Grzegorz Kalinowicz był kancelistą przy lwowskiej buchalterii rządowej, jeszcze za pańszczyzny. Dwadzieścia lat liczył on państwowe dochody, dwadzieścia najpiękniejszych lat życia spędził w jednej ciemnej kancelarii, na jednym drewnianym krześle, nad księgami rachunkowymi żyjąc z dnia na dzień, regularnie i punktualnie, jak dobrze nakręcony zegarek, nie marząc o żadnych zmianach i innym życiu. Trzeba było dopiero wypadków 1848 roku, żeby wzburzyć do dna i jego ciche, samotne życie. Co prawda, w politykę Kalinowicz się nie mieszał, do gazet nie pisał, w ulicznych zbiegowiskach, agitacjach i kocich muzykach udziału nie brał; podczas wszystkich burzliwych scen od marca aż do listopada siedział punktualnie na swym miejscu, w ciemnej i brudnej kancelarii w ratuszu, i liczył, liczył, jak gdyby cały patrymonialny stosunek stał niewzruszony, a nie rozlatywał się w strzępy. Aż nagle dnia pierwszego listopada, biedny kancelista pomimo wszelkiej usilności i wytężonej uwagi, jakiej wymagała jego praca, spostrzegł dokoła siebie ruch niezwykły. Prawda, do krzyków, biegania, tłumnych zbiegowisk, grzmiących wiwatów i hałaśliwych narad przywykł on już tego roku doskonale, ale tym razem oczywiście było w toku coś nadzwyczajnego. Krzyków wielkich nie było, ale za to słychać było krótkie, donośnym głosem wydawane rozkazy; nie biegano tłumnie i bez celu, ale co chwila przebiegali to członkowie rady miejskiej, to policjanci, gwardziści, członkowie Rady narodowej do sali posiedzeń wydziału miejskiego i na powrót. Naraz nastała kompletna, martwa cisza, jak przed burzą. Kalinowicz opuścił pióro z ręki i podniósł głowę. Zdało mu się, że jest w kamiennym, zamurowanym grobie, i poczuł nagle, jak mróz przechodzi mu poza plecyma.
— Cóż to może być takiego? — pomyślał i wstawszy z wolna ze swego krzesła ruszył ku drzwiom, by u przebiegających po sieni gwardzistów dowiedzieć się, co tam słychać na świecie. Nagle zabrzęczały okna, zadrżały grube ściany budynku i potężny huk wystrzału działowego wstrząsnął powietrzem. Pociski zastukały o bruk i ściany ratusza.
— Boże, a to co? — krzyknął biedny kancelista i nie oglądając się, bez czapki, kaloszy i paltota wybiegł z kancelarii, której już nigdy w życiu nie miał zobaczyć. W korytarzu było pusto, gwar głosów ludzkich i stuk kroków dolatywał go z dala, zdaje się, gdzieś z pierwszego piętra. Stał chwilę u drzwi i słuchał, w tym podskoczył jak ukąszony; drugi wystrzał rozległ się nad miastem. Jak spłoszony koń, zakąsiwszy wędzidła, tak Kalinowicz, wystraszony, z gwałtownie bijącym sercem, biegł wzdłuż korytarza ku bramie. Biegł bez pamięci, na oślep, dopóki się nie natknął na zbitą masę mieszczan, żydów i gwardzistów, co zalegali bramę ratusza.
— Nie wolno wychodzić! — wrzasnął do niego jeden z gwardzistów.
— O dla boga, a cóż tam takiego? — jęknął jeszcze bardziej przestraszony Kalinowicz.
— Chyba pan nie słyszysz? Miasto bombardują!
— Miasto bombardują? Jak to, za co bombardują? — pytał zdziwiony kancelista. — Kiedy miasto bombardują, to znaczy, że i mnie bombardują. Przecież strzelają kulami, prawda? I na oślep, prawda? No, a przecież taka kula mnie pierwszego może trafić.
Homeryczny śmiech był odpowiedzią na te żałobne wywody kancelaryjnego mola.
— Śmiejcie się — rzekł ten — ale to przecież fakt oczywisty. Wyjdę na rynek, a tu bęc, i już po mnie! I za co? Co ja komu złego zrobiłem?
Znowu wybuch śmiechu, tym razem z towarzyszeniem trzeciej gwałtownej salwy armatnej i nowego gradu pocisków.
Kalinowicz nie był bohaterem. Nie był nawet zwykłym śmiałkiem. Nie widział w tym wielkiego honoru, by znajdować się w budynku, na który skierowane są pociski armatne, a nadto znajdować się w nim pośród ludzi w znacznej części uzbrojonych i oczywiście więcej skłonnych do buntowniczej walki, niż do pokornej lojalności. Nie czuł też w sobie pociągu do męczeństwa za sprawę, której nie rozumiał i która go nie obchodziła. Myślał, że byłoby najlepiej, gdyby teraz był w domu, w swym cichym domku, na ulicy Gołębiej, pod ochroną cytadeli. Tam pewnie buntu nie ma, a więc i pociski armatne nie lecą. Wydostać się z ratusza było więc teraz jego największym pragnieniem, tym więcej, że na domiar trwogi przed bombardowaniem trapiła go jeszcze inna obawa; a nuż dowiedzą się, że on w tak ważnej chwili znajdował się wśród buntowników i pozbawią go posady! O tym, że tam na dworze latają kule, z których każda może kres położyć jego życiu i nadziejom, on teraz nie myślał. Byle tylko na wolny, biały świat!
Ale jak się stąd wydobyć, kiedy wszystkie wyjścia obsadzone tą przeklętą gwardią narodową? Jak Marek po piekle tłukł się biedny kancelista po nieskończonych, ciemnych korytarzach ratuszowych, od bramy do bramy, wypatrując, czy którędy nie można wydobyć się na wolność.
