Dla ogniska domowego (1979)

[Зібр.тв., т. 19, с.353–483]

 

I

 

W niedużym, schludnym i gustownie ubranym saloniku dwie damy zajęte są żywą rozmową.

 

Obie jednakowych lat, jednakowego, słusznego wzrostu, obie przystojne, w kwiecie wieku, obie wykwintnie i ze smakiem ubrane. Mówią ze sobą poufale, niekiedy zniżając głos mimowolnie do tajemniczego szeptu, chociaż ani w saloniku, ani w przyległych pokojach, ani w korytarzu nie ma ani żywej duszy. Jedna z nich, rozkosznie rozwinięta brunetka z błyszczącymi czarnymi oczyma, z kwiatem młodości i zdrowia na pełnych rumianych policzkach, na ślicznie wykrojonych malinowych ustach, z maleńkim dołeczkiem na okrągłym podbródku nadającym jej wyraz figlarnej młodości i niewinności,  —  to oczywiście pani domu. Nikt by po niej nie poznał, że liczy lat 28 i jest matką dwojga dzieci, które już uczęszczają do szkoły elementarnej,  —  tak młoda, świeża i wypoczęta wydaje się jej twarz, jej cała elastyczna, dziewicza i urocza postać. Ubrana w prosty, a mimo to elegancki strój domowy, jest ona zajęta bardzo żywo „robieniem porządku” w saloniku: zdejmuje płócienne okrycia z miękkich kosztownych mebli i ze złoconych ram zwierciadeł i obrazów, ustawia symetrycznie statuetki i ozdobne naczyńka na komodzie, nakręca staroświecki metalowy zegar, który długi czas bezczynnie drzemał pod kloszem,  —  jednym słowem, jak to mówią, wypędza pustkę z tego saloniku, który, oczywiście, dłuższy czas pozostawał osamotniony, zamknięty. W kominku tryska i huczy wesoły ogień, który zwolna ożywia, ogrzewa mroźną atmosferę saloniku na równi z ożywionymi ruchami, kwitnącą twarzą i iskrzącymi cczyma gospodyni.

 

—  Ależ, Juleczko  — mówi ona dźwięcznym, dziwnie ujmującym głosem  — nie róbże mi tej przykrości, rozbierz się, usiądź na chwileczkę! Jestem zajęta, to prawda, ale to tak ... wiesz, taka już moja natura, że nie mogę być ani chwili bez zajęcia. Mogłabym to i po południu zrobić, no, ale ja wiem, że ty mi za złe nie weźmiesz ...

 

—  Cóż znowu, Anielciu! Wszakże właśnie dlatego ...

 

—  Nie, nie, nie kończ, nie mów mi nic: dla tego lub dla owego!  — przerwała jej gospodyni, przytykając jej swą białą, pulchną, drobną rączkę do ust i przemocą wciskając ją na krzesło.  — Jeżeliś już przyszła do mnie, to wiem napewnie, że nie bez powodu. I dobrześ zrobiła, żeś właściwie teraz przyszła  —  dodała po chwilowej pauzie, podczas której jej przyjaciółka zdejmowała kapelusz.  — Marysia poszła do miasta, dzieci jeszcze w szkole, możemy pomówić swobodnie.

 

—  Ale twój Antoś  —  z wyrazem pewnego zakłopotania rzekła druga dama  —  wszakżeż on ma dziś przyjechać, nieprawda?

 

—  Właśnie, właśnie  —  żywo odrzekła Aniela  —  ale aż wieczorem. Pisał mi z Przemyśla, że jeszcze tam jakieś formalności ma do załatwienia.

 

—  No to dobrze, że tak! Myślałam, że z rana przyjedzie, tym pociągiem, co właśnie o dziewiątej przyszedł.

 

—  Co ty mówisz!  —  krzyknęła Aniela z żartobliwym oburzeniem.  —  Teraz już pół do jedenastej. Jeżeliby tym pociągiem przyjechał, to już by dawno był u mnie. O, ja go znam! On by nie wytrzymał tak długo!

 

I usta i oczy jej zabłysły na pół żartobliwym, na pół rozkosznym uśmiechem.

 

—  Ach, tak! Niewątpliwie!  —  odparła Julia.  —  Uspokoiłaś mię zupełnie. A co do tego, com ci miała mówić  —  dodała mimowoli zniżając głos  —  to ... może to i nic, może to tak tylko ... Ale ty wiesz, jaka moja natura. Lada bądź najmniejszego wprawia mnie w trwogę ...

 

Wyraz jej twarzy, jej oczy, cała jej postać zdawały się potwierdzać prawdę tych słów. Wszystko w niej zdradzało ciągły wewnętrzny niepokój i to nie momentalny, ale jakiś organiczny, wrodzony, pochodzący z braku równowagi pomiędzy pojedynczymi potęgami jej duszy, między uczuciami i wolą, między pragnieniami a zdolnością do ich urzeczywistnienia. Chociaż rówieśniczka Anieli, chociaż nie mniej od niej przystojna i ubrana w wytworny strój wizytowy, wydawała się przecież o lat dziesięć starsza od swej towarzyszki. Jej ogromne blond warkocze owinięte dokoła głowy zdawały się przygniatać to niskie, już lekkimi zmarszczkami poorane czoło, to blade, drobne, wykwitające oblicze z żarzącymi się i wiecznie niespokojnie biegającymi oczyma. Gdy mówiła, kąciki ust jej drgały kurczowo, a w rękach gniotła wciąż naperfumowaną batystową chusteczkę. Kto ją bliżej obserwował, ten musiał zauważyć, że nie lubiała nigdy spoczywać dłuższy czas oczyma na jednym przedmiocie, że często mimowoli, z przyzwyczajenia oglądała się za siebie, jak gdyby się lękała, by ją kto nie podsłuchiwał, i również często, machinalnie poprawiała fałdy swej sukni. Nawet w chwilach, kiedy się śmiała, kiedy wewnętrzne ożywienie rumieniło jej policzki i drobne, na pół przezroczyste uszy, kiedy słowa jak rwący potok płynęły z jej ust,  —  nawet w tych rzadkich chwilach widać było jakiś wyraz cierpienia i trwogi na jej twarzy, coś tajemniczego i pociągającego jak zagadka a głębokiego jak górskie jezioro.

 

—  A jakże, a jakże!  — ze śmiechem szczebiotała Aniela, wyjmując z komody dużą srebrną tacę z emaliowanymi na niej główkami aniołków  —  cóż by to było, gdyby moja Juleczka raz nie miała jakiegoś okropnego przeczucia, nie doznawała męczącej trwogi! No, no, uspokój się, kochanie, i powiedz, co za przeczucie znowu cię męczy.

 

—  Żartujesz, Anielciu  —  odrzekła melancholijnie Julia.  —  Szczęśliwaś, że możesz żartować. Taki już widać twój temperament. Jakże ci go zazdroszczę! Ach, a ja! ... No, ale tym razem, droga moja, nie o przeczucie chodzi. Lękam się bardzo, by tu coś gorszego nie było.

 

Lekka chmurka przemknęła po twarzy Anieli. Zatrzymała się pośrodku pokoju, niosąc tacę, by ją postawić na stole, i pilnie spojrzała na twarz swej towarzyszki.

 

—  Chcesz mnie zaniepokoić  —  rzekła i z uśmiechem dodała:  —  Nie wiem, czy ci się to uda. Wiesz, u mnie dzisiaj szczęśliwy dzień: mąż po pięcioletniej niebytności powraca do mnie ze służby. No, cóż tam takiego, mów.

