Manipulantka

I.

 

Zosia zbudziła się rano, punkt o pół do sió­dmej. Zbudziła się z przyzwyczajenia. Co drugi dzień ma ona przedpołudniową służbę na poczcie, gdzie jest ekspedytorką. Przedpołudniowa służba zaczyna się o siódmej i trwa do drugiej po połu­dniu. Zosia, skrupulatna i punktualna w pełnieniu obowiązków, jak ogółem kobiety, dopuszczone do jakiejkolwiek bądź służby publicznej, przywykła od dawna budzić się o pół do siódmej, czy tego potrzeba, czy nie potrzeba i za nic w świecie już potem zasnąć nie może.

 

Chwilę wpatrywała się swemi dużemi, czar­nemi oczyma w przeciwległą ścianę, upstrzoną błękitnemi arabeskami na szarem tle. Pośrodku ściany wisiało duże lustro, a po obu stronach je­go szerokich ram złoconych widać było dwie gru­py fotografij za szkłem w rzeźbionych drewnia­nych rameczkach. Przedstawiały one jej koleżanki ze szkoły i służby pocztowej. Wzrok Zosi zatrzy­mał się dość długo na tych fotografjach, mimo że rysów twarzy nie można było z nich rozpoznać. W pokoiku lekki bowiem zmrok panował; jedyne okno, wychodzące na ulicę, zasłonięte było dre­wnianą roletą.

 

— Która też to godzina? — szepnęła Zosia i wyciągnąwszy rękę, wzięła z okrągłego, tuż u jej wezgłowia stojącego stolika malutki, złoty zegarek kieszonkowy. Chociaż wiedziała z doświadczenia, że budzi się zawsze o tej samej porze, jednak nie dowierzała sobie.

 

— Pół do siódmej! — rzekła. — A mnie się zdawało, żem dziś zaspała. Prawda, dziś rano rano służby nie mam, no, ale folgować sobie nie trzeba. Zaśpię dziś, to zaśpię i jutro, i spóźnię się na służbę!

 

Tak rozumując podniosła głowę i usiadła na łóżku. Była tylko w koszuli, która, obszyta u gó­ry, osłaniała jej pierś i plecy, pozostawiając ob­nażonemu piękne, jak ze słoniowej kości utoczone ramiona i szyję. Na dworze był już ciepły dzień majowy. Mdłym, różowawym blaskiem przenikało słońce przez spuszczoną roletę do pokoiku młodej panienki, napełniając go ciepłem i zapachem wio­sny, który się mięszał z zapachem wody koloń- skiej, co stała w flakoniku na toaletce, i rezedy kwitnącej w dużym wazonie na oknie. Zosia jakiś czas siedziała niby w zachwycie. Przyjemnie od­dychać tem ciepłem powietrzem, nasyconem wo­nią, przyjemnie tonąć w tym półzmroku , który łagodzi wszystkie kontury i blaski, odpoczywać w tej ciszy, z rzadka przerywanej turkotem kół po ulicy lub odgłosem dalekiej muzyki wojskowej, która wygrywa marsz gdzieś na trzeciej ulicy.

 

Lecz zachwyt ów trwa niedługo. Zosia otrzą­sa się z niego, potrząsa swą główką o krótko ob­ciętych, miękkich jak jedwab blond włosach, wdziewa pończochy i pantofelki własnej roboty i ze­skakuje raźnie z łóżka. Czuje się zdrową, świeżą, młodą. Sen ją pokrzepił; wszystko, co było przy­krego lub nieprzyjemnego wczoraj, przedwczoraj i w całej przeszłości, jak gdyby nie istniało dziś dla niej. Myśl jej, jeszcze półsenna, spoczywa ze złożonemi skrzydełkami i nie wybiega po za progi tego pokoiku, nie zagląda w przyszłość. Co tam przeszłość! Co tam przyszłość! Jakoś to wszystko będzie. Zosia czuje w tej chwili jedną tylko przy­jemność, jaką nam sprawia regularne bicie wła­snej krwi, ciepło własnego ciała, miękki dotyk własnej skóry, poczucie zdrowia, siły i świeżości własnych muskułów. Zaglądnęła do lustra, mru­gnęła filuternie do swego obrazu i zaśmiała się serdecznie, pokazując dwa szeregi białych, ró­wnych i drobnych ząbków z poza delikatnych, różowych ust.

 

W momencie była już ubraną w lekką per­kalową spódniczkę i biały negliźyk. Natomiast u­mycie się więcej zabrało czasu. Woda stała w po­gotowiu w dużej szklannej miednicy jeszcze od wczorajszego wieczora, i Zosia z prawdziwą roz­koszą nurzała w niej swe ręce, myła twarz i szyję i ramiona, trzepocąc się jak wróbelek. Była to największa przyjemność jej rannej toalety, upro­szczonej ze względów służbowych o ile możności, przyjemność tem większa, że Zosia mogła jej w pełni używać tylko co drugi dzień, tj. kiedy miała służbę popołudniową. W czasie służby przedpołu­dniowej trzeba się było spieszyć.

 

Umywszy się i otarłszy ręcznikiem, Zosia przed lustrem rozczesała swe włosy, rozdzielając je nad czołem na dwie równe części, a następnie w kilku minutach skończyła zupełnie swą toaletę, spokojnie, systematycznie i bez niczyjej posługi. Chwilę stała wyprostowana na środku pokoiku. Potem podeszła do okna i łagodnem pociągnię­ciem sznurka podniosła roletę. Złotą falą buchnęło światło słoneczne do pokoiku, zalewając go ośle­piającym blaskiem. Zasłoniwszy oczy lewą ręką, Zosia upojona tym blaskiem, ciepłem, tą fizyczną rozkoszą życia, wiosny i młodości, uśmiechnięta i rumiana ukłoniła się wschodowi i zawołała swym dźwięcznym głosem :

 

— A! jakże tam ślicznie! Jak się masz, słońce! Jak się masz wiosno! Jak się masz błę­kicie !

 

II.

 

— Z kim też to panienka tak rozmawia ? — rozległ się nagle ode drzwi głos starej służącej, która weszła, by posprzątać w Zosinym pokoju.

 

— Moja Józefowa — rzekła Zosia, nie od­powiadając na jej pytanie,—możeby już czas śnia­danie dostać ?

 

— Co też panienka myśli! — zawołała do­brodusznie Józefowa. — Przecież dziś panienka rano do służby nie idzie i razem z państwem śniada. A państwo jeszcze śpią, chyba gdzie za godzinę. Jeszczem nawet ognia nie robiła, ani ka­wy nie zmięła.

 

— A, prawda! -- rzekła Zosia, i głos jej drgnął lekkiem rozczarowaniem.— Trzeba czekać.

 

Na stoliku leżała do połowy przeczytana książka, przed tygodniem wzięta z wypożyczalni. Zosia nie była pilną czytelniczką książek, lecz w takich chwilach jak obecna, kiedy trzeba było czekać półtory godziny, wyjść nigdzie nie można, ani rozmawiać nie ma z kim, książka była jedyną jej rozrywką. Usiadła więc u okna, z tej strony, gdzie nie biło światło i zaczęła czytać, podczas gdy Józefowa słała łóżko i sprzątała. Znać jednak książka nie bardzo była zajmującą, gdyż nie do­czytawszy nawet jednej stronicy, Zosia odłożyła ją na bok, podlała swe kwiaty, pozmiatała kurz ze stolika, z pary krzeseł i większego stoła, a następnie ze źwierciadła, fotografij i z okna. Krę­cąc się po swym pokoiku, próbowała zanucić z cicha jakąś piosenkę, ale piosenka wkrótce się urwała, na czoło dziewczyny nabiegła chmurka.

 

— A jeżeli mi nie robi przyjemności śniadać z państwem ? — rzekła nagle, podnosząc dumnie głowę do góry, jak gdyby odpowiadając na jakieś nakłaniania. — A jeżeli ja nie chcę słuchać głu­piego gadania pana Ciemnickiego, ani być wysta­wioną na strzeliste wejrzenia panicza Ciemni­ckiego? Przecież nie jestem obowiązaną im ulegać! Przecież im płacę za wikt i stancję! Przecież nie z łaski mię trzymają !...

 

Cała jej figurka drżała ze wzruszenia, na sa­mo wspomnienie towarzyszy wspólnych śniadań. Młode czoło nachmurzyło się, oczy straciły swój pogodny blask słoneczny, a dokoła ust zarysowała się jakaś składka bólu i goryczy, której przed chwilą niktby tam nie dośledził.

 

Zosia była sierotą, bez ojca, bez matki. Sta­ry dziadek posyłał ją do szkoły, później zaś przez jakichś znajomych wyrobił jej miejsce na poczcie, gdzie ją przyjęto na manipulantkę po złożeniu przepisanego egzaminu. Więcej staruszek nie mógł dla niej zrobić, a i za to co zrobił, Zosia błogo­sławi jego pamięć. Pensja ekspedytorki 35 zł. mie­sięcznie — wystarcza na skromne utrzymanie; lekcje muzyki na fortepianie i języka francuskiego, które w wolnych chwilach daje córeczkom wła­ściciela kamienicy, wystarczają jej na ubranie i inne przyjemności życia. W perspektywie przed nią rysuje się po kilku lub kilkudziesięciu latach służby samodzielny urząd pocztowy gdzieś na prowincji, mały domek z małym ogródkiem w małem miasteczku, kwiaty przed oknami, stara służąca w kuchni i cichy samotny pokoik... Panna Zosia rzadko wprawdzie zabiega myślą w tak da­leką przyszłość, ale zawsze, kiedy jej się to trafi, zaczyna czegoś wzdychać -- czy to z tęsknoty do tak idylicznego obrazu, czy może z instynktowego odczucia, że mimo swej idyliczności obraz ten kryje jakąś próżnię, jakieś ciemne odmęty.

 

Iwan FrauTco.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №197 (17.VII.1888), s.2-3]

 

* * *

2)

(Ciąg dalszy).

 

Po śmierci dziadka Zosia zamieszkała u p. Ciemnickiego. P. Ciemnicki był przyjacielem nie­boszczyka i przy łożu śmierci przyrzekł mu, że będzie się opiekował biedną, opuszczoną sierotą. P. Ciemnicki był pensjonowanym urzędnikiem nie­wysokiej rangi, liczył lat G5, miał żonę o pięć lat od siebie starszą i kompletnie głuchą, i jedynego syna, który skończywszy we Wiedniu medycynę praktykował przy tamtejszej klinice. P. Ciemnicki był co się nazywa „wesoły staruszek": łysy, z du- żemi wąsami i krzaczystemi brwiami, o rumianych policzkach, mięsistych ustach, zawsze się składa­jących do uśmiechu, małych i tłuszczem zaplywa- jących oczkach i zdrowych zębach, wyglądał przy swej żonie jak jej syn, młodszy od niej przynaj­mniej o lat dwadzieścia. Żył ze swej pensji, skro­mnie i akuratnie, nie służył nigdzie i niczem się nie zajmował. Cały dzień siedział w swym gabi­necie, palił fajkę i czytał gazety, wieczorem zaś szedł do kasyna, skąd wracał przed dziesiątą, by nie płacić „szpery". W kasynie, t. j. w towarzy­stwie równych sobie słynął jako figlarz i facecjo- nista, który mimo siódmego krzyżyka dotychczas nie pozbył się chętki do awanturek i, jak sam mawiał, „maleńkich wzruszeń". W domu zaś, gdy siedział za stołem przy śniadaniu lub obiedzie i cały czas wolny od żucia zapełniał swem papla- jniem, łagodnem, monotonnem i usypiającem, po­dobny był do tłustego kota, który mrucząc roz­kosznie, pilnuje oczyma jakiegoś łakomego kąska, nie chce jednak trudzić się przed czasem schwy­taniem go, wie bowiem dobrze, że gdy przyjdzie stosowna chwila, łakomy kąsek sam wpadnie w jego aksamitne łapki.

 

Pół roku już mieszkała Zosia u państwa Ciemnickich, co dnia słuchając stereotypowego mruczenia pana Ciemnickiego i patrząc na jego dwuznaczne uśmiechy. Z początku bawiło ją ga­danie tego pana, później znudziła monotonność i ograniczony horyzont jego myśli. Ponieważ je­dnak pan Ciemnicki nigdy nie wykraczał z granic dobrodusznej bonhomji i niepozwalał sobie nicze­go, coby obrażało przyzwoitość, więc Zosia czuła się spokojną w jego pobliżu. Chroniła ją też i ża­łoba, którą nosiła po dziadku i która krępowała też poniekąd pana Ciemnickiego. Lecz oto przed kilkoma tygodniami przybył z Wiednia młody Ciemnicki, lekarz, i natychmiast wniósł ze sobą do tego cichego gniazda jakąś atmosferę ostrą i duszną, która od razu zaniepokoiła Zosię, zaczęła ściskać pierś jej jakiemś niewytlumaczonem prze­czuciem strachu i niebezpieczeństwa.

 

Doktor Ciemnicki był wysoki, barczysty, silnie zbudowany mężczyzna, o regularnych rysach twa­rzy, bujnym, ciemnym zaroście, ruchach powol­nych i poważnych, barytonowym, nieco chropo­watym głosie i chłodnem. przenikliwem wejrze­niu. Z każdego ruchu, z każdego słowa jego wi­dać było, że człowiek ten ma bardzo wysokie zdanie o swej wartości, że umie panować nad so­bą, lecz zarazem umie i lubi panować nad dru­gimi i przyzwyczaił się pokonywać wszelkie tru­dności, stojące na drodze jego planom. Wróg wszelkiego sentymentalizmu, spoglądał na świat chłodnem okiem anatoma i z dawna przy­wykł sądzić wszystkich i wszystko jedynie z punk­tu widzenia swego ukochanego „ja". Nieprzyjaciel dowcipu, jeden tylko zwrot wygłaszał z pewnem odcieniem humoru, a był to zwrot żydowski „wus tojgt mir dus?" (na co mi się to przyda?). Była to jego dewiza, nieodstępna sonda, z którą przy­stępował do każdej rzeczy nowej, by ocenić jej wartość. Jednem słowem, był człowiekiem na wskroś „pozytywnym" i realnym. Chociaż lat miał zapewne nie więcej jak trzydzieści zdawało się jednak, że nie miał on nigdy owej „szumiącej" młodości, nie oddawał się żadnym iluzjom, nie wiedział co to zapal i entuzjazm, że całe życie jego było równą, prostą linją, bez zboczeń, sko­ków i zakrętów, bez zbytnich wytężeń, ale też bez żadnych słabości lub słabostek. Jak w dobrej ma­szynie, tak też i u niego wszystko zdawało się być obliezonem, zważonem i z góry sprowadzonem do równowagi.

 

Pierwsze spotkanie jego z Zosią było nadzwy­czaj chłodne i szablonowe. Stary pan Ciemnicki przedstawił jej swego syna, ten jej . się ukłonił, Zosia dygnęła, pan doktor mruknął: „Bardzo mi przyjemnie" i ciągnął dalej swe przerwane opo­wiadanie o jakimś wypadku klinicznym. Po chwili jednak spostrzegłszy utkwiony w siebie wzrok Zo­si, rzekł tym samym spokojnym i poważnym tonem:

 

— Muszę ci, ojcze, pokazać fotografję mojej narzeczonej.

 

Ojciec usta rozdziawił i oczy wytrzeszczył, gdyż o żadnej narzeczonej swego syna dotych­czas nie słyszał. Syn jednak ciągnął dalej z nie­zamąconym spokojem i nie patrząc na Zosię:

 

— Córka prymarjusza głównego szpitala wiedeńskiego, jedynaczka i dziedziczka ogromnej kamienicy na Grabenie. Zaręczyny odbyły się w zapusty. Nie pisałem ci o tern, bom ci chciał zrobić niespodziankę.

 

Mimo to ojciec nie przestał spoglądać na sy­na jak na raroga, ze zdiwieniem i niedowierza­niem. Głucha pani Ciemnicka, która nie słyszała rozmowy, widziała tylko, że „tatko" zapomniał o rosole, i dotknąwszy się ręką jego łokcia, rzekła grobowym głosem:

 

— Tatku, rosół wystygnie!

 

Tymczasem doktór, który siedział przy stole naprzeciw Zosi, zwrócił się do niej i zadał jej parę obojętnych pytań, na które dziewczyna od­powiedziała krótko, nie podnosząc prawie oczu od talerza. Gdy się zaś obiad skończył i Zosia spiesznie odeszła do służby, pan Ciemnicki, tra­wiony niecierpliwością, zwrócił się do syna:

 

— Bój się Boga, Miłku,— co to za narzeczo­na, o którejś mówił?

 

- — Narzeczona?—odparł spokojnie doktór. — Żadnej narzeczonej nie mam.

 

— No, takem też myślał. Ale co też ty za historje wymyślasz?

 

— To dla tej — i skinął głową w kierunku pokoiku Zosi. — Widzę, że się wpatruje we mnie, jak w tęczę. No, a ja lubię każdą rzecz od razu stawiać jasno, realnie. Niech sobie dziecko na mój rachunek nie robi żadnej iluzji.