— Proszę mię puścić, przecież już nie bombardują! — błagał Kalinowicz u jednych drzwi.
— Nie można! Jeszcze deputacja nie wróciła. W każdej chwili mogą znowu zacząć! — brzmiała odpowiedź!
Klnąc w duszy wszystkie na świecie rewolucje, Kalinowicz machinalnie prawie poszedł do innej bramy. O radość! Brama była wolną! Jak kamień z procy, wyrwał się Kalinowicz z ratusza, by biedź do domu. Ale nie było to rzeczą tak łatwą, jak mu się zdawało. Rynek zalegały wielotysięczne gwarne i burzliwe tłumy. Po rogach słychać było krzyki, nawoływania, trzask łamanych mebli, rozpaczliwy brzęk fortepianu wyrzucanego przez okno z pierwszego piętra, płacz i hałas właścicieli zabieranych przedmiotów — jednym słowem, tam wrzało całe piekło głosów, dźwięków i ruchów szybkich, gorączkowych prawie — tam budowano barykady. Gwardziści w swych malowniczych mundurach, czeladź rzemieślnicza w płóciennych kurtkach i fartuchach, z zakasanymi rękawami — stali w szeregach, z bronią w ręku. Między szeregami i obok wznoszonych barykad kręciły się całe roje pauprów ulicznych, wrzeszcząc, klnąc, nucąc pieśni, zbierając obłomki granatów lub też w spółce po kilku wyrywając z bruku trembowelskie płyty.
Kalinowicz osłupiał na ten widok. A więc rzecywiście rewolucja taka sama, o jakich w tym roku tyle się napisały gazety w doniesieniach z Paryża, Berlina, Wiednia!...
Barykady we Lwowie! i on, najwierniejszy poddany, który nigdy nie myślał o żadnej konstytucji, zamknięty w tym gnieździe szerszeni, skazany na łaskę i niełaskę tej rewolucyjnej zgrai! Czuł, że się nogi pod nim chwieją, jak podkoszone, że mu się w głowie mącić zaczyna. Ale nie, to nie może być! Trzeba się spieszyć, dopóki spokój. Barykady jeszcze nie wykończone. Możeby się zamięszać między tych, co je budują, wdrapać się na górę i zeskoczyć na drugą stronę! Myśl ta wydała mu się nadzwyczaj szczęśliwą, pobiegł więc co tchu ku krakowskiej bramie. Od krakowskiego barykada sięgała już okien pierwszego piętra — skakać z niej, to znaczyło narażać się na kalectwo lub śmierć. Ale uliczka ku Jezuitom była wolna, tędy więc skierował swe kroki. Zaledwie atoli skręcił z rynku w tę uliczkę, z trudem przeciskając się przez tłum, zajęty budowaniem i utwierdzaniem barykady, gdy w tym rozległ się krzyk z ratusza — donośny, rozpaczliwy, a zarazem posypała się cała salwa wystrzałów karabinowych od strony gubernium. Rozstawieni tam żołnierze, nie dbając na żadne układy i pertraktacje, wzięli sobie za cel gwardzistów, stojących dla obserwacji na galerii wieży ratuszowej i zaczęli jednego po drugim zmiatać celnymi wystrzałami. Cały rynek zaryczał okropnym krzykiem oburzenia.
— Na barykady! — na barykady! Bronić się do upadłego! — wrzeszczały tłumy. — Do broni! Do broni!
Kalinowicz skamieniał na miejscu, nie wiedział co robić. Posypały się salwy karabinowe z placu Halickiego, z placu Mariackiego, od głównego odwachu i z placu Krakowskiego; cały rynek z przyległymi ulicami opasany był żelaznym pierścieniem wojska cesarskiego. O wydobyciu się z tego pierścienia nie było ani mowy, tym bardziej, że właśnie koło kościoła Jezuitów, na ustawionej tam, lecz nie wykończonej jeszcze barykadzie najgorętsza wszczęła się walka. Tu, za osłoną całej kupy piernatów, ławek i jednego fortepianu, stało kilkunastu gwardzistów i kilku starszych ludzi w poszarpanej odzieży, z ogniem zapału czy obłąkania w oczach i z karabinami w ręku.
— Bierz go na cel! Tego, co się skrada po pod mur!
— Wal kamieniem, wal!
— Pilnuj się, bo dają ognia!
— Jeszcze Polska nie zginęła! — wystrzela z pomiędzy tego piekielnego zgiełku czysty, dziecięcy głos chłopaka, wcale porządnie ubranego, który z błogim uśmiechem na twarzy, podbiega ku walczącym na barykadzie i podaje im swą czapkę, pełna kul karabinowych, nazbieranych na ulicy.
— Bóg zapłać ci, kolego — mówi mu wąsaty jegomość, wysypując część kul do swej torby, a resztę rozdając po garści towarzyszom. A chłopak znowu biegnie z próżną czapką iz tymże błogim uśmiechem zbiera kule, jak gdyby zbierał poziomki w lesie.
Kalinowicz stał pośród tego chaosu jak nieżywy, dając się popychać przypływającym i odpływającym falom ludzi, widząc i słysząc, lecz nie rozumiejąc niczego, co się koło niego działo. Kilkakrotnie kule tuż obok niego padały, on nie zwracał na to uwagi. Ze szczytu Wysokiego Zamku znowu zagrzmiały armaty, ratusz i teatr obsypano bombami, które wkrótce wznieciły wielki pożar, — on stał na swym niedogodnym miejscu, jak słup milowy. Od rynku naparł na niego tłum, wypłoszony kartaczami, którymi Hamerstein starał się ̦„oczyścić“ ulicę Halicką. On stanął pod murem, w drzwiach jakiegoś szczelnie zamkniętego sklepu. Oczy jego mimo woli spoczęły na barykadzie Jezuickiego kościoła, i nagle zapłonęło coś w tych siwych, nieco już przytępionych pracą biurową oczach, niby iskra elektryczna. Z całego tłumu żywych obrazów i postaci, co mrowiły się przed nim, jedna grupa zwróciła na siebie jego uwagę.