 

—  Bój się Boga, Anielciu  —  skrzyknęła Julia  —  jak ty możesz tak mówić: „Chcesz mnie zaniepokoić”. Ktoś by sobie pomyślał, że ci zazdroszczę szczęścia rodzinnego i chciałabym ci je zatruć!

 

—  Kto wie!  —  rzekła śmiejąc się Aniela.  —  Po was, starych samotnicach, wszystkiego spodziewać się można.

 

I ustawiwszy tacę na stole, wydobyła duże pudełko i wysypała zeń na tacę garść różnorodnych kartek wizytowych, biletów z powinszowaniami, zaproszeniami i zapytaniami, a potem spokojnie, systematycznie zaczęła rozrzucać po tacy te dowody serdecznego, ruchliwego i obszerne sfery obejmującego życia towarzyskiego. Z iście kobiecą gracją rozrzucała je tak, że w tym pozornym nieładzie widać było pewną myśl przewodnią, pewną nawet niewinną kokieterię.

 

Julia melancholijnie pokiwała głową.

 

—  Wstydź się, Anielciu, wstydź się, że możesz coś podobnego myśleć o swej przyjaciółce! Nie, na tom nie zasłużyła!

 

—  No, ale cóż tam masz? Cóż tam dusisz w tej ślicznej głowie?  —  rzekła Aniela, całując ją w policzek, a potem w czoło i następnie siadając obok niej.  —  Jestem gotowa z moją robotą. Mów teraz!

 

—  Powiedziałam ci już  —  rzekła Julcia, biorąc ją za rękę i spuszczając oczy na dół jak zakochany młodzieniec  —  powiedziałam ci już, że może to wszystko nic nie znaczy. Tyle już razy byłyśmy niepotrzebnie trwożone ... od kiedyśmy rozpoczęły ten nieszczęśliwy interes . . .

 

—  Ach, więc pewnie znowu Sternberg!  —  krzyknęła Aniela żywo.

 

—  Oczywiście, że on. Śmiej się ze mnie, Anielciu, ale mnie ciągle tropi przeczucie, że on nam jeszcze narobi wielkiego kłopotu.

 

—  Śmiej się z tego!  —  rzekła stanowczo Aniela jakimś zmienionym, twardym głosem kupca, który jest pewny swej dobrze obmyślanej kombinacji kupieckiej.  —  Co on nam może zrobić? Kamień, który by miał walić na nasze głowy, przede wszystkim jego by samego zdruzgotał, a nas  —  kto jeszcze wie. Nie, Julciu, z tej strony jestem pewna. Z tej strony niczego się nie boję.

 

—  Ach, moja droga  —  rzekła Julcia  —  nigdy człowiek nie może być pewnym! Nieraz najmniejsza drobnostka, nieprzewidziany przypadek może popsuć najpiękniejszy plan.

 

—  Cha, cha, cha!  —  zaśmiała się srebrzystym śmiechem Aniela.  —  Ależ tośmy wiedziały z samego początku, moja Julciu. Kto się wilka boi, niech do lasu nie idzie. A tymczasem, dał Bóg, dotychczas wilki nas nie zjadły. Aż teraz, kiedyśmy już prawie zlikwidowały swój interes, kiedy wszystkie akta złożono do archiwum, a końce wrzucono do wody ... Nie, Julciu, patrz na mnie! Która z nas więcej ryzykowała? Która więcej miała do stracenia? Przyznasz mi pewnie, że ja. A przecież raz się zdecydowawszy na przystąpienie do waszej spółki, stałam śmiało na swym stanowisku, robiłam wszystko, cośmy uznały za potrzebne, i ani razu  —  prawda? ani razu się nie zawahałam. No, powiedz, czy nie prawdę mówię?

 

—  Jestes bohaterką, moja Anielciu, o tak, prawdziwą bohaterką. Jeszcze od lat dziecinnych, od szkolnej ławy kochałam cię za to. Ach, i teraz cię podziwiam i zazdroszczę ci twojej niezłomności. Ale przyznaj, moja droga, że i ja nie byłam hamulcem w całej sprawie, żem się eksponowała, och i jak jeszcze! Wszakżeż cały plan był mój. Dobór spólników  —  mój. Nawiązanie stosunków  —  moje. Byłam duszą całego przedsięwzięcia, nieprawda? A jeżelim się ciągle trwożyła, jeżelim ciągle ostrzegała, jeżelim nieraz nawet wymyślała niebezpieczeństwa tam, gdzie ich nie było, to i to przecież nie wyszło nam na szkodę.

 

—  Przeciwnie, Julciu, przeciwnie  —  rzekła Aniela, ponownie ją całując.  —  No, ale powiedzże, mój żórawiu stróżu, co tam za czarne punkty widzisz na horyzoncie?

 

Julcia zamiast odpowiedzi wydobyła z kieszeni zmięty telegram i podała go Anieli.

 

—  Telegram!  —  rzekła Aniela nieco zdziwiona i spiesznie rozwinęła zmiętą ćwiartkę.  —  Z Filipopola! Od Sternberga! A on co w Filipopolu robi?

 

A potem zwolna, szeptem prawie przeczytała parę słów zawartych w telegramie:

 

„Komme mit Orient  —  Expresszug. Schicke weiteres Telegramm aus Budapest. David”.

 

Aniela zbladła. Siedziała nieruchoma, palce jej, w których trzymała telegram, zadrgały kurczowo i telegram wypadł jej z ręki na kolana. Wzrok się wytężył, źrenice oczu się rozszerzyły. Patrzała przed siebie nic nie widząc, patrzała we wnętrze swej duszy, szukając czegoś, co by jej pomogło rozwiązać zagadkę zawartą w tym lakonicznym telegramie. Wreszcie, nie znajdując niczego, zwolna zwróciła się do Julci.

 

—  Co to znaczy?  —  zapytała.

 

—  Alboż ja wiem? Czuję tylko ...

 

—  Daj spokój swym uczuciom  —  prawie opryskliwie przerwała Aniela.  —  Dlaczego on wyjechał ze Stambułu?

 

—  Otóż to właśnie kwestia.

 

—  Dlaczego jedzie „Orient-Expressem”? Widać, że mu pilno.

 

—  Otóż to mnie niepokoi.

 

—  Dlaczego jedzie na Budapeszt? Czego mu tam potrzeba?

 

—  Zagadka zupełna.

 

—  Dlaczego nie telegrafuje wyraźnie, co się stało?

 

—  Widać, że się nie czuję bezpiecznym.

 

—  Więc cóż się mogło stać?

 

—  To rzecz główna.

 

—  Nie, nie to rzecz główna. Jeżeli się stało cokolwiek nieprzyjemnego, to ważnym jest także wiedzieć, gdzie się stało: czy w Stambułu, czy też ... A!

 

W tej chwili stało się coś niezwykłego, niespodziewanego, coś, co z elementarną siłą wpadło do tego cichego saloniku, z trzaskiem otworzywszy jego drzwi, wtargnęło do wnętrza w słupie chłodnego powietrza, potężnie podbuchnęło ogień w kominku, tak że płonące polana zatrzeszczały i rozżarzone węgle z nich prysnęły jak meteory aż na środek pokoju, spłoszyło obie damy, popchnęło Anielę na środek salonu i pochwyciło ją w jakiś szalony wir, w którym nic nie było widać spoza siwego mroźnego obłoku,  —  tylko słychać było płomienne pocałunki, łkania, znowu pocałunki, urywane oddechy, fragmenty wykrzykników, szepty i niezrozumiałe wyrazy, znowu pocałunki, słowa „Antoś!”, „Aniela!” i wreszcie przeciągłe, serdeczne szlochanie przerywane spazmatycznym śmiechem.

