowy został prawnym właścielem gruntu i gospodarstwa oszacowanych na 150 złr., a przed­stawiających w istocie wartość co naj­mniej 400 złr.

 

— Nu, jaki ty głupi — zwrócił się do Mykoły. Nie mówiłem, zgódź się ze mną, od­daj dobrowolnie połowę gruntu. A teraz wi­dzisz, do mnie cały należy!

 

— Bóg cię pokarze za naszą krzywdę, ty pijawko ludzka! — zawołała, szlochając, Prociowa.

 

— Za co ma mię Bóg karać? Alboż to ja nie podług prawa zrobił? Ciebie niechaj Bóg skarżę, ty paskudnice jakaś, ty!... Zaraz mi się tu wynoś z mego podwórza!

 

Prociowa żywo otarła łzy i chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Proć skinął na nią ręką i rzekł złamanym, głuchym głosem:

 

— Daj mu pokój! Nic tu nie pomoże na­sze gadanie! Bóg nas pokarał, bo taka była jego wola... Chodźmy.

 

Po tych słowach wstał, ujął za rękę chłopca i oddalił się, a za nim poszła spła­kana kobieta z małą dzieciną na rękach.

 

— Oj tak, tak, kumie, i znowu jednego gazdy nie stało w gromadzie — gwarzyli wieśniacy na dworze, kiwając głowami.

 

— Ha! widno dopust boży na naród chrześciański...

 

— Et, dopust boży! — bąknął jeden tro­chę porządniej ubrany, ot naród sam sobie winien — i tyle!

 

— Ej kumie, kumie — odparł drugi, nie mówcie tak. Łatwo to mówić, kiedy z łaski Boga wam dobrze. A biedny, niechby i naj­porządniejszy, to przecie jedną koszulą dwóch nie odzieje.

 

— Gadajcie zdrowi — odpowiedział bo­gatszy. Pracować  trzeba więcej, rąk przy­kładać !

 

— Oj, a czyż to kumie biedny nie pra­cuje, aż mu nieraz oczy z głowy wyłażą... Ale co to wszystko pomoże ? Ot, my tu stoimy, a kto zgadnie, czy jutro nie spotka którego z nas to samo, co dziś spotkało Mykołę ?

 

— Tere fere... — odparł bogatszy. Nie bójcie się; dobremu, porządnemu nie trafi się to z pewnością, chyba takiemu próżnia­kowi jak nasz Mykoła. Mówcie, co chcecie, a ja zawsze powtarzać będę swoje, że sam sobie winien!...

 

 

II.

 

Świat szeroki — w którąż stronę zwróci się biedak nieszczęśliwy, gdzie złoży głowę? Mykoła Proć powlókł się w dół siołem, niby senna mara, a za nim postępowała żona, łkając i zawodząc jak za umarłym. Ludzie pracowali w polu. Był to skwarny dzień letni. We wsi nie widać było żywej duszy. Płacząca kobieta przyspieszyła kroku i zró­wnała, się z mężem.

 

— Mykoło, dokąd ty idziesz ?

 

— Do Świcy — odpowiedział chłop po­nuro.

 

— Jezusie mój, co on mówi?

 

— No, a gdzież indziej pójdę?

 

— Niechże nas Bóg ochroni, Mykoło, nie gadaj, tak! Ot, tu opodal mieszka moja cio­tka, pójdźmy do niej, będziemy latem zara­biać w polu, a zimę, da Bóg, przebiedujemy jakoś.

 

— A potem ?

 

— Potem... potem znowu będziemy pra­cować i wyżyjemy przecież od biedy między dobrymi ludźmi.

 

— Dobrymi ?... Oj wartoż żyć z nimi! Nie ­— nic z tego nie będzie.

 

I Mykoła puścił się w drogę. Żona przy­trzymała go za rękę.

 

— Bój się Boga człowieku, co ty chcesz robić? Grzech pomyśleć o tem! Cóż ja po­cznę nieszczęśliwa z dziećmi małemi?

 

— A co ja tobie, co dzieciom pomogę? Głupia, puść mię!

 

Ale ona nie puszczała, tylko ciągnęła go uparcie przez mostek na podwórko ciotki.

 

Wiesz co — rzekł w końcu, jeżeli chcesz, to idź sama do ciotki.