Na wierzchu barykady, pod samym kościołem, stał wysoki mężczyzna w koszuli i kamizelce, bez czapki i surduta. Piersią i twarzą przylgnął do muru kościelnego, nogi rozstawił szeroko, by mieć silną oporę na niemocnej barykadzie, lewą ręką trzymał się gzymsu, a w prawej miał potężny sztuciec z odwiedzionym kurkiem. Wychyli pół głowy zza węgła muru, w jednej sekundzie wymierzy i wypali, i znowu ukryje głowę za mur. Nie opuszczając stanowiska schyla prawą rękę ze sztućcem na dół i oddaje go siedzącej u jego stóp, skulonej postaci. Co to za postać? Nie widać jej, tylko widać ciemną materialną chustkę, nakrywającą jej głowę. Lecz oto wychyliła się z pod chustki biała delikatna drobna raczka — dalibóg, rączka kobieca! Wzięła wystrzelony sztuciec, a podała strzelającemu drugi, nabity i do wystrzału przygotowany, znowu mężczyzna wychyla głowę, celuje i strzela, a skulona postać pod materialną chustką coś tam żywo manipuluje w swej kryjówce, za osłoną belek, ławek, poduszek i rozmaitego rupiecia, z którego zbudowano barykadę.
Lecz oto po piątym czy szóstym wystrzale, postać pod chustką wychiliła się nieco w górę i krzyknęła tak donośnie, że aż Kalinowicz mógł posłyszeć:
— Tatku, kule jeszcze są, ale prochu już nie ma!
— Szkoda! Dobra pozycja! — odrzekł jej mężczyzna równie donośnym głosem i opuścił swe stanowisko. Cóż to? Głos jego wydał się Kalinowiczowi bardzo a bardzo znajomym! Mężczyzna obrócił się twarzą do ulicy — boże! Wszak to Zakrzycki, jego najbliższy towarzysz biurowy! Że to strzelec zawołany, o tym Kalinowicz wiedział od dawna, gdyż obaj już piętnaście lat siedzieli obok siebie w jednej kancelarii. Ale nie wiedział Kalinowicz dwóch rzeczy: że ten zawołany strzelec może z równą pasją strzelać do ludzi, a nadto do austriackich żołnierzy, jak i do kaczek, a po drugie, że ten stary, ponury dziad, z ogromnymi, siwymi wąsami i z czerwonymi szramami na twarzy może mieć młodą córkę. Że ta córka młoda, to Kalinowicz poznał z jej wysmukłej postaci, a nade wszystko z czystego, srebrnego głosu, który jakieś dziwne echa wzbudził w jego sercu, — jak gdyby stary mól kancelaryjny (45 lat, czyż to nie poważny wiek!) naraz zrzucił ze siebie lat dwadzieścia i znalazł się wśród zielonych pół pełnych kwiatów i woni i śpiewu ptasząt, pełen zdrowia, siły w ciele i nadziei w duszy. Stał jak zaczarowany tym głosem. Mogły sobie kule świstać mimo jego uszu, mogli jęczeć ranni, wydawać szalone okrzyki i chwilowi zwycięzcy, trzeszczeć prażone kartaczami barykady, grzmieć w oddali bębny i sygnały bojowe i huczyć działa nad miastem zagłuszając huk podwójnego pożaru. W pobliżu dla Kalinowicza wszystko to nie istniało. Jego oczy, uszy i dusza cała zatopione były w jednym punkcie, w owianej dymem wystrzałów grupie ojca i córki na barykadzie.
— Kapitanie, prochu nam potrzeba! — wrzasnął Zakrzycki do jakiegoś weterana z zawiesistym wąsem i w wysokiej rogatej czapce, który stał u podnóża barykady z paczkami amunicji.
— Bierz, bracie, a praż! — rzekł kapitan. — Trzymajmy się do wieczora, to nasza będzie wygrana. Przedmieścia powstaną, wyparujemy wojsko z miasta, a tymczasem i na prowincji, da bóg, ruszą się narody.
— To już wasza rzecz liczyć co tam będzie, a moja rzecz prażyć — rzekł Zakrzycki — już mam pięciu, a da bóg, że jeszcze — o Jezu!
W tej chwili Zakrzycki, obrócony bokiem do odwachu, a twarzą do kapitana, od którego dostał proch, zachwiał się i chwyciwszy się oboma rękami za bok, z głośnym jękiem jak długi runął z barykady na dół, głową prosto pod nogi kapitana. Kula przeszyła mu prawy bok i ugrzęzła w lewym, przeszedłszy przez samo serce. Proch, przyniesiony przez kapitana, pozostał bez użytku.
— Mój ojcze! Mój ojcze! — rozległ się rozdzierający krzyk dziewczyny, która w jednej chwili zerwała się z kryjówki, zeskoczyła z barykady i przykucnęła obok trupa. Lecz w tejże chwili zagrzmiała okropna salwa, zatrzeszczała barykada i runęła, rozsypując się w gruzy i pokrywając swymi zwaliskami ojca i córkę. Pierzchli jej obrońcy w szalonym popłochu, zagrzmiały bębny, na placu przed Jezuitami mignęły wysokie bermyce żołnierzy, po nad które jeżyły się ostrza bagnetów, ale Kalinowicz nie czuł, nie widział niczego.