 

II

 

—  Antoś! Niedobry z ciebie chłopczyk! Jakże mogłeś tak ze mną postąpić! Piszesz, że w nocy przyjedźiesz ...

 

—  Wyrwałem się im! Wyrwałem się prędzej, niż się spodziewałem! I oto tu jestem! Tu, tu, tu!

 

I Antoś okrywał pocałunkami ręce, piersi i usta swej żony.

 

—  Lecz kiedyżeś przyjechał?

 

—  O dziewiątej.

 

—  I dopiero teraz przychodzisz?

 

—  Służba, Anielciu, służba! Musiałem ludzi do koszar odprowadzić i zdać raport w generalnej komendzie. Dobrze, żem się i tak rychło uporał.

 

—  Niedobry chłopczysko! Niedobry chłopczysko!  —  z nadąsaną minką powtarzała Aniela, uderzając go po rękach, którymi Antoś obejmował jej kibić i przyciskał ją do swej piersi.

 

Ow „Antoś”, czyli „chłopczysko”, był to wysoki, silnie zbudowany mężczyzna lat około czterdziestu, z rzadkim już, z lekka siwiejącym włosem na głowie, z rudawymi wąsami i takimiż bokobrodami, przy szabli, w zimowym płaszczu wojskowym i w mundurze kapitana piechoty austriackiej. Oblicze jego mimo śladów wielkiego znużenia i właśnie odbytej dalekiej podróży tchnęło zdrowiem. W siwych oczach widziała wielka dobroć i łagodność, chociaż ruchy bystre i pewne świadczyły o wojskowej dyscyplinie, która weszła w krew i szpik.

 

Kapitan Antoni Angarowicz wracał właśnie z Bosnii, gdzie spędził całych pięć lat w służbie wojskowej. Odkomenderowany tam z jednym z pierwszych oddziałów wojsk okupacyjnych, brał udział we wszystkich walkach i utarczkach, które towarzyszyły okupacji i pacyfikacji tego kraju, odznaczył się przy zdobyciu Sarajewa i później kilkakrotnie w utarczkach z bandami „hajduków” włóczącymi się po kraju, awansował z porucznika na kapitana, pozostał dobrowolnie jeszcze przez trzy lata w służbie wojskowej w Bośnii ze względu na wyższą płacę i przyrzeczony mu dalszy awans i wracał obecnie, po pięciu latach niebytności, napowrót do Lwowa, na łono swej rodziny; został przydzielony do garnizonu lwowskiego, przy najbliższym awansie miał być mianowany majorem, co oznaczało pensję zabezpieczającą jako tako byt i przyszłość jego rodziny. Najśmielsze, najgorętsze jego pragnienia były bliskie urzeczywistnienia.

 

—  A więc mam cię! Mam cię! Mój skarbie najdroższy, moje złoto, moje życie! Po tylu latach, po tylu trudach, po tylu niebezpieczeństwach  —  urywanym ze wzruszenia głosem mówił kapitan, wciąż jeszcze tuląc w objęciach to szlochającą, to śmiejącą się żonę.  —  Teraz nas nic nie rozłączy!

 

I oboje ramionami spleceni usiedli na sofie. Teraz dopiero wzrok kapitana spostrzegł Julię, która zakłopotana i zażenowana stała nie wiedząc, co ma począć, i oczywiście pragnęłaby była ulotnić się z tego szczęśliwego gniazda.

 

—  Halt, Regiment!  —  krzyknął wesoło kapitan.  —  A to kto?  —  pytał, zwracając się do żony.

 

—  Ach, zapomniałam ci przedstawić  —  Julcia Szablińska, moja koleżanka jeszcze z pensjonatu. Julciu, ten niegrzeczny chłopczysko, widzisz go, z tymi brzydkimi wąsikami, to jest ten Antoś, o którym ci tyle uszu naświdrowałam.

 

Julcia dygnęła i zaczęła przypinać do włosów kapelusz.

 

—  Herstellt!  —  krzyknął kapitan.  —  Kapelusz położyć! Tu, na stół! Siadać! Przyjaciółka mojej żony jest moją przyjaciółką. Przyjaciela może bym wezwał na szable, ale przyjaciółkę wzywam, by została z nami na obiad.

 

Julcia widocznie jeszcze bardziej zakłopotana trzymała kapelusz w ręce i nie wiedziała, jak się ma zdecydować.

 

—  Panie kapitanie —  rzekła wreszcie  —  dziękuję za uprzejme zaproszenie, ale dziś u państwa taki dzień, że moja obecność będzie zupełnie niestosowna. Doprawdy ...

 

—  Anielko!  —  krzyknął z wyrazem niekłamanego przestrachu na twarzy.  —  A to co znaczy? Gdzie dzieci?

 

—  Cha, cha, cha!  —  zaśmiała się Aniela, lubując się tym wyrazem jego twarzy.  —  Oto mi ojciec! Pół godziny już w domu siedzi i całkiem zapomniał, że ma dzieci, zapomniał zapytać, co się z nimi dzieje! Cha, cha, cha!

 

—  Anielko, bój się Boga!  —  błagał kapitan.  —  Nie męcz mnie, powiedz, gdzie one są?

 

—  Pst! Cicho!  —  szepnęła Aniela, przykładając palec do ust.

 

—  Cicho? A to dlaczego?

 

—  Byś je nie pobudził. Tu w sąsiednim pokoju śpią w kolebeczkach. Właśnie przed twoim przybyciem wyssały po flaszeczce mleka ...

 

Kapitan już się zerwał, by biec do sąsiedniego pokoju, ale głośny, niepohamowany śmiech, którym parsknęła Aniela, wstrzymał jego zapęd.

 

—  Ach, gamoniu, gamoniu! I ty naprawdę myślałeś, że twoje dzieci jeszcze flaszeczki ssą, że wciąż jeszcze są takie, jakimiś je zostawił? Fe, wstydź się, ty stare dziecko! Twoje dzieci są w szkole.

 

—  W szkole?  —  krzyknął kapitan, nie pomnąc się z radości.  —  A to od kiedy?

 

—  Od jesieni.

 

—  Jak to, i tyś mi niczego o tym nie pisała?

 

—  Jeszcze czego nie stało! Rozsądny ojciec i sam by się tego domyślił, ze dla dzieci przyszła już pora, a taki gamoń jak ty może się pocieszyć niespodzianką.

 

Zamiast odpowiedzi nowe uściski, nowe pocałunki.

 

—  Więc oboje są w pierwszej klasie!  —  rzekł radośnie.

 

—  Bardzo przepraszam, bo w drugiej  —  rzekła surowo Aniela. Cesia ma już sześć latek, a Mieczkowi na ósmy idzie. Nie chciałam zbyt wcześnie zaprawiać ich do książki, ale mimo to początków nauczyłam ich sama w domu, tak że oboje zostali odrazu przyjęci do drugiej klasy. A jak się ślicznie uczą! Nauczyciele nie mogą się ich nachwalić.

 

—  Ty moje złoto! Ty moje szczęście! Ty moja mateczko droga!  —  szeptał kapitan, przyciskając ją do piersi.

