Zacieranie, wyparcie

 

Rozmowa o książce „Lwów – kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”.

Z Grzegorzem Gaudenem rozmawiają Wiera Meniok i Paweł Próchniak

 

 

Paweł Próchniak: Grzegorz Gauden od wielu już lat jest ważną postacią polskiej kultury. Myślę o jego udziale w antykomunistycznej opozycji w latach 80-tych w Polsce, o czasie, kiedy był redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej” – wtedy jednej z najważniejszych ogólnopolskich gazet. Myślę też o latach, kiedy tak świetnie kierował Instytutem Książki. Tutaj – w Drohobyczu – myślę też o wielu bardzo konkretnych dowodach miłości Grzegorza Gaudena do Schulza i do tego miasta, ale również – jak sądzę – miłości do Ukrainy, na pewno do Lwowa.

Książka, o której Grzegorz Gauden, mam nadzieję, powie nam więcej, dotyczy właśnie Lwowa sprzed stu lat.

W moim odczuciu jest to książka, która stara się dotknąć wypalonej plamy w historii polskiego wybicia się na niepodległość; próbuje wsłuchać się w zimną, złowrogą ciszę, która zapadła nad 22 listopada 1918 roku, kiedy to nad Lwowem zawisła polska flaga i jednocześnie rozpoczął się pogrom lwowskich Żydów.

Czy dobrze rozumiem, że jest to opowieść o takim właśnie wypalonym miejscu w historii Polski i o tej złowrogiej ciszy?

 

 

Grzegorz Gauden: Trafnie określiłeś, bo książka powstała dlatego że odkryłem tę pustkę i gdybym miał powiedzieć, dlaczego tę książkę napisałem, to podałbym wiele powodów, ale na pewno była także najzwyklejsza rzecz – ciekawość. Ciekawość, dlaczego polska historia prześlizguje nad tym dniem odzyskania przez Polskę niepodległości we Lwowie, bo tak się traktuje 22 listopada – dzień pierwszych całkowitych rządów polskich we Lwowie.

 

Sekwencja wydarzeń jest taka, że dzisiaj mamy 20 listopada i w tym dniu dokładnie 100 lat temu do Lwowa docierają polskie oddziały z Krakowa i z Przemyśla, pod dowództwem podpułkownika Karaszewicza-Tokarzewskiego. W dniu następnym rozpoczynają walkę z oddziałami ukraińskimi. Wywiad ukraiński donosi dowództwu ukraińskiemu, że zbliżają się jeszcze następne bardzo duże polskie posiłki. I wtedy dowództwo ukraińskie uznaje, że musi natychmiast wycofać ukraińskie oddziały ze Lwowa, żeby nie dać się okrążyć, bo wtedy byłoby skazane na porażkę i poddanie się. 21 listopada wieczorem dowództwo ukraińskie wydaje rozkaz o ewakuacji i kilka tysięcy żołnierzy ukraińskich w ciągu kilku godzin błyskawicznie wychodzi ze Lwowa przez ulicę Żółkiewską. Zostaje tylko polska armia, polskie oddziały.

 

Przeczytam krótki, pierwszy rozdział, dlatego że on najlepiej opisuje to, co się stało tej nocy.

 

„W piątek 22 listopada 1918 roku w ciemnościach nad ranem o godz. 5:30 Maurycy Ignacy Baczes, zamieszkały w sercu dzielnicy żydowskiej Lwowa przy ul. Bóżniczej 24, róg Smoczej, usłyszał ze swojego trzypokojowego mieszkania na drugim piętrze graną na ulicy na harmonii melodię «Jeszcze Polska nie zginęła». Potem dobiegły go krzyki nakazujące otwierać bramy i bicie do bram okolicznych kamienic. Baczes nie mógł przewidywać, że melodia przyszłego hymnu Polski, krzyki po polsku i walenie w bramy to zapowiedź pogromu. Wtedy, u schyłku nocy, nie mógł sobie nawet wyobrazić tego, co czeka dzielnicę żydowską we Lwowie przez najbliższe dwie doby. Choć musiał mieć złe przeczucia, ponieważ po całodziennych walkach polsko-ukraińskich on, żona i czwórka dzieci nie spali całą noc. Zeznał: «Czuwaliśmy zupełnie ubrani»”.

