Chce Pan zobaczyć nędzę Lwowa? — zapytał mnie p. Fryderyk Schlelcher, wiceprezydent miasta — pójdź Pan zemną, lecz uprzedzam, że to co Pan ujrzy odbierze mu sen i apetyt na parę tygodni. Poprowadzę Pana bowiem na samo dno dantejskie, go pieklą.
I dotrzymał słowa. — Odkrył przedemną cały ocean cierpień i smutku — ja zaś zaledwie dotknąwszy nogą brzegu — cofnąłem się z przerażeniem, i rzeczywiście do tej chwili śnią mi się po nocach te brudne, głodne i obdarte kobiety i dzieci, które tłoczą się każdego ranka u tylnych wrót synagogi, popychając się wzajemnie, plącząc i krzycząc, aby tylko zdobyć kwitek na bochenek chleba ważący 1 kilogram. — Taki bochenek musi wystarczyć całej rodzinie na całe dwa dni.
W ślad za tym obrazem nasuwają mi się inne. Śnią mi się obszerno sale teatralne, w których miast krzeseł aksamitnych i płatnej publiczności — widzę rozstawione proste stoły, przykryte białymi obrusami, a na nich gęsto poustawiane talerze; tu i ówdzie w glinianym garnku pęk zielonych, niewiędnących liści i traw, lub bukiet świeżych kwiatów. Za stołami siedzą artyści, nauczyciele, a także profesorowie uniwersytetu, urzędnicy, żony oficerów — skromnie spożywając strawę uwarzoną z kartofli, buraków i innych produktów, które magistrat miasta daje dla nich bezpłatnie. Polskie ubóstwo jednak ma charakter spokojny, posiada pewną cechę szlachetności i godności. Żydowska nędza przeciwnie, ma w sobie coś strasznego, złowieszczego, niemal tragicznego.
Obeszliśmy z rabinem żydowskim i posłem do Rady państwo Breitensa niby jako komisja, ulice: Smoczą, Cybulną, Bożniczą, Zamkową, chodząc od domu do domu i zapuszczając się w obskurne zakamarki. Wszystkie te domy od góry do dołu zapełnione nędzą żydowską. Bogaci kupcy i tak zwana inteligencja wyjechali ze Lwowa — zostali nędzarze, żebracy, matki z dziećmi, opuszczónemi przez ojców.
Przytem na miejsce bogatej i zamożnej inteligencji zjawili się uciekinierzy ze wszystkich zburzonych miast i miasteczek z Bełżca, Żółkwi, Magierowa, Rawy ruskiej tak, że liczba ludności żydowskiej bynajmniej się nie zmniejszyła we Lwowie.
W zwykłych czasach nawet lwowscy i wszyscy galicyjscy żydzi sławni są ze swojej nędzy.
Widzieliśmy czarne jamy bez okien, do których światło przenikało tylko przez drzwi.
Za taką jamę płaci się jednak 12 reńskich miesięcznie, tj. 10 rubli.
Idąc ulicą zauważyliśmy handlarką czosnku. Cały jej kapitał wynosi 25 centów. Na kawalku blachy rozłożone leżą przed nią ząbki czosnku, każdy ząbok po cencie. — Tym nowym handlem zarabia ona szóstaka lub dwa dziennie.
Tę w normalnych czasach rozwijającą się i uprawnioną nędzę wojna pogłębiła jeszcze bardziej, doprowadzając normalny głód do wrót śmierci.
W jednym podziemiu znalazłem trzy rodziny zbiegów. Byli między nimi starcy, kobiety, a najwięcej dzieci. Uciekli oni ze zburzonych miast i na czem kto mógł dostali się do Lwowa.
— Cóżeście zabrali ze sobą? — zapytałem jednego uciekiniera z Bełżca.
— Ot — te dwoje dzieci — odpowiedział — wskazując patetycznym gestem, na leżące koło niego maleństwa.
Wszystkich dzieci miał siedmioro. Wszystkie leżały na barłogu, bose, obnażone, przykryte jakimś łachmanem. Wlększołć ich nie miała w ctem wyjść na ulicę.
(Dok nast.).
[Kurjer Lwowski, 03.12.1914]
(Dokończenie).