 

Lecz naraz umilkł. Łzy, gorące łzy nieopisanego szczęścia trysnęły z jego oczu i, rzuciwszy się na sofę, on szlochał jak małe dziecko, podczas gdy Aniela nowymi pieszczotami starała się go uspokoić. Nie rychło jej się to udało, dopiero niespodziana przygoda przyprowadziła go do równowagi. Oto zdało mu się, że przez jakąś miękką, różową mgłę radosnego omdlenia, w której gdzieś tonął głęboko-głęboko, niby szybka jaskółka leci ku niemu coś tajemnicze, zagadkowe, niewyraźne i naraz już koło niego rozpływa się w dźwięk, w słodką muzykę, która nie melodią, lecz słowami obija się o jego uszy.

 

—  Mamo, a to kto płacze?  —  brzmią te słowa.

 

Kapitan zwolna podnosi głowę, zwraca wzrok w tę stronę, skąd głos usłyszał. Dwie pary czarnych, błyszczących, dziecięcych oczu, na pół ciekawych, na pół zdziwionych, wpatrują się w niego. Oczy te wyjaśniają i ożywiają dwie dziecięce twarzyczki, okrągłe, rumiane, zachwycające. Chwilę panuje powszechne milczenie. Serduszka dziecięce biją żywo-żywo przeczuwając, że się dzieje coś niezwykłego. Matka jednym kochającym wejrzeniem obejmuje i ojca i dzieci, a ojciec  —  słowa zamarły mu w ustach, tchu w piersiach nie stało; a gdy wreszcie przyszedł do siebie, gdy pochwycił obydwoje dzieci w swe objęcia, gdy je całował i pieścił i łzami oblewał  —  jedno tylko mógł wymienić słowo i ciągle je powtarzał, ilekroć mu między uściskami i pocałunkami czasu starczyło:

 

—  Widzisz! Widzisz! Widzisz!

 

—  Dzieci, wszak to wasz tatko! Widzicie go!  —  wołała matka.

 

Gdy wreszcie kapitan wypuścił chłopaka, tenże stanął przed nim i, wpatrując się w niego, rzekł poważnie:

 

—  To ty nasz tatko?

 

—  Ach ty niewierny Tomaszu!  —  zawołał kapitan.  —  Cóż to, nie wierzysz? Mam ci tego dowodzić?

 

—  A czegożeś płakał?  —  pytał Mieczek.

 

Kapitan roześmiał się.

 

—  A dlatego — rzekł  —  że przyszedłszy do domu nie zastałem ani ciebie, ani tej panienki.

 

—  Więc tyś za nami płakał?  —  zapytała Cesia, która oczu nie zwodziła z ojca, siedząc na jego kolanach, І już ot-ot gotowa była zapłakać.

 

—  My byśmy byli na ciebie czekali  —  rezolutnie mówił Mieczek.

 

—  Mnie nauczyciel byłby puścił ze szkoły, gdybym był wiedział, ze przy jedz iesz.

 

—  Jak to, więc nie wiedziałeś o fym, że przyjadę?

 

—  Wiedziałem.

 

—  O, da wnośmy wiedzieli  —  podchwyciła Cesia.  — Mama nam co dnia o tobie mówiła.

 

—  Chodź, pokażemy ci w naszym pokoiku tabliczkę, na której liczyliśmy dni do twego przyjazdu  —  dodał Mieczek.

 

—  Ale ciocia Jota zmyliła nas.

 

—  Ja to wiedziałem, że ona nas oszuka.. Z taką pewnością mówiła, że tatko aż w nocy przyjedźie!

 

—  Niedobra ta ciocia Jula!

 

—  Co to za ciocia?  —  ze zdziwieniem zapytał kapitan.

 

—  Wszakżeś ją widział przed chwilą  —  rzekła Aniela.

 

—  A, ta... twoja przyjaciółka! Więc ona często bywa u nas w domu?

 

—  O, co dniał  —  podchwyciła Cesia.  —  Czekaj, pokażemy ci, jakie nam zabawki podarowała. Mnie prześliczną lalkę.

 

—  A mnie najwięcej karmelków daje  —  rzekł Mieczek  —  ale ja jej nie lubię.

 

—  Dlaczego?  —  poważnie zapytał kapitan.

 

—  Bo mi ciągle coś takiego opowiada, a potem się okazuje, że to nieprawda!

 

—  No, czekaj, my ją ukarzemy! Jak ona śmie ciebie okłamywać!  — rzekł ojciec z komiczną powagą.

 

I rozpoczęła sif rozmowa, ta miła, wesoła, rozkoszna pogawędka w kółku rodzinnym, rozmowa o niczym a zarazem zajmująca i oświeżająca umysł i serce, rozmowa, podczas której mózg odpoczywa, nerwy doznają łagodnych, przyjemnych wzruszeń, oko napawa się widokiem ukochanych twarzy, śledzi za zmianą wyrazu, za najdrobniejszym ruchem ukochanych istot, a umysł w każdej drobnostce znajduje nowe, tajemnicze źródło rozkoszy.

 

Nagle kapitan zerwa i się na nogi i swoim zwyczajem, z wesołego tonu przeskakując w okrutnie rozpaczliwy, zawołał:

 

—  Zgubiony jestem! Nieszczęśliwy! Już po mnie! Już mnie nie ma!

 

Dzieci przerażone pobladły. Mieczek chwycił ojca za rękę, jak gdyby chciał ratować go przed jakimś grożącym niebezpieczeństwem.

 

—  Co ci jest?  —  zapytali wszyscy razem.

 

—  Zapomniałem o najważniejszej rzeczy!  —  biadał kapitan.

 

—  O czym?

 

—  Wszakżem dla was poprzywoził z Bośnii rozmaite prezenty!

 

—  I gdzie są?  —  zapytała Cesia.

 

—  W sakwojażu.

 

—  A sakwojaż gdzie?

 

—  U Hryćka.

 

—  Co to za Hrycko?

 

—  Mój żołnierz. Mój służący.

 

—  A gdzież on?

 

—  Otóż właśnie, że tego nie wiem. Pewnie gdzieś przepadł, uciekł, dezertował i sakwojaż ze sobą zabrał.

 

Cesia załamała rączęta z rozpaczy, ale Mieczek, wciąż jeszcze trzymając ojca za rękę, wpatrywał się pilnie w jego twarz., pragnąc zbadać, czy on żartuje, czy naprawdę to mówi.

 

—  To nie może być!  —  rzekł wreszcie stanowczo i, puściwszy rękę ojca, pobiegł do przedpokoju. Nie minęła sekunda, a z przedpokoju rozległ się jego okrzyk triumfalny:

 

—  Jest sakwojaż, jest!

 

I ukazując głowę przez odchylone drzwi, śmiejąc się serdecznie, krzyczał do ojca:

 

—  A widzisz! Jest sakwojaż! I po co było nas straszyć?

 

—  A Hryćko jest?  —  pytał kapitan.

 

—  Hryćka nie ma.

 

—  Jak to nie ma? Szukaj dobrze, on tam gdzieś musi być koło sakwojaża!

 

Przyzwyczajony do posłuszeństwa i nie widząc odcienia żartu na twarzy ojca, chłopak cofnął się od drzwi i znikł w przedpokoju. Wszystkich oczy z natężeniem pełnym utajonej wesołości zwróciły się ku drzwiom. Po chwili ukazał się Mieczek rozczarowany, z wyrzutem patrząc na ojca:

 

—  Po co żartujesz?  —  rzekł.  —  Wszak Hryćka nie ma.

 

—  Nie ma? No, a jak myślisz, gdzie on może być?

