OBRAZEK GALICYJSKI
przez
IWANA FRANKO.
I.
Poniżej wsi Łastiwki, w obwodzie stryjskim, sterczy nad Stryjem wysoka skała. Stromą ścianą piętrzy się nad samem zwierciadłem rzeki, a bałwaniastym szczytem, zielonym od mchu i paproci, rozgląda się po okolicznych górach. Stryj łagodnie zwykle myje jej stopy i tylko w porze jesiennej groźnie warczy i pieni się, zalewając wązką ścieżynę, co wije się po pod skałę wzdłuż brzegu rzeki. A wszędzie dokoła—rozłożyły się pagórki, okryte czarnym świerkowym lasem, poprzerzynanym gdzieniegdzie tylko bezleśnemi połoninami, które się roztaczają jak bladozielone plamy na ciemnem tle. Łastiwki — uboga górska wieś, usadowiła się opodal w dolinie, ukrytej za lasem. Pusto i smutno w dzień jesienny koło skały, tylko fale Stryja ryczą i rozbijają się o szczerbate kamienie.
Pusto i smutno było także w duszy żandarma, który w słotny jesienny dzień ścieżką po nad rzeką, w płaszczu i kasce z koguciemi piórami, z karabinem przewieszonym przez ramię— rozglądał się dokoła. Nigdzie ani duszy, ani głosu ludzkiego i gdyby nie utarta ścieżka po nad rzeką, możnaby było pomyśleć, że tu w tej dzikiej leśnej kotlinie nie postała jeszcze noga ludzka od stworzenia świata.
— Tfu, na taką psią służbę! mruczał żandarm, chustką ocierając wąsy, z których ciekła deszczowa woda. Łaź i łaź, jak wyklęty po tych przeklętych wertepach i to nadaremnie. Te obrzydłe Bojki lękają się żandarma gorzej djabła, każdy omija go na tysiąc kroków, skoro go tylko zobaczy. Tak się zdaje, że każdy dopiero co ukradł coś lub zabił kogoś. A jak już którego przytrzymasz, to prędzejbyś się dowiedział coś od tej skały, niż od niego. Plwać na taki dziki, nieużyty naród!
Tak mrucząc zbliżał się żandarm ku skale i ciągle spoglądał na Stryj, który gniewnie rozbijał swe fale o kamienie, niby i sam się gniewał na ten surowy naród Bojków.
— Och, jaka woda duża! mruczał żandarm dalej. Żeby tylko ścieżki nie zalała i kładki nie zabrała, bo trudnoby było dziś na. noc zajść do Łastiwek, chociaż i tak już blizko. Już to tu w tych górach nie mam szczęścia, rób co chcesz. Oto już czwarty raz idę temi wertepami, a jeszcze ani razu nie udało mi się wykryć złodzieja lub rozbójnika; tymczasem dość tu tylko raz spojrzeć, by się przekonać, że złodziei i rozbójników musi być niemało. Co najgorsze — że nawet nie udało mi się byle jakiego nędznego włóczęgi lub dziada żebrzącego aresztować. Inni żandarmi, co który pójdzie, to zawsze tych włóczęgów, dziadów i cyganów pędzi przed sobą całą czeredę, cały areszt napcha,—a ja żebyż choć jednego. Licho z takiem szczęściem, czy co!...
I żandarm gniewnie spojrzał przed siebie. Stał już przed samą skałą. Ścieżka podnosiła się trochę, tworząc niby kamienną przyzbę, po której wiła się po nad same zwierciadło wody, to zniżając się nieco, to znowu podchodząc w górę. Ale zdaleka już zobaczył żandarm, że zaraz pierwsza taka wklęsłość ścieżki zalana była mętną, spienioną wodą.
— No ot masz! krzyknął rozdrażniony— znowu przeszkoda! Trzeba będzie obchodzić dokoła tego zawalidrogi, drapać się z pół godziny po chrustach i złomach, a przez ten czas mógłbym już być w Łastiwkach. A niech cię jasne pioruny biją z takim porządkiem!