 

— Ha, ha, ha!— zaśmiał się p. Ciemnicki.— Ależ to filut z pana doktora! Co filut, to filut!

 

Przy pierwszem spotkaniu z panienką zaraz jej woła: wara odemnie! Ja zaręczony.

 

— I najlepiej tak,— rzekł pan doktor powa­żnie. — Niech z góry wie, czego się odemnie spodziewać może, a czego nie.

 

Zdaje się jednak, że i sam pan doktor nie zbyt dobrze o tem wiedział. Przez parę dni sia­dywał naprzeciw Zosi, mało zwracając na nią u- wagi, zamieniając z nią zaledwie kilka obojętnych frazesów. Później jednak zrobił się nieco mało­mowniejszym, o swej narzeczonej nie wspominał, lecz natomiast ilekroć Zosia odważyła się podnieść oczy, spotykała jego chłodny wzrok w siebie u­tkwiony. Jeszcze kilka dni minęło—i w czarnych, małych oczach doktora dostrzegła Zosia jakieś iskierki, które płonęły niby próchno w ciemności i tliły z każdym dniem silniej. Było coś złowro­giego i tajemniczego w tych iskierkach, coś, co odbierało Zosi apetyt i mroziło w niej wszelki poryw radości. Jeżeli doktór przemówił czasem do niej, czuła lekkie drżenie na calem ciele, mi­mo, że dotychczas absolutnie nic takiego między niemi nie zaszło, coby dawało choć cień uspra­wiedliwienia jej bojaźni.

 

Natomiast stary pan Ciemnicki gadał teraz jeszcze więcej, niż wprzódy i gadanie swe pra­wie wyłącznie zwracał ku Zosi. Szpilkował eman­cypację i emancypantki, chociaż Zosia nigdy za taką uchodzić nie chciała, wygrzebywał odwieczne anegdoty o starych pannach, żartował z kobiet u- rzędniczek, pocztmistrzyń itp., jednem słowem, Zosia zaczęła zwolna się domyślać, że całe jego gadanie nie jest tylko prostą komocją języka, ale zmierza do czegoś, ma jakieś ukryte cele — jakie, tego się domyślić nie mogła. Czuła jednak, że po wysłuchaniu całogodzinnego paplania pana Ciemnickiego obejmuje ją jakieś znużenie, obrzy­dzenie do świata i do życia, niechęć do pracy i do myślenia. Nie dziw więc, że wszystko to ra­zem musiało w krótkim czasie uprzykrzyć jej wspólne śniadania, obiady i przechadzki z pań­stwem Ciemnickimi.

 

— Nie, nie pójdę więcej! — mawiała tupa­jąe nóżką w swym pokoju, ale zawsze w stano­wczej chwili opuszczała ją siła woli.

 

Była samą na świecie. Pan Ciemnicki był je­dynym przyjacielem jej nieboszczyka dziadka i przez niego dany jej za opiekuna. Nie dziw więc, że jej dziecięca dusza do ostatniej chwili trzyma­ła się tej ostatniej nitki, która bodaj jako tako łączyła jej teraźniejszość z przeszłością. Rzucić tę nitkę, znaczyło oddać się zupełnie falom życia, bez przewodnika, bez punktu oparcia. Choć była młodą, zaledwie 18-letnią dziewczyną, wiedziała jednak już z własnego smutnego doświadczenia i z niejednego przykładu, że puszczanie się na te fale, to nie żarty.

 

— Ale przecież oni dobrzy ludzie,— uspoka­jało ją jej złote serce. — Mogą mieć swe wady, ale nie moja rzecz ich sądzić. Ze mną są uprzej­mi i łaskawi, cóż więc mogę im zarzucić? Nie, nie, jestem głupią z moją niechęcią, jestem nie­wdzięczną i nierozsądną.

 

1 skarciwszy w ten sposób własne nerwy, wchodziła w towarzystwo Ciemnickich, by z nie­go znowu wynieść tę samą niemą trwogę, te sa­me zniechęcenie i zdenerwowanie, co i przedtem, tylko w wyższym jeszcze stopniu.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №198 (18.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

3)

(Ciąg dalszy).

 

III.

 

— E, co tam ! — rzekła Zosia, potrząsając główką i rzucając się to do okna, to do zwiercia­dła — nierozsądna jestem, że sobie śliczny ranek psuję takiemi myślami.

 

Spojrzała na zegarek — pół do ósmej. Je­szcze co najmniej godzinę do śniadania. Wzięła książkę i próbowała chwilę czytać, ale i to nie szło. Słońce zaglądało do książki, blask oślepiał oczy. Codzienne siedmiogodzinne przymusowe sie­dzenie przy biurku poeztowem było dla jej mło­dego organizmu, wymagającego ruchu i świeżego powietrza i dla jej żywego temperamentu ciężką pańszczyzną. A teraz jeszcze w pokoju siedzieć jak trusia! Nie, to grzech prawdziwy. Rzuciła książkę i udała się w podróż dokoła swego pokoiku, szu­kając oczyma, coby można przenieść, postawić na inne miejsce, lub przyprowadzić do porządku. Lecz nic takiego nie dostrzegła.

 

W tej chwili znowu otwarły się drzwi jej pokoiku i weszła Józefowa z karafką świeżej wo­dy. Postawiwszy wodę, stanęła i z uśmiechem spoglądnęła na Zosię.

 

— Czego się Józefowa tak na mnie patrzy, jak na wronę ? — zawołała Zosia z komicznem oburzeniem.

 

— Bo mam rację — odrzekła Józefowa, u­śmjechając się i mrugając tajemniczo. — Zresztą, jeżeli innym wolno tak na panienkę spoglądać, to dlaczegoby i Józefowej nie było wolno?

 

— Jakim innym?

 

— Każdemu, kto tylko chce. Przecież panien­ka co dzień siedm godzin siedzi tam, za kratka­mi, jak na wystawie. Kto chce, może przyjść i patrzeć na panienkę, ile mu się podoba, i panien­ka nie może mu tego zabronić.

 

Zosia cała spłonęła rumieńcem.

 

— Fe, wstydźcie się, Józefowa! — zawołała z nieudaną goryczą w głosie — i wyście się już nauczyli od starego pana kłuć mi oczy moją służbą ! Co wam szkodzi moja służba, że mię świdrujecie wyliczaniem jej nieprzyjemności? My­ślicie, że ja sama ich nie czuję? Myślicie, że mnie to przyjemnie ? Ale cóż mam robić? Przecież mu­szę jakoś żyć! A lepiej jeść swój chleb, choć gorzko zapracowany, niż umierać z głodu, albo...

 

Nie dokończyła. Łzy ścisnęły jej gardło — odwróciła się ku szafie, w której bardzo pilnie zaczęła czegoś szukać między wiszącemi su­kniami.

 

— Ależ proszę panienki! — zawołała stara służąca z prawdziwym przestrachem — co też pa­nience Bóg dał! Ja miałabym kpić z panienki za to, że panienka w cesarskiej służbie pozostaje. Ja, która od dziesiątego roku sama się teram po służbach u najrozmaitszych ludzi! Ja miałabym kpić z panienki, ja, która panienkę tak kocham, jak matka rodzona! Niech panienka da spokój i zobaczy, co ja dla panienki przynoszę.

 

— A co takiego ? — rzekła wesoło Zosia, już zapomniawszy o doznanej przed chwilą przy­krości.

 

Józefowa wydobyła z zanadrza maleńką kopertę zapieczętowaną i nie mówiąc ani słowa, z uśmiechem podała ją Zosi. Na kopercie napisa­nem było tylko jej imię i nazwisko, mimo to Zo­sia zapłoniła się, rzuciwszy okiem na ten adres— charakter pisma był jej znany.

 

— Skąd Józefowa dostała to pismo?

 

— A, to, proszę panienki, dał mi znajomy ekspres. Chciał iść do panienki, a ja mu mówię: dajcie, ja sama zaniese.

 

Gdyby była Zosia pilniej wpatrzyła się w twarz starej kobiety, byłaby się od razu domy­śliła, że Józefowa skłamała. Zosia jednak wpatry­wała się w list, który trzymała w ręku, oczy­wiście wahając się, co ma z nim zrobić. Rumie­niec na jej twarzy ustąpił miejsca bladości, różo­we usta ścisnęły się i w oku błysnęło coś niby gniew, oburzenie, czy zniecierpliwienie. Rzekła wre­szcie chłodno i dobitnie:

 

— Moja Józefowa, proszę was, nigdy mi te­go nie róbcie na przyszłość. Żadnych listów ani posyłek do mnie nie przyjmujcie. Kto ma co do mnie, niech sam przychodzi, już ja będę wie­działa, co mu odpowiedzieć.

 

To rzekłszy odwróciła się i odeszła ku oknu. Józefowa chwilę jeszcze stała na miejscu i kiwała głow7ą. Biedna kobieta nie wiedziała, co właściwie myśleć o swej panience: czy otrzymanie listu było jej przyjemnem, czy nieprzyjemnem, i o co wła­ściwie panience chodzi.

 

— No, ale przecież mi listu nie zwróciła — znak, żem nic jeszcze tak złego nie zrobiła — mruknęła poczciwa kobieta i odeszła do kuchni.

 

A Zosia stała w milczeniu, jedną ręką wspar­ta o ramę okna, a wr drugiej trzymając list. Ręka i list drgały. Wreszcie ręka podniosła się i gwaltownie rzuciła list na podłogę.

 

— Czego ten głupiec odemnie chce ! — za­wołała Zosia z oburzeniem. — Przyczepił się jak pijawka, łazi za mną jak cień, i jeszcze mię kom­promituje swymi głupimi listami ! Oto nieszczę­ście !

 

Pierś jej silnie falowała, oczy błyszczały, gniew był nieudany.

 

Uspokoiwszy się jednak, po chwili podjęła list i rozcięła kopertę nożyczkami. Wydobyła z niej list, zapisany od początku do końca drobnemi, nieksztaltnemi, jak gdyby kurczowo w różne strony powykrzywianemi literami, i rzuciwszy okiem na te litery, na pierwszy wykrzyknik, jaki jej się w tekście w oczy rzucił, wybuchnęła głośnym śmie­chem.

 

— Co za głupiec — rzekła wesoło. — Nawet gniewać się na niego na serjo nie można, chyba się śmiać. Ano, przeczytam ten list zamiast ga­zety — musi być zabawny jak i poprzednie.

 

I usiadłszy na krześle, Zosia rozłożyła list na stoliku i zaczęła czytać półgłosem, z komiczną miną, od czasu do czasu przerywając czytanie swojemi uwagami, jak gdyby sprzeczała się z autorem.

 

„Trzeci już raz ośmielam się pisać do Sza­nownej Pani, na dwa pierwsze listy żadnej nie otrzymawszy odpowiedzi7 “

 

— I nie otrzymasz, nie spodziewaj się!

 

„Postanowiłem jednak po ciężkiej ze sobą walce jeszcze raz naprzykrzyć się pani. Ważność sprawy, dla której to robię, niech usprawiedliwi moje natręctwo."

 

— Ważność sprawy? Co tam za ważna spra­wa? Ha, ha, ha! Oczywiście ta sama, co i w pierwszych listach: Jesteś pani aniołem, podbiłaś me serce, żyć bez ciebie nie mogę, i tak dalej w nieskończoność. Ależ proszę pana, to mię nic a nic nie obchodzi. Ja bez pana żyć mogę! Powi­nieneś się pan raz tego domyśleć z mego wejrze­nia, z każdej mej miny. Ale jakże chcieć, żeby się pan czegoś domyślił ?

 

„Zastanowiwszy się na serjo nad sobą i ze­brawszy o Pani wszelkie możliwe wiadomości —“

 

— Patrzajcie! — zawołała Zosia — on o mnie wiadomości zbiera! Szpieguje moją prze­szłość ! Nędznik !

 

„przekonałem się, że pozór mię nie mylił, że pokochawszy Panią od pierwszego wejrzenia, nie zmarnowałem mego uczucia dla osoby tego uczu­cia niegodnej. Czuję to dobrze, że gdybyś się Pa­ni zdecydowała zostać moją, moglibyśmy urządzić swe wspólne życie harmonijnie i szczęśliwie, o ile szczęście od nas samych byłoby zależnem. Moje środki, acz skromne, starczyłyby nam jako rezer­wa na czarną godzinę, a tymczasem będziemy za­rabiać na chleb uczciwą pracą.

 

— Widzisz go! Jak on to sobie ułożył! Nie taki głupi, jak się zdaje — mruknęła Zosia, i chmurka zadumy zawisła na jej czole.

 

Wiedziała już z poprzednich listów ćego ory­ginalnego konkurenta, że środki jego, o których wspominał, to odziedziczony po ojcu folwarczek z 30 morgami gruntu, położony w pobliżu Lwowa i wypuszczony w dzierżawę. Wiedziała, że sam konkurent jest dziennikarzem, i przyznać trzeba, że było to jednym z głównych powodów jej anty- patji do niego. Tyle się nasłuchała niepochlebnych historyj o dziennikarzach lwowskich, o ich cyni­zmie, nocnych pijatykach, burdach itp., że wzdrygała się na samą myśl zostania żoną podobnego potworu. Przytem i sam konkurent wyglądał wca­le nieszczególnie. Chociaż młody jeszcze, chodził zgarbiony i niby rozłamany, miał twarz zastraszo­ną i niepewnie błądzące oczy, nos rozpłaszczony i włosy rude.

 

— To kandydat na Kulparków — pomyślała sobie Zosia, gdy go pierwszy raz zobaczyła na poczcie nadającego list. Utkwione w nią z wyra­zem zaciekawienia i zdziwienia siwe oczy potwo­ru przejęły ją niepokojem i pobudzały równocze­śnie do śmiechu. Od tego czasu zaczął przycho­dzić częściej na pocztę, wpijać się oczyma w ka­żdy jej ruch, i czatować na ulicy, gdy szła na pocztę. Nigdy jednak nie ośmielał się przemówić do niej. Szedł zdaleka, a gdy czasem spotykał się z nią twarz w twarz, to się kłaniał ukradkiem i uciekał co tchu. Po kilku miesiącach napisał do niej pierwszy list, nieśmiały, pisany oczywiście drżącą ręką, niezręczny w stylizacji—jednem sło­wem śmieszny w wysokim stopniu. Zosia też du­żo z niego miała uciechy, i chociaż nie znała na­zwiska owego potworu, zgadła jednak natychmiast, że on i autor listu, Szymon Stokłos, to jedna i ta sama osoba. Ani myślała też na ten list od­powiadać. Po miesiącu przyszedł drugi list, długi, namiętny i w wynurzaniu afektów jeszcze śmie­szniejszy. List obecny, jak widzimy, był spokojny i stanowczy, to też Zosia, która czekała w nim sążnistych westchnień i cetnarowych zaklęć, była nieco rozczarowaną — i zamyślała się. Lecz zamy­ślenie to trwało niedługo.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №199 (19.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

4)

(Ciąg dalszy).

 

— Głupia jestem! — zawołała. — Wszystko to są brednie, komedja! Kiedy uczciwie myśli, dla czego nie postępuje tak jak uczciwi ludzie, dla czego nie przyjdzie, nie przedstawi się, nie... Ale co tam, czytajmy dalej!

 

„Zapytasz pani zapewne, dla czego dla wy­powiedzenia ci tego wszystkiego wybieram taką, nie całkiem stosowną drogę, więcej odpowiednią dla tchórza, niż dla mężczyzny?

 

— Czy widzisz go! — zawołała Zosia z u- śmiechem — ma on śmiałość nazwać rzecz po imieniu, nawet gdy ta rzecz jego samego dotyczy. E, ma śmiałość — dodała po chwili — ale zno­wu tylko na papierze! No, no, co też on tam dalej pisze ?

 

„Jestem rzeczywiście tchórzem, nie w obec niebezpieczeństw i przeciwności życia, bo z temi łamałem się od dzieciństwa, i to dość zwycięsko, ale w obec tych, których kocham. Boję się spra­wić im najmniejszą przykrość i wskutek tego ro­bię ją nieraz mimo woli, a to mię męczy i dręczy jeszcze gorzej, niż ich samych. Czuję, że brak mi tej twardej podstawy w postępowaniu z ludźmi, którą daje wychowanie towarzyskie i pewność siebie. Czuję, że sama osoba moja wzbudza śmiech lub politowanie, i to mi odrazu odbiera wszelką śmiałość, jaką nieraz sobie wyrozumuję. Tęsknię do ludzi, do przyjaźni, miłości, szczęścia — a czu­ję, że zdobyć ich nie mogę tak, jak zdobywają tysiące innych. Więc chcesz je ukraść z za wę­gła? — zapytasz pani zapewne.

 

— Gzy się wściekł! — krzyknęła Zosia z pe­wnem przerażeniem. — Jota w jotę zgadł moją myśl.