W następnym domu, gdy zapukaliśmy do drzwi, nikt nie otwierał. Zastukaliśmy mocniej. Piskliwy glos z wnętrza odezwał się "zaraz". Był to glos dziewczynki drżącej ze strachu — jakbyśmy byli owym wilkiem, czyhającym na Czerwony Kapturek. Drzwi otworzyły się niebawem, lecz zamiast Czerwonego Kapturka ukazała nam się dziewczynka drobna, mała, o rozczochranej czarnej główce. Literalnie trzęsła się ze strachu. A z pod łóżka wyglądały jeszcze trzy pary oczu, błyszczących i czarnych, jak żuki.
— Nic bój się dziecko — mówjł rabin — my tobie nic nie zrobimy. My ceibie tylko zapytamy się o tata i o mamę...
— Gdzie twój tato?
— Tato poszedł na wojnę — odrzekła dziewczynka cicho.
— A mama gdzie?
— A mama peszła poszukać dla nas jakiejś żywności.
Chciałem ją pogłaskać po głowie, ale odskoczyła, jakby oparzona. Dałem jej pieniądze, ale nie wzięła. Rzuciłem pieniądze na ziemię. Wtedy wyskoczył z pod łóżka człowiek-myszka, chwycił monetę i znikł z powrotem.
W innym podziemiu znaleźliśmy cały dom modlitwy. Szesnastu żydów młodych i starych, z pejsami i brodatych, kiwało się w swoich okryciach, przypominających śmiertelną koszule i modlili się. A modlili się serdecznie — ze łzami w oczach.
— Gdzie wy sypiacie? — zapytałem.
Nie chcieli odpowiedzieć. Dowiedziałem się jednak, że oni wszyscy śpią w tym modlitewnym domu, gdyż innego pomieszczenia nie mają.
Młody chłopiec, obdarty, z gołą piersią i gołymi kolanami, przeświecającymi przez dziury w spodniach, spojrzał na mnie dziwnym, niespokojnym wzrokiem.
— To warjat — objaśnił rabin. — W tych strasznych czasach dużo jest warjatów, szczególniej wśród młodzieży.
— Daj mnie od siebie kawałek chleba — poprosił warjat.
Dałem mu pieniądz, nie wziął go iednak, z przerażeniem rzucił na ziemię, krzycząc:
— Co to, guzik? Daj mnie od siebie kawałek chleba. — I wyszliśmy już z domu modlitwy, a on wciąż szedł za nami, zatrzymując się i wykrzykując swoją prośbę: "chleba".
Z najbliższych drzwi wyskoczyła kobieta i z płaczem przypadła do rabina, opowiadając, że nie ma czem zapłacić za mieszkanie i dozorca wyjął jej za to okna.
— Mam troje dzieci — łkała kobieta — dwoić bliźniąt — wyssali mnie jak zdechtą kotkę. Chodźmy, ja pokażę — na piątem piętrze — na schodach.
Na owych schodach uderzyła nas taka woń, że mi się w głowie zakręciło. Rabin westchnął ciężko.
— Gdy wrócisz Pan do domu — doradzał mi — proszę się obmyć karbolową wodą. Tu co krok tyfus — lub inna zaraza.
Biednej żydówce daliśmy trochę pieniędzy, za co nam z uniżcnością powiedziała przy pożegnaniu: "całuje wasze rączki".
Mimowoli nasunęło mi się porównanie:
"Gdyśmy przed chwilą byli w stołowni teatralnej, rozmawiając z polskieml paniami, my mówiliśmy im: "całuję rączki" — a ta biedna żydówka, tej samej formuły uniżonej użyła względem nas — mężczyzn — i w tym właśnie zachodzi różnica położenia tych dwóch ras.
Jeszcze jeden dom modlitwy otworzył przed nami obraz nędzy i cierpienia.
— Czem możemy wam dopomóc? — zapytałem starca z długą, siwą brodą.
— Uczyńcie tylko jedno — odrzekł słabym glosem — zostawcie nas w spokoju. My już będziemy jak bądź biedować — zapomnijcie o nas.
Czyż można jednak zapomnieć o takiej nędzy — o takiej niedoli.
[Kurjer Lwowski, 04.12.1914]
04.12.1914