I ślizgając się ciężkiemi butami po mokrym mchu, żandarm puścił się na prawo, między krzaki, pod górę, by obejść skałę. Wtem rzucił okiem w bok i zatrzymał się. Co za djabeł! Zdało mu się, jak gdyby ze skały lekkiemi kłębkami wypełzał dym, który niby przelękniony, czemprędzej rozpływał się i znikał w powietrzu. Żandarm z początku sam sobie nie wierzył. Ale gdy się zatrzymał i uważniej popatrzył, przekonał się, że rzeczywiście z pomiędzy szczerbatych zębów skały, niby z wnętrza głównego słupa dobywał się dym. Co to może być? Żandarm nie był bojaźliwy, a przecież przeszedł po nim dreszcz, bo w żaden sposób nie mógł się domyśleć, coby to być mogło. Wreszcie zdecydował się.
— Pewnie drwale ogień rozkładają. A może jacy złodzieje? Bo coby tu drwale robili? Pójdę, przekonam się.
I z trudem zaczął się wspinać po ślizkich głazach, aż tędy, gdzie po nad nie jak olbrzym sterczała wysoka ściana kamienna. Z początku nie mógł dojrzeć niczego. Już zmierzch padał; cień od skał właśnie najgęstszym mrokiem osłaniał to miejsce, zkąd dym się dobywał. Żandarm nadaremnie natężał wzrok i słuch—ani dojrzeć, ani dosłyszeć nie można było niczego, prócz szalonego szumu rzeki pod skałą.
— Hej, kto tam: odzywajcie się! krzyknął żandarm, ale tylko odgłos ponuro powtórzył jego słowa. Wtedy drapał się dalej. Na niewielkiej platformie między kamieniami widać było połamane suche gałęzie, jakieś świeże jeszcze kości, a nawet kawałki na pół przegniłych szmat. No, przecież ślad człowieka! pomyślał. A przyjrzawszy się bliżej żandarm zobaczył także ledwie widną ścieżynę, która się wężem wysuwała z pomiędzy kamieni, pełzła prosto poprzek platformy i ginęła w cieniu, pod ścianą, właśnie tam, zkąd dym wychodził. I dopiero zbliżywszy się na odległość dwóch kroków, zobaczył żandarm wydłubaną w kamieniu niewielką dziurę, zatkaną ogorzałym świerkowym klocem. Nie wiedzieć dlaczego serce bić w nim zaczęło niespokojnie. Ująwszy oburącz za karabin, niby do szturmu, zbliżał się ostrożnie. Cisza wewnątrz tajemniczej jamy bardziej jeszcze go niepokoiła— i w duchu zaczął wymyślać na siebie, że chwilę przedtem krzyknął był tak głośno i zdradził swe zbliżenie. Kto wie, może tajemniczy nieprzyjaciel, uprzedzony jego krzykiem, już czatuje na niego z ukrytej a pewnej gdzieś zasadzki? Ale wracać było może jeszcze niebezpieczniej szedł więc dalej. Stanął wreszcie przed samą pieczarą, obejrzał szablę i patrontasz i zatem naraz pchnął kłodę bagnetem i oczyścił wejście do pieczary. Dym buchnął mu w twarz—ale za dymem nic widać nie było. By zajrzeć do wnętrza jaskini, musiał przyklęknąć. Aż kiedy zupełnie rozwiał się dym, zobaczył żandarm wnętrze jaskini, wykutej w skale. Szare kamienne ściany schodziły się u góry jak sklepienie Wilgoć zielonawemi kroplami wisiała na nich. U dołu,na kamiennej podłodze, pośrodku jaskini była niewielka jama, w której tlał ogień. Dokoła ognia siedziało kilkoro ludzi, małych i wielkich, ledwie pookrywanych brudnemi szmatami. Twarzy ich żandarm nie mógł dojrzeć; oczy tylko zewsząd z przestrachem spoglądały na niego.