 

To jest jego relacja, złożona w Żydowskim Komitecie Ratunkowym w 1918 roku.

 

„Dziesięć minut wcześniej, 22 listopada 1918 o godz. 5:20, polscy wojskowi porucznik Roman Abraham i chorąży Józef Mazanowski weszli na wieżę lwowskiego ratusza. Zerwali zawieszone tam 1 listopada 1918 roku ukraińskie flagi i wywiesili polski sztandar. To nie była pozbawiona rzeczywistego politycznego znaczenia rezolucja Rady Miejskiej z 20 października 1918 o przyłączeniu Lwowa do Polski. To był znak faktycznego militarnego i politycznego przejęcia władzy we Lwowie przez Polaków. Całkowitej władzy nad miastem. Po raz pierwszy od 1772 roku.”

 

I teraz jeszcze ostatni kawałek tego rozdziału:

 

„Rzeczowo brzmi relacja Simona Kandla z Placu Krakowskiego 10 o tym, co w jego mieszkaniu, w polskim już Lwowie, zrobił polski patrol wojskowy w piątek rano 22 listopada 1918. Wojskowi zatrzymali go na ulicy ok. 8:30 i zmusili do zaprowadzenia do domu: «[…] W domu napadli, pobili, grozili [słowo nieczytelne – GG] strzałami, rewolwerami i żonie rozbili głowę, a córce odcięli palce z ręki złośliwie zniszczyli urządzenia domowe […]».

Simon Kandl jednym tchem wymienił palce odcięte córce (prawdopodobnie tak żołnierze zdjęli jej pierścionki) i zniszczone wyposażenie mieszkania. Któremu czynowi bandytów należałoby przyporządkować słowo «złośliwie»?

Być może brak przecinka we frazie o odcięciu palców córce i zniszczeniu sprzętów to błąd osoby protokołującej. A może to najwierniejszy zapis relacji człowieka, który opowiada o końcu świata”.

 

Wiera Meniok: Grzegorzu, a jak to się stało, że zająłeś się tym tematem? Od czego się zaczęło?

 

G.G.: Było kilka momentów, ale pamiętam, że przełomowym było zdjęcie spalonej synagogi z 1918 roku. Siedziałem kiedyś wieczorem z Andrijem Pawłyszynem w moim ulubionym miejscu Lwowa, które się nazywa Dzyga i oglądałem lwowskie pismo „Ї”. Zobaczyłem to zdjęcie i powiedziałem do Andrija: „Zobacz, to spalony kościół”. To jest architektura, która bardzo silnie nawiązuje do manieryzmu lwowskiego, przypominała kościół bernardynów. Na to Andrij odpowiedział, że to nie jest kościół, tylko synagoga. I na moje kolejne pytanie, czy to spalili Niemcy, on odpowiedział: „Nie, to spalili Polacy w 1918 roku”. I wtedy zaczęło mi w głowie dzwonić.

 

Potem Andrij jeszcze dodał, że ta synagoga już nie istnieje, bo Żydzi ją odbudowali po 1918 roku, ale Niemcy całkowicie ją zniszczyli w czasie II wojny światowej. I poszliśmy wtedy w nocy spacerem na Zamarstynów. Nigdy tego nie zapomnę. Pokazał mi to miejsce, gdzie ta synagoga była, opowiedział o tej dzielnicy.

 

Zacząłem szukać w książkach jakichś śladów i wszędzie natrafiałem ogólnikowe opisy, że po wyjściu oddziałów ukraińskich nastąpiło jakieś smutne wydarzenie w dzielnicy żydowskiej, że pojawili się jacyś dezerterzy, bandyci itd. I że potem Polskę, Polaków oskarżono o pogrom, że pierwsza publikacja o pogromie lwowskim ukazała się w Wiedniu 30 listopada 1918 roku w „Neue Freie Presse” i tam podano dramatycznie zawyżoną, kłamliwą liczbę ofiar, czyli od 2,5 do 3 tysięcy ofiar śmiertelnych.

 

Im dłużej w tym siedziałem tym coraz ciekawsze rzeczy zaczęły się pojawiać. Okazało się, że do Lwowa pojechały dwie rządowe komisje z Warszawy. Pierwsza komisja rządowa pojechała już na przełomie listopada i grudnia 1918 roku i po trzech tygodniach wróciła do Warszawy z gotowym raportem, którego w Polsce nigdy nie opublikowano przed wojną. Ten raport został opublikowany dopiero w 1984 roku w niewielkim piśmie Polskiej Akademii Nauk.