— Ależ ona tam zginie pod gruzami! — oto była jego jedyna myśl. Ją roztratują, a może nawet odgrzebią i rozstrzelą!
Na tę myśl krew mu się lodem ścięła w żyłach. A rzecz to możliwa, gdy przy niej znajdą kule i sztuciec. I nie namyślając się, nie wiedząc co robi, Kalinowicz rzucił się ku barykadzie. Z nadludzką siłą jął odrzucać na bok ułomki desek, skryń, szaf i innych gratów, dopóki nie odgrzebał dziewczyny. Leżała skrwawiona, sztywna, może nawet martwa na trupie ojca. Kalinowicz chciał ją podnieść, ale zesztywniałe ręce kurczowo ścisnęły szyję ojca. Szarpnął co siły i chwyciwszy drogi ciężar na ramiona, począł z nim uciekać co siły, jak złodziej ze skradzionym skarbem. Żołnierze właśnie włazili na barykadę, byli zaledwie o parę kroków od niego oddaleni, lecz nie spodziewając się już oporu, nie byli przygotowani do strzałów. Parę sekund, nim pierwsi zdołali podnieść karabiny i wycelować do niego — zbawiły Kalinowicza. Jak goniony żbik skoczył on za róg domu, gdzie był bodaj trochę zasłonięty przed strzałami, i popędził uliczką na rynek. Wpadł w tłum, instynktownie czując się tu bezpieczniejszym.
— Brawo, stary, brawo! — ozwały się kilku świadków jego mimowolnego bohaterstwa. — Wyrwałeś ją z samego ognia, wybawiłeś od niechybnej śmierci!
Te okrzyki pochwały otrzeźwiły go nieco. Boże, co on narobił! Wszak ta dziewczyna, którą on trzymał w ręku, dla której narażał swe życie, była przestępczyni, walczyła na barykadzie, zasłużyła na śmierć. Co powiedzą, gdy się dowiedzą, że on, najlojalniejszy z lojalnych, najpokorniejszy z pokornych, wyrwał ją z rąk sprawiedliwości? Rzecz oczywista, że surowa kara i jego nie minie. I cała jego chwilowa odwaga, pochodząca raczej z przytąpienia świadomości, niż z poczucia siły, znikła bez śladu. Kolana zadygotały pod nim, w oczach się ćmiło na samą myśl o tym, co on zrobił i co go czeka, i drżącym, prawie płaszliwym głosem zaczął błagać:
— Mój boże! zlitujcie się państwo! Pomóżcie mi ukryć tę biedną sierotę. Ojca straciła przed chwilą! Jak ją znajdą, to i ją i mnie czeka śmierć. Na boga, zlitujcie się!
Ale krzyk jego przebrzmiał bez echa. Kto miał się nad nim litować, kiedy każdy drżał o własną skórę. Barykady padły, żołnierze szturmem wdzierali się na rynek. Dokoła płonącego jak olbrzymia świeca ratusza odgrywały się sceny piekielnego zamięszania i popłochu. Wszystko leciało, krzyczało, klęło, kryło się niewiadomo dokąd. Drzwi były pozamykane, okna pozasłaniane, tu i ówdzie wylęknione tłumy z wytężeniem ostatnich sił dobijały się do zamkniętych bram, wrzeszcząc i błagając o litość — nie wiedzieć kogo. W tym chaosie nieszczęsny Kalinowicz ze skrwawioną, wciąż jeszcze nieprzytomną dziewczyną na ramionach przedstawiał obraz bezwładnej trwogi i zupełnej bezradności.
— No, czego tu stoisz, stary durniu? — ozwał się naraz do niego gruby głos. — Czekasz aż bermyce przyjdą i naszpikują was obojga, jak zajęcy. Chodź, a prędko!
I jakaś twarda potężna ręka chwyciła go za plecy, obróciła w półobrót i popchnęła gwałtownie ku najbliższej, zamkniętej bramie. Chciał stanąć, opamiętać się, ale ręka trzymała go za kołnierz i pchała ku drzwiom. Uderzył się o nie — i ... o dziwo — drzwi się otworzyły, i Kalinowicz ze swym ciężarem znalazł się w ciemnej ciasnej sieni sklepowej. I tuż za nim zapadły żelazne wrzeciądze, zgrzytnął zamek, i prawie w tej samej sekundze na rogu rynku odezwała się ostatnia salwa karabinowa, znak, że żołnierze przełamali wszelki opór i wstępują na rynek. Chwila opóźnienia, a Kalinowicz i dziewczyna byliby bezpowrotnie zgubieni.
— Dalej, dalej! Nie ma tu czego stać! — odezwał się za nim ten sam gruby głos, ale już daleko łagodniej. — Mogą tu przyjść, mogą zarządać otwarcia bramy, mogą pana znaleźć. I tak jeszcze łaska boża, żeśmy się wyrwali.
I obaj pobiegli co tchu wzdłuż sieni ku podwórzu.
— Stój pan tutaj, w tej ciemnej framudze, by pana z nią w podwórzu nikt nie widział — rzekł gruby głos, — a ja pójdę po klucze od piwnicy. Ja pana schowam, nie bój się pan, będziecie bezpieczni.
I z wolna, niby od jakiego zajęcia, właściciel grubego głosu poszedł na podwórze, pomachując miotłą, którą wziął gdzieś z kąta. Był to stróż kamieniczny, który w tej okropnej chwili zlitował się nad Kalinowiczem i wypatrzywszy stosowny moment, wybiegł i wciągnął go do kamienicy. Po chwili wrócił z kluczem od piwnicy za pasem.