 

Mieczek myślał, ale namyśleć nie mógł.

 

—  No, czekaj, spróbujemy go zawołać.

 

I wyszedłszy do przedpokoju, kapitan, wychyliwszy się przez drzwi, zawołał potężnym głosem:

 

—  Hryćku!

 

W tej chwili dał się słyszeć jakiś łoskot i stuk potężnych kroków, i zanim dzieci zdołały się opamiętać, ukazała się we drzwiach potężna, po wojskowemu ubrana figura Hrycia.

 

—  Melduję pokornie, panie kapitanie, że jestem!  —  rzekł monotonnie, salutując.

 

—  Gdzieś był?

 

—  Melduję pokornie, w kuchni.

 

—  Coś robił?

 

—  Melduję ...

 

—  Nie melduj, gadaj po prostu! Coś robił?

 

—  Nasamprzód siedziałem na ławie, potem przyniosłem wody, potem urąbałem drzewa, potem ... potem siedziałem na ławie.

 

—  Kto ci kazał robić?

 

—  Tam taka Marynia jest, panie kapitanie. Bardzo ostra szarża. Jeszcze ostrzejsza niż pan firer Fuchtig.

 

Pani Aniela parsknęła śmiechem, słysząc te słowa, ale kapitan z najpoważniejszą w świecie miną egzaminował dalej Hrycia.

 

—  Więc niedobra osoba?

 

—  Jak osa.

 

—  A wódkeś pił?

 

—  Piłem, panie kapitanie.

 

—  A czymś zakąsił?

 

—  Chlebem i smażoną kiełbasą.

 

—  A kto ci to dał?

 

—  Ta ona ... ta sama Marynia.

 

—  Więc musi być dobrą osobą?

 

—  Jak rodzona matka, panie kapitanie!

 

—  A kłóciłeś się z nią już?

 

—  Już, panie kapitanie.

 

—  A przeprosiliście się już?

 

—  Już, panie kapitanie.

 

—  No, idźże teraz i zapytaj się jej, czy rychło będzie obiad, bo myśmy już głodni.

 

—  Słucham, panie kapitanie.

 

I salutując Hryć po wojskowemu zrobił zwrot na lewo. Zanim jednak ruszył do kuchni, otworzyły się przeciwległe drzwi saloniku i ukazała się w nich Marynia, prosząc państwa do obiadu. Hryć obrócił się, splunął i mrucząc: До diabeł, nie dziewczyna”, poszedł do kuchni.

 

III

 

Obiad był skromny, mimo to jednak przeciągnął się dość długo. Chociaż kapitan z drogi przyniósł dość zaostrzony apetyt, to przecież obecnie jeść nie mógł. Syty był swym szczęściem, tą ciepłą, pogodną, cichą, a tak ożywioną atmosferą rodzinną, za którą tak tęsknił długie lata. Szczęście rodzinne, o którym marzył tam, na górskich biwakach, śród skał bośniackich, w słotach i skwarach i niewygodach obozowego życia, i później, w monotonnej i stokroć nudniejszej służbie garnizonowej, to szczęście, dalekie i upragnione, wydało mu się teraz stokroć milszym, stokroć bardziej czarującym niż jego marzenia. Twarze, postacie, głosy, słowa dzieci dokonały tego potężnego czaru. Odchodząc zostawił je prawie niemowlętami, krzykliwymi, często płaczącymi i przyczyniającymi rodzicom dużo kłopotów i niewygód. Pamiętał, wówczas w głębi duszy nawet rad był poniekąd, że się może wyrwać z tej „dzieciarni”, jak nazywał swe pomieszkanie. I w marzeniach jego dzieci nie grały wybitnej roli, błąkały się gdzieś jak blade cienie, myślał o nich więcej rozumem, teoretycznie, ale nie kochał ich tak, jak się kocha żywe, bliskie sercu istoty. A teraz! Sam widok tych dwojga istot, w których on czuł cząstkę siebie, nie, całego siebie  —  tej wiotkiej dziewczynki o niebieskich oczach i popielatych, jedwabistych włosach, w której twarzy on rozpoznawał swe własne rysy, ale wydelikatnione, wyszlachetnione, której każdy ruch napełniał go mimowolnym podziwem; widok tego chłopaka, tak niepodobnego do siostry, a tak uderzająco podobnego do matki, z wyrazem energii na okrągłej twarzy i na ustach, rezolutnego i bystrego w ruchach i z pewnym odcieniem dziecinnego humoru w słowach  —  ten widok tamował mu oddech w piersiach, napełniał go nieustannym zachwytem. Zachwyt ten potęgował jeszcze jego miłość i szacunek dla żony, dla tej kobiety zarówno czarującej powierzchowności, jak i żelaznego, niezłomnego charakteru i wysokiej inteligencji, która pozostawiona sama, ze szczupłej połowy jego pensji, którą jej miesięcznie mógł wysyłać, potrafiła wyżyć, dom prowadzić i dzieci tak świetnie wychować. Że były dobrze wychowane, rozumnie, swobodnie, bez krępowania dziecięcej natury, że na rozwój ich charakteru zarówno jak i ich ciała od maleństwa pilnie baczono, to widać było z każdego ich ruchu, z każdego słowa.

 

Wszystkie te spostrzeżenia, uczucia i uwagi tłoczyły się w umyśle kapitana, przytłaczały go poniekąd i tylko stopniowo, kolejno przychodziły do pełnej jego świadomości. A przecież znajdował się on w stanie niezwykłego podniesienia i ożywienia. Rozmawiał, żartował, opowiadał i urywał, śmiał się i jadł i oczu nie spuszczał z żony i dzieci. Zdawało się, że w tej chwili chciał zogniskować w sobie i przeżyć to wszystko, co zaniedbał przez tak długie lata.

 

Dopiero po obiedzie uczuł pewne zmęczenie. Przyroda zaczęła brać swoje, przetężone nerwy odmawiały posłuszeństwa І pragnęły spoczynku.

 

—  Chcesz się położyć, Antosiu? Zaśniesz na kwadransik?  —  zapytała żona.

 

—  O, co znowu! Skąd ci ta myśl?

 

—  Widzę po tobie, żeś umęczony. Idź, ja ci położę poduszkę na sofie.

 

—  Ależ ja nie chcę! Co ty myślisz? Czyż ja zasnę teraz?  —  bronił się kapitan, któremu jakoś wstyd było kłaść się І spać w takiej chwili.

 

—  Zaśniesz, zaśniesz!  —  mówiła łagodnie, ale energicznie Aniela.  —  Jesteś zmęczony. Chodź! Zresztą co tu z tobą dysputować? Ja tu mam komendę i ja rozkazuję. Allons, marsz!

 

—  Ha, jeżeli wyższa instancja tak każe, to trudna rada!  —  rzekł kapitan i, ucałowawszy dzieci w czoło, a żonę w obie ręce, udał się za nią do pokoju, gdzie oczekiwała już na niego wygodna sofka nakryta białym prześcieradłem, z poduszką u wezgłowia.

 

—  Nie rób ceremonii, dziecko!  —  rzekła żona.  —  Połóż się i śpij. Ja pozamykam, żeby tu ci nikt nie przeszkadzał. A jeżeliby! czego potrzebował, to zadzwoń.

 

I wyszła piękna, lekka jak senne widzenie, a słowa jej były takie spokojne, świadczyły o takiej harmonii jej duszy, że już same wpływały oświeżająco i uspokajająco na całe otoczenie.