— Ktoście wy tutaj? krzyknął żandarm.
— Cyganie, panoczku! odezwał się gruby ale pokorny głos.
— A co tu robicie?
— Biedujemy, panoczku.
Żandarm z trudnością wtarł do wnętrza i zaczął spozierać po ludziach i chacie. W jednym kącie jaskini leżały kowalskie narzędzia: miech, kowadło i młoty na maleńkim wózku; w drugim kupka mokrych gałęzi na opał. Na gałęziach porozwieszane były jakieś łachmany. W pobliżu ognia, na środku jaskini, tarzało się posłanie całej rodziny—okłot słomy napół przegniłej, rozpostarty na kamieniu i kupa suchego mchu i liścia. Tylko na jednej krawędzi tego posłania, na miejscu naczelnem leżała niewyprawiona końska skóra, którą się okrywał stary rom (cygan).
— A ilu was tutaj? zapytał znowu groźnie żandarm, zwracając się do ogniska.
— Pięcioro, panoczku, pięcioro—-odrzekł cygan i podniósł się na nogi, cały drżący od chłodu. Inni cyganie także powstawali. Prócz starego była jeszcze cyganka, parobek i dwoje małych, całkiem gołych cyganiąt. Wszyscy aż posinieli od zimna, a wyglądali jakby opuchli... zapewne od głodu.
— Czemże wy tu żyjecie, włóczęgi? pytał dalej żandarm.
— Łaską bożą, panoczku, łaską bożą. Ot szkapina nam zdechła niedawno, to jeszcze do dziś mieli mięso.
— A dawnoście tutaj?
— Dwa tygodnie, panoczku.
Nie wiedzieć dlaczego gniewały żandarma zbyt uniżone odpowiedzi starego cygana. W tym jego głosie płaczliwym i w tem co chwila powtarzanem «panoczku» upatrywał on ukryte wyśmiewanie jego władzy.
— A dużo kradniecie po wsiach? pytał dalej.
— Nie, panoczku, nie kradniemy wcale. Rom Pajkusz nie kradnie! Rom Pajkusz robi dopóki może, żyje z pracy rąk. Ale teraz, kiedy nam szkapina zginęła, nie możemy ruszyć się dalej; musimy przebyć tutaj, dopóki się trochę nie wypogodzi.
— Dopóki nowego konia nie ukradniecie! przedrzeźniał żandarm. —Ano zbierajcie się i marsz ze mną!
— Dokąd, panoczku? zapytał stary cygan drżącym głosem.
— Nie pytaj, zbieraj się ze swoją obrzydłą familją, pójdziemy do wsi. A tam już zobaczymy co z wami robić!
Stary cygan stał jak osłupiały, gdy wtem stara cyganka jak kamień z nieba rzuciła się żandarmowi pod nogi i zaryczała, jak gdyby ją chciano rżnąć.
— Panoczku, panoczku, gołąbku nasz! Co ci winien stary Pajkusz, co ci winne biedne «romy», że nas chcesz w takie ciemno pędzić na świat. Popatrz się, maleństwo moje nagusieńkie i my sami nie wytrzymamy takiego zimna! Zlituj się panoczku, zlituj się, nie pędź nas nigdzie! Niech biedne romy podyszą jeszcze na bożym świecie!
— Nie będziesz ty cicho, ty straszydło z konopi — krzyknął do niej żandarm i odepchnął starą cygankę... — Zaraz mi się wszyscy zbierajcie!
Tu cała rodzina, wielcy i mali, z wrzaskiem i płaczem rzucili się żandarmowi do nóg i zaczęli prosić go na wszystkie świętości, by zostawił ich w ich kamiennej chacie. Tymczasem żandarm sam namyślał się co ma robić. Wieś jeszcze nie blizko, droga nierówna, noc. nadchodzi, ciężko będzie jemu samemu zaprowadzić do wsi całą tę bandę. Prędko namyślił się inaczej.