 

„Nie, droga pani (aha, „droga!“ Znowu za­czyna!), pragnę uchwycić tylko jednę niteczkę, prowadzącą do kłębka, a potem całe życie, wszy­stkie me siły, poświęcić na zdobycie tego, co drugim szczęśliwsze losy darowują bez trudu. Dziś pani znasz mię tylko z mej niepoczesnej powierzcho­wności, nie proszę więc o nic, jak tylko o jedno: pozwól mi pani dać ci się poznać bliżej. Nie chciałbym bez twej woli czynić żadnych kroków w tym względzie, by cię w obec ludzi, u których mieszkasz, nie narażać na drwiny, docinki i nie­przyjemności. Znam zresztą tych ludzi, choć nie z bliska, i mogę pani jedno tylko powiedzieć, strzeż się zarówno ojca, jak i syna.

 

— Oho, już jest i żądło żmiji! — szepnęła Zosia, przygryzając bledniejące usta.

 

„Czegóż więc żądam? — zapytasz Pani. Je­dnej tylko rzeczy: pozwól mi zbliżyć się do cie­bie , dać ci się poznać bliżej, daj mi do pozna­nia, że nie żywisz ku mnie żadnej antypatji, że zbliżenie moje nie sprawi ci przykrości!

 

— Głupiec! — zawołała Zosia, tupiąc nogą. Kłamie, że mię kocha, jeżeli może takie głupstwa pisać. Nie chcę go, nie chcę ani słyszeć o nim! Dam mu do poznania, żeby mi się na oczy nie pokazywał! „Czy nie żywisz ku mnie żadnej an­typatji, czy zbliżenie moje nie sprawi ci żadnej przykrości“ — tfu! To jakaś galareta, nie męż­czyzna. No, miała bym się z pyszna, gdybym mu dała rękę! Zamęczyłby mnie swojemi czułościami i podejrzeniami. Nie, wolę zostać tern, czem je­stem, niż swój los wiązać z takim niedołęgą.

 

I Zosia rzuciła list nieszczęśliwego amanta na stół, przeszła się parę razy po pokoju dla uspokojenia, a następnie podarła list razem z ko­pertą na drobne kawałki i wyrzuciła przez okno. Wychyliwszy się z okna, ujrzała, że na rogu uli­cy naprzeciw jej okna stał autor listu z oczyma utkwionemi w okno. Zjawienie Zosi oczywiście przestraszyło go, rzucił się jak oparzony i chciał uciekać, lecz nie mógł odwrócić oczu od okna. Widok ten wydal się Zosi tak komicznym, że za­śmiała się na całe gardło. Następnie silnym za­machem ręki wyrzuciła drobne świstki podartego listu, które posypały się na dół jak płatki śnieżne. Parę z tych płatków, pokręciwszy się chwilę w falach lekkiego wietrzyka, upadło na kapelusz Stokłosa, który wciąż jeszcze, z przerażoną miną, blady i niby przygwożdżony do kamiennego bruku stal na ulicy.

 

IV.

 

— Proszę panienki na śniadanie! — rzekła stara Józefowa, odchylając drzwi pokoiku. Zosia drgnęła na jej głos, lecz natychmiast uspokoiła się, potrząsła główką, a obejrzawszy się w zwier­ciadle i poprawiwszy pąsową wstążeczkę, którą przepasała zgrabnie swe włosy, poszła do jadalni.

 

Państwo Ciemniccy już siedzieli przy stole, a właściwie siedzieli obaj panowie, zaś stara Ciem­nicka nalewała kawę, ciągle poruszając ustami, jak gdyby nieustanny prowadziła rozhowor, do­słyszalny tylko dla jej głuchych uszu, z niewi­docznemu jakiemiś postaciami. Zresztą przy stole staruszka, odzywała się bardzo rzadko i siedziała wpatrzona w jakiśkolwiek przedmiot, jak gdyby nie widziała niczego więcej, co ją otaczało. Zosia żałowała jej bardzo, starała się usługiwać jej przy stole, porozumieć się z nią na migi, staru­szka jednak z początku czuła się jakoś zażeno­waną tymi niezwykłymi objawami grzeczności i współczucia. Od dawna przyzwyczajona do tego, że najbliżsi kompletnie ją ignorowali i uważali niejako za bezduszny przedmiot, staruszka nawet podejrzliwie zaczęła była spoglądać na Zosię, my­śląc, że ta chce sobie zaskarbić jej łaskę dla ja­kich własnych celów. Przekonawszy się jednak o zupełnej bezinteresowności młodej dziewczyny, zwolna przywykła do grzeczności i przyjmo­wała je apatycznie, niczem nie okazując, że jej to sprawia przyjemność. Apatja ta jednak w ni­czem nie zmieniła zachowywania się Zosi, nie osłabiła jej współczucia do nieszczęśliwej, między stare graty za życia zdegradowanej kobiety. .

 

— A, otóż i nasza panna manipulantka ! — zawołał wesoło stary Ciemnicki. — Witamy pa­nią ! Jak że się pani spało ? Go się tam ładnego śniło ?

 

Doktor tymczasem powstał, milcząc z miejsca, zbliżył się ku niej i mruknął „dzień dobry pani!" Zosia zwykle podawała mu rękę, którą on po ko­leżeńsku ściskał. Dziś jednak doktor, ukłoniwszy się, szybko podniósł jej rękę do ust i pocałował. Zosia poczuła gorące dotknięcie jego ust i szar­pnęła rękę jak oparzona, przyczem gorący ru­mieniec zalał jej twarz aż po uszy. Doktor jednak, jak gdyby wcale tego nie zauważył, spokojnie wrócił i usiadł na swem miejscu.

 

Zosia była cała wzburzona — nie usiadła, ale poczęła uwijać się koło pani Ciemnickiej, ni­by to pomagając jej coś przy nalewaniu kawy, a właściwie starając się uspokoić swe nerwy.

 

— Cóż to, panna emancypantka nie raczy nawet odpowiedzieć na powitanie starego? — cią­gnął dalej żartobliwy pan Ciemnicki. — A, pra­wda, prawda, stary powinien wiedzieć, że młode panienki, a do tego jeszcze z tego nowego, uczo­nego, samodzielnego pokolenia mają swoje osobne reguły, swój osobny tryb życia, i że wolą zawsze odpowiadać młodym paniczom, niż starym pani­skom.

 

— Ależ ojczulku — Zosia przeniosła ten pou­fny tytuł na pana Ciemnickiego ze swojego dzia­dka, — jakaż ze mnie emancypantka!

 

— No, no, no! niby to my starzy już tacy głupi i nic nie rozumiemy! Krótkie włoski, niebie­skie pończoszki, służba w kancelarji, samodzielne życie... step szeroki, świat otwarty... allein stehen- de jungę Damę... i tam dalej...

 

— A kiedy to ojczulek widział u mnie nie­bieskie pończoszki?—odrzekła Zosia, próbując żar­tować, chociaż cały ton tego gadania wionął na nią jakąś duszną i nieprzyjemną atmosferą.

 

— Ha, ha, ha! — śmiał się pan Ciemnicki, podczas gdy doktór pochyliwszy się nad swą fili­żanką, powoli, systematycznie pil kawę. — Ha, ha, ha! jestem pewny, że panna Zosia i teraz ma na sobie niebieskie pończoszki!

 

—Co, nie zgadłem? Niech nas pani przekona, że nie prawda! Ano, proszę!

 

— Aj, aj, aj! jaki ojczulek dziś dowcipny! -- zawołała ironicznie Zosia, kiwając głową i zabie­rając się do śniadania. Tymczasem pan Ciemnicki już skończył swą kawę i otarłszy sobie usta i oparłszy się łokciem o stół nie spuszczał oczu z Zosi, starając się uchwycić każdy jej ruch, każde wejrzenie.

 

— Ho, ho, ho! panny sawantki, obserwantki, manipulantki i emancypantki, nowe pokolenie, ró­wnouprawnienie z mężczyznami, życie na własną rę­kę, zdobywanie przyszłości, a jakże, a jakże! Kto­by was bliżej nie znał, tenby was kupił zamiast świętych. Ale nas, starych wróbli, na to nie zła­piecie. Już co my wiemy, to wiemy. Wiemy, że kobieta jest kobietą. Niejeden dureń myśli sobie: a to nowy typ, to samodzielna kobieta, mistrzyni swego losu, żyje z własnej pracy, a nie wie, że tej mistrzyni wcale o co innego chodzi. Była mo­da na krynoliny, potem na pufy, potem na kape­lusze z ptaszkami, potem na tiurniury—przyszła mo­da i na emancypację, na równuprawnienie, na zdo­bywanie przyszłości za pomocą własnej pracy. A to wszystko jest całkiem taką samą pracą—i kryno­liny, i pufy i tiurniury i emancypacja—wszystko ma tylko jeden cel — zdobywanie serc mężczyzn, polowanie na mężów.

 

— Ale przecież ojczulek nie zaprzeczy—zaczęła Zosia, której to gadanie odbierało wszelki apetyt, ale Ciemnicki nie dał jej dokończyć.

 

— Zaprzeczę, moje dziecko, wszystkiemu za­przeczę, bo wiem, jaki jest bieg rzeczy ludzkich. Niech tylko panienka wysłucha słów starego, sta­ry na wiatr nie gada.

 

— Ależ ojcze—odezwał się doktór, niby znu­dzony tą rozmową,— co też ojciec sobie obrał za temat do rozmowy! 

Niby ojciec kiedykolwiek o innych mówił te­matach!

 

— Temat, mój synu, taki dobry, jak każdy. Bo to widzisz, jakie dziś czasy. Czasy wystaw, plakatów, reklamy. Kto ma jaki. towar, jaką oso­bliwość, jaką cenną rzecz— daje ją na pokaz, in­seruje w dziennikach, afiszuje na ulicach. Chyba kłamię?

 

Doktór i Zosia słuchali tej introdukcji w milczeniu, nie wiedząc, do czego ona zmierza.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №200 (20.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

5)

 

(Ciąg dalszy).

 

— A widzicie, że stary nie kłamie — rzekł uśmiechając się „ojczulek". — Tożto i jest, że czasem nie zawadzi starego posłuchać. No, a te­raz proszę sobie przedstawić taką panienkę, którą los skrzywdził na majątku. Jest zdrowie, jest jaki taki buziaczek, jest chęć do życia i użycia, chcia­łoby się to i między ludzi pokazać, a tu stosunki trzymają na uwięzi, w domu bieda, do porządne­go towarzystwa drzwi zamknięte. Go robić? To, co się ma cennego i pięknego — buziaczek, oczka, te brewki, włoski, rączki (p. Ciemnicki wyliczał to wszystko z jakimś osobliwym przyciskiem, miga­jąc to w stronę Zosi, to w stronę doktora i mru­żąc oczy jak kot na słońcu) — pokazać można ludowi raz na tydzień w kościele. Tego za mało. Takie więc biedne stworzenie podaje się na prak­tykantkę, telegrafistkę, telefonistkę — jednem sło­wem, gdziekolwiek bądź na publiczną służbę, gdzieby mogło siedzieć na widoku u wszystkich, niby na wystawie za szkłem. Kto chce, może przyjść i oglądać, może nawet poprosić ją wstać i przejść się. „Proszę pani, czy nie ma dla mnie listu poste restante?" „Jaki adres?" „ABC". I emancypantka wstaje i idzie do półek. A te lite­ry pierwsze w alfabecie, więc oddziałki ich znaj­dują się w najwyższym rzędzie. Bierze więc bie­dne stworzenie, przystawia krzesło i z całą urzę­dową powagą, a zarazem z całą dziewiczą gracją włazi na krzesło, staje na palcach i szuka, szuka, szuka w górnej półce tak długo, dopóki ciekawy gość nie oglądnął dokładnie i nóżek i talijki i rą­czek i szyjki i wszystkiego, o co mu chodziło. „Nie, proszę pana, nie ma nic!" „Dziękuję pani i przepraszam!“ A po chwili drugi to samo, pó­źniej trzeci, czwarty i tak dalej. Czyż to nie ży­cie ? Szczęściem jest jeszcze takie państwo, które za podobną komedję płaci. Jestem święcie prze­konany, że gdyby otworzono dwa razy tyle miejsc tego rodzaju i nietylko nie płacono za służbę, ale żądano jeszcze taksy wstępnej, to i w takim razie kandydatek byłoby pełno.

 

— Ślicznie nas pan odmalował, nie ma co mówić! — zawołała Zosia.

 

— A czyż nieprawdę mówię ?

 

— Rozumie się, że nieprawdę — odrzekła zapytana spokojnie.

 

— Go! — zawołał Ciemnicki — pani śmiesz mówić, że to nieprawda?

 

— Naturalnie. Przecież pan na moim wła­snym przykładzie mógłby się przekonać, że tak nie jest, że mnie nie chodzi o to, by się afiszować, lecz by uczciwie zarobić na kawałek chleba.

 

— No, no, panno Zosiu, przecież ja nie o pani mówiłem, chociaż, jeżeli mam prawdę przy­znać — i tutaj nie jest bez ale.

 

— Bez jakiego ale?

 

— Nie myślę się ze wszystkiego tłumaczyć, ale co wiem, to wiem.

 

— Jeżeli pan rzuca na mnie podejrzenie, to powinien się pan wytłumaczyć, inaczej muszę ta­kie postępowanie nazwać... nazwać...

 

Tchu jej zabrakło w piersi, w oczach piekło coś niby cisnące się łzy. Wstrzymywała się prze­cież i zachowywała pozorny spokój, głównie dla tego, że czuła utkwiony w siebie wzrok do­ktora.

 

— Niech pani nie nazywa — mówił żarto­bliwie uśmiechnięty pan Ciemnicki — mnie pani słowami nie zafrapuje. Niech nam pani raczej po­wie, co to za jegomość sterczał tu dzisiaj na uli­cy przed naszemi oknami i co to za świstki pa­pieru rzuciłaś mu na głowę ?

 

Wypowiedział to z taką pewnością siebie i z takim spokojem, że można było sądzić, iż wie da­leko więcej, niż mówi, i chwyta tylko dla przy­kładu pierwszą lepszą rzecz, która mu się na­winęła.

 

Zosia zbladła przy tych słowach.

 

— Panie — zawołała, wstając z za stola - takie pytanie świadczy o nędznym sposobie my­ślenia !

 

— Ależ ojcze, jak możesz się w podobny sposób zapominać! — pospiesznie dorzucił do­ktor, widząc, że Zosia kieruje się ku drzwiom.

 

Zosia wyszła pospiesznie- nie obejrzawszy się i padła twarzą na poduszkę w swym pokoiku. Zbierało się jej na płacz. Zarzut Ciemnickiego był zbyt głupi i bezpodstawny, by się miała na serjo obrazić. Bolały ją tylko cjniczne zarzuty, podnie­sione wogóle przeciw kobietom, szukającym wła­snego zarobku, ale równocześnie cieszyło ją po- trosze, że doktor stanął w tej kwestji niby po jej stronie. Sama nie wiedziała dlaczego ten, acz nad­zwyczaj słaby wyraz współczucia sprawiał jej pe­wną ulgę. Uspokoiwszy się nieco, wstała i poszła na lekcję.

 

— Ależ ojcze — rzekł po odejściu Zosi do­ktor z roziskrzonem okiem — w istocie nie wiem, co mam myśleć.

 

— O czem?

 

— Dotychczas miałem ojca za człowieka, któ­ry nigdy nie zapomina o formach przyzwoitości towarzyskiej...

 

— No, no, no, pan syn zaczyna moralizować starego ojca — krzyknął Ciemnicki, żywo rzuca­jąc się na krześle. — Niech no pan syn porzuci tę rolę, bo ona mu bardzo nie do twarzy.

 

— Nie, ojcze — rzekł doktor z niezamąco­nym spokojem — doprawdy nie poznaję cię. Tra­cisz władzę nad sobą. Zaczynasz widzieć to, czego nie ma. Wcale nie myślę moralizować, ale zdaje mi się, że przecież sama delikatność wymaga, abyś się z nią przyzwoicie obchodził.

 

— A jeżeli ja mam w tem swój cel, by się z nią właśnie tak obchodzić ?

 

— Swój cel ? — zwolna powtórzył doktor.— Jakiż?

 

— To już moja rzecz. Ja się przecież ciebie nie pytam, jaki ty masz cel, usługując jej przy obiedzie, potakując jej zdaniom i nie spuszczając z niej oczu.

 

— Jaki... ja... mam... cel? Go też się ojcu śni ? Jakiż mieć mogę ?

 

— To mię nie obchodzi. Miej sobie, jaki chcesz, ale pozwól i mnie mieć swój. Zresztą kto wie — dodał stary filuternie mrużąc oczki i koły­sząc się w krześle — czy w rezultacie nasze dro­gi i nasze cele nie zejdą się ? Kto wie, czy to, co ty nazywasz brakiem przyzwoitości, nie będzie naj­lepszym twoim sprzymierzeńcem ?

 

Doktor ze zdziwieniem utkwił wzrok w ojca. Zaczynal poznawać go ze strony, której się do­tychczas nie domyślał, strony więcej animalnej, liż ludzkiej. Jowialny uśmiech, igrający na ustach tego człowieka przybrał naraz w jego oczach jakiś brzydki, cyniczny odcień, mimo że u­śmiech podobny na ustach innych ludzi wcale go nie raził. Gala ta rozmowa zrobiła na nim przykre wrażenie, którego nie mógł na razie sformułować. Chciał więc zwrócić ją na inny temat.