 

Kapitan stał jeszcze, śledząc oczyma jej postać, a gdy znikła, złożył ręce jak do modlitwy i rzekł:

 

—  Boże! Jakie są moje zasługi, że mi łyle szczęścia posyłasz? Cierpiałem dużo w moim życiu, to prawda, ależ inni cierpią jeszcze daleko więcej. Cierpienie nie jest zasługą ... Ha, ale widać, że i szczęście tak samo nie według zasług się mierzy.

 

Tak filozofując zdjął bluzę wojskową i położył się na wznak na sofie. Ach, jak przyjemnie! Spokój jakiś ogarnął go, błogość napełniła jego umysł. Zamrużył oczy i jakiś czas leżał tak, rozkoszując się tym stanem na pół sennym, przy którym jednak płomyk świadomości nie gasł, lecz tylko raz jaśniej a raz słabiej oświetlał wszystko dokoła. Tylko że koło to było ciasne, ciasne, chociaż zawierało w sobie świat cały, wszystko, co w tym świecie było najpiękniejszego i najmilszego dla niego. Cała przeszłość pełna długich cierpień, walk i przeciwności, włącznie aż do dnia wczorajszego, przepadła, stoczyła się w ciemną przepaść jak lawina i nie pozostawiła żadnego śladu po sobie. Cały świat otaczający znikł, nie istniał wcale. Tylko twarz żony jaśniała nad nim jak słońce, tylko oczy dzieci świeciły mu jak gwiazdy o cudownym blasku. To skromne pomieszkanie, złożone z saloniku, trzech pokoi i kuchni, rozszerzało się w jego wyobraźni, olbrzymiało w jakąś ogromną świątynię, w jakiś przybytek tajemniczej, jemu przyjaznej potęgi.

 

Zwolna zgasło poczucie czasu i przestrzeni, różowy płomyczek świadomości zamigotał i rozpłynął się nieznacznie, marzenie przemieniło się w cichy, pokrzepiający sen. Lecz i we śnie uczucie błogości trwało dalej, a gdy płomyczek świadomości  —  nie ten dawniejszy, ale jakiś nowy  —  znowu zamigotał na powierzchni jego umysłu, kapitan zobaczył się małym chłopczykiem, igrającym w tej samej świątyni, o której marzył przed zaśnięciem. W świątyni tak cicho, tak ciepło. Jakieś złote bóstwo spogląda na niego tak łaskawie. On czuje, że pod opieką tego bóstwa może igrać swobodnie, może być bezpiecznym. I czymże on gra? Wszak to ogromny diament, który jaśniał na czole bóstwa jak gwiazda poranna. Bóstwo samo dało mu ten klejnot nieoceniony. Podskakując z radości, on podrzuca go do góry i łapie go jak piłkę, ustawia go w promieniach słonecznych, które padają przez okno świątyni i złocistym jeziorem rozlewają się u stóp ołtarza. Diament załamuje to promienie i rzuca na przeciwległą ścianę olbrzymi słup tęczowy, napełnia całą świątynię tęczowym blaskiem.

 

On znowu podrzuca kamień. Napojony światłem słonecznym kamień leci wysoko-wysoko, aż pod sklepienie świątyni, pałając dziwnym słonecznym blaskiem. On nie może wzroku oderwać od tego blasku, stoi jak osłupiały patrząc w górę. Lecz kamień tymczasem już upadł na dół. Jego brzęknięcie o kamienną posadzkę słychać było wyraźnie, słychać było, jak się potoczył. On schyla wzrok, szuka na podłodze kamienia, lecz go nie widzi. Gdzie on się potoczył? Jego oczy coraz szersze zakreślają koła  —  kamienia nie ma. Oczy zawiedzione w swym oczekiwaniu zaczynają się błąkać, szukać tu i ówdzie, bez celu i bez metody  —  kamienia nie ma. Jakaś głucha trwoga zwolna budzi się w jego duszy. Co ja zrobiłem? Wszak ten kamień  —  to cały majątek! Gdzie on jest? I on schyla się ku podłodze, opiera się rękoma o kolana i nie wierząc swym oczom zaczyna jeszcze raz szukać w tym samym miejscu, które już przebiegł był oczyma. Kamienia nie ma. Ale to nie może być! Wszak to koło mnie brzęknął, wszak nie mógł potoczyć się daleko! A zresztą  —  kto wie?

 

On nie śmie podnieść oczu, spojrzeć na bóstwo, bo czuje, że spotkałby jego, wzrok pełen groźnego wyrzutu. W świątyni zaczyna się ściemniać i złote promienie, które jeszcze przed chwilą lały się przez okno, znikły. Słychać grzmot daleki. Trwoga przejmuje go. „Ja muszę znaleźć ten kamyk, muszę, muszę, muszę!”  —  miga w jego głowie i to niedostępne miganie sprawia mu ból nieznośny. Pada na klęczki, zaczyna pełzać na czworakach, wytężać wzrok  —  wszystko na próżno. Zdaje mu się, że przeszukał już jakąś ogromną przestrzeń, że ściany świątyni usuwają się przed nim. Lecz nie, oto jedna ściana, druga ściana, jakieś ciasne, ciemne pomieszczenie. Gdzie mógł upaść kamyk? Może pod tą ławą? On zagląda pod ławę. Kamyka nie ma, lecz obok pierwszej ławy stoi druga, dalej jakaś sofa, jakiś fotel, mnóstwo foteli, jakieś szafy, komody ... Pełno mebli. A wszędzie trzeba zaglądnąć, wszystkie trzeba poodsuwać, bo pewnie tam gdzieś kamyk się zatoczył. I on wytęża swe siły, zaczyna odsuwać, przesuwać, przewracać meble. Pot go oblewa, tchu mu nie staje. Dźwiga ciężary ogromne, kurz go dusi, a jakaś tajemnicza siła nie daje mu spokoju, wciąż go pędzi: szukaj kamienia! szukaj! szukaj!

 

—  Ależ ja nie mogę!  —  krzyczy on głosem rozpaczy, szarpie się i  —  pada na podłogę.

 

Zrywa się. A! To był sen! On leży potem oblany, wszakże nie na podłodze, ale na sofie. Turkot kół na ulicy był we śnie gromem dalekim. Zmęczenie muskułów wytworzyło to męczące uczucie, że się czegoś szuka i znaleźć nie może. Kapitan, leżąc uśmiechał się teraz nad swą trwogą, która go we śnie tak męczyła. On czytał niedawno o sugestii. Wszakżeż to bardzo podobne! Uśpić władze umysłowe oprócz jednej, a tę jedną  za pomocą pewnych mechanicznych lub psychicznych bodźców popchnąć w pewnym kierunku  —  i w umyśle uśpionego powstaje jakaś idea, jakiś popęd, który nie znajdując oporu w innych władzach umysłowych, opanowuje człowieka zupełnie.

 

Gdy tak myślał, oczy jego wpatrywały się w sufit, w ściany, w meble sypialni. Dziwna rzecz! Dawnej błogości, jaką czuł przed snem, teraz już nie było, wszystko to, co go otaczało, wydawało mu się teraz jakimś obcym, nieznanym. Prawda, pięć lat to spory kawał czasu, można było zapomnieć o kolorze, kształcie, rozstawieniu mebli. Ale te meble, które teraz widział, były prawie nowe, piękne, gustowne, drogie. Na ścianach wisiały piękne obrazy w złocistych ramach i duże zwierciadło. Przed łóżkami leżały rozpostarte skóry czarnych niedźwiedzi. Toaletka żony z eliptycznym zwierciadłem wydawała mu się jakąś istotą zabłąkaną bóg wie skąd.

