Majster Zalepa.

Fotografia lwowska.

 

Na rogu ulicy Krętej i Chorążczyzny, gdzie dzisiaj przyzwoita, dwupiątrowa, wznosi się kamienica, stał przed laty jednopiętrowy dom, wyglądający w sam raz jak i jego mieszkańcy, studenci, urzędnicy i inna mizerja, pobierająca szczupłe place a mająca do wyżywienia liczne rodziny.

 

Na dolnie tym wisiał ongi pięknie pomalowany na zielono szyld, na którym wisiał imponujący but polski z pięknie pomalowaną cholewą i groźnie ku niemu sterezącemi uchami.

 

Na szyldzie stał napis:

 

MACIEJ ZALEPA

 

"majster szewski".

 

Sklep pana Macieja, niepokażny od frontu, bywał za dobrych czasów, kiedyto szanowny pan majster więcej się oddawał rzemiosłu aniżeli "kombinacjom" i swojej ulubionej "metodzie", zaopatrzony w sporą liczbę gotowego obuwia, wyglądającego dumnie z po za oszklonych szaf, czy nie przyjdzie jaki chudzina powołać je do mierzenia okrągłości kuli ziemskiej.

 

Nie schło też obuwie w szafach pana majstra i rychło zmieniało się, zastępowane świeżem, gdyż pan Maciej był majstrem jak się patrzy, nie zdzierał i słynął z porządnej i uczciwej roboty. Co prawda, znaczną część kundmanów pana Macieja stanowili tacy, co to mu zostawali dłużni z miesiąca na miesiąc i z roku na rok. Nie było wyjątkiem, że kundmani pana majstra z Chorążczyzny niewyrównane rachunki do grobu ze sobą zabierali, albo, jak studenci, w świat szeroki. Nie sierdził się jednak na to pan Maciej, zwyczajnie jeno grubą ręką machnął, jakby ot, muchę od siebie odpędzał i mruczał: "Niech to spoczywa z Bogiem", albo: "ot zwyczajnie chudzina nie miał, ta nie zapłacił, niech to sobie szczęście w moich butach wychodzi", albo jeszcze: "Niech tam! To nie zginie, jak się czego dochrapie to odda, a jak nie, to może drugiemu chudzinie dopomoże".

 

Był też pan Maciej w tym zakątku miasta, figurą powszechnie szanowaną i lubianą, a niejeden studencina, zajmujący dzisiaj może piękne stanowisko w świecie, mógłby coś bliższego o szanownym majstrze z Chorążczyzny powiedzieć.

 

Cóż po tem wszystkiem jednak, kiedy pan Maciej na jednym punkcie był zacięty jak Mazur, a uparty jak Rusin. Nie pił, to prawda, ale za to grał w małą loterję, jakby go kto do tego najął za wielkie pieniądze. Tej pasji, ani mu parą wołów z głowy wyciągnąć, ani perswazją, ani zlotem nawet gadaniem. Wszystkoś z nim zrobił, tylko loterji nie ruszaj, bo ta siedziała w nim, jak bolączka, co to ani spać, ani robić nie daje — tylko pali a pali, pędzi człekiem na oślep, owtada jakimś tumanem i zjada go jak rdza żelazo ze szczętem.

 

Co, mawiał, nie piję, nie ubieram się, nie tracę, żony nie mam, dzieci nie mam, pracuję jak wół, wolno mi mieć za swoje pieniądze swoją pasję!

 

Nic nie można było mieć przeciwko temu rodzajowi argumentacji, i pan majster zamykał nią każdemu, nie chcącemu się doczekać dosadniejszej odprawy, naprzykład w formie: "pilnuj swoich trzech groszy, bo do moich tobie zasię", usta.

 

Mieszkałem w tym samym domu, w którym i pan Maciej Zalepa miał swój "magazyn męzkiego i damskiego obuwia", jak sklep swój szumnie lubial nazywać.

 

Cieszyłem się u pana majstra jakimiś szczególniejszymi względami, gdyż dysputował ze mną chętnie i nieraz pozwolił sobie to powiedzieć, czegoby od innego nigdy nie usłyszał.