 

A w styczniu 1919 roku pojechała druga Nadzwyczajna Rządowa Komisja Śledcza. Miała wyjaśnić przebieg wypadków we Lwowie. Na przewodniczącego tej Komisji powołano sędziego Sądu Najwyższego Zygmunta Rymowicza. Rymowicz spędził trzy miesiące we Lwowie, przygotował raport, który też nigdy nie został w Polsce opublikowany. W archiwach lwowskich dotarłem do części materiałów, które zgromadził Rymowicz.

 

Paradoksalne jest to, że raport Rymowicza nie jest dostępny po polsku. On ocalał tylko po angielsku i jest w Bibliotece Kongresu Amerykańskiego. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych przetłumaczyło go na angielski i przekazało amerykańskiej komisji Morgenthaua.

 

I tutaj dochodzimy do jeszcze następnej sprawy – są cztery raporty zagraniczne i dwa polskie raporty z badania wypadków we Lwowie i pogromów w Polsce w pierwszej połowie 1919 roku. W Polsce opublikowano po wojnie po polsku w jednym małym naukowym biuletynie raport Morgenthau’a. Przed wojną w 1921 roku endecy we Lwowie opublikowali raport Samuela z nadtytułem, że to dokument żydowskiej akcji antypolskiej. Ja wszystkie sześć raportów omawiam bardzo wiernie w książce, przedstawiam jaki one miały charakter, jakie podają dane itd.

 

Te wydarzenia u progu lat dwudziestych były z punktu widzenia Polski cholernie ważne, bo trwała konferencja w Paryżu, była deklaracja Balfoura z listopada 1918, która głosiła, że przy wytyczaniu granic niepodległych przyszłych państw będzie brany pod uwagę stosunek do ludności żydowskiej itd.

 

Polska domagała się przyznania Lwowa i Galicji wschodniej, do tych miejsc mieli też roszczenia Ukraińcy. I nagle z tego terenu dochodzą informacje, że Polacy urządzili pogrom we Lwowie i później jeszcze kilka innych pogromów, w innych częściach Kresów.

 

Rząd polski miał jakąś wiedzę. Wiedział, że trzeba prostować liczby i minimalizować polityczne straty. Bardzo skutecznie zminimalizowano straty. Polska ówczesna dyplomacja wykonała zupełnie niemożliwą operację. Jedna część mojej książki nazywa się „Semantyka pogromowa”, dlatego że rząd polski zrobił wszystko, żeby słowo „pogrom” zniknęło z raportów dotyczących wydarzeń w Polsce.

 

Słowo „pogrom” miało upiorną konotację w zachodniej Europie i w związku z tym odbyła się niezwykła operacja. Wmówiono zagranicznym przedstawicielom, że słowo „pogrom” ma po polsku inne znaczenia niż po rosyjsku i w związku z tym, że to co było w Polsce to nie były to pogromy.

 

Większość tych komisji, łącznie z Morgenthau’em, przyjęła ten punkt widzenia. Ja to wszystko przedstawiam, bo to jest rzeczywiście niesłychanie intrygujący zabieg semantyczny, który udało mi się rekonstruować.

 

Władze we Lwowie zabroniły z kolei używania słowa „pogrom” Żydowskiemu Komitetowi Niesienia Pomocy Ofiarom Pogromów. Kiedy Żydowski Komitet zgłosił się do władz wojskowych o zarejestrowanie statutu, to mu nakazano usunąć słowo „pogromów”, więc wprowadziły słowo „rozruchów”, ale po jakimś czasie „rozruchy” też zaczęły być niemile widziane przez władze i nazwa tego Komitetu się zmieniła i skończyła się na Żydowskim Komitecie Ratunkowym.