 

— A ty?

 

— Ja nie pójdę.

 

— Czemu ?

 

— Bo nie mogę jednej chwili żyć w tem przeklętem siole! Jeśli mię siłą przytrzymasz, to się powieszę. Toż lepiej puść!

 

— Ale którędyż pójdziesz?

 

— Pójdę szukać zarobku na Ludwikówkę do tartaku.

 

— Do tartaku? Boże mój, wszakżeż ty słaby jak mucha! Cóż ty tam zarobisz?

 

— Nie bój się, znajdę robotę, a że tam teraz potrzebują robotników, to i mnie przyjmą.

 

— Kiedyż powrócisz?

 

— Jak tylko zarobię tyle, żebym mógł wykupić grunt od żyda! Prędzej nie.

 

Popatrzyła na niego zdumiona, trwożnym wzrokiem.

 

— Mykoło, co ty mówisz?

 

— To, co słyszysz.

 

— Ależ...

 

Nie mogła dokończyć, w gardło ją coś dławiło.

 

— Albo zarobię, albo zginę, co mi po takiem życiu! Bywaj zdrowa!

 

Ucałował żonę i dzieci i powolnym, chwiejnym krokiem poszedł przed siebie gościńcem. Ona płacząc, patrzyła za nim, z mostka, póki nie zniknął na skręcie za pagórkiem.

 

(D. n.)

 

[Przyjaciel ludu, 1889, N 6, 15.VI, s.99—101]

 

(Dokończenie).

 

III.

 

Rok minął od tego czasu. Znowu lato. Słońce z pogodnego, jasnego nieba obsy­puje żarem wysokie łyse góry, zielone mo­czarki nad rzeką i fabryczne zabudowania parowego tartaku na  Ludwikówce. Świca szumi i obryzgiwa pianą okrągłe kamienie, na górach, nieogołoconych jeszcze z drzew ciemnieją świerkowe lasy, owite mgłą siną, przejrzystą. Wśród kotliny rozsiadła się fa­bryka, otoczona ze wszystkich stron, niby olbrzymim murem, wysokimi stosami grubych pni świerkowych. Z czerwonego komina bu­cha dym, z rur rozlega się przeraźliwy świst, w wnętrzu fabryki słychać szalony klekot, pisk, skrzyp i łoskot parowej maszyny, zmie­szany z ogłuszającym szumem wody i krzy­kiem robotników. A w oddali na wierzchach gór rozlega się tu i owdzie odgłos toporów i trzask spadający olbrzymich świerków.

 

— Hura! — krzyczą rębacze przy każ­dorazowym upadku jednego z tych leśnych olbrzymów, a potem znowu zaczyna zię cio­sanie: olbrzyma ogołacają z gałęzi i po utar­tej kolei spuszczają w dół na rzekę, która go poniesie prosto przed tartak. Codziennie ze wszystkich wierzchów gór brzmi ta wrza­wa rębaczów, codziennie setki potężnych pni z chrzęstem zsuwają się po nagich, żwiro­watych urwiskach górskich w dolinę, ażeby tam na wodzie czekać, aż z kolei dostaną się pod niezmordowane, żelazne zęby pił parowej  maszyny. I co dnia 14 składowych pił, niby 14 wielkich robaków, toczy kości leśnych olbrzymów.

 

Między rębaczami pracuje i nasz Mykoła. Rok już upłynął mu na ciężkiej pracy w fa­bryce. Biedak wygląda dziś jeszcze nędzniejszym i chudszym, ale rąbie zawzięcie, jak gdyby te pnie świerkowe były jego śmiertel­nemi wrogami.

 

— Wszak to dzisiaj ostatni raz rąbię — Boże mój! ostatni raz!... — powtarza so­bie w myśli, podnosząc z rozmachem sie­kierę.

 

Dzisiaj on szczęśliwy. Ma owinięte w chust­ce 50 złr., zapracowanych w ciągu roku. Cztardzieści — rachuje Mykoła — będzie dla żyda, a dziesięć na początek gospodarstwa. Wieczorem skończy się jego robota, a jutro przyjdzie do domu.