 

O szczególnym tym szacunku, jakim świadczyła jedna okoliczność wymowniej od innych, to cyfra 23 jaką przywiązał do mojej osoby w kombinacjach swoich loteryjnych. Zważywszy, że cesarz austrjacki nosił w jego kombinacjach cyfrę 25, przyznać potrzeba, że był to honor nieladajaki. Co do tych cyfr, związanych z pewnemi osobistościami był p. Maciej wyborny sobie. Każda z postaci politycznych miała swój numer stały a wysokość cyfr dawała miarę niejako kryterjum politycznego pana majstra z Chorążczyzny. I tak Bismark naprzykład mial numer 83, próżnoby było dochodzić, Andrassy 57, Giers 65. Salisbury 70, inni dostojnicy i wybitni mężowie stanu mieli również swoje stale numera, które pan Maciej, według sytuacji politycznej kombinował rozmaicie w amba, terna, kwaterna i kwinterna.

 

Skąd ja się wziąłem pomiędzy tą uprzywilejowaną rzeszą numerową, nie wiem, tłómaczę sobie to tylko osobistemi sympatjami, jakie pan majster z Chorążczyzny ku mnie żywił.

 

Abonował pan Maciej slale urzędową Gazetę Lwowską i tę co wieczora, po robocie odczytywał sobie dokumentnie, od obwieszczeń i mianowali rozpoczynając a kończąc na edyktach sądowych i ogłoszeniach Kupieckich. Prenumerował zać Lembergerkę z podwójnego powodu, raz, że jak utrzymywał, ma "najpewniejsze wiadomości", powtóre, o czem nie mówił, czego jednak nie trudno domyśleć się było można, miał tam w porządku wynotowane wszystkie ciągnienia loteryjne w całem państwie, następnie edykta sądowe, zawierające zazwyczaj niesłychaną liczbę cyfr, niewyczerpane zatem źródło i kopalnię prawdziwą najrozmaitszych kombinacyj loteryjnych.

 

Już co do tych kombinacyj loteryjnych, miewał pan Maciej niewyczerpani: koncepta i każdy, najdrobniejszy wypadek, na któryby kto inny najmniejszej nie zwrócił uwagi, miał u niego swój wyraz w cyfrach. Wszystko było u niego przetłómaczone na język loteryjny. Szeregi, kolumny całe cyfr szły w środy i soboty do kolektur loteryjnych pochłaniając z pewnością jakie trzy czwarte zarobku pana majstra, który jak prawdziwy maniak jaki obracał się tylko w kółku najrozmaitszych cyfr i kombinacyj.

 

Wyciągnięte na loterjach austrjackich terna dostawały się do ogromnej, rubrykowanej księgi, której tytuł, nieco skombinowany, dosłownie odpisany, brzmiał:

 

"Wykaz i spis trafionych i wyciągniętych numerów na ces. król. loterjach we Lwowie, Wiedniu, Bernie, Pradze, Budapeszcie, Lincu, Tryeście, Hermanstadzie, Gracu i Temeszwarze od dnia 1. stycznia r. 1857. aż po dzień dzisiejszy".

 

Prowadzenie tego "wykazu i spisu" zabierało szanownemu obywatelowi Chorążczyzny z przyleglościami niemało czasu, ale stanowiło zarazem i dumę największą pana majstra, gdyż w ten sposób miał przegląd wszystkich wygranych w całej monarchii austrjacko-węgierskiej, wiedział ile razy jaki numer i gdzie się powtórzył, jaki oddawna już nie był wyciągnięty, słowem całą historją cyfr loteryjnych miał w swej księdze odtworzoną.

 

To też trzeba było widzieć pana Macieja jaką przybierał mowę, gdy ktoś z braci loteryjników do niego zaszedł po informację loteryjną. Brał z powagą swą księgę i z namaszczeniem iście kapłańskiem suwał palcami po kolumnach tej osobliwej biblii a znalazłszy czego szukał, wygłaszał jak wyrocznia: "Siedemnastka wyszła ostatni raz na Linc 5. września r. 1868, stawiać".

 

Jak pan majster powiedział stawiać, to stawiać, opozycji ani innego zdania tu nie było; nie znosił żadnego i śmiertelnie obraziłby się na tego, ktoby jakiekolwiek wątpliwości śmiał z tego powodu podnosić.