 

P.P.: Książka zaczyna się od szczegółowego opisu fotografii spalonej synagogi, fotografii przedstawiającej wypalone miejsce. Opisujesz ten obraz: spalony budynek synagogi, cienie od sadzy na okolicznych kamieniczkach. I dalej, w toku narracji, okazuje się, że zdjęć, które mogłyby unaocznić i dokumentować to, co wydarzyło się wtedy, jest bardzo niewiele, zaledwie kilka…

 

G.G.: Ja widziałem trzy fotografie tej synagogi po spaleniu. Są też zdjęcia opublikowane w Wiedniu w książce po pogromie w roku 1919. To wszystko. Myślę, że naprawdę nie ma więcej.

 

P.P.: Te nieliczne fotografie milczą, są milczącym świadectwem. W nich i nad nimi zalega cisza. Nie ma też świadków, z którymi mógłbyś porozmawiać. Również ta przestrzeń wypełniona jest martwą ciszą. Nie miałeś możliwości porozmawiania z tymi, którzy uczestniczyli w tamtych wypadkach, ani nawet z tymi, w których pamięci mogłyby trwać relacje najbliższych. Jednych i drugich zamordowano. Niemal wszyscy zginęli w Zagładzie, w ramach akcji Reinhardt, dwadzieścia kilka lat po pogromie we Lwowie. Co pozostaje? Jakimś śladem tego, co się wydarzyło, są dokumenty, tyle że dokumenty nie najlepiej sobie radzą z prawdą realnych zdarzeń. Dokument zawsze sporządza urzędnik dla innego urzędnika. Dokument zmienia relację świadka w zeznanie – spisywane przez urzędnika, który wie, że będzie to czytał inny urzędnik. A i same relacje często więcej mówią o świadku, niż o relacjonowanych wydarzeniach.

 

Mam wrażenie, że dobrze to wszystko czujesz. Usłyszeliśmy przed chwilą fragment książki, który pokazuje jak czujnie pracujesz z relacjami świadków, jak uważnie się im przyglądasz. Potrafisz dostrzec ten brak przecinka. I z tego braku – powodującego, że nie wiadomo, jaka jest atrybucja słowa „złośliwie”: czy złośliwie obcięli palce z pierścionkami córce, czy złośliwie zniszczyli przyrządy domowe – wyprowadzasz temperaturę tego, co ma do przekazania świadek. Właśnie ta uchwycona temperatura – ta podskórna gorączka, ten symptom choroby – wydaje mi się najgłębszą, najbardziej poruszającą prawdą tego, co wtedy się wydarzyło.

 

Powiedz coś więcej o swojej pracy z dokumentami, z archiwaliami.

 

G.G.: Najważniejsze było w ogóle dowiedzieć się, czy istnieją dokumenty. Znalazłem tropy. I że to są dokumenty we Lwowie.

 

Poszedłem do archiwów z Andrijem Pawłyszynem, za co jestem mu wdzięczny, bo on mi bardzo pomógł wtedy przeszukać katalogi po ukraińsku.

 

Dostałem stos teczek i kiedy je otworzyłem po prostu zdębiałem. Zacząłem przeglądać te papiery i zobaczyłem, że do wielu prawie nikt nie zaglądał przede mną.

 

I w tych teczkach były relacje ofiar i świadków, które były spisywane przez Żydowski Komitet Ratunkowy. Nie urzędników. Są także dokumenty sporządzone przez urzędników, ale później. Żydzi nie mieli najmniejszego zaufania do polskich władz. Widzieli w tłumie rabującego policjanta, przedtem austriackiego, teraz polskiego, widzieli urzędników, widzieli wojskowych. Jak potem mogli iść do polskich wojskowych służb skarżyć na wojskowych? Jedynym miejscem, które oni uznali za wiarygodne dla składania tych swoich relacji, był Żydowski Komitet Ratunkowy.

 

Tworzyli go wybitni prawnicy, tam był Tobiasz Aszkenaze. Widziałem, że te protokoły spisywały często pospiesznie jakieś inne osoby. To są relacje pisane bardzo szybko. Często już znikające rękopisy, niektóre z nich są przepisane później na maszynie.

 

To o co pytasz było takie niezwykłe dlatego, że te zeznania są czasami jednozdaniowe i one mają w sobie taką moc. Ja może przeczytam kilka takich fragmentów:

 

«Napastnicy weszli do kuchni i kazali nam ustawić się rzędem. Żądali pieniędzy i złota. Oficer strzelił do Altmana, a żołnierz zastrzelił mojego ojca».

Trzy zdania.”

(Gauden milknie)

 

P.P.: Następny fragment?