— No — rzekł — czego ryczycie, głupie cygany. Nie bójcie się, przecież was nie zjem żywych. Niech i tak będzie, zostańcie tutaj. Ale, słuchaj stary, do mego powrotu nie śmiej nic ztąd ruszyć!
Stary cygan stał jak słup. Zdziwionym, trwożliwym wzrokiem spoglądał na żandarma, przeczuwając w jego słowach nową jakąś biedę.
— No, czegóżeś tak wytrzeszczył na mnie oczy, czego patrzysz jak baran poderżnięty? krzyknął żandarm. Słyszysz czy nie, co ci mówię? Nie śmiej nic ztąd ruszyć, dopóki napowrót tu nie przyjdę, bo nieszczęście twoje!
Stary cygan ciągle jeszcze stał jak oniemiały. Tylko cyganka, nizko kłaniając się żandarmowi, rzekła: Dobrze, panoczku, dobrze! Żandarm jeszcze raz spojrzał po jaskini, splunął z obrzydzenia i wyszedł.
— Włóczęgi przeklęte! mruczał, z trudem schodząc ze skały. Ot, gdzie się zapchali! Ale przecieżem ich znalazł. Przynajmniej teraz może «Belobung» będzie.
II.
Wójt łastiwiecki był, jak każdy Bojko, niepiśmienny, wobec władzy pokorny i potakujący, wobec podwładnych uparty uporem tym bezwzględnym, jaki cechuje człowieka z ograniczonym rozumem. Żandarmi rzadko zachodzili do tej wiosczyny i dla tego każde zjawienie się żandarma wywoływało we wsi formalny popłoch. Urząd wójta przez tych ludzi, wyrosłych w górach i lasach, uważany był za wielki ciężar głównie dla tego, że w każdym razie wójt umiał stawać przed rozmaitymi, do wsi najeżdżającymi «panami», musiał odpowiadać na ich pytania, spełniać ich rozkazy. Kogo raz w gminie siłą-mocą «posadzono na wójta», ten zwykle zostawał na tem stanowisku przez kilka lub kilkanaście lat, dopóki tylko mógł chodzić, bo nikt inny nie śmiał bez ostatecznej konieczności objąć tej strasznej godności.
Nasz wójt był niedawno dopiero wybrany, więc z «panami» wcale jeszcze nie oswojony. Przeląkł się tedy niepomału, gdy żandarm późnym już wieczorem wszedł do jego chaty. Przeląkł się atoli jeszcze bardziej, gdy mu przybyły «pan» opowiedział o cyganach. Prawda, wójt wiedział o tem, że cyganie siedzą w skale: nie samych tedy cyganów było mu straszno. Przeląkł się on tego, że ich żandarm odkrył i że teraz pewnie będą go wraz z cyganami włóczyć do Skolego.
— Wiecie o tych cyganach? — pytał żandarm wójta.
— Ta niby wiem.
— Cóż oni, kradną?
— Kradną chyba, gdzieżby cygan bez tego wytrzymał? Tylko stary czasem coś tam klepie, nibyto pracuje. Ale gdzie tam jemu do pracy!
— Wiedziałem ci o tem—mruknął żandarm. No wójcie, na was leży odpowiedzialność za nich.
— Na mnie! — krzyknął z przestrachu wójt. Co oni ukradną, to ja mam za to odpowiadać?
— A tak. Odpowiadacie za wszystko, co się stanie w granicach waszej wsi. U was ma być porządek. Takiej cygańskiej bandy nie można puszczać samopas.
— No, a cóż ja im miałbym zrobić? Wziąć ich na sznur, czy co?
— Gdzie tylko spotkacie we wsi, zaraz aresztować i żandarmom do rąk oddawać.