 

Zawiódł go numer, czy kombinacja, nic to nie znaczyło, pan Maciej z uporem maniaka stawiał go długo, dwudziesty i setny raz, podwajał, potrajał stawki, póki się nie doczekał, iż wreszcie na niego kolej przyszła. Był wtedy w najlepszym humorze, bo "postawił na swojem", jak mawiał, nie licząc, że "wygrana" owo była ledwie dziewiątą częścią wyłożonych kosztów na ustawicznie powtarzane stawki.

 

(D. c. n.)

 

[Kurjer Lwowski, 22.09.1890]

 

(Dokończenie.)

 

Było w nim coś podobnego do zapalonego, starego myśliwego, który potrafi trzy dni nie jeść, nie pić, nie spać i włóczyć się aż do zwalenia się z nóg za ptaszkiem, który mu z drzewa na drzewo ulata i kpi sobie ze starego zapaleńca, prowadząc go w błota i nieprzebyte zarośla, póki nie padnie od celnego strzału zawziętego myśliwca.

 

Ależ zmiłuj się pan, mawiałem nieraz, panie Zalepa! Czy to nie grzech, tyle pieniędzy przegrywać w małą loterją. Taki porządny majster, taki rozumny człowiek a takiej słabostki wyperswadować sobie nie umie. Nic pan nie wygrasz a tylko się na nic rujnujesz. Do czego to?

 

Poczekaj tylko pan, odpowiadał mi, teraz ja się rujnuję, potem oni się zrujnują. Kogo szanowny majster pod tem "oni" rozumiał, nigdy tego wyraźnie nie określił, używał jednak tego wyrażenia zawsze, ilekroć mówił o loterji jako o instytucji.

 

— Do czasu sztuka, odgrażał się pan Maciej, niech ja tylko zrobię kombinacją, a pokaże się, czyje będzie na wierzchu. Ze starym Zalepą nie żarty, jak się uweźmie, to musi postawić na swojem. Ja wiem, "oni" sobie myślą: a no czy przetrzyma? Przetrzyma! nie bójcie się, nie będzie jadł, nie będzie pil a przetrzyma i taki przyjdzie na niego kolej. A polem figa! Terno do kieszeni i Zalepa pan, o wielki pan! Tak, taka to z Zalepą sprawa!

 

— I myślisz pan, mówię, że się panu uda? Już byli tacy, co to chcieli ograć loterją, stawiali, kombinowali, podwajali, potrajali stawki i wszyscy albo na dziady zeszli albo z rozpaczy w łeb sobie strzelili. Ileż to już było wypadków? Wszak pan czytujesz gazety, nie ma dnia prawie, żeby nie było wzmianki o takich nieszczęśliwych ofiarach loterji...

 

Zresztą, jeżeli się panu zdaje, że kiedyś wygraną powetujesz sobie poniesione straty, to się grubo panie majstrze mylicie, gdyż właśnie mała loterją tak sprytnie jest urządzona, że wygrana nie stoi w żadnym stosunku do stawki, i w tem leży cały sekret, dlaczego rząd z niej zgarnia tak wielkie dochody. Gdyby nie ten system, tlómaczyłem panu Maciejowi dalej, rząd nie miałby corocznie około dziewięciu milionów guldenów czystego dochodu z loteryi i dlatego to nie chce znieść jej pomimo, że sam nawet uznaje niestosowność tej instytucji.

 

Na poparcie tego dowodu przyniosłem raz staremu majstrowi mowę posła Rosera, słynnego szermierza parlamentarnego w sprawie zniesienia loterji liczbowej. Mowa ta, jak wszystkie inne tego deputowanego malowała w jaskrawych kolorach nędzę ludu miejskiego i wiejskiego, rujnowanego przez loterję liczbową, przytoczone w niej były rozliczne przykłady popełnionych samobójstw i defraudacyj urzędowych, jakoteż sprowadzenia na kij żebraczy całych rodzin z powodu gry w małą loterję, domagała sie wreszcie zniesienia tej nieszczęsnej instytucji.

 

Zalepa nałożył okulary, odłożył robotę, przeczyłał cały odnośny ustęp uważnie, wreszcie pokiwał zeschłą swoją czaszką i rzekł.