 

G.G.: Trochę mi trudno czytać, chwilę…

 

„«Napastnicy wołali: Dziękujcie Bogu, że was nie zabijamy. My przyszli do Żydów to nas chcieli zabić teraz mamy prawo was mordować».

To całość zeznania Mochela Kesslera 46 z ulicy Słonecznej 44.

 

«Gdy zwrócono się do p. Dr. Medejskiego, by wystarał się o przyjęcie do szpitala rannego odrzekł p. Dr. M., proszę Pani dla Żydów w szpitalu powszechnym nie ma miejsca, a zresztą Żydzi sobie zasłużyli na to» – opowiada Leon Blauer 47 z ulicy Serbskiej.

«Nie gaszono ognia, bo nie pozwalali żołnierze i strzelali».

To cała relacja Sury Guttmana 48 z ulicy Starozakonnej 5.

 

I krótki jednozdaniowy zapis bez podpisu:

«Patrol, którą poszukał i prosił o wezwanie straży pożarnej, odpowiedziała: Nie po to podpalali, aby gasić».

Żelazna logika.

Wtedy patrol w relacjach używany był w rodzaju żeńskim. Ta patrol. We współczesnej polszczyźnie to rodzaj męski: ten patrol”.

 

To są często małe kartki, napisane szybko, czasami przepisane na maszynie, ale też trafiają się dużo dłuższe zeznania. Ja niektóre z nich cytuję, inne przetwarzam.

 

P.P.: Mówisz o rozpadających się kartkach, o niszczejącej, kruszącej się materialnej substancji tych dokumentów. Tak, to się zaraz rozpadnie, zetleje, nie będzie już dostępne. Te zapisy mówią o czymś, co zdarzyło się sto lat temu, mniej więcej trzy pokolenia wstecz – czyli tyle, ile trwa naturalna, międzypokoleniowa transmisja pamięci. W żywej pamięci mamy co najwyżej opowieści dziadków – dawniejsze dzieje, nawet te rodzinne, stają się dla nas odległą historią, kruszą się nam w palcach, przepadają. Wspominam o tym, żeby akcentować, że swoją książką, swoim pisaniem, namysłem bierzesz odpowiedzialność za trwanie pamięci, za jej transmisję, za wydobycie z cienia i podtrzymanie pamięci o tym, o czym chętnie byśmy zapomnieli. Ale trzeba pamiętać. Pamięć jest powinnością. O listopadowym pogromie we Lwowie w roku 1918 bardzo łatwo byłoby zapomnieć. Wystarczyło pomilczeć jeszcze dwadzieścia lat. Nie ma już świadków. Dokumenty zaraz się rozpadną. Dzisiaj już mało kto jest w stanie pamięć o tamtych wydarzeniach uznać za swoją, wziąć za nią odpowiedzialność. Ta książka jest aktem pamięci. Jest poruszającym, głęboko ludzkim aktem pamiętania. I jest to też akt odwagi.

 

G.G.: Spodziewam się, że ta książka spotka się z oporem, dlatego że nie mogłem opowiedzieć o pogromie bez opowiedzenia o walkach ukraińsko-polskich. One poprzedzają pogrom i musiałem się do nich odnieść.

 

One nie stanowią zasadniczej części tej książki, ale musiałem pokazać pewien proces, który przebiegał we Lwowie i właściwie był przygotowywaniem pogromu przez polskich nacjonalistów w czasie tych walk. Oddziałami polskimi dowodził kpt. Mączyński, który nienawidził Ukraińców, był skrajnym endekiem, obsesyjnym antysemitą.

 

On wydawał jedyną ówcześnie tam wychodzącą w języku polskim gazetę „Pobudka”. Opisuję w książce m.in. publikację z 15 listopada, która stanowi po prostu zapowiedź pogromu.

 

Otóż ja, po przeczytaniu wszystkich rzeczy, które są dostępne: wspomnień Obrońców Lwowa, wspomnień generała Roji, który był dowódcą odsieczy Lwowa i innych wspomnień, nie mam najmniejszej wątpliwości, że odpowiedzialność za pogrom ponosi Mączyński.