 

— Ale przyzna ojciec, że ten koncept z czło­wiekiem sterczącym pod oknami i ze świstkami papieru rzucanemi na niego był niefortunnym.

 

— Koncept! Co ty mówisz? Przecież to prawda! Sam widziałem, i nie od dziś widuję tego wydychającego Adonisa. Cha, cha, cha! Że­byś ty widział, co za Adonis! Czysty orangutang! A nasza emancypantka, jak się zdaje, wcale nie jest mu nieżyczliwą.

 

— No, co też ojciec mówi!

 

— Mówię, co wiem. Obserwuję ją i jego. Pisują do siebie, widują się na ulicy, a może i jeszcze gdzie... Na pewno nie wiem, ale podej­rzywam... mam pewne wskazówki i ślady... je­dnem słowem, proszę pana doktora, nie każda, co w długiej sukni chodzi, jest westalką.

 

— To stara rzecz! Ale znowu nie przypu­szczałem...

 

Doktor i nie przypuszczał! Cha, cha, cha! Ależ panie doktorze, hipoteza to pierwszy krok do prawdy! Czy jak tam wasza nauka mówi? hę?

 

Zamiast odpowiedzi doktor podał ojcu swą szeroką dłoń.

 

Obaj poczciwcy porozumieli się wzajemnie.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №201 (21.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

6)

 

(Ciąg dalszy).

 

V.

 

Słońce piekło niemiłosiernie. Na południowo- zachodnim krańcu widnokręgu wisiała czarna pię­trząca się chmura tak nisko, źe zdawała się le­wem skrzydłem być uwieszoną na złocistym szty­lecie na wierzchołku wieży ratuszowej, niby ol­brzymia. poszarpana chorągiew. W powietrzu czuć było wilgoć. Ulicami przeciągały beczki, skra­piające kurz i turkotały fiakry. Zwrócone ku słoń­cu okna kamienic pozasłaniane były roletami; na balkonach stały nieruchomo oleandry w drewnia­nych doniczkach. Nieliczni przechodnie leniwie snuli się po trotuarach, tylko na niewielkim skwerze dokoła pluskającego wodotrysku bawiła się kupa dzieci pod okiem nianiek.

 

Było trzy kwadranse na drugą. Zosia w bron­zowym paltociku i w białym o szerokich kresach słomkowym kapeluszu z czerwono-żółtą kokardą spieszyła na pocztę. Szła prędko mimo upału. Jakieś nerwowe rozdrażnienie widać było w jej ruchach. Twarz jej była pochylona, usta ściśnięte i czoło raz poraź marszczyło się od jakichś po­sępnych, natrętnych myśli.

 

W istocie, po tej scenie, jaka się odbyła mię­dzy nią, a Ciemnickimi przy śniadaniu, powzięła już była niezłomny zamiar nie pokazywać się więcej w ich jadalni. Jak gdyby zgadując to po­stanowienie, doktor Ciemnicki spotkawszy ją, gdy szła z lekcji z pierwszego piętra, wszedł z nią do jej pokoiku (cóż, przecież mu tego zabronić nie mogla) i zaczął przepraszać za niegrzeczność ojca.

 

Trzeba wybaczyć staruszkowi jego gadaninę. Sta­rość nie wesele, człowiek z wiekiem mimowoli gorzknieje i widzi wszystko w ciemniejszych kolo­rach, szczególnie jeżeli to jest rzecz nowa, do której nie przywykł i której doniosłości nie rozu­mie. Rada nie rada musiała Zosia przyznać mu słuszność, musiała go zapewnić, że się nie gnie­wa, za co on w zamian zapewnił, że ojciec wię­cej już na nic podobnego sobie w obec niej nie pozwoli.

 

Następnie zaczął doktor wypytywać o jej życie,  o szczegóły służby, nadzieje na przyszłość, okazu­jąc spokojne, ale niemniej przeto szczere zainte­resowanie się. Rozmawiali z pół godziny, on sie­dząc na krześle u dużego stołu, ona u okna; drzwi od pokoju prowadzące do kuchni były o­twarte, tak że widać było krzątającą się przy pie­cu Józefowę.

 

Zosia, której z początku spotkanie z dokto­rem było nieprzyjemnem, wkrótce uczuła się po­konaną i uspokojoną spokojnym tonem rozmowy, powolnymi i statecznymi ruchami, szczerością da­leką od wszelkiej afektacji i tą przyjacielską do- brodusznością, z jaką tłumaczył jej nietaktowne zachowanie się ojca lub z jaką uśmiechał się słuchając jej marzeń o przyszłości staropanień- skiej gdzieś w samotnym domku w głuchej mie­ścinie.

 

Teraz mogła mu się lepiej przypatrzyć. Nie był wcale taki surowy ani straszny, jak jej się wydał w pierwszej chwili. W oczach jego nie igrały owe złowrogie iskierki, które ją tak mię­szały i męczyły. Był zupełnie spokojnym, prostym i naturalnym, a poczucie własnej siły i pewności siebie dodawało mu jakiegoś nadzwyczajnego w jej oczach uroku. Mimo woli nasuwała jej się myśl:

 

— Ot, gdyby to módz wędrować przez życie, wspartą na silnem ramieniu takiego człowieka!

 

Ale życzenie to dalekiem było od uczuciowego zabarwienia, któreby mógł zakłócić spokojny stru­myk ich rozmowy. Był to wniosek czysto logi­czny, teoretyczny, nie zarywający serca i nie bu­rzący krwi. Wiedziała, że to rzecz niemożliwa i nie robiła sobie żadnych iluzyj.

 

A przecież obiad, na który ona wbrew swe­mu postanowieniu poszła do wspólnej jadalni, znowu rozdrażnił i roznerwował ją. w wysokim stopniu. Wprawdzie stary Ciemnicki tym razem milczał, a doktor mówił; rozmowa rzecz oczywi­sta wcale inny miała charakter, niż poprzednie docinki ojca, lecz właśnie dlatego uderzyła ją z całkiem innej, niespodzianej strony, i tem silniej­sze wywarła na niej wrażenie.

 

Ni stąd ni z owąd rozpoczął doktor rzecz o swej narzeczonej. Pokazał Zosi parę jej listów pi­sanych po niemiecku, odczytał nawet ich tekst i prosił o radę. Bo to kobiety na kobietach zawsze lepiej się rozumieją, niż mężczyźni, zaś listy obe­cne zdaniem jego zdradzają zupełną nieharmonij­ność ich charakterów, brak u narzeczonej miłości ku niemu i nawet prostej delikatności, powierz­chowność myślenia, egoizm i inne podobne przy­wary. Biedna Zosia pociła się przy tej rozmowie, gdyż tekstu listów, pisanych w znacznej cżęści w djałekcie wiedeńskim, zrozumieć dobrze nie mo­gła, a te urywki, które zrozumiała, wydały się jej bardzo banalnymi i nic nie mówiącymi. Przypa­trywała się tylko charakterowi pisma, ale i ten był niewyraźny, ni to żeński, ni męski.

 

Rzecz więc oczywista, że żadnego swego zda­nia o tych listach i ich autorze wypowiedzieć nie mogła. Doktor też nie bardzo na to nalegał. Zda­wało się, jakoby listy te były dla niego pretek­stem dla wyłuszczenia przed Zosią swych poglądów na miłość, na życie rodzinne. Harmonja  charakterów, temperamentów, sympatyj — oto gló­wna rzecz. O majątek mu nie chodzi — majątek w jego głowie i rękach. Woli rozerwać te węzły, w które i tak prawie mimo swej woli został wplątany. Na ucho przyznał się Zosi, że narze­czona jego jest tylko o dwa lata od niego młod­szą, a dla panienki to już wiek wcale poważny. Razi go zresztą u jego narzeczonej brak wszelkiej myśli o życiu, jego zadaniach i obowiązkach. Ko­bieta, która o niczem nie myśli prócz strojów i rozrywek, która nie potrafi stać sama na wła­snych nogach, żyć w danym razie własnym prze­mysłem i własną pracą, taka kobieta obecnie i w życiu rodzinnem nie odpowie swemu zadaniu. Bo jakież ona wychowanie da swym dzieciom? Jakim sposobem potrafi podtrzymać męża w chwilach zwątpienia i przeciwności? A majątek choćby naj­większy, nikogo nie zaasekuruje ani od zwątpień i zgryzot, ani nawet od nędzy materjalnej.

 

Słowa płynęły doktorowi gładko, potoczyście, jak szemrzące fale, a każde z nich z dziwnym ja­kimś impetem uderzało w pierś biednej dziewczy­ny. Co ją w nich tak wzruszało i niepokoiło i zarazem tak radośnem przejmowało drżeniem? Przecież nic tu nie mówiono pod jej adresem, a osoba, która dała powód do tych zwierzeń, była jej zupełnie obcą i nieznaną.

 

Prawda, doktor wypowiadał jasno i dobitnie wiele takich myśli, do których i ona sama przy­szła drogą doświadczenia i pracy mózgowej, lecz dlaczegóż myśli te, przez jego usta wypowiedzia­ne, były w jej oczach tak nowemi, ponętnemi i cennemi, wylatywały przed jej umysłem niby świetne ogniste rakiety? Kilka razy doktor niby nieumyślnie dotknął — bardzo delikatnie, co prawda—takich rzeczy, które nieraz stanowiły przed­miot jej tajemnych marzeń i cichych, prawie nie­świadomych pragnień,—i na każdą taką wzmiankę Zosia czuła coś niby dotknięcie pajęczyny i prze­bieganie prądu elektrycznego po całem ciele.

 

Nie dziw więc, że przez cały czas obiadu pod wpływem tych rozmów i zwierzeń doktora sie­działa niby zaczarowana, raz rumieniąc się, to znowu blednąc, czasem tylko, z widocznym wy­siłkiem, dla przyzwoitości odzywając się jakiemś słowem. Jadła mało, lecz za to wypiła parę szkla­nek wody, tłumacząc się upałem. Doktor gadając, nie patrzył na nią, jak gdyby wiedział, że wyraz jego oczu wywiera na nią przygnębiające wraże­nie. Lecz właśnie to, że na nią nie patrzył, do­dawało słowom jego więcej siły i harmonji. Mimo niewzruszonego spokoju i suchej na pozór teore­tyczności dyskursu doktora Zosia parę razy wy­buchała śmiechem przy jego słowach, a raz przy jakimś całkiem ogólnikowym frazesie czuła wyra­źnie, że oczy jej nabiegły łzami.

 

— Tfu, to djabeł wcielony!—szepnęła wstrzą­sając się cała, gdy wybiegłszy na ulicę uwolniła się wreszcie od magnetycznego wpływu tej roz­mowy. Biegła prędko, dążąc ku poczcie, chociaż miała jeszcze kwadrans czasu. Wzburzone fale u- czuć, pragnień i wyobrażeń , które kotłowały w jej wnętrzu, wymagały żywego ruchu fizycznego dla przywrócenia równowagi. Lecz wzburzenie to nie było jej przykrem. Zdawało jej się, że brodzi wśród kłębiącej się, ciepłej i różowo zabarwionej mgły, wśród której trzeba oddychać głęboko, peł­ną piersią, i którą przebywszy, zobaczy naraz no­we jakieś, szerokie i wspaniale horyzonty, o któ­rych teraz żadnego nie ma pojęcia.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №202 (22.VII.1888), s.2-3]

 

 

7)

 

(Ciąg dalszy).

 

Starała się myśleć o jego narzeczonej. Przed­stawiała ją sobie jako starą, brzydką Niemkę, o płowych włosach i wybladłych, głupich oczach, chudą i nieznośnie dumną ze swego majątku. Widziała już, jak ona obejmuje szyję doktora swemi kościstemi rękami, jak wpija się w jego usta swemi dużemi i bezkrwistemi wargami, sły­szała nawet głos jej, przesadnie pieszczotliwy, a zarazem niemiłosiernie piskliwy „Mein Liebehr!“ i poczuła jakiś żal głęboki. Nie żal jej było spe­cjalnie doktora, ale tego zasobu sił życiowych, rozumu, spokoju i szczęścia, który przez to mał­żeństwo musiał być zmarnowanym. I po co ? w jakim celu? Co mu z jej majątku, którego nie potrzebuje? I co mu właśnie zawinił kraj ojczy­sty, że dla takiego „szczęścia“ chce go porzucać? Nie, takie małżeństwo byłoby ze strony doktora szaleństwem, grzechem i świadectwem o braku pa­trjotyzmu!

 

Tak rozmyślając ani się spostrzegła, jak była już blisko budynku pocztowego. Dopiero na skrę­cie ulicy, prowadzącej ku poczcie, zatrzymała się machinalnie. Od prędkiego chodu tchu jej zabra­kło, pot oblewał czoło. Musiała odpocząć, i mi­mowoli wzrok utkwiła w afiszach, któremi oble­piony był róg kamienicy. Szary mur, upstrzony różnokolorowemi szmatami papieru, naklejanemi co dzień, zdzieranemi bezładnie, wyglądał jak arlekin. A przecież ile głębokich dramatów kryły w sobie nieraz te pstrokate papierowe łachmany! Tu długi a wąski pas ogniście czerwony zda się wykrzykuje z całego gardła: „Wódka potaniała! Gdzie? U Wilhelma Adama!“ Ówdzie znów skro­mnie tuli się nabazgrane na ćwiartce papieru drżącą kobiecą dłonią: „Stancia kontem zaraz do wynajencia“ i myśl Zosi, zmęczona długim pochodem w jednym kierunku, ze świeżą siłą leci gdzie indziej, na ubogie poddasze lub w ciemne sutereny, gdzie jakaś biedna praczka lub poslu­gaczka ciężkim codziennym trudem zdobywa so­bie kawałek czarnego chleba, zmuszona liczyć się z każdym centem, z każdym galgankiem, a teraz nagle z nastaniem gorącej pory, gdy państwo porozjeżdżało się na ferje lub do wód, widzi luki w swym budżecie i pragnie powetować dotkliwą stratę bodaj ofiarą z własnego spokoju i własnej wygody, pragnie wynająć połowę swego małego, cichego mieszkanka, i ze drżeniem, z modlitwą na ustach, czeka dzień po dniu, „kogo to jej pan Bóg przyszłe.“

 

Lecz nagle myśl jej urwała się, zamarła, ni­by piorunem rażona. Szeroko otwarte oczy nie­ruchomie utkwiły w afiszu pośmiertnym, który, zdawało się, tańczył przed nią swemi dużemi, czarnemi literami. Na wpółotwartych ustach Zosi zamarł krzyk zdziwienia i przerażenia zarazem.

 

„Olga Niewierska, ck. manipulatka pocztowa, po krótkiej ale ciężkiej słabości zmarła dziś w 20. wiośnie życia. Pogrzeb odbędzie się d. 15. b. m. Nieutulona w żalu matka zaprasza wszystkich krewnych i znajomych na ten smutny obrzęd.“

 

Zosia już drugi i trzeci raz odczytywała te słowa, które jak ziarna gradu wpadały w jej u­mysł, nie wiążąc się w żadną żywą całość, w ża­dne wyobrażenie. Olga Niewierska, jej najlepsza przyjaciółka, po krótkiej, ale ciężkiej słabości... co to znaczy? Wszak Ólga przedwczoraj jeszcze była w służbie, zdrowiuteńka, choć smutna i za­myślona jak zwykle. Gdy Zosia przyszła, by ją zluzować w służbie, Olga rzuciła się jej na szyję i zaczęła ją całować, śmiejąc się głośno. Gdy ją zapytała Zosia, czego się tak cieszy, odpowiedzia­ła, że dostała od dyrekcji urlop i że wyjedzie na wieś na całe dwa tygodnie. „Ach jaka ja... będę... szczęśliwa! A ty biedna Zosienku, zostaniesz tu­taj!“ I łzy zakręciły się w jej ślicznych oczach, i znowu zaczęta ściskać i całować Zosię, aż pani Grozicka ostrym tonem upomniała je obie, że tu biuro urzędowe, a nie pensjonat. To było jeszcze przedwczoraj w południe — a dziś! Dziś Olga umarła!

 

— Boże kochany! Cóż jej się stało? Go to może znaczyć ? — zawołała Zosia i jak gdyby wła­snym oczom nie wierząc, ciągle wpatrywała się w afisz. Ale afisz nie dawał żadnej odpowiedzi na jej pytania, i swoją martwą, trupią fizjognomją powtarzał wciąż jedno i to samo.

 

— Nieutulona w żalu matka — powtórzyła Zosia, ciągle jeszcze nie mogąc dojść do ładu ze swemi myślami.

 

— Biedna matka! Co ona teraz pocznie?

 

I w wyobraźni jej stanęła jak żywa matka Olgi, dobroduszna, nadzwyczaj ruchliwa i uprzejma staruszka o przyjemnych rysach twarzy, które zachowały ślady dawnej piękności i pracowitego, dla drugich poświęconego życia, któremu obcemi były wszelkie zwątpienia, rozterki wewnętrzne i wyrzuty sumienia. Mimo zmarszczek i siwych włosów, twarz tej staruszki zawsze dodawała Zo­si jakiejś otuchy, jakiejś świeżości i siły, ilekroć odwidzając Olgę, miała sposobność przebyć parę godzin w jej towarzystwie.