 

— To prawda swoją, a moja prawda swoją drogą. Nie umieją grać panie dobrodzieju i tyle! jeden z drugim porywa się na nie swoją rzecz, no i jest nieszczęście! Nie znają sposobu ani kombinacji. Raz i drugi a może i dziesiąty postawi i chciałby wygrać, a nie wygra to rozpacz, trucizna albo rewolwer. Durnie są, za pozwoleniem pańskiem, niech się nie biorą do tego, czego nie rozumieją. Dlaczego ot ja nie biorę się na ten przykład do pisania książek? Bo to nie mój rozum i tyle. Jak w kużdym fachu, (szanowny majster nie uznawał wyrazu każdy, natomiast protegował "kużdy" albo "kużden") tak i co do loterji, trzeba się na tem znać. To trzeba panie kochany "sztudyrować"; mieć, jakby to powiedzieć, ot swoją metodę, a jakże metodę, powtórzył jakby uradowany własną terminologią.

 

Oddal mi gazetę i zabrał się napowrót do krajania przyszwy, niezachwiany ani na włos w swojej wierze loteryjnej.

 

Innym razem, kiedy się znowu coś o loterji zgadało, odpowiedział mi:

 

— Et, co to gadać! Bo to widzisz pan, fortuna to jest wielka pani, ale zawsze pani, i niby jak kużda białogłowa lubi się mizdrzyć. Mizdrzy się ona najczęściej do bogaczów, to prawda, ale spodoba się jej jaki chudzina, to i na niego łaskawem zerknie okiem. To stara zalotnica, powiadam panu. Mizdrzyć się i szczerzyć zęby, to jej fach, trzeba ją tylko dobrze umieć skusić a zaraz ci wpadnie w ramiona. Otóż w tem cala sztuka! Umieć skusić to jest właśnie panie kochany, co się nazywa mieć metodę. Uważasz pan?

 

Roześmiałem się na ten wykład pana majstra, który zapaliwszy się do słów własnych zarumienił się i wymachiwał oboma rękami.

 

— A widzisz pan, rzekł uradowany, przekonałem przecie pana, ale aby pana przekonać musiałem także innej użyć metody. Otóż jak pan teraz widzisz, metoda to grunt. Bez metody nie ma nic, nie ma gry w loterję panie kochany.

 

Widząc, że na upór żadnego nie ma lekarstwa, przestałem już nagabywać pana Macieja, omijałem nawet starannie wszelką pogawędkę, któraby potrącała o nieszczęśliwą jego chorobę.

 

Jakoś w kilka miesięcy później zapukał ktoś do drzwi moich.

 

— Proszę! rzekłem.

 

Otworzyły się drzwi na rozścież, a w progu stanął nie kto inny, tylko we własnej osobie pan Maciej Zalepa. Promienie biły od niego. Cała figura wyrażała jakąś niezwykłą radość i wesele. Oczy, czupryna rzadka, nos, broda, wąsy, uszy, ręce, brzuch, nogi, wszystko się u niego śmiało.

 

Byłem w pierwszej chwili przekonany, że szanowny majster kunsztu szewskiego i wynalazca loteryjnej metody w jednej osobie, nie przymierzając zwarjował, albo co najmniej dobrze zaprószył czuprynę.

 

— A co, panie kochany, zawołał od progu, górą metoda!

 

— No, cóż takiego, zapytałem, badając nie bez pewnej trwogi pana majstra wzrokiem.

 

— Górą metoda, panie kochany, a co nie mówiłem!? Skusić umieć, w tem sztuka, przetrzymać panie kochany, wytrzymać, a nie sobie zaraz w łeb strzelać — a nie chciałeś pan wierzyć!

— No, tak, ale cóż się stało?

 

— Co się stało? Pan się pytasz? Terno panie, terno panie kochany wygrałem! Niewielkie terno, ale zawsze terno...

 

— Nie może być! zawołałem.

 

— Może byc, bo jest. To mówiąc, rozpiął pan majster nagłym ruchem surdut, wydobył z zanadrza duży skórzany pulares i wysypał na stół poważną garść banknotów.— A co, może być? zawołał z tryumfem. Teraz już nie powiesz pan, że durny Zalepa zajmuje się niepotrzebnie. Mówiłem panu trzeba mieć metodę...