— Chodź pan za mną! — rzekł z cicha stróż. — A cóż pańska dziewczyna żywa?
— Żywa, czuję jak jej serce bije, ale zemdlała i ciągle jeszcze nie może przyjść do siebie.
— No, bogu dzięki, ze żywa, my już ją jakoś ocucimy. Daj mi pan ją, ja silniejszy, to ją poniosę. Tu schody strome, uważaj pan, byś pan nie upadł.
I wziąwszy ciągle jeszcze sztywną i nieruchomą dziewczynę na jednę rękę, jak dziecko, stróż poszedł naprzód, drugą ręką opierając się o ścianę. Wchód do piwnicy był stromy i całkiem ciemny.
— Trzymaj się pan mnie, żebyś się nie zgubił, bo tu między beczkami bez światła zabłądzić można — rzekł stróż.
Kalinowicz chwycił go za ramię, i tak szli dość długo tym ciemnym podziemiem, w którym gdzieniegdzie tylko, jak szare plamki, migały małe, zakratowane okienka.
— Jesteśmy u celu! — rzekł stróż, zatrzymując się w najdalszym i jak się zdawało najciemniejszym kącie. — Tu pan będzie bezpiecznym. Proszę się tylko dobrze schylić i za mną!
I schyliwszy się we dwoje stróż wlazł w jakąś niby norę, niby framugę wybitą w ścianie. Od strony piwnicy zamykała tę norę ściana ogromnej dębowej beczki, spoczywającej na dwóch sporych belkach. Beczka ta sama zajmywała cały jeden oddział piwnicy, lecz obecnie także była próżna, zasłaniając sobą jedno okienko. Lecz właśnie w stronie od okienka w jej ogromnym dnie wybita była jedna deska z dołu, a jedna z góry, tak, że z tej strony, dostępnej jedynie przez wyżej wymienioną framugą, można się było dostać do wnętrza beczki, mało co mniej obszernego, jak maleńki, ciemny pokoik. Do tej to kryjówki wprowadził stróż Kalinowicza i uratowaną przezeń dziewczynę.
— Tutaj możecie państwo być bezpieczni choćby i tydzień, dopóki się wszystko nie uspokoi — rzekł stróż, układając dziewczynę w kącie beczki. — Ja wam tu zaraz przyniosę parę poduszek, wody i jeszcze tam czego, co będzie pod ręka, to ją ocucimy, a i do zjedzenia może się co znajdzie.
— Panie — rzekł odetchnąwszy nieco po tylu gwałtownych i niezwykłych wstrząśnieniach drżącym głosem Kalinowicz i obiema rękami szczerze uścisnął rękę litościwego stróża — panie, pan Bóg man pana zesłał w chwili najstraszniejszego niebezpieczeństwa, w chwili rozpaczy. Czym ja się panu odwdzięczę za tyle dobroci?
— E, co tam gadać — rzekł stróż. Teraz taka pora, że człowiek musi człowiekowi pomagać. Przecieżem ja przez okienko nad bramą widział i słyszał, jak pana chwalili za, to, żeś pan tę dziewczynę z najstraszniejszego ognia wyrwał. I myślę sobie: a cóż ja mam być gorszy od pana?
I rzekłszy to uczciwy człowiek czym prędzej oddalił się pozostawiając Kalinowicza sam na sam z uratowaną przezeń dziewczyną. Przez wybitą z dna beczki u góry deskę padały z okienka piwnicznego słabe odblaski słonecznego światła do wnętrza beczki. Przy tym bladawym blasku mógł Kalinowicz pierwszy raz nieco uważniej przypatrzyć się dziewczynie, która leżała wciąż jeszcze nieruchoma, blada z twarzą obryzganą krwią ojca, i jak się zdawało Kalinowiczowi, z niewielką ranką na czole, z której kroplami sączyła krew. Była to dziewczyna lat może 18, lecz wątłej budowy i nieszczególnej piękności, o podługowatej twarzy, wysokim, wypukłym czole, dużych ustach i nieco za ostrej brodzie. Kurczowo ściśnięte pieście złożone były na piersi, duży, kruczy warkocz we dwa sploty obwinięty był dokoła głowy, nakrytej grubą, czarną, materialną chustką, która popod pachy zawiązana była węzłem na grzbiecie. Stanik i spódniczka z grubego perkalu, dobrze już ponoszone, nic wspólnego nie miały z panującą modą i oczywiście były własnego kroju; na nogach, nieco za dużych dla jej drobnej postaci, miała buciki sznurowane, letnie, również dobrze już ponoszone. Wszystko na tej postaci świadczyło o nadzwyczaj skromnym jej trybie życia, o nadzwyczaj szczupłych środkach, o codziennej nieustannej pracy, o nieszczególnie dobrym odżywianiu wśród nieosobliwszych warunków hygienicznych.
Gdyby Kalinowicz w zwykłym czasie spotkał taką postać na ulicy, nie zwróciłby na nią żadnej uwagi, jak na tysiące podobnych postaci, co dzień spotykanych. Gdyby ktoś powiedział, że postać ta zdolna jest w swym życiu do czego innego prócz szycia, prania i gotowania, że w jej duszy mogą się roić jakieś wyższe, idealne, ba nawet patriotyczne marzenia — wyśmiałby takiego człowieka jak chorego romantyka, on który mimo ukończonej szkoły niemieckiej i mimo 45 lat życia nie znał żadnego innego patriotyzmu prócz biurowej punktualności. A przecież był to fakt niezbity, niewątpliwy, że ta sama mizerna osóbka bez śladu bojaźni siedziała na barykadzie pod gradem kul; że te same niepiękne, spracowane ręce równie zwinnie nabijały sztućce, jak może dziś rano jeszcze zwinnie zamiatały podłogę i gotowały śniadanie. Jej głos, jej słowa wyrzeczone na barykadzie do ojca dotychczas żywo brzmiały w duszy Kalinowicza, budząc jakieś tajemnicze, słodkie echa w najtajniejszych zakątkach tej samotnie więdnącej duszy.