 

— Pobiec do niej! Pocieszyć staruszkę, roz­pylać, co się stało! — szepnęła Zosia, podnosząc głowę i prostując się, jak gdyby to poczucie o­bowiązku towarzyskiego od razu dodało jej siły i zrobiło ład w jej wzburzonem sercu.

 

W tej chwili z ratusza rozległ się dzwon, wybijający drugą godzinę.

 

— Mój Boże! Niema już czasu! Służba zwło­ki nie cierpi! — zawołała z rozpaczą prawie i przyspieszonym krokiem puściła się ku poczcie, bojąc się, by i tak już nie spotkały ją ponure wejrzenia i zarzuty punktualnej jak machina pani Grozickiej, która pewnie już od dziesięciu minut siedzi przy swem biurku.

 

— Nieszczęście!—powtarzała Zosia całą dro­gę. — Biedna, biedna Olga! Nieszczęśliwa matka! I co się też tam takiego stało? Przecież Olga by­ła zdrowa, chociaż w ostatnich czasach bardzo jakoś zmizerniała! Boże mój, Boże, takie to nasze życie!

 

I spiesznym krokiem weszła w bramę bu­dynku pocztowego.

 

VI.

 

Pani Grozicka rzeczywiście już siedziała na swem miejscu i z miną najposępniejszą w świecie przyjmowała listy rekomendowane. Była to kobie­ta lat około 35, z siwiejącym już włosem, z wy­dłużoną i żółtą jak pergamin twarzą, o wybla­kłych oczach i cienkich, bezkrwistych wargach, Była wdową po jakimś zbankrutowanym kupcu; ze swego skąpego zarobku pocztowego musiała wychowywać troje drobnych dzieci. Nie dziw więc, że uginała się pod ciężarem zgryzot i prac nie tyle biurowych, ile domowych, i że ciężar ten wygasił w jej sercu wszelką iskrę wesołości i ra­dosnego na świat poglądu. Punktualna w pełnie­niu swych obowiązków, które mimo całego cięża­ru były dla niej jedyną prawie deską ratunku w fatalnem rozbiciu jej życiowego statku, była też niemniej surową i rygorystyczną w obec innych. Pracując pod jej chłodnem, czysto-biurokraty­cznem okiem, czuła Zosia podwójnie ciężar i od­powiedzialność swej służby. Chociaż pani Grozi­cka mimo całych dziesięciu lat przesiedzianych już na tern krześle przy biurze listów rekomendowa­nych nie była jeszcze niczem więcej, jak także manipulantką i na żadną wyższą rangę nie miała nadzieji, nie chcąc ruszać ze Lwowa na prowin­cję, to przecież mocą swego starszeństwa zajmo­wała w biurze dominujące stanowisko. Robiąc, co do niej należało, mimo to widziała wszystko, co robili inni w biurze. Najmniejsza opieszałość ko­leżanki, niewinny żart, głośniejszy nieco śmiech lub żywszy ruch—wszystko to spotykało się z jej karcącem wejrzeniem lub słowem. Była niejako sumieniem biura, chłodną i nie patrzącą na oso­by duszą tej machiny, która powolnie i systema­tycznie wysysała młodość, żywość i świeżość pra­cujących w niej kobiet.

 

Dziś jednak pani Grozicka mimo zwykłej swej posępności nie skarciła Zosi za chwilowe o­późnienie, a nawet, korzystając z tego, że nikt ze stron nie przychodził do biura, rozpoczęła z Zo­sią rozmowę, nim jeszcze ta zdołała się rozebrać z paltota i kapelusza.

 

— A słyszała już pani o nieszczęliwej Oldze?

 

— Boże mój!—krzyknęła Zosia,—co się też z nią stało! Właśnia teraz zobaczyłam afisz na mu­rze, że umarła.

 

— Więc pani nic nie słyszała więcej?

 

— Nic a nic! Prędzejbym się była spodzie­wała pioruna z jasnego nieba.

 

— A ja to już dawno wiedziałam, że ta dziewczyna niedobrze skończy! — rzekła, kiwając głową pani Gro sieka.

 

— Pani wiedziała? Moja złota pani, co pani wiedziała?—zawołała Zosia, i niewiedzieć dlaczego drżała na calem ciele.

 

— Proszę pani, jej całkiem co innego w gło­wie było, nie służba. Wszystko, cokolwiek zrobi­ła, trzeba było za nią przeglądać i poprawiać. Oczywiście robiła całkiem o czem innem myśląc. Skarał ją pan Bóg za moje nocne godziny, któ­rem przesiedziała, kontrolując i poprawiając jej pomyłki.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №204 (24.VII.1888), s.2-3]

 

 

 

8)

 

(Ciąg dalszy).

 

Mróz przeszedł po ciele żosi przy tych sło­wach. Ta nieprzeblagana slużbistość nawet w obliczu śmierci miała w sobie coś niekobiecego, nieludzkiego nawet, a przecież była zupełnie zro­zumiałą. Służba pocztowa, więcej może niż jaka­kolwiek inna prócz kolejowej, wymaga ścisłej punktualności i uwagi, skoncentrowanej na każdy pojedynczy szczegół, a przytem jak największego pospiechu. Jedno kółko, które obraca się mniej regularnie, mniej dokładnie i mniej prędko niż inne, psuje harmonję całej machiny. Praca jest zbiorową, a więc pomyłki jednostek idą na karb całego biura. Stąd konieczność ciągłej wzajemnej kontroli, ciągłej uwagi, wytężonej nietylko na wła­sny dział roboty, ale i na wszystko, co się ogó­łem robi w biurze.

 

Zosia zamilkła i pospiesznie zaczęła się roz­bierać, umieszczając paltot i kapelusz w szafie skarbowej, specjalnie dla pań urządzonej. Nastę­pnie milcząc usiadła przy swem biurku, w uspo­sobieniu podwójnie przygnębionem, raz niespo­dzianą wiadomością o śmierci przyjaciółki, a po­wtóre zarzutem pani Grozickiej, rzuconym na jej świeżą mogiłę. Biurko zawalone było całym sto­sem listów poste restante, które należało jak naj­prędzej rozsortować — osobno zwykłe, a osobno rekomendowane, następnie uporządkować je we­dle abecadła i poukładać w osobnych półeczkach szafy. Niemniej też trzeba było uważać na osobne półeczki stałych abonentów, którzy płacą pewną sumę roczną za to, by w ekspedycji pocztowej mieć osobne miejsce dla listów i przesyłek nad­chodzących pod ich adresem.

 

Czynność ta wskutek formalistyki i dro­bnoslkowości uciążliwa i skomplikowana, wcale nie jest tak mało ważną, jaby się to zdawać mo­gło. Sortując listy, przypomniała sobie Zosia fakt z pierwszych tygodni swej służby biurowej. W pospiechu i pomięszaniu rzuciła była jeden list poste restante, znaczony literami A. Z. — zamiast do skrzynki A. — w przeciwległy kąt szafy, do skrzynki Z. Tegoż samego dnia przychodzi jakiś młody człowiek i pyta o list A. Z. Przeglądną­wszy wszystkie listy w skrzynce A, Zosia odpo­wiedziała, że listu takiego nie ma. Na drugi dzień przychodzi ten sam młodzieniec z twarzą pełną trwogi i obawy i pyta o list pod tymże adresem. Listu nie ma. Młody człowiek stanął jak osłupiały u kraty i nie ruszał się z miejsca.

 

— Proszę pani jeszcze raz się przypatrzyć — rzekł on drżącym, ale pokornym głosem. — List taki powinien być.

 

Żosia przepatrzyła jeszcze raz skrzynkę—A. Z. listu nie ma.

 

— Może przyjdzie z najbliżsą ekspedycją — rzekła na traf szczęścia, chcąc się pozbyć na­tręta.

 

— A kiedyż przychodzi najbliższa ekspedycja? — zapytał.

 

— Za godzinę.

 

— Za godzinę ? Dobrze, przyjdę za godzinę.

 

I odwróciwszy się, chwilę jeszcze stał, jak osłupiały, szepcząc:

 

— To nie może być! To nie może być, że­by nawet nie odpisał! Jeszcze godzinę prze­czekam !

 

I wyszedł, ciągle rozmawiając ze sobą. Punk­tualnie za godzinę wrócił. Twarz jego, chuda i żółta, przez tę godzinę pozieleniała prawie. Widać było, że przebył przez tę godzinę ciężkie męki. Milcząc stanął u drewnianej kraty, utkwiwszy swe duże oczy w twarz Zosi, jak gdyby od niej czekał wyroku, rozstrzygającego o życiu lub śmierci.

 

— Proszę pana, listu z adresem A. Z. nie ma — rzekła Zosia z urzędową powagą.

 

— Nie ma! — zawołał młody człowiek gło­sem pełnym rozpaczy. — Gzy na prawdę nie ma?

 

— Cóż ja pana będę oszukiwać? — ofuknęła go Zosia.

 

— Niech się pani nie gniewa — odrzekł młody człowiek. — Ja mam wiadomość, że list musi być. A list ten jest dla mnie bardzo wa­żny. List ten, proszę pani, decyduje o mojej przy­szłości, o mojem życiu... lub śmierci.

 

— Cóż ja na to panu poradzę, jeżeli listu tego nie ma ?

 

Młody człowiek zbladł jeszcze bardziej i stał na miejscu, silnie przycisnąwszy czoło do drewnia­nej kraty. W tej chwili pani Grozicka mimo na­wału pracy wstała ze swego krzesła, przystąpiła do Zosi i szepnęła jej :

 

— A niech też pani zajrzy do skrzynki Z.

 

Zosia wypatrzyła się na nią nawpół ze zdzi­wieniem, a nawpół z odcieniem wyrzutu, lecz mimo to milcząc, pospiesznie wyjęła wszystkie li­sty złożone w skrzynce Z. Pierwszym, który wpadł jej w oczy, był list pod adresem A. Z., nadany w Podwołoczyskach, najniewątpliwiej ten sam, o który z taką niecierpliwością dopytywał się młody człowiek. Zosia zbladła i ledwie dosłyszalnym gło­sem rzekła :

 

— Jest list dla pana.

 

— Jest? — krzyknął młody człowiek u kraty i w tej chwili padł zemdlony, jak nieżywy.

 

Zosia do śmierci nie zapomni tego wejrzenia, jakie rzucał młody człowiek, gdy ocucony, z fatal­nym listem w ręku, odchodził z biura. Głęboki żal, i wyrzut i wdzięczność mięszały się w tem wejrzeniu. Zosia wyjrzała za nim przez okno — szedł zwolna, chwiejnym krokiem, jak gdyby nie mogąc jeszcze wyjść z osłupienia. Znikł wreszcie na skręcie ulicy. Od tego czasu Zosia nigdy go już więcej nie widziała, ani też nie mogła się do­wiedzieć o treści owego listu. Była to jednak pierwsza i bardzo dobitna lekcja cierpliwości i troskliwości, jaką dała jej pocztowa karjera.

 

Dziś mimowoli przypomniał się jej ten epi­zod przy sortowaniu listów pod wpływem zarzu­tów, podniesionych przez panią Grozicką przeciw jej zmarłej przyjaciółce. Poczuła się tymi zarzuta­mi w części także dotkniętą i pracowała ze zdwo­joną gorliwością, ze zmarszczonem czołem. Kilka razy przerywały jej strony, zgłaszające się po li­sty. Obsługiwała je milcząc, pospiesznie i cierpli­wie i natychmiast zasiadała znowu przy biurku.

 

Naraz wpadł jej do rąk list adresowany na jej imię. Przerwał on monotonność jej zajęcia, zdziwił ją momentalnie, wydał jej się czemś w rodzaju tego kamyka, który złośliwa ręka włoży między zęby lub w klapę machiny, by na chwilę zahamować jej ruch lub zwichnąć jego prawidło­wość. Za drugiem jednak wejrzeniem przekonała się, że adres pisany był ręką Stokłosa. Pozostała spokojną, obojętną prawie. Odłożyła list na bok, a sama kończyła sortowanie i rozlokowywanie li­stów w odpowiednie skrzynki dużej szafy ekspe­dycyjnej.

 

Naraz pani Grozicką, korzystając z chwilowe­go braku publiczności w biurze, znowu przerwała milczenie, nie przestając jednakże pracować, po­chylona nad dużą książką nadawczą.

 

— I wyobraź sobie pani, panna Olga otru­ła się!

 

— Go ? otruła się! — zawołała Zosia z prze­rażeniem. — Go pani mówisz? To nie może być!

 

— Mówił mi oficjał Vymazal, który mieszka tuż obok nich. Dziś rano o godzinie czwartej matka posłyszała w jej pokoiku jęki i stękanie. Przybiegła a córka wije się na łóżku w boleściach. Pyta jej się: co ci, Oluniu? — Nic mamo! — Ale czegóż krzyczysz? Boli cię co? — Nie, mamo — i zęby zaciska, by nie krzyczeć, aż posiniała, a tu coś nią aż rzuca kurczowo, palce wpiły się w po­duszkę, piana z ust występuje. — Bój się Boga, Olu — wola matka — co ci jest? Może posłać po doktora? — Nie mamo, nie potrzeba, idźcie spać, to minie! —Ale matka już jej nie słuchała. Natychmiast zbudziła pana Vymazala, który tuż obok nich mieszka i posłała go po doktora. Do­póki ten nie znalazł lekarza i przywiódł go na miejsce, minęła dobra godzina. Ratunek był już za późny, a w ciągu dalszej godziny Olga skonała.

 

Zosia słuchała tych słów ze wzrastającem przerażeniem.

 

— Ależ bój się pani Boga! — krzyknęła — czy naprawdę otruła się?

 

— Niema najmniejszej wątpliwości. Lekarz poznał na pierwszy rzut oka. Nie mógł tylko poznać, jaka to trucizna; rozmaite antydota, jakie jej zadawał — nie skutkowały. Zdaje się zresztą, że zażyła truciznę jeszcze gdzieś koło północy i parę godzin męczyła się, milcząc, by nie zbudzić matki. Dopiero gdy skutek objawił się zupełnie i ratunek był niemożliwym...

 

— Mój Boże! mój Boże! — wolała Zosia ła­miąc ręce. — Ależ to okropne! Biedna Ola! Ale cóż ją mogło popchnąć do takiego rozpączliwego kroku ?

 

— Lekkomyślność, proszę pani — surowo i stanowczo odpowiedziała pani Grozicką.

 

Zosia wpatrywała się w nią pytającym wzro­kiem.

 

— Natychmiast po jej śmierci — mówiła przyciszonym nieco głosem pani Grozicką — skon­statował lekarz, że śmierć wzięła nie jedną ofiarę, ale dwie.

 

— O Boże! — zawołała Zosia.

 

— Tak jest. A pan Vymazal jako ich sąsiad wiedział od dawna o stosunku Olgi z pewnym akademikiem, który ponoś miał się z nią żenić, ale przed pól rokiem pedał się na służbę sądową do Bośnji. Zdaje się, że tutaj szukać należy klucza do całej tej historji.

 

Zosia siedziała jak nieżywa. Zbudziło ją z o­słupienia dopiero zapytanie jakiejś panieneczki, niby szwaczki, niby panny sklepowej.

 

— Proszę pani, czy nie ma dla mnie listu pod adresem: Karolina Ptaszek?

 

Zosia machinalnie wynalazła list adresowany męską, niewprawną do pisania ręką, podała go uradowanej dziewczynie i siadła napowrót, usiłu­jąc uporządkować swe myśli. Pani Grozicką jednak nie cały jeszcze zapas swych nabojów wystrzelała.

 

— I wyobraź sobie pani, natychmiast na do­niesienie doktora przybyła komisja sądowo-lekar­ska. Trupa wzięto do kostnicy, gdzie go dziś mają sekcjonować, a sąd zarządził śledztwo, skąd i jaką miała ona truciznę. I cóż się pokazało ? Biedaczka właściwie nie chciała sobie odbierać życia. Chciała tylko, wie pani — tu pani Grozicką zbliżyła się do Zosi i szepnęła jej do ucha słów parę, od których twarz Zosi pąsowym oblała się rumieńcem, a po chwili pokryła się straszną bladością — bo­jąc się utracić służbę na poczcie i zaszkodzić in­nym kociętom, pozostającym w publicznej służbie. Tak, proszę pani, tak napisała w liście do matki na kilka chwil przed nadejściem doktora. Cóż więc czyni? Wyszukała sobie gdzieś jakąś babę z gór, która jej obiecała za parę guldenów ugotować jakieś ziele, co wszystkiemu złemu zaradzi. Otóż nie wiedzieć, czy baba ta kiepskie ziele ugotowała, czy może biedna Olga zażyła podwójną dawkę, dość, że zamiast zatrzeć ślad swej lekkomyślności, sama ją życiem przepłaciła.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №205 (25.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

9)

 

(Ciąg dalszy).