— E, panoczku, do nas wielmożni panowie żandarmi tak rzadko zachodzą! A dyć przytem, jakbym ja jednego aresztował, to mię drudzy podpalą.
— Podpalą! — krzyknął żandarm, to oni tacy? Czekajcie, zrobimy my z nimi porządek! Wójcie, tych mi cyganów przypilnować, dopóki nie wrócę z obchodu! Ja ich zabiorę ze sobą do Skolego.
— A kiedyż pan powrócą?
— Jutro, najdalej pojutrze.
— Dobrze, każę ich pilnować — odrzekł wójt, kłaniając się nizko żandarmowi.
Zjadłszy mleka i «budzą» (świeżego owczego sera), żandarm położył się na ławie, owinął się płaszczem i zasnął. Tymczasem wójt nie spał, choć leżał na pościeli. Czy licho nadało tego żandarma — myślał — że odkrył cyganów w takiej kryjówce, w której ich dotąd żadna władza nie spostrzegła? I co z nimi robić? Zechcę ich aresztować i odstawić do wsi, to cóż z tego, że ich żandarm zabierze do Skolego? Posiedzą w areszcie parę dni, a potem wyjdą na wolność i pewnie trafią do Łastiwek. Nie trudno, by nie okradli lub nie podpalili. Żandarm daleko, a cyganów włóczy się mnóstwo; dość jedną bandę zaczepić, by mieć wszystkie na karku. Hm, hm! — ot co chyba należy robić... Jeżeli cyganie uciekną, to cóż mi żandarm zrobi? Przecież mogli uciec jeszcze tej nocy, zanimem się dowiedział od żandarma, że ich trzeba aresztować! Wójt z myślą tą zasnął...
Na drugi dzień raniutko żandarm poszedł, jeszcze raz nakazawszy wójtowi, by pilnował włóczęgów aż do jego powrotu. Gdy spał u wójta na ławie, śnił mu się «Belobung»; wziął to za dobrą wróżbę i poszedł spiesznie dalej, by dziś jeszcze dojść do celu swego obchodu, a jutro wrócić nazad do Łastiwek.
Natychmiast po jego odejściu wójt wdział potrójne na nogi onucze pod skórzane «chodaki», kożuch na siebie, «kuczmę» na głowę, zawiesił borsuczą torbę przez plecy, a do torby włożył parę owsianych «szczypków» i tęgi kawał owczego sera. Tak przygotowany, nie mówiąc nikomu nic, puścił się w drogę ku skale.
— Dobry dzień wam Pajkusz! — rzekł wchodząc do jaskini.
— Dobrego zdrowia panie wójcie — odrzekł stary cygan.
— Co u was słychać nowego? — spytał wójt, bojkowskim zwyczajem nie przystępując odrazu do rzeczy.
— Źle słychać panie wójcie. Był tu u nas wczoraj «Kokorudza», chciał nas prowadzić do wsi.
— Do wsi? E! on was chce prowadzić do Skolego, do kryminału.
— Za co?
— Albo ja wiem? Musieli mu po innych wsiach coś na was nagadać. Nie darmo to on tak za wami szukał, że aż was tu wyszperał.
— Oj, oj, oj, bożeczku nasz, bożeczku!— chórem zawyli cyganie — cóż nam teraz czynić?
— Ja wam nie poradzę—rzekł wójt. On mi kazał pilnować was aż do jego powrotu i oddać mu was do rąk.
— I wy chcecie nas teraz aresztować?— rzekł zwolna, ale z ukrytą w głosie groźbą Pajkusz.
— Bóg z wami Pajkusz — rzekł wójt. Ja odpowiedział żandarmowi, że cygan, to wiatr w polu. Kto go przytrzyma? Ot wiecie co, macie tu trochę chleba i sera, weźcie to odemnie i idźcie sobie dokąd chcecie, żebym o was nic nie słyszał. Nie chcę wam robić kłopotu, ale i sam nie chcę przez was w biedę wpaść. Rozumiecie?