Dziwna jakaś opanowała go zaduma. Odwrócił się od leżącej dziewczyny i począł się wpatrzywać w jasną szparę okienka, jak gdyby chciał przy pomocy tej niewielkiej, jasnej szpary dojść do zupełnej świadomości swego położenia, wyjaśnić sobie dokładnie, wszystkie przygody dzisiejszego dnia. Dokoła panowała głęboka cisza; rynek, niedawno jeszcze kipiący życiem i tysiącznymi głosami, obecnie, zdawało się, zamarł zupełnie, tylko gdzieś w oddali tętniły miarowe, ciężkie kroki przejeżdżającej po ulicach patroli konnej. Ale mimo tej ciszy myśli Kalinowicza plątały się, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka wikłała je naumyślnie. Wten posłyszał szelest za sobą, odwrócił się i omało nie krzyknął z podziwu, radości i przerażenia. Dziewczyna, siedziała i na pół nieprzytomnie wpatrywała się w niego swymi dużymi, czarnymi oczyma.
Co to były za oczy! Kalinowiczowi zdało się, że w tej chwili pogłąda na niego całkiem inna twarz, niż ta, którą widział przed chwilą. Te oczy nadawały jej tyle wyrazu, tyle ognia i życia, że Kalinowicz aż się zmieszał i zawstydził, sam nie wiedząc czego. Po długiej chwili męczącego milczenia przemówiła wreszcie dziewczyna dźwięcznym, energicznym głosem:
— Gdzie jest mój ojciec?
Kalinowicz zmięszał się jeszcze bardziej. On już układał sobie w myśli cały plan, jak to on delikatnie i dyplomatycznie przygotuje tę biedną sierotę na okropną wiadomość o tym, co się z nią i z jej ojcem stało, ale to proste pytanie od razu popsuło mu wszystkie szyki.
— Pro... pro... szę ... pa ... pa... nienki — wyjąkł on i urwał.
— Gdzie mój ojciec? — powtórzyło dziewczę spokojnie, nie spuszczając z Kalinowicza swych płonących oczu. — Powiedz mi pan od razu i bez ogródek. Przecież ja wiem, że ojciec został ugodzony kulą w bok na barykadzie. Czy umarł?
— Umarł na miejscu.
— To dobrze — rzekło dziewczę spokojnie. — To lepiej, bo się nie dostanie w ich ręce, będą go męczyć. A gdzież jest jego trup?
— Pozostał pod barykadą. Nie można go było uratować.
— Dlaczego? Chyba barykadę zdobyto?
— Oczywiście. Skoro panienka z niej zeskoczyła ku ojcu, to i barykada runęła i przywaliła was oboje.
— A pan mię wyratował, a? Dzięki panu, choć może lepiej by było dla mnie, gdybym była razem z ojcem zginęła.
— Co też panienka mówi! — krzyknął z prawdziwym przestrachem Kalinowicz. — Niech bóg broni! Pan bóg oczywiście chciał mieć panienkę żywą, bo chronił ją w największych niebezpieczeństwach. Raz, gdym ją wydobył sod gruzów barykady i wydarł prawie srzed nosa szturmujących żołnierzy, a drugi raz, gdym stał z nią na rynku, wśród zgiełku, trwogi i zamieszania, i tylko litościwe serce stróża tej kamienicy uratowało nas oboje od niechybnego rozstrzelania przez nadchodzące wojsko.
— Dzielnieś się pan spisał — rzekła dziewczyna, mierząc oczyma chudą, nieco przygarbioną postać Kalinowicza. — Ale kimże pan właściwie jesteś i co pana skłoniło do narażania swego życia dla uratowania nieznajomej dziewczyny?
— Może i nie całkiem tak nieznajomej — rzekł Kalinowicz nieco zmięszany. — Prawda, pani samej nie miałem przyjemności znać, i nawet się dziwię, jak się to stało. Bo przecież z ojcem pani piętnaście lat pracowaliśmy w jednym biurze.
— Czy tak? A jak się pan nazywasz?
— Kalinowicz.
— Aha, wiem, wiem Ojciec nieraz opowiadał mi o panu, chwalił pańską uczciwość, ale przeklinał pańską uległość. "Dobry człowiek, ale taki czarno-żółty, że aż obrzydzenie bierze". Niech się pan nie gniewa, ale mówię co prawda. I dlatego ojciec z niczego się przed panem nie zwierział, jak on kochał Polskę, naród, wolność! I mnie tak uczył! Szczęśliwy ojciec! Umarł za to, co tak gorąco kochał! Boże, a ja! Co ze mną będzie!
I chwyciwszy się rękami za głowę, dziewczyna zalała się łzami, zanosząc się od płaczu. Ten nagły wybuch dziecięcego i patriotycznego uczucia jeszcze bardziej zmieszał Kalinowicza, niż poprzednie słowa. On przykląkł obok płaczącej, starał się ją pocieszyć, powtarzając rozmaite frazesy o wolności i miłości ojczyzny, jakie niejednokrotnie słyszał w ciągu tego roku, które dotychczas zawsze obijały się o jego duszę, jak groch o ścianę.
— Milcz pan! — krzyknęło nagle dziewczę. — Co pan gadasz o rzeczach, których pan nie rozumiesz i nie czujesz! Daj mi się pan wypłakać!
Do reszty zmieszany i zawstydzony Kalinowicz usiadł w ciemnym kącie beczki i tylko ruch, każde wejrzenie poruszały do żywego całą duszę.