 

— Okropne! Okropne! — szeptała Zosia, a jej żywa wyobraźnia podchwytywała każde słowo Gro­zickiej i przekształcała je w żywe obrazy o prze­rażającej plastyczności i wyrazistości. Widziała Olgę, która prócz ślicznych oczu wcale nie była przystojną, na potajemnych schadzkach z ukocha­nym; wyobrażała sobie, jak powodując się swym gorącym temperamentem i jego pieszczotami i na­mowami traci na chwilę z oczu granicę, przez którą obowiązujący porządek społeczny bezkarnie przechodzić nie pozwala... Lecz najżywiej, aż do poczucia boleści fizycznej wyobrażała sobie jej cierpienia, gdy rozbiła się jej nadzieja na rychłe poprawienie popełnionego błędu, gdy zdradził ją ukochany, a równocześnie zwolna, ale z nieuni­knioną koniecznością zapowiadały się skutki chwi­lowego zapomnienia. Teraz dopiero zaczęła Zosia rozumieć cały stan duszy swej przyjaciółki w o­statnich czasach, ciągłe zamyślenie i smutek tej swawolnej niegdyś szczebiotki, częste i nagłe zmiany w jej humorze, niepojętą draźliwość, gwał­towne skoki od śmiechu do łez, lub też napady dziwnego jakiegoś marzycielstwa, którego u niej dawniej ani krzty nie było. Łzy gwałtem cisnęły się do oczu Zosi i dusiły ją w gardle, gdy wspo­mniała, jak często Olga, osobliwie w ostatnich  dniach, usiadłszy z nią gdzieś w kąciku, szeptem, szybko, z przerywanym oddechem malowała przed nią szczęście macierzyństwa, którego nie znała, i które przystrajała w najcudniejsze kwiaty swej wyobraźni. Ach Boże— mawiała,—mieć takie ma­lutkie-malutkie dzieciątko, móc je pieścić i tulić, nazwać je swojem—co za szczęście! Nie chcę nie­ba, tylko dzień jeden takiego szczęścia. Widzieć, jak się to maleństwo trzepie, jak wyciąga ku to­bie swe mięciuchne, okrąglutkie rączki, jak się u­śmiecha róźowemi usteczkami, jak przylgnie ku twej piersi całą swą drobniutką istotą—i czuć, że to twoje, część ciebie samej — och Zosieńko! tylko dzień, tylko godzinę takiego szczęścia, a potem gotowa jestem umrzeć w największych męczar­niach !

 

I jakaż okropna męka, jakie piekło musiało szaleć w duszy tej nieszczęśliwej, która tak czu­jąc i tak myśląc, poważyła się podnieść rękę na tę żywą istotę we własnem łonie!

 

Zosia zerwała się i zaczęta żywo chodzić po biurze, starając się odpędzić od siebie tę myśl okropną, która wcisnęła się w jej mózg i mroziła krew w żyłach. Lecz myśl natrętna ciągle powra­cała, coraz to nowe szczegóły podsuwała pod swój mikroskop i stawiła przed oczyma Zosi z nieubłaganą plastyką. Cała skala gwałtownych i boleśnych uczuć od pierwszego kroku, zrobionego dla odszukania fatalnej baby aż do zażycia truci­zny, — cały ten dramat okropny pełen walk we­wnętrznych, uniżeń, obaw, rozpaczy i porywów czułości stanął jej przed oczyma. A przecież ta kobieta, którą biurokratyczne i formalistyczne du­sze nazwą upadłą i lekkomyślną, w chwilach, gdy taka straszna w jej wnętrzu toczyła się walka, mogła pracować w biurze ze spokojną miną, u­przejmie i cierpliwie obsługiwać publiczność, u­dawać wesołą śród wesołych koleżanek i ani sło­wem przed nikim na świecie nie zdradzić swego cierpienia! Go więcej, właśnie dlatego, by swym upadkiem nie skompromitować koleżanek, odwa­żyła się na zbrodnię. Zosia- uczuła formalną trwo­gę przed cichem bohaterstwem tej dziewczyny. Jej błąd, który chciała naprawić zbrodnią, całe to fatalne koło pierwszego zła, które ciągnie za sobą następne, dopóki nie pochłonie całej duszy, całej istoty ludzkiej — cały ten odmęt znikł z przed o­czu Zosi. W mętnych jego falach widziała tylko jedno — nieszczęśliwą ofiarę z sercem przeszytem siedmiu mieczami, widziała wjelką miłość i ogro­mną boleść, za które odpuszczone bywają i naj­większe przewinienia.

 

Teraz też jasno stanęły jej przed oczyma wszystkie przejścia ostatniego aktu okropnego dra­matu. Wszystko miało się odbyć po cichu, by nikt, a osobliwie ukochana matka nie wiedziała o niczem. Pod grozą strachów na pół rzeczywi­stych, a na pól wyobraźnią jeszcze rozdętych do kolosalnych rozmiarów nieszczęśliwa dziewczyna, wypiła przepisaną dawkę odwaru. Być może, że wiejska lekarka dała jej kilka dawek z polece­niem—pić w znaczniejszych odstępach czasu. Lecz gdy w organizmie poczuła pierwsze skutki odwa­ru, gdy przed oczyma jej stanął cały ogrom, ca­ła okrutna nienaturalność popełnionej zbrodni, gdy pomyślała, że wszystkie jej nadzieje rosko­szy macierzyństwa zginęły w tej chwili bezpowrotnie, a z niemi zginął i spokój sumienia, zginęła wszelka możność prawdziwej radości i szczęśliwe­go życia, — wtenczas nagle zachmurzył się cały horyzont jej umysłu, ogarnęła ją bezdenna cie­mność i rozpacz, i w jej przystępie jednym tchem wypiła wszystek płyn, woląc od razu zakończyć wszystko.

 

— Okropne! Okropne! — szeptała Zosia spie­czonemi ustami. W głowie jej się mąciło — czuła jakiś okrutny ciężar na sercu, który ją gniótł i dusił. Dopiero łzy, które po chwili polały się rzę­siście, ulżyły jej. Na szczęście była to godzina, kiedy do biura najmniej przychodziło stron. Zo­sia usiadła w kąciku za drzwiami i płakała rze­wnie, od czasu do czasu tylko ocierając łzy i wy­chodząc ze swego ukrycia, by obsłużyć niecierpli­wych gości, tupiących nogami u okienka.

 

We łzach rozpływały się też ostre groty bó­lu, lżejszym się robił ciężar przygniatający jej pierś. Czuła tylko wielką litość dla wszystkich cierpiących nawet z własnej winy, ogromny żal nad powszechnem cierpieniem życia ludzkiego. Postanowiła jak najczęściej odwidzać i pocieszać strapioną matkę Olgi. I co najdziwniejsza: w jej czystej, dziewiczej wyobraźni obraz przyjaciółki upadłej i zhańbionej wcale przez to nie zmalał. Przeciwnie, poczuła dla niej niezwykłą tkliwość i uszanowanie, jak dla męczennicy.

 

VII.

 

— I czemże są wszystkie moje drobne, dzie­cięce cierpienia, zniechęcenia i rozczarowania w porównaniu z tą okropną tragedją! — pomyślała Zosia, ocierając łzy i zasiadając znowu do swego biurka, dokąd powoływała ją nowa kupa listów, przyniesionych z głównej ekspedycji pocztowej. Rzuciła się do pracy, by się uspokoić po dozna­nych wzruszeniach. Dopiero skończywszy tę pracę, rzuciła okiem na list Stokłosa, leżący tuż obok niej i dotychczas nie otwarty. Tym razem jednak dusza jej, do głębi wstrząśnięta, daleką była od wszelkich drwin i pogardy. Serce jej przejęte by­ło współczuciem także dla cierpień tego biedne­go, upośledzonego (jak jej się zdawało) półgłó­wka. Rozcięła kopertę i zaczęła czytać.

 

„Masz pani słuszność, zupełną słuszność,—pi­sał jej Stokłos. —Dopiero dzisiejszej dobitnej lekcji, którąś rm pani dała, może i bez powziętego z góry zamiaru, potrzeba było, by mi otworzyć o­czy na całą nienaturalność mego stosunku do pa­ni. Bo rzeczywiście— cóż ja osiągnąć mogę swem głupiem natręctwem? Pani mię nie kochasz, wie­dzieć o mnie nie chcesz i byłaś na tyle szczerą, żeś mi to dała poznać wcale niedwuznacznie. Dzięki ci za to! I dzięki Bogu, że się tak stało. Dziś dopiero, pod wpływem ostrego bólu wejrza­łem głębiej w siebie, w naturę swego uczu­cia i poznałem, że nie jesteśmy dla siebie stwo­rzeni, że gdybyś nawet pani, z takiego lub inne­go powodu zgodziła się zostać moją, byłoby to dla ciebie i dla mnie największem nieszczęściem. Tak jest, panno Zofio, miłość moja jest tego ro­dzaju, że zatrułaby ci życie. Gorąca, namiętna i zazdrosna miłość człowieka z wielkim zasobem fantazji, gorącej krwi i samolubstwa, człowieka, któremu los w dotychczasowem życiu skąpił wszystkiego, co można nazwać wzajemnością i szczę­ściem osobistem — ta miłość nie znałaby granic, przemieniłaby się wkrótce w szpiega, skąpca, w stróża więziennego i tyrana. Drżę na samą myśl o tych konsekwencjach, do jakichby mię ona za­prowadzić mogła, o tych nieskończonych szeregach głupstw i nietaktowności, jakiebym z tej miłości popełnić był w stanie, o tych męczarniach, jade­by mi sprawiało przez całe życie to przekonanie, że ty mię nie kochasz, kochać nie możesz, że mną pogardzasz, że się mną brzydzisz,—a z góry wiem, że takiego przekonania żadnemi zapewnieniami ani zaklęciami z głowy byś mi wybić nie mogła. Mróz mię przenika na samą myśl o tej przepaści moralnej, w którą gotówem był się rzucić, gdyby jedno skinienie twej ręki nie było mię w porę zatrzymało. A więc dzięki ci droga pani, stokro­tne dzięki za tę chwilę bólu, która zarazem ocu­ciła we mnie istotę moralną, przywróciła mię do świadomości mego obowiązku“.

 

Zosia czytała ten list ze wzrastającem zdzi­wieniem. Fakt podarcia listu Stokłosa wydał się jej czemś tak dalekiem, lak obcem jej obecnemu nastrojowi, jak gdyby między nim a chwilą obe­cną upływały lata całe. Dlatego też niezrozumiałą wydala się jej z początku rezygnacja Stokłosa, i to właśnie w chwili, kiedy ona przez jakąś dzi­wną asocjację wyobrażeń gotową była daleko przychylniej słuchać słów jego, niż dotychczas.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №206 (26.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

10)

 

(Ciąg dalszy).

 

Na chwilę pomyślała, czy cały ten wstęp nie jest wybiegiem zakochanego człowieka, frazesem zmierzającym do wywołania efektu. Spiesznie więc przewróciła kartkę, by doczytać drugą stronicę, spodziewając się, że tam znajdzie prośbę o odpi­sanie bodaj kilku słów na ten list, o widzenie się, lub o coś podobnego. Tymczasem koniec listu brzmiał sucho i prozaicznie.

 

„Od dziś nie będę już pani dokuczał swym widokiem. Właśnie wracam od notarjusza, gdzie podpisałem kontrakt sprzedaży mej realności, o której marzyłem, że sianie się gniazdem mego szczęścia i cichem schroniskiem po burzach życia. Niech idzie w obce ręce ! Ja zaś jeszcze dziś po południu wyjeżdżam ze Lwowa i spodziewam się, że nie prędko do niego powrócę".

 

Podpis autora — i nic więcej, ani słowa, dokąd odjeżdża. Żadnej prośby, żadnego żądania — nic.

 

— No, ten się prędko zdecydował, i, jak wi­dać, bardzo stanowczo — szepnęła Zosia. — Nie myślałam, by miał tak silną wolę.

 

I westchnęła. Chociaż Stoklos był jej zupełnie obojętny, to przecież w sercu jej na chwilę obu­dziło się gorzkie uczucie żalu i rozczarowania, ta­kie same, jakie ją przejmowało niegdyś, gdy je­szcze była małą dziewczynką i pod okiem ukocha­nej matki igrała na łące, uganiając się za moty­lami. Ilekroć jeden z tych latających kwiatków był już bardzo blisko jej rączek, a potem nagle spło­szony w swawolnych zygzakach frunął wysoko w górę i znikł z jej oczu, mała Zosieńka marszczyła brewki, wykrzywiała usta i z zadąsaną minką krzyczała za nim: „Niedobry! Nie potrzebuję cię!“ Obecnie jednak czasy się zmieniły i Zosia nie my­ślała dąsać się na motyla, który uleciał w sfery niepochwytne.

 

— Góż, może to i lepiej tak! Może rzeczy­wiście ma on rację — myślała, wpatrując się w kurczowo pokrzywione i nierówne, ale wyraźne litery listu.

 

Przypomniała sobie, że prawie to samo w gruncie rzeczy myślała i ona dziś rano. Lecz o ileż głębiej, szerzej patrzała na tę rzecz obecnie! Jak płytkim wydał się jej własny jej sąd ran­ny ! Jak sofistyczną i wymuszoną rezygnacja Sto­kłosa !

 

— Nie, to nieprawda, nieprawda wszystko, co popisał! — zawołała Zosia prawie na głos, tak że aż pani Grozicka obróciła się i zmierzyła ją surowym, pytającym wzrokiem. — Do takiego przekonania, jak pisze, dojść nie mógł, — snuła pa­smo swych myśli — a jeżeli je w siebie wmówił, to tylko z konieczności, by zamaskować swój wstyd i swe upokorzenie. „Nie uwierzyłbym nigdy, że mię kochasz!” Głupcze, głupcze! Jedno wej­rzenie, jeden uścisk ręki, jedno słowo prawdziwie kochającej kobiety wystarczy, żeby wpoić w cie­bie tę wiarę! „Zamęczyłbym cię swą miłością". — Zosia uśmiechnęła się napół żałośnie, na pól filu­ternie. — No chciałabym widzieć, jak byś tej sztuki dokazał. „Miłość moja przemieniłaby się w tyrana"... I to pisze człowiek, który głowę daje za to — za jedną odrobinę okazanej mu miłości czułby się w obowiązku być wdzięcznym przez całe życie! Biedny idealista! On nie wie, że do­póki tyranem jest miłość i nic innego, dopóty tyranja ta nie może być nieszczęściem ani złem, a kobieta czysta, uczciwa, kochająca i rozumna takiej tyranji nigdy się nie zlęknie!

 

W taki sposób myśl jej polemizowała z li­stem Stokłosa, wcale nie troszcząc się o to, że jeszcze dziś rano polemizowała i argumentowała w duchu wręcz przeciwnym. Wkrótce jednak o­bowiązki służbowe przerwały ten bieg myśli, a gdy po chwili znowu usiadła i spojrzała na list, to szepnęła jedynie:

 

— Cóż, niech i tak będzie! koniec, to i ko­niec ! Szczęśliwej drogi, panie Stokłosie!

 

Następnie złożyła list, włożyła go do koperty i schowała do kieszeni Tego listu drzeć i za o­kno wyrzucać nie myślała.

 

VIII.

 

Po nad murami miasta przeszła burza, krót­ka, nagła, letnia. Zagrzmiało parę razy, gęsty, gruby deszcz lunął przez dziesięć minut, a po półgodzinie wyjaśniło się znowu. Ulice były skro­pione, kurz spłukany, powietrze świeże i aroma­tyczne, o ile na to pozwalała Pełtew z przyto- kami. Zosia w swem biurze prawie nie zauwa­żała tej maleńkiej rewolucji w przyrodzie, jej du­szą miotały głębsze i potężniejsze wrażenia.

 

Dopiero nad wieczorem odetchnęła nieco. Publiczność o tej porze przestaje już tłumnie przy­chodzić, czasem tylko jaki spóźniony gość zajrzy do biura. Zosia stanęła przy oknie i wdychała chłodne, oświeżone przez burzę powietrze. Przed jej oczyma przeciągały po obu trotoarach tłumy wystrojonych kobiet i mężczyzn, używających przechadzki, turkotały fiakry i powozy, rozlegały się okrzyki przekupniów sprzedających wiśnie, zwolna lecz nieprzerwanie pulsowało życie miejskie.