 

I w rzeczy samej nazajutrz, jeszcze po­ranna zorza nie ukazała się była na niebie, kiedy nasz Mykoła był już daleko od Ludwi­kówki, w drodze do rodzinnej wioski. Szedł prędko zadyszany, a po głowie błądziła mu myśl o przyszłości, nie zatrzymując się ani razu na minionych chwilach życia, gdzie spo­tykałby się tylko z niedolą i niedostatkiem.

 

Najprzód pójdę do żyda — myślał biedny wieśniak, wykupię pole i chatę, a po­tem już do kobiety... Człek znowu będzie u siebie.

 

Myśl ta dodawała siły osłabionym nogom. Słońce zachodziło właśnie, kiedy się zbliżał do rodzinnej wioski. Serce zabiło mu w pier­siach na widok dawnej, do połowy rozwalonej chatki i obszernej karczmy, stojącej na skraju sioła. Dobywając ostatka sił, pospieszył do tej ostatniej.

 

— Dobry wieczór Mordko! — zawołał, wchodząc do Izby karczemnej.

 

— Dobre zdrowie! A, to wy Mykoło? — odpowiedział arendarz. Gdzieżeście bywali, że was tak długo nie było widać we wsi.

 

— Byłem na robocie — odrzekł Mykoła. Słuchaj Mordko, mam ci coś powiedzieć.

 

—  Ny, co takiego?

 

Wydobył ze skórzanego pasa szmatkę, rozwinął i położył przed żydem cztery dzie­siątki.

 

— Masz, widzisz oddaj mi grunt i chatę.

 

— Co, co, — krzyknął żyd, cofając się o parę kroków. Ty chcesz za 40 reńskich kupić grunt i chatę? Cha, cha, cha!

 

— Nie kupić, ale swoje odebrać!

 

— Odebrać? A to jakiem prawem?

 

— Oddaję ci, com winien, a ty mi oddaj gospodarstwo.

 

— Owa! Ty Mykoło, jak się patrzy, na­brałeś gdzieś wielkiego rozumu. U nas nie tak idzie! Mnie za ten grunt dają trzysta reń­skich. Ja chcę czterysta, ale tobie oddam go za dwieście pięćdziesiąt. Rozumiesz?

 

Mykoła na te słowa stanął jak osłupiały; Żyd widocznie zląkł się, bo uciekł do alkierza, zamknąwszy drzwi za sobą. W karczmie znaj­dowało się kilku znajomych wieśniaków, któ­rzy, obstąpiwszy Mykołę, zaczęli witać się z nim i pocieszać; ale biedny człowiek ciągle stał jeszcze nieruchomo z wzrokiem wlepio­nym w miejsce, gdzie przed chwilą stał aren­darz. Długo, długo pozostał tak nieporuszony, aż w końcu zwrócił się do obecnych.

 

— Ludzie dobrzy, czy może to być? — zapytał głuchym, drżącym głosem.

 

— A cóż, kumie, zrobicie żydowi, kiedy wszystko w jego rękach — odrzekł na to je­den ze znajomych.

 

— I prawa niema na to żadnego?

 

— Niema.

 

— Ha! ­— westchnął Mykoła i zamilkł — tylko grube, piekące łzy stoczyły się po bla­dej, wynędzniałej, opylonej od kurzu twarzy.

 

— Moiście wy — przemówił po chwili, weźcie te pieniądze, proszę was, oddajcie je żonie. Mnie ich nie trzeba. Pozdrówcie ją o­demnie i powiedzcie, że niedługo wrócę. A o tem co było z żydem — ani słowa! Słyszy­cie, ani słowa!

 

— Dobrze kumie, dobrze.

 

— A teraz ostańcie zdrowi!

 

Po tych słowach nacisnął kapelusz na głowę i wyszedł spiesznie. Słońce złocisto-krwawem światłem oblało zachód. Purpurową smugą błyszczała Świca, wijąc się pomiędzy borami wśród ciemno-zielonej równiny. Szu­miała woda po kamieniach, świergotały wró­ble w wiklinie, a w sercu biednego Mykoły kłębiła się rozpacz.

 

 

IV.