Przyszedł stróż i ucieszył się szczerze, że panienka przyszła do siebie. Przyniósł konewkę wody, w której na dnie znajdowała się flaszka z winem. Omyto ranę dziewczyny, która okazała się całkiem lekką; wino pokrzepiło ją zarówno jak i Kalinowicza. Po chwili stróż przyniósł też w blaszanej szali rosół i dwa kawałki mięsa. Dopóki niezwykli goście jedli, stróż usiadłszy obok nich opowiadał, co się dzieje na świecie.
— Niech bóg broni, co tam za okropności! Zakazano wszystkim pokazywać się na ulicy. Wojskowe furgony wożą trupy z barykad i z rynku do trupiarni. Być może, że Hamerstein zechce robić rewizję po wszystkich domach, szukać broni i schowanych powstańców. Na wszelki sposób państwo możecie w tej beczce być bezpieczni, znaleść was tu żadna rewizja nie może, ale też wychodzić stąd na świat zupełnie nie można, dopóki się wszystko nie uspokoi. Ratusz, teatr i uniwersytet palą się ciągle; żołnierze stoją koło pożaru i nie pozwalają nikomu ratować.
— No, to już i do naszego mieszkania nie ma po co wracać rzekła ze smutkiem dziewczyna. — Gdyśmy dziś rano wychodzili z ojcem z naszego pokoiku na poddaszu w teatralnym budynku, to ojciec mi mówił: Haniu, zdaje mi się, że ostatni raz widzę te ściany! I miał słuszność. Biedny ojciec!
I znowu zalała się rzęsistymi łzami.
Krótki był romans starego kancelisty i biednej sieroty bez dachu. Gdy się wszystko uspokoiło, oboje opuścili swą kryjówkę, serdeczne złożywszy dzięki litościwemu stróżowi. Kalinowicz zaproponował Hani zamieszkać u niego, a właściwie u tej gospodyni, u której on wynajmywał jeden schludny pokoik w małym parterowym domku na ulicy Gołębiej. Hania przystała na tę propozycję, bo zostawszy bez ojca, bez krewnych i znajomych, nie wiedziała dokąd się obrócić w tych burzliwych czasach. Kalinowicz stał się jej drugim ojcem, a po kilku mięsięcach i mężem.
[Ciche, szczęśliwe dni popłynęły teraz w domku na Gołębiej. Obawy Kalinowicza o utratę posady po spłonięciu starej buchalterii w ratuszu nie ziściły się, przeciwnie, wskutek jakiejś niewiadomej protekcji on dostał posadę przy urzędzie podatkowym ze znacznie podwyższoną pensją. Przy młodej zonie odżył stary mól kancelaryjny, odmłodniał i jaśniej na świat patrzeć począł. Codzienne rozmowy z Hanią rozbudzały w jego duszy nowe, nieznane dotychczas uczucia, rozwijały nawet jego rozum, gdyż pomimo swych 45 lat i ukończonych szkół „niemieckich” biedny człowiek w swym życiu żadnej prawie książki nie przeczytał, żadną „polityką" się nie interesował, jako rzeczą niebezpieczną i zakazaną. Obecnie dopiero otwierały mu się oczy, zaczynał widzieć i rozumieć mnóstwo takich rzeczy, na które natykał się w swym życiu, nie widząc i nie rozumiejąc ich wcale.
Szczęście jego doszło do zenitu, gdy Hania w rok po ślubie powiła mu bliźniaki, na chrzcie nazwane imionami św. Władysława i Ignacego. Uczucie ojcowstwa po tak długich latach samotnego i w ciasnych ramach zamkniętego bytu było dłań tym, czym jest źródło świeżej wody pątnikowi w spiekłej pustyni. Pieścił i miłował swe pisklęta, napawał się ich widokiem, ich głosem, łowił ich pierwsze dziecinne uśmiechy, a każdy najmniejszy przejaw wzrostu, budzącej się świadomości i siły napełniał go nieopisaną dumą.
Lecz szczęście właśnie jest tak piękne, miłe, drogie, że je w lot chwytać potrzeba, że trwa zazwyczaj krótko. Pewnego jesiennego dnia posłano Kalinowicza na jakąś komisję podatkową do pobliskiej wsi Sroki. Wóz ugrząsł w błocie, deszcz przemoczył biedaka do nitki, ogrzać się nie było gdzie; późno po północy wrócił ledwie żywy do swego cichego zakątka na Gołębiej, położył się do łóżka, a za dwa tygodnie z tego samego łóżka przeniesiono go na katafalk ustawiony na środku pokoju.
Młoda wdowa pozostała sama z dwojgiem drobnych dzieci biz środków do życia, bez krewnych i przyjaciół. Lecz nie opuściła rąk. Z urzędu przeznaczono jej do śmierci pół pensji nieboszczyka, a tego wobec panującej drożyzny nawet na wyżycie nie starczyło. Ale bądź co bądź i to coś znaczyło; resztę musiała zapełnić różnorodną pracą. Szyła, prała bieliznę, zaczęła się uczyć akuszerii od znajomej starej akuszerki, i ograniczywszy swe potrzeby do możliwych granic, miała tę radość że mogła nie tylko uszciwie wyżyć i chłopców hodować, ale i odkładać bodaj cokolwiek na ich wychowanie. I rzeczywiście, gdy skończyli czwarty rok życia, oddała ich do szkoły. Sama urywała co dnia bodaj godzinkę czasu, by dopilnować ich nauki, nie dziw więc, że chłopcy uczyli się dobrze i zaraz w pierwszym roku stanęli między pierwszymi w klasie uczniami. Co to była za radość dla matki, gdy po ukończonym roku szkolnym z dorocznego ekzaminu obaj przynieśli po ładnej książce, otrzymanej w nagrodę pilności, i zaczęli opowiadać matce, jak nauczyciele wahali się, któremu z nich dać miejsce przed drugim, gdyż obaj jednakowo dobrze się uczyli.