 

I umysł Zosi, zmęczony dotychczasowemu wrażeniami, odpoczywał. Nastąpiła pauza w jej myślach, jedna z owych błogosławionych pauz, jakich doznawać może tylko młody, zdrowy umysł, który posiada jeszcze zdolność odradzania się z własnych źródeł, a w chwilach zmęczenia jak su­cha gąbka otwiera tysiące porów i oczek i wsysa niemi nowe wrażenia, wsysa cały ogrom zewnę­trznego świata, piękna przyrody i życia ludzkiego, by nasyciwszy się tym różnobarwnym materjałem, rozpocząć następnie nową pracę w spokojniejszem tempie i z nową siłą. Na chwilę Zosia zapomniała o wszystkiem, co przeżyła do niedawna, była je­dynie gąbką wsysającą w siebie nowe wrażenia, czuła się, tak jak dziś rano, tylko żywą istotą, widzącą, słyszącą i czującą, i niczem więcej. Zda­wało jej się, że jest wiotką, chwiejącą się trzciną, która stoi po kolana w wodzie u brzegu bystrej rzeki. Zwolna chwieje się trzcina, kołysana lekką falą, z cicha szeleści swym siostrom do wtóru i w zadumie spogląda na wspaniałe tratwy, suche gałęzie, dzikie ptaki i trupy ludzkie płynące tuż kolo niej na wezbranych falach. Dokąd płyną i po co ? Ktoby tam pytał! A kto wie, może w najbliższej chwili jeden z tych płynących potę­żnych przedmiotów, popchnięty jakiemś przypad­kowem szturchnięciem zawadzi i zdruzgoce, zła­mie i z korzeniem wyrwie słabą, wiotką trzcinę?...

 

— Dobry wieczór pani! — dał się w tej chwili u drzwi biura słyszeć znajomy głos. Zosia wzdrygnęła się i odskoczyła od okna. U kraty drewnianej naprzeciw jej biurka stal doktor Cie­mnicki, schyliwszy swą potężną postać, by swą twarz ukazać przez kratę.

 

— A, dobry wieczór panu! — odpowiedziała Zosia.

 

— Mam tu do pani dwa interesiki — rzekł doktor z lekkiem skinieniem głowy. — Przedewszy­stkiem chciałbym nadać ten oto list jako reko­mendowany — wszak to do pani?...

 

I nie czekając odpowiedzi, wcisnął Zosi list do ręki, chociaż wiedział, że rekomendowanie nie do niej należy.

 

— Nie, proszę pana — odpowiedziała Zosia — to do pani Grozickiej, zaraz będzie nadany.

 

I wstawszy udała się do biurka Grozickiej. Że po drodze, przechodząc koło lampy, przeczy­tała adres: Amalie Schmidt, Wien, Ottakring, Haus nr. 17, I. Stok, 10 Thtir — to przecież było rzeczą całkiem naturalną.

 

Po chwili list. był wpisany, Zosia wręczyła doktorowi recepis i wzięta od niego 15 centów porta.

 

— Ślicznie pani dziękuję! — rzekł doktor, chowając recepis...

 

— A jakiż drugi pański interes ? — zapytała Zosia myśląc, że doktor zapomniał i zabiera się do wyjścia.

 

— Zawiadomić panią, że nasz stróż, który zwykle panią wieczór odprowadza do domu, na­gle zachorował.

 

— Oj, cóż mu takiego jest? — zawołała Zosia.

 

— Nie wiem, co mu jest — obojętnie odpo­wiedział doktor — wiem, że dziś przyjść nie mo­że, i jeżeli pani pozwoli, to ja spełnię dziś rolę gardę des dames i odprowadzę panią do domu.

 

— O, bardzom panu wdzięczna — zawołała Zosia. — Tylko czy nie lepiejby było, żebyś pan był tego biednego stróża opatrzył? Jabym sobie i sama dała rady.

 

— Niech się pani nie lęka o stróża! — rzekł doktor. — Poszedł tam do niego mój kolega. — A długo jeszcze pani tutaj pokutować musi w biurze? — dodał z uśmiechem.

 

— O nie! Już pół do dziewiątej — rzekła Zosia, spoglądając na zegarek. — O dziewiątej kończy się nasza służba. Niech pan będzie ła­skaw wejść tutaj do naszej klatki i usiąść na chwileczkę. Mam jeszcze nieco roboty, ale na­tychmiast się uporam.

 

Doktor chętnie i bez ceremonji wszedł za przegródkę.

 

— Pan doktor Giemnicki. Pani Grozicka! — rzekła Zosia, znajomiąc ich wzajemnie. Pani Gro­zicka wstała i ukłoniła się, z podełba spojrzawszy na Zosię.

 

— Bardzo mi przyjemnie — rzekła swym suchym głosem. — Ojca pańskiego znałam nie­gdyś, za lepszych czasów. Bywał u nas nawet. Dziś czasy się zmieniły.

 

W tych słowach tyle leżało goryczy, że do­ktor wzdrygnął się, jak gdyby poczuł dotknięcie pokrzywy.

 

— Ojciec mój mało gdzie wychodzi, a o do­mu pani dobrodziejki często wspomina z wielką sympatją — skłamał doktor, by zatrzeć nieprzy­jemne wrażenie przemowy pani Grozickiej. Ta jednak nie słuchała już jego komplementu, ale odwróciwszy się, znowu usiadła przy swem biur­ku i zagłębiła się w swych papierach i rece­pisach.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №207 (27.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

11)

 

(Ciąg dalszy).

 

Doktor usiadł koło biurka Zosi u lewego ro­gu, profilem ku niej zwrócony. Milczał i rozglądał nędzne, szablonowo-urzędowe umeblowanie tej klatki, dopóki Zosia zajętą była spisywaniem i porządkowaniem listów na dzień następny.

 

— Co to za pani, do której pan list podał ? — rzekła wreszcie spokojnie, nie podnosząc gło­wy od roboty.

 

— Moja narzeczona — odparł również spo­kojnie doktor.

 

— Tak? — I znowu umilkła, tylko pióro zwolna biegło po papierze.

 

— Napisałem jej to — mówił dalej doktor tonem niezłomnego zdecydowania — co mi dy­ktowało sumienie. Napisałem jej, że ją nie ko­cham i kochać nie mogę, a bez miłości żenić się nie myślę.

 

Zosia zaprzestała pisania i podniosła na nie­go oczy.

 

— Co pan mówi?!

 

— Prawdę. Ofiara jednej strony w małżeń­stwie jest tylko głupotą lub tchórzostwem ofia­rującej się strony, a zawsze jest bezcelową i bez­skuteczną. Takiej roli w małżeństwie grać nie chcę za wszystkie skarby świata. Tom jej też na­pisał. Jutro odsyłam jej pierścionek.

 

— Czy tylko nie zanadto pospiesznieś pan postąpił? — zapytała Zosia z uśmiechem. — Mo­że pan rzeczywiście kochasz pannę Amalję Schmidt, a tylko w oddaleniu od niej na chwilę panu się wydało, że ją pan nie kochasz?

 

— No — rzekł doktor uśmiechając się na pól melancholijnie a na pół szyderczo i nie spu­szczając oka z jej postaci — trzeba tylko raz wi­dzieć pannę Amalję, raz z nią pomówić, by mieć pewność, że żaden nierozważny krok nie jest wobec niej możliwym.

 

— Czy tak ? — rzekła Zosia. — No, ale pan ostro sądzi! Nie daj Boże nikomu podpaść pod pański sąd, ostrzejszy od pańskich skalpeli! Bie­dna Amalja!

 

— Niech jej pani nie żałuje! — rzekł do­ktor. — Jestem przekonany, że i ona prędko się pocieszy po mojej stracie. Zresztą, proszę pani, człowiek raz żyje, a więc pierwszym jego obo­wiązkiem jest unikać przykrości tam, gdzie ich uniknąć może, bo przykrości, to minus życiowe, którego nam żadna teorja i żaden altruizm powe­tować nie potrafi. Zosia tymczasem, z całą usil- nością i z calem wytężeniem uwagi zagłębiła się w swą pracę. Kończyła ją bez pospiechu, meto­dycznie, jak gdyby żaden doktor obok niej nie istniał i żadna filozofja egoizmu z całą stanow­czością życiowego doświadczenia i nieomylności głoszoną nie była.

 

IX.

 

Z uderzeniem dziewiątej godziny — ani na chwilę prędzej — pani Grozicka wstała ze swego krzesła, posypała piaskiem i zamknęła swą księgę, poskładała na kupki ponumerowane już na jutro recepisy, osobno polskie, a osobno ruskie, usta­wiła w. porządku ciężarki od wagi listowej, po­składała pióra, zatkała kałamarz — jednem sło­wem, zrobiła na swem biurku wzorowy porządek, naruszany jedynie mnóstwem plam atramento­wych na grubej bibule, którą dla oszczędności przykryte było zielone sukno biura. Potem zaczę­ła się ubierać.

 

Zosia już była ubraną i czekała na nią.

 

— Niech państwo na mnie nie czekają — rzekła pani Grozicka. — Nim się stara pedantka ubierze i wyruszy z miejsca, państwo już będą na placu Marjackim. Zresztą drogi nasze natych­miast od progu się rozchodzą, a ja jestem już w tym wieku — dodała, ironicznie uchylając głowy przed doktorem — że przechadzka w wieczór po ulicy nie przedstawia dla mnie żadnego niebezpie­czeństwa.

 

— A więc dobranoc pani!

 

— Dobranoc państwu!

 

Zosia i doktor wyszli. Grozicka powiodła za niemi posępnem obliczem i wyszeptała:

 

— Naiwna dziewczyna. Pewną - jestem, że wierzy temu szarlatanowi, a on jej blaguje. Niech sobie wierzy! Ja jej ostrzegać nie będę. Zobaczy­my, czy prędko znajdzie się w tem samem poło­żeniu, co Olga. Oj moje młode panie! Służba publiczna, nie wasza rzecz! U was krew kipi, usta drgają, oczki się świecą, a to wszystko są ingredjencje na służbie całkiem niepotrzebne, a nawet szkodliwe!

 

No, ale czas mi do domu! Boże mój, co też­tam dzieci robą! Oj, służba, służba! Czuję już w kościach jej skutki.

 

I stękając ubierała się zwolna, dopóki nie przyszedł posługacz, by pozamykać okiennice, po­gasić światło i zamknąć drzwi biurowe.

 

Tymczasem Zosia, idąc obok doktora, opo­wiadała mu z żywem uczuciem o śmierci swej koleżanki. Mimowoli jakoś przy końcu tego opo­wiadania wyrwały się jej z ust słowa:

 

— Chciałabym odwiedzić jej matkę, pocie­szyć biedną staruszkę w tak ciężkiem strapieniu. Ale cóż, jutro rano mam znowu służbę aż do drugiej popołudniu—nie można się wyrwać.

 

— Służba, to niewola, — sentencjonalnie do­rzucił doktor.

 

— Czy tak pan myśli?—żywo odparła Zosia. — A mnie, proszę pana, do niedawna wcale się tak nie zdawało. Przeciwnie, to regularne, według zegara rozmierzone życie uspokajało myśli, czyni­ło mię zdrowszą, poważniejszą, zadowoloną. Przyj­dę ze służby, zjem objad, czasem przedrzemię się trochę, czytam, pójdę na lekcję — i tak zbiega dzień za dniem. Jestem szczęśliwą, bo pomimo tej niby niewoli, a właściwie tych ściśle oznaczo­nych ram, w których się obraca moje życie, czuję się niezależną, czuję, że żyję własną pracą, że nie jestem dla nikogo ciężarem, nie dbam o łaskę ni­czyją.

 

— Prócz jakiejś tam Grozickiej, jakiegoś ofi­cjała Vymazala i tym podobnych molów biuro­wych,—złośliwie dorzucił doktór.

 

— Nie, proszę pana, i o ich łaskę nie dbam, bo wiem, że jeżeli spełnię dobrze swój obowią­zek, to nikt mi niczego nie zrobi. Od nich nie zależę, a że staram się żyć z nimi w zgodzie i harmonji, to już taka moja natura. Wolę dla świętego spokoju niejedno znieść, zwłaszcza gdy chodzi o drobnostki i rzeczy, co do których nie jestem pewną, czy mam słuszność. Ale to są, proszę pana, zwykłe niedogodności życia ludzkie­go, nietylko naszej służby.

 

Mówiąc to Zosia wpadła w zapał, ożywiła się niezwykle,—widać, że słowa płynęły jej z ser­ca. Gzy to zmrok panujący na ulicach, czy też świeże powietrze lub spokojny ton doktora doda­ły jej takiej śmiałości,—dość, że doktór nigdy je­szcze nie widział jej tak ożywioną, jak teraz. Ni­gdy też nie wydawała mu się tak czarująco pię­kną jak obecnie, mimo, że tylko w niejasnych konturach mógł widzieć jej twarz, rozpłonioną delikatnym rumieńcem.

 

— Rzekłaś pani, że to wszystko do nieda­wna tak było. Chybaż teraz zmieniło się cokol­wiek ?

 

— Jakby to panu powiedzieć?... Właściwie, nic się w koło mnie nie zmieniło, ale ja w sobie czuję jakąś zmianę. Od kiedy mi pański ojciec z usilnością godną lepszej sprawy zaczął dzień w dzień dokuczać tą służbą i wystawiać przed oczy­ma wszelkie jej niedogodności, od tego czasu, przyznam się panu, stałam się jakąś wrażliwszą na te drobne ukłucia, jakich tu doznaję. Ciężar mej służby, któregom dawniej nie czuła prawie, niby jarzmo zaczyna mi się wgryzać w kark. Mie­wam chwile zniechęcenia.

 

— A może to tylko chwile rozbudzonej świa­domości?

 

— Góżby to była za świadomość taka mę­cząca ?

 

— Świadomość chybionego celu, zmarnowa nego życia, straconych sil!—z głęboką stanowczo­ścią i ponurym głosem rzekł doktór.

 

Zosia aż zatrzymała się przerażona.

 

— Co też pan mówi! No — panie doktorze, takich słów złowrogich nie spodziewałam się po panu.

 

— Cóż, proszę pani, jestem lekarzem i z le­karskiego stanowiska inaczej mówić nie mogę. Nie należę wcale do tych ludzi, którzy przeciwni są prawom kobiety do wyższego wykształcenia, do pracy umysłowej i do współzawodniczenia z mężczyznami na polu czynności publicznej. I o­wszem, niech się kobiety uczą, niech myślą, pi­szą, pracują! Nieuprawionego pola tai jeszcze dużo, dziedzina niewiadomego i niezbadanego tak olbrzymia, że im więcej tutaj pracowników, tem lepiej.

 

— Ktoby to słyszał, wziąłby pana za gorą­cego zwolennika emancypacji kobiet,— żartobliwie rzekła Zosia.

 

— I miałby słuszność, — z zapałem zawołał doktór.

 

Jestem nim rzeczywiście. Niech się kobiety emancypują ze wszystkich swych słabości, niedo­statków i przesądów, z ciemnoty, pasożytnego ży­cia i bezmyślności. Jako lekarz jestem tylko prze­ciwnym jednej emancypacji, i w tym względzie silnego mam sojusznika—przyrodę.

 

— Jakiej że to emancypacji jest pan prze­ciwny?

 

— Emancypacji z więzów rodziny, małżeń­stwa, miłości.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №208 (28.VII.1888), s.2-3]

 

 

* * *

12)

 

(Ciąg dalszy).

 

— Emancypacji z więzów rodziny, małżeń­stwa, miłości. To ciągłe narzekanie na mężczyzn en generał, to krzewienie sztucznej nienawiści ku całemu rodzajowi obdarzonemu wąsami, ta pro­paganda celibatu i klasztornictwa emancypowane- go zdolną jest w oczach wielu ludzi ośmieszyć całą sprawę. W moich oczach, rozumie się, jest ona tylko smutnem, chwilowem zboczeniem, psy­cho-fizjologicznem, na które nie tyle się gniewam, ile patrzę, jakie jego źródło i jakie przeciw niemu najskuteczniejsze środki zaradcze.

 

— Przyznam się panu — rzekła Zosia — że chociaż sama przeciwną jestem takiemu pojmowa­niu stanowiska kobiety, jako czegoś całkiem odrę­bnego i przeciwstawnego mężczyznom, to przecież nie ośmieliłabym się reprezentantek tego kierunku ośmieszać i ani sądzić nawet z tego doktorskiego stanowiska, jak pan. Bo proszę pana nie zapomi­nać, że myśl o prawach i pracy społecznej ko­biety — stosunkowo nowa i mało rozpowsze­chniona nawet wśród samych kobiet, wymaga więc gorących apostołów, propagatorów i adeptów, a więc tem samem stwarzać musi ekstremy, które własnym przykładem dają świadectwo sprawiedli­wości i siły kierunku. Są one potrzebne społe­cznie, by otworzyć ludziom oczy i by ci ludzie, napadając na te ekstrawagancje, przyzwyczaili się główny, zasadniczy kierunek uważać za coś pożą­danego, a dalej i naturalnego, takiego, co się sa­mo przez się rozumie.

 

— Szkoda, że pani nie jesteś adwokatem — rzekł z uśmiechem doktor — dzielnie pani bro­nisz sprawy, o której sama mówisz, że się z nią nie zgadzasz. I przyznam się pani, że w całej tej świetnej obronie właśnie to oświadczenie było dla mnie najcenniejszem.

 

— Dla czego? Czyś pan o tern wątpił?

 

— No, mogłem wątpić. Bo przecież dotych­czasowe życie pani, a osobliwie to dobrowolne znoszenie niewoli pocztowej chyba nie bardzo świadczy o chęci do życia rodzinnego.

 

Zosia zrobiła niechętny ruch głową.

 

— Nie spodziewałam się po panu, żebyś i pan przemawiał do mnie w tym tonie. „Dobro­wolne znoszenie niewoli!* Przecież to szyderstwo ze strony pańskiej! Cóż mam robić ? Czy iść że­brać? Czy żyć na łasce jakich krewnych? Ależ bo nawet krewnych takich nie mam! Czy wre­szcie...