 

Powodząc oczyma po sypialni kapitan spostrzegał coraz więcej szczegółów i przedmiocików, które go uderzały jakoś dziwacznie, nastręczały jego umysłowi zagadki wcale nie łatwe do rozwiązania. Przypomniał sobie żywo, jak skromnie, jak ubogo umeblowana była ta sypialnia w chwili, kiedy on odjeżdżał do Bośni i. A to, co tu teraz zastał  —  wszakże to musiało kosztować dużo pieniędzy! Wszakże prócz łóżek ślubnych, jak on je nazywał, ani jednego mebla starego nie pozostało. Wszystko było nowe, wszystko nierównie piękniejsze, zbytkowniejsze niż dawniej.

 

Skąd się to wzięło?

 

Już sama ta myśl była skorpionem. Kapitan zerwał się, usiadł na sofie i zaczął jeszcze raz oglądać się dokoła. Teraz już niczemu się nie przypatrywał, niczego dokładnie nie widział; wzrok jego skierowany był wewnątrz, w przeszłość. Przede wszystkim przypomniał sobie moment zdziwienia, gdy przed kilkoma godzinami, wszedłszy do kamienicy, dowiedział się od stróża, że żona jego mieszka nie na trzecim piętrze jak dawniej, lecz na pierwszym. Niewątpliwie, pomieszkanie na trzecim piętrze z rozmaitych Względów było niewygodne, ależ pierwsze piętro  —  różnica kosztu dość znaczna! Przypomniał sobie, że już w owej pierwszej chwili miał zamiar zapytać żonę, co to znaczy, ale to, co potem zaszło, wybiło mu z głowy wszystko, a więc i owe pytanie.

 

Dalej zaczął przypominać sobie jej listy pisane do niego do Bośnii. Pisała regularnie co tygodnia, a czasem, gdy zaszło coś nadzwyczajnego, gdy które z dzieci było chore, to i częściej. Z początku użalała się, że z pieniędzy, które jej przesyłał, nie może wyżyć, że urywa sobie na rzeczach najpotrzebniejszych, byle tylko wyżyć z dziećmi. Co prawda, nie rozpaczała nigdy, nie narzekała na los, nie obwiniała go o nic, ale jej spokojne, niejako tłumione obawy tym głębiej krajały jego serce. Chodził jak struty po jej listach, tym bardziej, że czuł, iż w danej chwili niczym jej dopomóc nie może, niczym ją pocieszyć, prócz obietnic na spodziewany awans. Lecz po kilku miesięcach Aniela przestała się użalać. Raz napisała mu, że szuka za jakimś zarobkiem, a gdy on wyraził się sceptycznie o jej planach, przestała o tym pisać. Odtąd wspominała tylko dorywczo, że pierwej sama sobie była winna, że się nie umiała zarządzić, że dużo pieniędzy traciła niepotrzebnie, że ją kucharka okradała itp. Obecnie potrzeba nauczyła ją ekonomii i przekonuje się, że żyć wcale nie tak ciężko, jak jej się z początku wydawało. Pieniędzy, które on jej przysyła, wystarcza im na życie w zupełności, a nawet jeszcze pozostaje jej cokolwiek. Później jakoś doniosła mu, że jej się trafiła bardzo korzystna lekcja gry na fortepianie. Odtąd wiadomości o stanie ekonomicznym stawały się coraz rzadsze, skąpsze, lakoniczniejsze. „Dobrze nam się powodzi”, „rachunków ci nie posyłam, bo nie chcę ci głowy kłopotać”  —  oto były zwykłe jej zwroty co do tego tematu, zwykle umieszczane gdzieś w dopiskach, przy końcu obszernych sprawozdań o lwowskim życiu towarzyskim, o znajomych wojskowych, o balach, procesach, wypadkach śmierci i innych podobnych rzeczach. W ogóle w ostatnich dwóch latach o swym życiu domowym, o dzieciach pisała bardzo mało, a gdy jej z tego powodu w listach robił wyrzuty, odpowiadała mu lakonicznie w rodzaju: „Co ci mam pisać? Zdrowiśmy, ciągle wspominamy o tobie, zresztą wkrótce przyjedziesz i sam wszystko zobaczysz”. Nieraz dodawała, że nie pisze obszerniej dlatego, by przy powrocie sam większą miał niespodziankę. Cel ten niewątpliwie osiągnęła do tego stopnia, że kapitan nie pamiętał nawet, by mu kiedykolwiek wspominała o Julii, swej koleżance, która, jak się pokazuje, bywała u nich prawie codziennym gościem. Czegoś mu się nie podobała ta Julia. Było coś skrytego, trwożliwego w jej twarzy, oczach, w całej jej postaci. Ruchy jej jakieś wymuszone, głos nienaturalny. Porządkując swe wrażenia, kapitan powiedział sobie, że ta kobieta wygląda tak, jak gdyby odwykła żyć w porządnym towarzystwie. Jaki kontrast z jego żoną! Ale cóż, kontrasty przyciągają się wzajemnie, a o żonie swej miał kapitan zbyt wysokie wyobrażenie, by na chwilę mógł dopuścić, żeby pozwoliła wstępu do siebie i do swych dzieci kobiecie tego nie godnej.

 

Mimo to wszystko jednak, chociaż niejedno starał się sobie wytłumaczyć, w sercu jego pozostało żądło niepokoju, tej trwogi, która, być może, była jeszcze echem owej okrutnej trwogi doznanej we śnie. Leżał wciąż jeszcze na sofie, paląc cygaro i patrząc w sufit, gdy drzwi otwarły się cichutko  —  widać, że zostały odemknięte już przedtym, kiedy on spał  —  i weszła Aniela.

 

—  Nie śpisz już?  —  rzekła.  —  Leż, leż! Usiądę sobie tu koło ciebie, pogawędzimy.

 

I z czarującym uśmiechem przysunęła krzesło i usiadła. On leżąc wziął jej rękę i przycisnął do ust.

 

—  Jakże ci się spało?

 

—  O, cudownie! A długom spał?

 

—  Może ze dwie godziny. Mamy teraz pół do czwartej —  dodała, spoglądając na maleńki, elegancki złoty zegarek, który miała przy sobie i którego dawniej u niej nie widział. Niewidzialny skorpion znowu poruszył się w piersi kapitana na ten widok. Aniela zgadła jego uczucie i śmiejąc się uderzyła go po ramieniu.

 

—  No, czegoś zbladł?  —  zawołała całkiem swobodnie.  —  Już znowu po dawnemu zaczynasz? Znowu mnie o coś podejrzewasz, a sam nie wiesz o co? Ej, ty niepoprawne dziecko, ty!

 

Twarz kapitana oblała się rumieńcem wstydu.

 

—  Daruj mi, Anielu  —  rzekł.  —  Przypomniałem sobie, żeś mi w swych listach tak często obiecywała niespodzianki, gdy powrócę do domu. I rzeczywiście, zastałem ich takie mnóstwo ... Wszystko, co tu widzę, takie dla mnie nowe, takie niespodziane ...

 

—  I zaraz pomyślałeś sobie: musi w tym być jakaś wina mojej żony!

 

—  Anielciu!  —  zawołał kapitan, znowu z zapałem całując jej rękę.  —  Jak możesz tak  mówić? Klnę ci się na mój honor, że mi to ani przez myśl nie przeszło. Wiesz przecież, jak cię kocham. Życia swego nigdy tak nie kochałem. Podejrzewać ciebie o coś niehonorowego, to by przecież znaczyło przykładać siekierę do korzenia swego własnego życia.