— Rozumiemy panie wójcie, rozumiemy!— rzekł cygan. I złożywszy na podłodze oszczypki i ser, wójt spiesznym krokiem oddalił się napowrót do wsi. Śmiał się w duchu z tego, jaki to zły będzie żandarm, gdy przyjdzie i cyganów już nie zastanie.
III.
Dobrze to mówią: górska jesień, to wystarczy za dobrą zimę na dołach. Zaledwie nasz żandarm wyszedł za przeciwną granicę wsi Łastiwek, zaledwie wójt wykonawszy swą polityczną misyę, wrócił napowrót do wsi, gdy wtem wysoki szczyt «Paraski», sterczący w górę w kształcie potężnego trójzęba, pokrył się. gęstą mgłą. Ogromnemi kłębami toczyła się ta mgła na dół, pędzona silnym, świszczącym wiatrem. Za pół godziny znikło już wszystko w wirach i kłębach śnieżnej zawiei, która ze wszech stron biła w oczy i zaślepiała wędrowca, zamazując mu ścieżkę pod stopami. Klnąc i spluwając, walcząc. z wiatrem i śniegiem szedł nasz żandarm naprzód. Już niedaleko była wieś, do której miał się dostać, ostateczny cel jego obchodu. Trzeba tylko było przejść po kładce przez rzekę. Ale to właśnie była rzecz najniebezpieczniejsza. Rzeka szumiała pod kładką jak wściekła, a wierzchem rwał wiatr, szarpiąc jak rękami za jej poręcz. Kładka od śniegu była ślizka i oczy ślepły. Już blizko brzegu żandarm ześliznął się i upadł do wody. Woda była niegłęboka, lecz okropnie bystra. W jednej chwili prąd zerwał mu z ramienia karabin, a z głowy kask z koguciemi piórami; potężny kamień, pędzony falą po dnie rzeki, zbił go z nóg; żandarm zaledwie z wysiłkiem rozpaczy wydobył się na brzeg. Był mokry do nitki, zziębły i przelękniony. Chcąc się ogrzać, biedak puścił się co tchu do wsi, do znajomego księdza. Nim dobiegł, już mokra odzież ścięła się na nim w lód, a z piersi nie mógł wydobyć głosu. Prawda, w domu księdza rzucono się mu natychmiast na pomoc, ale mimo wszelkiej troskliwości, żandarm musiał przeleżeć cały tydzień w łóżku w ciężkiej gorączce. Cały ten tydzień padał śnieg, świstał wiatr, ściskał mróz, tak że nawet zdrowemu nieporadno było w górach puszczać się w drogę z jednej wsi do drugiej. Dopiero po upływie tygodnia wiatr ustał, wypogodziło się, chociaż mróz jeszcze się wzmógł. Żandarm nie chciał dłużej zwlekać, chociaż ksiądz wzbraniał się go niezupełnie jeszcze zdrowego, puścić pieszo. Kazał zaprządz sanki i odwieźć go do Skolego.
Gdy przejeżdżali przez Łastiwki, przypomniał sobie żandarm o cyganach. Kazał stanąć naprzeciw chaty wójta, zawołał go i zapytał:
— A coście z tymi cyganami zrobili?
— Cóżeśmy mieli zrobić proszę pana, kiedyśmy ich już nie zastali.
— Jakto nie zastali?
— A tak. Skoro pan odemnie wyszli, ja zaraz zebrałem się i poszedłem, by ich aresztować i do wsi przystawić. Ale nie zastałem już nikogo. Widać, że się przelękli pana i w nocy uciekli.
— A to bestye! — krzyknął żandarm. Czekajcie, jeszcze ja was gdzieś przydybię!
Wójt ukłonił się, a w duchu aż parskał ze śmiechu, że mu się udało tak tanim kosztem pozbyć się biedy. Żandarm zły i rozdrażniony zawinął się w swój płaszcz i w dany mu przez księdza na drogę kożuch i kazał się wieźć dalej.