 

Moja teza zgadza się z tym, co znalazłem w pamiętnikach Macieja Rataja, chłopskiego wybitnego polityka urodzonego pod Lwowem:

Widziałem p. Mączyńskiego przejeżdżającego autem przez rynek i pobłażliwie uśmiechającego się na widok scen, o których wspomniałem. Zapomnieć i darować mu nie mogę tego dnia i tego uśmiechu!”. Rataj widział Mączyńskiego 22 listopada oglądającego pogrom.

 

Mączyński leży na głównym miejscu na cmentarzu Obrońców Lwowa. To jest człowiek, który w pierwszym dniu pogromu z satysfakcją oglądał to, co się dzieje na rynku. Rabunki sklepów żydowskich i znęcanie się nad Żydami. I otrzymawszy od generała Roji rozkaz natychmiastowego wprowadzenia sądów doraźnych on tego rozkazu nie wykonał. Nie zrobił nic, żeby powstrzymać pogrom.

 

Dopiero w drugim dniu pogromu wieczorem wydał decyzję o wprowadzeniu sądów doraźnych, ale rozlepił ją dopiero na trzeci dzień, czyli 24 listopada rano.

 

 

W drugim dniu pogromu rano wydał i rozwiesił we Lwowie własną odezwę do ludności żydowskiej, która była naprawdę adresowana do Polaków i wzywała do kontynuowania pogromu! Oskarżał Żydów o to, że walczyli po stronie Ukraińców, że rzucali siekierami, lali wrzątek na polskich żołnierzy itd. I twierdził, że to co się dzieje to jest słuszny odruch ludności polskiej.

 

Mączyński, zakompleksiony prowincjonalny nauczyciel, podrzędny oficer armii austriackiej został wykreowany na wielkiego polskiego dowódcę, bo endecja (Narodowa Demokracja) potrzebowała bohatera, żeby zacząć grać przeciwko Piłsudskiemu. Ja niektóre jego kłamstwa przytaczam i demaskuję.

 

W.M.: Nigdy w Polsce nikt o tym nie pisał, dobrze rozumiem?

 

P.P.: Na pewno nie ma po polsku osobnej książki poświęconej tym wydarzeniom. Niedawno rozmawiałem z prof. Dariuszem Libionką – bardzo wybitnym znawcą tych kwestii – który powiedział mi, że jeśli wspomina się o lwowskim pogromie w listopadzie 1918 roku, to zawsze czyni się z niego element jakiejś większej całości, co sprawia – tak sądzę – że to przerażające i boleśnie symboliczne wydarzenie traci swoją siłę, staje się rodzajem incydentu, zmienia się w element większej konstelacji, w jeszcze jeden trybik machiny historii.

 

Grzegorzu, piszesz, że książka, o której rozmawiamy, rodziła się w jakiejś mierze z niedowierzania i że w miarę pisania twoje niedowierzanie wzmagało się. Powiedz coś więcej o tym niedowierzaniu, czego ono dotyczyło?

 

G.G.: Mnie trudno odtworzyć uczucia sprzed kilku lat. Nie miałem wątpliwości, że Lwów dla Polski był wtedy ośrodkiem ważniejszym kulturowo od Warszawy, od Krakowa czy od Wilna. To było centrum polskiej kultury, polskiej nauki, ze względu na specjalne warunki, które Austro-Węgry stwarzały. Cała administracja była w rękach Polski, elity lwowskie były polskie, prawie wszystko co ważne było polskie.

 

Trudno było mi zrozumieć to, że polscy katoliccy analfabeci spod Jedwabnego poszli palić Żydów w 1941 roku. Ale jeszcze trudniej było mi zrozumieć, że polskie elity lwowskie poszły 20 lat wcześniej mordować Żydów i rabować, albo przynajmniej przyglądać się z satysfakcją temu, co się dzieje na tych ulicach. To było da mnie niepojęte. W pierwszym dniu odzyskania niepodległości. To ma tak niewiarygodny symboliczny charakter.

 

We Lwowie 22 listopad 1918 nie ma NKWD, nie ma UB, jak w Kielcach w 1946 roku, nie ma SS czy gestapo, którym przypisuje się odpowiedzialność za inspirowanie zbrodni w Jedwabnem w roku 1941. Są sami Polacy! Z pięciotysięczną polską armią na miejscu. I w tym mieście natychmiast rozpoczyna się pogrom, natychmiast! Nie ma nawet godzin zwłoki.