 

Nie dokończyła. Byli już u celu, w sieni do­mu, w którym mieszkali.

 

— Nie, proszę pani — rzekł doktor, gdy o- boje skierowali się ku schodom — nic podobne­go pani nie życzę. Ale jest jeszcze jedno wyjście.

 

— Wiem, wiem, co pan powiesz! — zawo­łała Zosia. — Wyść zamąż. To tak jakbyś pan umierającemu z głodu rzekł: jest jeden sposób ratunku : codzień regularnie jeść na obiad pieczeń wołową. Rada bardzo rozumna, ale umierający nie ma nawet kawałka chleba.

 

— No, proszę pani, tym razem argumenty pani są bardzo słabe. Argumentujesz pani poró­wnaniem, które gdyby nawet samo w sobie było bardziej naturalne, jeszczeby chromało. Przede­wszystkiem masz pani słabe wyobrażenie o mych zdolnościach lekarskich, jeżeli pani sądzisz, że człowiekowi umierającemu z głodu dam taką radę. Pieczeń wołowa mogłaby jego wycieńczony orga­nizm zabić od razu. Poradzę mu buljon, a zara­zem każę go wziąć do szpitala.

 

— Otóż to właśnie, otóż to — rzekła Zosia. — Takim szpitalem dla niezamężnych i niemaję­tnych kobiet musi być służba publiczna, chociażby najpodrzędniejsza i mało odpowiadająca ich pra­gnieniom i zdolnościom. I ja znajduję się w tym szpitalu, po prostu, by nie umrzeć z głodu.

 

— No — rzekł doktor ze słodkim uśmie­chem — ale prócz szpitalu jest też kuracja do­mowa.

 

— Dla tego, kogo stać na nią.

 

— A jeżeliby tak naprzyklad pani znalazła środki dla takiej domowej kuracji ?

 

— Ja? Gdzież mam je znaleść? Chyba wy­grać sto tysięcy na loterji?

 

-— No, to trudno. Ale gdyby tak, przypuść­my, środki się znalazły, czy przyjęłabyś pani te środki, czy może byś je odrzuciła z jakiej fałszy­wej ambicji ?

 

— Zależałoby to od środków i od źródła, z jakiego płyną.

 

— Źródło jak Bóg przykazał, a środki, przy­puśćmy, skromne, ale dla kuracji domowej wcale wystarczające.

 

— Przyznam się panu — rzekła Zosia, za­trzymując się w sieni przed drzwiami pomieszka­nia — że nie rozumiem, o jakich środkach wła­ściwie pan mówi.

 

— Być może — rzekł z dwuznaczną jakąś miną doktor i dodał. — Możemy innym razem się rozmówić. Pani przecież przyjdziesz na ko­lację ?

 

— Albo ja wiem.

 

— Przyjdź pani — rzekł doktor. — Ojca nie ma w domu, a mnie samemu wcale się jeść nie chce. Pomówimy zresztą, jeżeli panią to nie bę­dzie nudzić.

 

— A więc do widzenia — rzekła Zosia i podawszy mu rękę, poszła do swego pokoiku.

 

X.

 

Przy kolacji wbrew oczekiwaniu obecnym był stary Ciemnicki. Doktor więc milczał i starał się nawet nie patrzyć na Zosię. Stary Ciemnicki był również jakiś posępny, a Zosia, która nadaremnie łamała sobie głowę nad tern, co właściwie chciał powiedzieć jej doktor, sama nie miała chęci roz­poczynać rozmowy. Natychmiast też po kolacji o- deszla do swego pokoju, tłumacząc się tem, że jutro rano wstawać musi do służby.

 

Mimo to, wszedłszy do swego pokoiku, Zosia od razu poczuła, że spać nie potrafi. Zaczęła cho­dzić po pokoju, porządkując w myśli wrażenia dnia dzisiejszego. Mignął jej w wyobraźni Stokłos z wylęknioną fizjognomją i błyszczącemi oczyma— i znikł na zawsze. Machnęła ręką.

 

— Co mi tam. Był mi obcym i pozostanie mi obcym. To nie jest żadna strata.

 

Boleśniej zadźwięczały struny jej duszy na wspomnienie o Oldze. Fantazja jej, uplastycznia­jąca wszystkie myśli, w tej chwili roztoczyła przed nią szeroki, zapylony i kiepsko brukowany gości­niec. To służba pocztowa kobieca. Tym gościńcem idzie nieliczna garstka kobiet, młodych i starszych, wesołych i ponurych, pełnych nadziei i pełnych zwątpienia. Zdaje się, że idą bezładnie równym, miarowym krokiem, a przecież przypatrzywszy się im bliżej, widać niejako trzy kolumny, trzy tory na gościńcu. Torem na prawo idzie grupa kobiet, w których sercu cierpienia życiowe, rozczarowa­nia i rygor służbowy wysuszyły odmładniające źródło uczuć i samodzielności ludzkiej. Są to ko­biety biurokratki, surowo przestrzegające swych obowiązków w życiu, ale z bardzo zacieśnionym horyzontem interesów życiowych, sympatyj i an­typatyj. Są to istoty ludzkie, sympatyczne z wielu względów, godne litości także z wielu względów, ale bardzo zredukowane, uproszczone, sprowadzo­ne niejako do wspólnego mianownika. Pył go­ścińca osiadł na nich gęstą warstwą, wgryzł się w ich skótę i wytrawił z niej wszelki kolor i połysk świeżości.

 

Drugim torem na lewo idą istoty wręcz prze­ciwne tamtym, istoty żywe, gorące i pragnące ży­cia, pełne zapału do pracy, poświęcenia i współ­czucia, lecz właśnie dlatego narażone na najwię­ksze niebezpieczeństwa, błędy i pomyłki. W tej grupie nie masz monotoności ani uniformy; tu ka­żda twarz — to odmienna fizjognomją, tu pełno ruchu i zmian, śmiech się rozlega i rozpacz głucho jęczy, a na torze, którym przeszła ta grupa, od czasu do czasu pozostaje się jakiś tajemniczy remanent: to trup, to krwi kałuża.

 

A trzeci tor — środkowy. Idzie nim bardzo mięszana, najliczniejsza kompanja. Są tu kobiety, zahartowane doświadczeniem, które z ciężkiej wal­ki życiowej wyniosły przecież serce tkliwe i duszę nieskalaną; są młode panienki, które szczęśliwy temperament chroni od ekstrawagancyj, a mło­dość od rutyny, natury harmonijne, żywo czujące, czynne, a przecież powodujące się więcej rozu­mem niż uczuciem. Walk i rozterek wewnętrznych nie brak i tutaj, nie brak też błędów i pomyłek, bo gdzież ich braknie w rzeczach ludzkich ? Ale skarb najdroższy, człowieczeństwo, godność i in­dywidualność ludzka w tej grupie chroni się święcie, przenosi się jak cenna spuścizna zawsze naprzód, do lepszej, dalekiej przyszłości.

 

Lekkie pukanie do drzwi przerwało jej ma­rzenia.

 

— Czy mogę wejść ? — zapytał z za drzwi doktor. — Słyszę, że pani jeszcze nie spi, więc myślałem...

 

— Proszę, niech pan wejdzie — rzekła Zosia.

 

— Ja tylko na chwileczkę — rzekł doktor wchodząc. — Ojciec po kolacji uciekł do swego klubu, a ja nie przywykłem tak wcześnie iść spać. Ale jeżelibym miał pani przeszkadzać...

 

— Nie, panie, nie czuję się senną — rzekła Zosia. — Proszę, niech pan usiądzie.

 

Iwan Franko.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, №209 (29.VII.1888), s.2-3]

 

 

 

12)

 

(Dokończenie).

 

Doktor usiadł i podczas gdy Zosia wciąż cho­dziła po pokoju, on- nie spuszczał z niej oczu.

 

— Dziwna rzecz — zaczął po chwilowem milczeniu doktor — patrząc na panią, zdaje mi się, że czytam jej myśli jak z książki.

 

— Tak się panu zdaje — odrzekła Zosia z uśmiechem.

 

— No, o co zakład, że wiem, o czemeś pani myślała w tej chwili ?

 

— Dobrze, o co zakład ?

 

— O... o .. wie pani, jak wygram, to ja wy­powiem swój warunek, a jak przegram, to pani podyktuje.

 

— Mogłoby pana dużo kosztować to, co ja podyktuję.

 

— Wszystko jedno. A!e ja także wymagać będę rzeczy nielada.

 

— Jestem spokojną przystaję. Mów pan, o czemem myślała?

 

— O pewnym jegomości, zwanym Stokłosem.

 

Doktor wypowiedział te słowa zwolna, z przy­ciskiem, utkwiwszy przenikliwy wzrok w twarzy Zosi. ' Ta stała naprzeciw niego. Stówa doktora, zdawało się, żadnego nie zrobiły na niej wra­żenia.

 

— Wiedziałam, że pan w tę stronę strzeli, chociażem się takich słów nie spodziewała. Prze­grałeś pan. Myślałam o losie kobiet w służbie pu­blicznej.

 

— Słowo honoru?

 

— Słowo honoru. .

 

— Proszę dyktować swoją wygraną.

 

— Masz mi pan jak na spowiedzi wyznać trzy prawdy — z humorystyczną emfazą rzekła Zosia. — Przedewszystkiem, skąd pian znasz pana Stokłosa i na jakiej podstawie sądzisz pan, że mogłam o nim myśleć?

 

— O, na to pytanie bardzo łatwa odpowiedź. Pana Stokłosa znam jeszcze z gimnazjum. Wła­śnie dziś, gdyś pani po południu wyszła do służby, ujrzałem go przez okno przechodzącego ulicą. Przypadkowo zobaczył go też mój ojciec i wska­zał mi na niego jako na tego młodego człowieka, z którym... którego... o którym wspominał po o­obiedzie.

 

Zosi krew uderzyła .do głowy.

 

— I pan natychmiast uwierzył, że stoję z nim w jakichś bliższych stosunkach! — zawołała Zosia. — Wstydź się pan!

 

—- Cóż, chyba w tem byłoby cc złego ? Pan Stokłos jest człowiekiem zdolnym i sympaty­cznym mimo swej komicznej powierzchowności.

 

— I mimo to dla mnie najzupełniej obo­jętnym.

 

— A przecież pani utrzymujesz z nim kore­spondencję.

 

—- Mylisz się pan. Otrzymałam od niego parę listów, to prawda , ale na żądny nie dałam mu odpowiedzi.

 

— No, tak, przypuszczam, pisemnej odpowie­dzi pani nie dala, ale ustną.

 

— Panie doktorze! — krzyknęła Zosia.

 

— Ależ proszę pani i to przecież nie byłoby żadną zbrodnią!

 

— Ale gdyby było faktem, tobym go nie taiła.

 

— A więc przepraszam ! Niech pani przej­dzie do drugiego punktu, jeżeli łaska.

 

— Nie, panie, daruję panu punkt drugi — rzekła Zosia uszczypliwie.

 

— Mogę pani na nie odpowiedzieć i bez pytania — rzekł doktor oddając jej ukłon. — Chciałaś się pani spytać o bliższe szczegóły o pan­nic Amalji Schmidt. Służę pani.

 

Zosia spojrzała na niego ze zdziwieniem, wre­szcie zaśmiała się głośno.

 

— No, tym razem zgadłeś pan. Ale pamiętaj pan gadać prawdę.

 

—- Służę pani. Nie mam powodu taić pra­wdy. Panna Amalja Schmidt jesł, jak już pani mówiłem, córką protomedyka wiedeńskiego szpi­tala głównego, ma lat 28 i jest dziedziczką pól- miljonowej fortuny. Ponieważ byłem z jej ojcem zaprzyjaźniony, więc tenże starał się delikatnie mię nakłonić, bym został jego zięciem. Człowiek nie święty, złakomiłem się nie tyle na majątek, ile na karjerę, jaką mi pan Schmidt obiecywał, zarę­czyłem się z panną. Dziś jednak, jak pani wi­działa, odpisałem jej i zerwałem zaręczyny.

 

— Więc taka jest pańska prawda co do punktu drugiego — rzekła Zosia z jakimś nie­zwykłym u niej szyderczym odcieniem w głosie.— Cóż, na razie muszę się i tem kontentować. A teraz punkt trzeci. Jaki właściwie był sens pań­skiej rozmowy wieczornej.

 

— Hm — zakrztusił się doktor, okazując ja­kiś dziwny niepokój na swem krześle. — Sprawa to dość delikatnej natury i nie wiem, w jakiej by ją formie wypowiedzieć.

 

— Nic pan nie dbaj o formę. Forma, to zdrajca. Niech rzecz sama za siebie przemawia.

 

Glos Zosi był stanowczy, prawie surowy. Stała naprzeciw doktora, śmiało i z poczuciem jakiejś wyższości, wpatrując się w niego.

 

— Mylisz się pani — cedził doktor zwolna, kołysząc się na krześle — jeżeli sądzisz, że w mych słowach znajdziesz jakiś sens głęboki, taje­mniczy. Jestem człowiekiem praktycznym i chcia­łem proponować pani rzecz praktyczną.

 

— Cieką wam jaką?

 

— Myślałem sobie: szkoda, byś pani terała swą młodość i piękność na służbie, 'za kratą, w niewoli. Lepiejby było...

 

— Sterać ją w błocie, w pogardzie ludzkiej— tak pan myśli? — przerwała nagle Zosia głosem pełnym oburzenia? — Panie ! Pomyliłeś się pan, licząc na mą naiwność! Zrozumiałam pańską grę słów i mam nadzieję, że dzisiejsza nasza rozmo­wa będzie ostatnią.

 

Doktor chwilę siedział jak piorunem rażony, lecz wkrótce podniósł się, odzyskał spokój i swą pozorną wyższość umysłową.

 

— Ależ panno Zofjo — rzekł dobrodusznie. — Co się też pani roi. Ani mi przez myśl nie przeszło nic uwłaczającego.

 

— Niech pan da spokój z usprawiedliwia­niem się! Nie wierzę panu!

 

— Nie wierzy mi pani ? Na jakiej pod­stawie?

 

— Na takiej samej, na jakiej w ogóle nie wierzę człowiekowi, któregom złapała na kłam - stwie.

 

— Ostro się pani wyraża — rzekł z odcie­niem urazy w głosie doktor — ostro i niespra­wiedliwie.

 

— Niesprawiedliwie? Proszę pana, niech pan będzie łaskaw odczytać mi głośno ten list!

 

Tu wręczyła mu brudny, pomięty kawałek papieru, zabazgrany nieforemnemi kurzemi łapa­mi i poplamiony tłuszczem. Doktor zbladł i prze­gryzł wargi.

 

— Skąd pani masz ten list ? — zapytał ostro.

 

— Nie bój się pan, nie ukradłam go panu. Józefowa podjęła go ze śmiecia, nie wiedząc, czy nie jest to coś potrzebnego i dała mi do prze­czytania. Patrzę — rachunki za pranie, za mycie podłogi, czyszczenie butów, czytam podpis: „Ama­lja Schmidt, Ihr altes Stubenmadl". Więc to jest pańska narzeczona ! Ha, ha, ha, A teraz powiedz pan, w jakim celu grałeś pan ze mną komedję z tą narzeczoną i z zerwaniem zaręczyn? Gzy może ja mam panu to powiedzieć?

 

Lecz doktor nie słuchając końca jej mowy, już był za drzwiami, mruknąwszy na odchodnem jakieś niezrozumiałe przekleństwo.

 

Długo jeszcze chodziła Zosia po pokoju z twarzą pałającą od wstydu i oburzenia. Nie mo­gła się uspokoić. Życie wydało jej się tak ciężkiem, niebezpiecznem i pozbawionem wszelkich powa­bów, jak temu, który zbłądził w lesie pełnym żmij i wilków i niedźwiedzi. Wreszcie duże, go­rące łzy przyniosły jej ulgę. Rozebrała się i za­snęła.

 

Na drugi dzień przez Józefową wypowiedziała Giemnickim pomieszkanie, a natychmiast po urzę­dowych godzinach pospieszyła do starej Niewier­skiej. Nieszczęśliwa kobieta, która już jak się zda­wało, wypłakała wszystkie łzy nad trupem Olgi, przyjęła Żosię jak drugą córkę. A gdy po długiej, smutnej rozmowie o zmarłej, Zosia opowiedziała wreszcie Niewierskiej swą przygodę z doktorem Giemnickim, staruszka podniosła ręce do nieba i zawołała:

 

— Moje dziecko złote, biedne! chodź do mnie! Zajmij to miejsce, które śmierć nielitościwa tak nagle opróżniła. Będziemy się kochały i wzajem ratowały, A tych, którzy dybią na naszą zgubę, niech pan Bóg sądzi, jak sam chce!

 

Zosia całowała staruszkę w zwiędłe ręce, oblewając je łzami.

 

Iwan Franko.

 

[Kurjer Lwowski, №211 (31.VII.1888), s.2-3]

 

31.07.1888