Szedł rok za rokiem. Chłopcy kończyli już trzecią klasę ludowej, t. zw. niemieckiej szkoły, gdy pewnego dnia matka ich powróciła skądziś przed czasem do domu, nadzwyczaj blada i milcząca, chwilę posiedziała koło nich, przysłuchując się ich nauce, z cicha zapłakała, westchnęła głęboko i położyła się do łóżka. Chłopcy z początku nie zwrócili na to żadnej uwagi, kończyli zadane lekcje. Dopiero gdy matka we śnie zaczęła się rzucać i jęczeć boleśnie, przelękli się nadzwyczaj i pobiegli do pobliskiej grajzłerki Wojciechowej, dobrej znajomej ich matki, która w tym zakątku uchodziła za znakomitą lekarkę. Wojciechowa przyszła, oglądnęła chorą, poszeptała coś koło niej, a dalej wysłała chłopców do swego pomieszkania na noc, mówiąc im, by się nie bali niczego, bo mamie nic nie będzie. Minął jednak dzień, i drugi, trzeci, a matka nie tylko nie wstawała z pościeli, jak zapewniała Wojciechowa, ale przeciwnie, stan jej coraz bardziej się pogarszał. Uczciwej Wojciechowej trafiło się w tym wypadku to, co się w innych wypadkach nie raz trafi i nierównie od niej znakomitym lekarzom: leczyła Kałinowiczową na „uroki”, a tymczasem pokazało się, że Kalinowiczowa zapadła na tyfus plamisty. W tych kilku dniach, pod wpływem niefortunnych leków Wojciechowej choroba zrobiła takie postępy, że przywołany czwartego dnia lekarz mógł tylko skonstatować, źe jego nauka nic się tu nie przyda i że dla chorej nie ma żadnej nadziei.
Chora leżała nieprzytomna, i zdawało się, że nie słyszała lekarskiego orzeczenia. Mimo to wkrótce po odejściu lekarza ocknęła się i poprosiła Wojeiechową przywołać chłopców.
— Nie dajcie im zbliżać się do mnie — mówiła.— To słabość zaraźliwa. Niech staną tu, oddzieleni ode mnie stołem. Chcę jeszcze raz spojrzeć na nich.
I dwie grube łzy spłynęły po jej policzkach, pałających gorączkowym rumieńcem.
Przyszli chłopcy i przestraszyli się widoku matki, zaczęli głośno płakać. Lecz Kalinowiczowa długi czas cicho, spokojnie patrzała na nich, wreszcie rzekła dawnym, energicznym głosem:
— No, czego płaczecie? Przecieżeście, Bogu dzięki, chłopcy! Znajdziecie sobie sposób do życia. Tylko się uczcie, szkoły nie opuszczajcie! І pamiętajcie mi, wszędzie i zawsze trzymajcie się razem! Bóg was razem na świat powołał, Bóg wam też szczęścić będzie, dopóki się razem trzymać będziecie. Rozumiecie mię? Dopókiście w kupce, nikt wam nic złego nie zrobi, a rozdwojenie to wasza zguba. Pamiętajcie to sobie i bądźcie zdrowi! No, możecie iśd.
Chłopcy odeszli do szkoły. Po powrocie ze szkoły powiedziano im, że matka już nie żyje.
Teraz dopiero zaczęły się ciężkie czasy dla braci. Wojciechowa, która podczas pogrzebu ich matki grała rolę nadzwyczaj litościwej osoby, wzięła chłopców do siebie, lecz wkrótce pożałowała tego kroku. Jakiś czas bracia, pomni na upomnienie matczyne, chodzili do szkoły, lecz wkrótce Wojciechowa zaczęła używać ich do posług domowych, co ich zmuszało coraz bardziej zaniedbywać i opuszczać szkolę. Wreszcie Wojciechowa całkiem odebrała ich ze szkoły, usprawiedliwając krok ten wobec sąsiadów tym, że przecież na księży edukować ich nie będzie, a najlepiej będzie od nowego roku oddać ich do rzemiosła. Lecz minął nowy rok, a litościwa osoba zupełnie zapomniała o swym przyrzeczeniu, chociaż nie zapominała jako opiekunka sierot co miesiąca zgłaszać się do kasy po przypadającą dla nich pensję. Jako opiekunka zabrała ona również całą pozostałość Kalinowiczów, znosiła suknie ich matki, przerobiła na swego męża suknie ich ojca, a chłopców pod pozorem hartowania zaczęła systematycznie przyuczać do głodu i chłodu. To ich siłą konieczności wypędzało na ulicę, przyuczało do tego rzemiosła, w którym wkrótce zasłynęli jako mistrze i które też zaprowadziło ich w tak młodym wieku przed kratki sądowe.
Nie dziw więc, że Wojciechowa tak głośnymi złorzeczeniami żegnała ich odchodzących w tę okropną drogę, że tak uparcie wyrzekała na "złodziejską gwiazdę“, pod którą się malcy urodzili. Tym krzykiem i tym wyrzekaniem chciała snąć zagłuszyć głos własnego sumienia, które w tej chwili stawiało jej przed oczy obraz umierającej matki tych chłopaków i szeptało jej wyraźnie, że nie kto inny, ale właśnie ona, litościwa osoba, Wojciechowa była tą fatalną gwiazdą, która popchnęła te nieszczęsne dzieci na drogę występku]
19.09.1978