IV.
Stryj skurczył się od mrozu; dołem po pod skałą przejazd był wolny, ponieważ zaś droga tamtędy była najbliższa, przeto żandarm kazał jechać w tę stronę. Zaledwie wyjechali za las, oddzielający Łastiwki czarną ścianą od reszty świata, oczy żandarma z niepokojem jakimś spoczęły na wielkim, szarym bałwanie, który ukazał się przed nim w pobliżu. Szczyt skały nie był pokryty śniegiem, gdyż wiatr pozmiatał ztamtąd ten puch zimowy, zsuwając go w dolne załomy. Drgnęło coś w sercu żandarma, gdy zobaczył cały szczyt skały pokryty wronami, kawkami i innem drapieżnem ptastwem, które to siedząc, to latając dokoła, napełniało powietrze złowieszczym krzykiem i gwarem. Ale cóż to? Z ciemnego kąta wzniesienia, głęboko zasypanego śniegiem, tak samo jak i przed ośmiu dniami dobywał się ledwie widzialnemi kłębuszkami blado-sinawy dym. Kilka chwil żandarm wątpił, czy to rzeczywistość, czy gorączkowe przywidzenie, dopiero Bojko powożący upewnił go, że rzeczywiście dym ze skały się dobywa. Miałżeby tam ktoś być? Żandarm drżał z niecierpliwości, by się przekonać, co to znaczy. Już zbliżyli się do skały, ścieżka, prowadząca w górę, zasypana była śniegiem, ale zresztą ani śladu stopy ludzkiej nie widać. Tylko kawki i wrony przy ich zbliżeniu podniosły jeszcze większy zgiełk.
— To jakiś niedobry znak, że tego ptastwa tyle tutaj się nazlatywało—rzekł woźnica. Czy nie stało się tu jakie nieszczęście? Ten ptak przeklęty zaraz to czuje.
Żandarm nic nie mówiąc, zrzucił z siebie kożuch i płaszcz nawet, by tem łatwiej módz wdrapać się na górę; woźnica wyłamał parę drągów dla podpierania się i tak dopomagając sobie nawzajem, z ciężkim trudem wdarli się obaj na podwyższenie. Kawki z krzykiem wiły się tuż około ich głów, jak gdyby chciały bronić swej pewnej zdobyczy.
Wejście do jaskini było jak i dawniej założone kłodą i zatkane mchem, tylko przez maleńką szparę w górze wypływał dym. Odbili kłodę i weszli. W jaskini było cicho i ciemno. Dopiero po chwili oczy ich na tyle oswoiły się z ciemnością, że mogli dojrzeć jakąś czarną, bezkształtną masę, leżącą na środku. Byli to cyganie, zbici w kupę, pookrywani mchem i liściem i martwi już od kilku dni. Na ognisku dymiła się dotlewająca ostatnia kłoda...
Co było przyczyną ich śmierci? Głód? chłód? czy może czad od spartego dymu? Ciała ich były sine i sztywne, zmrożone. Ale rozrywając kupę, żandarm spostrzegł, że pod starym cyganem nie było już niewyprawnej końskiej skóry, na której on spał, kawałki jej znalazły się niedogryzione... tuż obok dziatwy... Długą chwilę stali żandarm i woźnica nad temi ofiarami, przejęci zgrozą. Przedstawiły się im może długie dnie i noce bolesnego konania tych nieszczęśliwych... Wyszli wreszcie na świeże powietrze, zawalili wchód do jaskini, by nie dopuścić ptastwa do trupów, a gdy usiedli znowu na sanki, woźnica przeżegnał się z twarzą zwróconą ku skale i zaczął szeptać modlitwę. Żandarm tymczasem zaczął w myśli układać raport o zaszłym fakcie.
Kraj, 1887, N 50, 11 (23). XII, s, 2—7. (Prz. lit.)
26.11.1887