 

— Ileż pan wygrałeś? przerwałem p. Maciejowi.

 

— Niedużo, ale zawsze blisko tysiąc papierków.

 

— No to dobrze! Teraz więc już basta. Wszak sam pan powiedziałeś: raz terno a potem basta!

 

— Terno, a terno, proszę pana. Cóż to jest, figa! To nic, nie o takiem ternie ja ci myślałem, to dobre dla niedowiarków, na mnie znacząco zerknął, żeby ich przekonać, że nie taki djabel czarny, jak go malują i że jak metoda jest, to już idzie. O, to pewnie, innyby może i przestał, ale nie Zalepa. Ho, ho, nie starego wróbla brać na plewy! "Oni" myślą, że stary Zalepa Fryc, nie Fryc, nie, poczekajcie!

 

Próbowałem jeszcze rozmaitego rodzaju argumentacji, aby pana majstra odwieść od zgubnego zamiaru. Starałem się mu udowodnić cyframi, że to, co tym razem, jako też dawniej wygrał, nie wynosi ani trzeciej, ani jednej czwartej przegranych pieniędzy i że teraz dalej grając się zagrzebie.

 

Gdzież tam, groch na ścianę!

 

Zalepa uwziął się "chwycić w ramiona fortunę", ale nadaremnie. Wkrótce poszła cała wygrana na kombinacje, pan majster bowiem obsadzał wszystkie ciągnienia równocześnie, potrajał i zwiększał stawki — ale fortuny ani już skusić.

 

Zawsze "o jedno oko", jak mawiał. Człowiek stawia 79 a tu 80, człowiek 54, "oni" 45 ja 27, wychodzi 28. Ale poczekajcie pogany jedne, odgrażał się pan majster, "przyjdzie kreska na Matyska".

 

Przyszła też niebawem. Ale nie na "nich", jak się odgrażał pan majster, ale na niego samego.

 

Wyjechałem na jakiś czas ze Lwowa, a powróciwszy zamieszkałem w innej stronie miasta, tak że na kilka lat straciłem zupełnie pana Macieja z oczu. Spotkawszy go znowu po latach, nie poznałem. Pan majster zesechl jak szczypa, nos mu się wydłużył i kości policzkowe odstawaly jak dwie kulbaki od twarzy, cera lic mu zżółkła jako skóra niewyprawiona, wzrok przygasł i bary smutnie kabłąkiem zgięły się mu ku ziemi. I ochota od pracy odbiegła i sklep jakoś nie szedł, pan Maciej zamknął go też, czeladź rozpuścił, wynajął sobie w podwórzu ciemny warsztat i został się z jednym chłopakiem, Jędrkiem, który tyle z praktyki szewskiej skorzystał, że znal wszystkie kolektury w mieście i dni, w które przypadały poszczególne ciągnienia.

 

Spotkałem raz starego majstra na Halickiej i zagadałem go.

 

— Cóż tam słychać, panie majstrze?

 

Ręką tylko machnął, a zapinając kapotę niecierpliwym ruchem rzekł z cicha nachylając się do mnie:

 

— A ja panu mówię, że "oni" szwabią i tylko. Co tu gadać! Ale ja to wykryję, jakem Zalepa wykryję, a wtedy przyjdę do pana a pan to do gazet poda i porządnie "ich" osmaruje. Mówię panu, kończył, że w tem jest jakieś cygaństwo!

 

Uśmiechnąłem się i pożegnałem się ze starym majstrem.

 

Była to ostatnia moja pogawędka z poczciwym panem Maciejem.

 

W kilka miesięcy jakoś później przechodząc ulicą, spostrzegłem niedużą kartkę pośmiertną, na której nie bez smutku wyczytałem:

 

"Maciej Zalepa, majster kunsztu szewskiego, usnął w Panu" itd.

 

Pogrzeb odbył się już dnia poprzedniego ze szpitala, kosztem Towarzystwa św. Józefa z Arymatei. Umarł poczciwy majster dnia 28 kwietnia 1881 roku, w 84 r. życia.

 

Gdyby śp. pan majster mógł był znać powyższe trzy daty, niezawodnieby z nich "pewne" terno ułożył. Szkoda!

 

[Kurjer Lwowski]

 

 

22.09.1890