 

W tym samym czasie, kiedy odbywała się powyższa scena, w Ludwikówce opowiadali sobie ludzie o strasznym wypadku, który się zdarzył przed kilku dniami. W jednej kar­czemce, stojącej samotnie na polu w pobliżu Doliny, wyrznięto w nocy całą rodzinę ży­dowską. Jeden tylko chłopczyna cudem pra­wie ocalał, ukrywszy się na piecu; od niego to dowiedziano się bliższych szczegółów o okropnem morderstwie. Ludzi, którzy popeł­nili tę zbrodnię, chłopczyna nie znał, nie ro­zumiał nawet ich mowy. Podejrzenie padło na dwóch włochów, robotników w Ludwiko­wieckiej fabryce, których też zaraz uwięziono.  Włosi ci pracowali „na spuście".

 

Była to niebezpieczna praca: jeden z le­sistych szczytów leżał w zbytniem oddaleniu od rzeki, tak, że nie można było spuszczać wprost zrąbanych pni na wodę, zwłaszcza, że górę otaczały dokoła nieprzystępne doły, zarzucone olbrzymimi odłamami skał. Świerki tymczasem, które obrosły wierzch góry, nale­żały do najpiękniejszych. Dyrektor tartaku długo przemyśliwał nad tem, w jaki sposób  możnaby się było dobrać do nietkniętego la­su, wreszcie wpadł na śmiały pomysł. W po­łowię wysokości wzgórza wypływało z pod skały niewielkie źródło, spadające w dół stru­mieniem, który w dalszym swym biegu gu­bił się między skałami, a potem znowu wy­pływał i wpadał spokojnie do Świcy. Od tego źródła dyrektor kazał zbudować spust, łączą­cy się wprost z  podwórzem fabryki. Był to  po prostu wązki przewód wodny, zbudowany  z grubych świerkowych tarcic w kształcie ko­ryta długiego i pociągnięty w prostej jak stru­na linii od fabryki ponad straszliwą, skałami  najeżoną przepaścią aż do samego serca prze­ciwległej góry. Z dna przepaści przewód wo­dny podobny był do grubej liny, a kobylice, na których się opierał, wyglądały jak długie,  wiotkie żerdzie, które za najmniejszem trące­niem zakołyszą się i padną.

 

Tem to drewnianem korytem spływała woda ze źródliska; ułatwiając spuszczanie zrą­banych pni świerkowych. Tylko że ilość wo­dy za małą była, ażeby porwać ze sobą ol­brzymie kloce odarte z kory dla łatwiejszego  ślizgania wzdłuż koryta. Musiało zatem bez  przerwy dwóch robotników ciągnąć te kloce w dół do tartaku. Spuszczanie odbywało się w ten sposób, że robotnik wrąbawszy silnie siekierę chwytał oburącz za toporzysko i stą­pając po skraju, całem ciałem zwieszony po­nad straszliwą przepaścią, wlókł za sobą kloc po ślizgiem dnie koryta. Była to powolna, a niebezpieczna praca; na wypadek bowiem, gdyby siekiera wyskoczyła z kloca, albo ręce robotnika ześliznęły się po toporzysku, nie­szczęśliwego czekała nieochybna śmierć na dnie przepaści. Dlatego też miejscowi, robotni­cy w żaden sposób nie chcieli iść na »spust«, chociaż dyrektor dawał dwa reńskie dziennie. Tylko wspomniani dwaj włosi podjęli się byli tej pracy; jakoż istotnie wiodło im się szczę­śliwie przez całe trzy miesiące. Ale miejscowi ludzie nie mieli nawet odwagi patrzeć na tych ludzi, jak wychyleni w tył nad przepa­ścią, wlekli olbrzymie kloce.

 

Wprawdzie wzdłuż koryta ułożone były deski, żeby wygodniej można było stąpać, atoli w razie upadku, deski nie były w sta­nie utrzymać spadającego robotnika.

 

Kiedy zatem Mykoła wrócił był do Ludwi­kówki, miejsce po dwóch włochach było opróżnione.

 

— Panie dyrektorze — rzekł Mykoła wcho­dząc do fabrycznej kancelarji, wróciłem zno­wu do tartaku i proszę o robotę.

 

O robotę? — mruknął dyrektor. Aha, dobrze. Właśnie przy spuście potrzebuję ludzi, chcesz?

 

— Przy spuście? — wyjąkał Mykoła.

 

— Ja ci dobrze zapłacę, dwa reńskie dziennie.

 

Mykoła namyślał się, mróz przeszedł go po kościach. Ale wyboru nie było. Zresztą na cóż się miał teraz oglądać?..