 

Kiedy tylko wyszli Ukraińcy oddziały polskie wchodzą na dzielnicy żydowskie i zaczynają rabować i zabijać, gwałcić.

 

Ten pierwszy moment odzyskania niepodległości po stu czterdziestu sześciu latach, zamienia się w jakiś karnawał polskiego okrucieństwa. Tam jest przemoc symboliczna, jest palenie synagog, rąbanie szablą Tor wyjętych z szaf. Polki i polscy żołnierze chodzą ubrani w projches, takie tkaniny, które są na szafie z Torą. To jest z jednej strony rabunek, gwałt, a z drugiej symboliczna przemoc i poniżenie Żydów.

 

Co to znaczy? Czy na tym miała polegać polskość? To pytanie stawiam na końcu. Kluczowe zdanie przyszło mi do głowy dopiero miesiąc temu.

 

„22 listopada 1918 roku we Lwowie Pan Tadeusz zabił Jankiela”.

 

Koniec kłamliwej sielanki. Cały mit dziewiętnastowieczny Rzeczypospolitej, która będzie jakimś rajem dla wszystkich mieszkańców, skończył się we Lwowie dokładnie w pierwszych godzinach niepodległości.

 

To moja teza, że to, co zrobiła endecja od końca XIX wieku i polski kościół katolicki ze stworzeniem figury największego wroga polskości, którym są Żydzi, wydało owoce we Lwowie 22 listopada 1918.

 

Pokazuję publikacje, książki, które się ukazały wcześniej, które przygotowywały cały czas Polaków do tego, że z Żydami trzeba się załatwić. I w pierwszych godzinach wolności Polacy nie poszli się mścić na Ukraińcach, z którymi walczyli przez trzy tygodnie. I chwała Bogu, że nie poszli.

 

Poszli do dzielnicy żydowskiej nie tylko rabować, ale i zademonstrować swoją przemoc symboliczną i nienawiść etniczną, religijną. I pogardę dla Żydów.

 

Tego wszystkiego nie da się wytłumaczyć tylko wojenną demoralizacją. W marcu 1919 przychodzą powstańcy wielkopolscy z Poznania do Lwowa i od razu idą do dzielnicy żydowskiej i urządzają pogrom. Potem przychodzi armia Hallera, która robi to samo. Ja cytuję raporty policji, która pisze rozpaczliwe listy do władz, żeby dali im jakieś uprawnienia, bo oni sobie nie mogą poradzić z tymi pijanymi polskimi żołnierzami, którzy biją codziennie Żydów i rabują.

 

Ten pogrom lwowski trwał do połowy 19 roku, tak na dobrą sprawę, w różnym stopniu natężenia.

 

P.P.: Porażająca siła Twojej książki polega między innymi na tym, że ukonkretnia się w niej frazeologizm „pierwsze minuty wolności”. Tamtego dnia o 5:20 rano polska flaga zawisła na wierzy lwowskiego ratusza, o 5:30 zaczynają się pierwsze rabunki, rozpoczyna się pogrom. Minęło dziesięć minut, dziesięć minut wolnej Polski we Lwowie – tyle wystarczyło.

 

Piorunujące wrażenie robi również ta mocna teza zawarta w zdaniu: „22 listopada 1918 roku we Lwowie Pan Tadeusz zabił Jankiela”. To zdanie jest tym bardziej wstrząsające, że pośród kluczowych bohaterów „Pana Tadeusza”, polskiej epopei narodowej, jedną z nielicznych postaci, które podejmują realne, konsekwentne działania na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości, jest Jankiel – polski Żyd. Norwid pisał wręcz, że w poemacie Mickiewicza tylko Jankiel jest postacią poważną i serio. I to właśnie Jankiel podczas wesela Zosi i Tadeusza, w finałowej, symbolicznej scenie, w swoim wirtuozerskim koncercie granym na cymbałach, splata wszystkie wątki patriotyczne, które tworzą materię polskości w „Panu Tadeuszu”. Jankiel u Mickiewicza jest figurą polskiego patriotyzmu i dlatego zdanie mówiące, że Pan Tadeusz zabił Jankiela, brzmi tak dramatycznie.