 

— Dobrze panie dyrektorze —podpowie­dział, pójdę na spust, dziej się boża wola!

 

— Co, pójdziesz? — zapytał dyrektor i spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby prze­straszony zuchwałym krokiem chłopa.

 

— Tak, pójdę!

 

Na drugi dzień rano koło spustu zgroma­dził się tłum robotników i nadzorców fabrycz­nych. Chcieli zobaczyć, jak powiedzie się My­kole w tej karkołomnej pracy.

 

Mykoła był już w lesie. Dochodziły stam­tąd krzyki i wołania robotników, odgłos sie­kier i chrzęst upadających świerków. Zwalo­no właśnie potężny kloc w koryto. Białe, odarte z kory drzewo smolne błyszczało w słońcu. Ale otóż i Mykoła. Przeżegnał się, po­chwycił oburącz ogromną siekierę z długiem, mocnem , toporzyskiem i rozmachnąwszy nią nad głową, wbił ostrze w grubszy koniec kloca.

 

— Ano w imię Boże! dalej!..

 

Ujął toporzysko, nachylił się przewieszony nad przepaścią i przy pomocy innych robotni­ków poruszył pień z miejsca.

 

— Powoli, powoli! ­— krzyczano z dołu.

 

Kloc sunął się dosyć lekko po dnie prze­wozu. Mykoła stąpał bezpiecznie po desce. Zbliżył się właśnie do miejsca, gdzie pod no­gami rozwarła swą paszczę straszliwa prze­paść. Bojaźliwsi odwracali oczy, nie mogąc znieść widoku tego człowieka, przechodzącego jak po nitce między życiem a śmiercią.

 

— Boże ratuj go! — szeptali robotnicy.

 

— Ciekawym też, czy przejdzie ? — mru­knął dyrektor.

 

Mykoła tymczasem postępował w dół, utkwiwszy wzrok swój w kloc świerkowy i błyszczącą siekierę, która niby ogromny ząb wściekłego zwierza wpiła się była w białe, świecące ciało kloca. Oprócz siekiery i kloca nie widział nic więcej przed sobą. Nie czuł nawet strachu. Zdawało mu się tylko, że siłą wzroku trzyma się pnia, że odwróciwszy, odeń oczy, znajdzie śmierć nagłą na dnie wąwozu.

 

Lecz cóż to ?.. Czy ręka zadrżała mu ze strachu? Czy siekiera poruszyła się w klocu? Mykołę ścisnęło coś za serce. Czuł, że siekiera za słabo wbita i lada chwila wysunie się z drzewa. Chciał się zatrzymać i poprawić ją,  ale jakaś nieprzeparta siła ciągnęła go w dół. Spojrzał w przepaść i w tej chwili dostał za­wrotu głęwy, pociemniało mu w oczach, a z ; ust wyrwało się mimowoli jedyne, ostatnie  słowo:

 

— Boże!

 

Krótki, przerażający krzyk trwogi, dobyty z piersi zgromadzonych przeszył w tej chwili powietrze. Mykoła z szybkością błyskawicy ru­nął w przepaść. Zaraz na pierwszym ostrym odłamie głowa jego rozprysła się w kawały jak rozbity arbuz.

 

— Boże! — jęknęli robotnicy i popędzili w dolinę, chociaż każdy wiedział, że dla bie­dnego Mykoły nie ma już ratunku.

 

Pochowano go nad Świcą u stóp wysokiej góry. Zielony mchem i pięknem kwieciem obrosły pagórek, oblany z dwóch stron rzeką, sterczący nad nią wysoko, mieści w sobie jego ciało. Świca pieni sią i szumi jakby w bezsilnej złości na wydartą jej falom ofia­rą. Dokoła patrzą w zadumie wysokie góry na niewielką mogiłkę po jednej, a ogromną fabrykę z czerwonym kominem po drugiej stronie.

 

W leszczynie kuka kukułka, jakby pytała: „Kto tu? Kto tu?“ a czyżyk na wysokim badylu przeciągle wywodzi: »nieszczęśli-i-wy! nieszczęśli-i-wy!« Tylko nadąsana, krasa sójka na samotnym świerku przedrzeźnia się: »Sam sobie winien... Ehe, ehe!...«

 

Iwan Franko.

  

20.09.1889