 

Ale na tym nie koniec. To zdanie wspiera bowiem pewną druzgocącą tezę – wybrzmiewającą mocno na końcu książki, ale zapowiedzianą już na początku, w introdukcji. Otóż, w jednym z początkowych passusów pojawia się migawka z roku 1979. Grzegorz Gauden jest wtedy studentem, jest w Zurychu, zjawia się tam na spotkaniu polskiej diaspory, gdzie spotyka starszego pana – Polaka, emigranta. Kiedy ten starszy pan dowiaduje się, że jego rozmówca przyjechał z Polski, rzuca: „Znaczy bolszewik!”. Kiedy słyszy, że jest studentem, mówi z mściwą satysfakcją: „Student, student, jak ja był przed wojną studentem we Lwowi, to ale myśmy tych Żydów lali”.

 

G.G.: To był pierwszy komunikat tego człowieka, który mnie pierwszy raz w życiu na oczy widział.

 

P.P.: Zestawienie tych zdań – tego o Jankielu zabitym przez Pana Tadeusza i tego o przedwojennym „laniu Żydów” przez polskich studentów – dobrze unaocznia druzgocącą prawdę, że kod genetyczny polskości, która odrodziła się w strukturze polskiego państwa w roku 1918, skażony jest nie tylko tamtym listopadowym pogromem we Lwowie, ale też czymś, co stało za słowami wypowiedzianymi w roku 1979 przez polskiego emigranta ze Lwowa. Stało za tymi słowami sprzed niemal 40 lat i wciąż ma się dobrze, wciąż nas zatruwa.

 

Żeby dziś w Polsce mówić o tym głośno, trzeba odwagi. Ta odwaga – odwaga uczciwego nazywania rzeczy po imieniu, odwaga pamiętania – wyrasta z poczucia odpowiedzialności, z poczucia, że albo jest się uczciwym, albo jest się nikim. Pamięć jest powinnością – pamięć i prawda. Ta książka również o tym przypomina.

 

G.G.: Na koniec, jeśli pozwolicie, przeczytam jeszcze jeden fragment:

 

Mężczyzna na ramieniu ceratowej kurtki miał biało-czerwoną odznakę. Wysoki, silny, o czerstwej twarzy z blizną.

Tak Adela Neuer opisała zabójcę brata.

«(…) morderca mego brata usiadł i grał doskonale na fortepianie (…). Widocznie morderca był człowiekiem inteligentnym i z lepszych sfer, skoro ja, która sama gram na fortepianie, oceniam grę jako interesującą (…).»

Fortepianowy recital w zmartwiałej z przerażenia kamienicy trwał prawie półtorej godziny i stanowił artystyczne uwieńczenie napadu. Mężczyzna w ceratowej kurtce grał, a dwaj pozostali tańczyli.

 

«23/XI. 1918 o 9 rano przyszło 3 legionistów» – zeznała Neuer. Dowodził nimi mężczyzna w ceratowej kurtce. Zaatakowali dom przy ul. Szpitalnej 21 w sobotę, w drugim dniu pogromu. 

Napastnicy wybili szyby w drzwiach i oknach mieszkania Neuera. Potem weszli do domu. Tam pianista odebrał Neuerowej biżuterię, którą chowała na piersiach, i zmasakrował kobiecie twarz kolbą rewolweru. Wybił jej zęby.

Proszony przez Neuera, aby przestał bić żonę, przerzucił się na jego teściową, matkę Neurowej, staruszkę. Poranił ją.

Adela Neuer zeznała, że ona i inni obecni w mieszkaniu całowali pianistę po rękach i nogach, błagając, by nie zabijał…”

 

(Gauden milknie. Po jakimś czasie odzywa się)

Przepraszam, ale nie potrafię czytać dalej.

 

 

Prapremiera książki Grzegorza Gaudena. Pierwsza prezentacja książki miała miejsce w Drohobyczu dwa dni przed 100-ną rocznicą pogromu we Lwowie i 6 miesięcy przed ukazaniem się książki na polskim rynku.

 

W ramach corocznego projektu literacko-artystycznego „Druga Jesień”: w 76. rocznicę śmierci Brunona Schulza Czytania Listopadowe: sesja kulturologiczna (Drohobycz, 20 XI 2018).

 

Fragmenty zapisu spotkania spisane i opracowane przez Walentynę Folc.

 

 

 

02.07.2019