 

—  Więc czegożeś pobladł, gdyś zobaczył mój zegarek? Mów otwarcie! Tyle lat nie żyliśmy razem. Przerwa ta może być dla nas punktem wyjścia dla nowego, szczęśliwszego życia, ale może też być ciemną, ziejącą przepaścią, która nas na zawsze rozłączy.

 

—  Bój się Boga, żono, co ty mówisz!  —  krzyknął przerażony kapitan.

 

—  Widzisz, że mówię na serio  —  odrzekła Aniela.  —  Miałam czas poznać życie w jego głębi, zastanowić się nad nim gruntownie i przyszłam do przekonania, że jeżeli między nami mają być jakieś tajemnice, jakieś źródło wzajemnego niedowierzania, to lepiej się odrazu rozejdźmy, bo życie nasze nie będzie życiem, tylko męczarnią.

 

—  Ależ droga moja! Skąd ta mowa? Po co? Wszakżeż wiesz, że nie mam przed tobą żadnej tajemnicy!

 

—  I ja nie chcę mieć przed tobą żadnej!  —  z zapałem zawołała Aniela.  —  Nie chcę, byś mnie podejrzewał. Jeżeli masz względem mnie jaką wątpliwość  —  powiedz otwarcie. Czuję się tak czysta, tak prawa, że się nie lękam żadnego zarzutu, jeżeli mi będzie otwarcie wypowiedziany.

 

—  Anielciu, Anielciu!  —  wołał kapitan do rozpaczy doprowadzony jej mową.  —  Ależ dla Boga, niczego ci nie zarzucałem, o nic cię nie podejrzewałem, Bóg mi świadkiem!

 

—  Zbladłeś na widok tego zegarka.

 

I odpiąwszy go podała mu do ręki.

 

—  I przypatrz mu się! Przeczytaj napis na nim wyryty! Widzisz, że mi go dziadek darował. Pogniewał się był na nas, gdym wyszła za ciebie za mąż, ale wreszcie dał się przeprosić.

 

— _ A więc to on wam dopomagał?  —  zawołał kapitan ze zdziwieniem w głosie, obwodząc wzrokiem dokoła.

 

—  Mamy mu niejedno do zawdzięczenia, chociaż wiesz, jaki on twardy. Zbytecznej szczodrobliwości zarzucić mu nie można.

 

Kapitan teraz dopiero przypomniał sobie dziadka swej żony, starego bogatego wdowca, właściciela kilku fabryk i kilku kamienic w Krakowie. We wspomnieniach kapitana nie zajmował ten bogaty dziadek prawie żadnego miejsca. Poznawszy jego wnuczkę Anielę u jakichś dalekich krewnych we Lwowie i pozyskawzy jej względy, kapitan natrafił na zacięty opór starego Hurtera  —  bo tak się nazywał dziadek. Chciał jechać do niego do Krakowa, lecz Aniela odradziła mu tłumacząc, że obecność jego tylko by popsuła sprawę, bo dziadek okropnie nie lubi wojskowych w ogóle. Ona sama przyrzekła przezwyciężyć jego opór i rzeczywiście udało jej się to. Ponieważ Aniela nie miała swego majątku, przeto Hurter dał jej tylko tyle, ile potrzeba było na złożenie za męża prawem przepisanej kaucji oficerskiej dodając, że ponieważ idzie za mąż wbrew jego woli, dlatego więcej niczego jej nie da. W tym też duchu napisany był jego pierwszy i ostatni list do młodej pary zawierający gratulację poślubną z tym dodatkiem, żeby od dziś przestali go znać, tak jak on ich znać ani widzieć nie chce, żeby się nie ważyli do niego pisywać ani w czymkolwiek bądź na niego liczyć, bo to by mu tylko przykrość sprawiło, a ich listy musiałby im zwracać nieczytane. Zresztą życzy im wszelkiego szczęścia i pomysłowości.

 

To było wszystko, co wiedział kapitan o Hurterze. Zbyt dumny i niezależny, by się miał błaganiem i płaszczeniem wbijać w jego łaskę, spełniał ściśle jego wolę i nie interesował się nim wcale. Służba i życie domowe pochłaniały cały jego czas. Co prawda, Aniela często z wdzięcznością wspominała o nim, wszakżeż jego dar bądź co bądź był fundamentem ich szczęścia.

 

—  On niezły człowiek, rozumny i szlachetny, tylko że ma swoje dziwactwa i uparty jest bardzo  —  mawiała nieraz Aniela.  —  Opanowały go tam w Krakowie niektóre baby dewotki, które są narzędziem w ręku jezuitów spekulujących na jego majątek. Że my się nie mamy czego więcej spodziewać od niego, o tym jestem święcie przekonana.

 

I nie spodziewali się. Żyli jak mogli, dopóki wreszcie konieczność nie rozłączyła ich na całych pięć lat. Nie dziw przeto, że obecnie kapitan zarówno ze zdziwieniem, jak i z ulgą w sercu dowiedział się, że się dziadek przeprosił z Anielą.

 

—  No, widzisz, widzisz!  —  mówił do niej kapitan z odcieniem wyrzutu w głosie.  —  I czegóż się tu gniewać i w patos wpadać? Rozumie się, dziwi to mię, skąd tu u ciebie taki luksus. Pierwsze piętro, zwierciadła, mahonie, niedźwiedzie, złoty zegarek  —  i moja skromna pensja na utrzymanie dwóch domów. Chciałem cię zapytać o wyjaśnienie tej zagadki. Czy było w tym co wroższego? No, ale twoje jedno słowo rozsiało wszystkie moje wątpliwości.

 

—  Nie bądź zbyt łatwowiernymi  —  mówiła Aniela, znowu przybierając surową minę sędziego śledczego.  —  Nie buduj zbyt dużo na jednym słowie! Żądaj dowodów!

 

—  Ależ Anielciu, czy chcesz, bym śledztwo kryminalne prowadził?

 

—  Wolałabym, byś to uczynił teraz, kiedy jeszcze wzrok masz jasny i umysł nieuprzedzony.

 

—  Czy sądzisz, że się mogę zmienić?  —  z pewną goryczą zapytał kapitan.

 

—  Słuchaj, Antosiu  —  rzekła Aniela, siadając obok niego na sofie i obejmując go za szyję.  —  Nie gniewaj się na mnie za to, co ci powiem. Kocham cię, kocham swe dzieci  —  nasze dzieci, Antosiu! Kocham nad życie, oma! żem nie powiedziała, nad zbawienie duszy mojej, I właśnie dlatego, że kocham tak silnie, chciałabym, żeby nam nic nie mąciło szczęścia, które, miłość dać może, wszak i ty tego chcesz?

 

—  Któż by tego nie chciał?  —  zawołał kapitan, przyciskając ją do piersi.

 

—  Słuchajże, mój drogi! Wiem dobrze, że teraz, po twym powrocie, prędzej czy później dojdą twych uszu rozmaite płatki i baśnie. Nie wątpię, że się znajdą tacy, którzy w oczy mi się łaszczą, a poza oczy będą rzucać na mię błotem, będą mię poniżać w twych oczach.

 

—  Anielu, ty możesz przypuścić na chwilę, że będę wierzyć podłym plotkom?

 

—  Nie chwal się silny swą siłą ani odważny swą odwagą!  —  odrzekła ponuro Aniela.  — Nie, drogi, nie mów taki Co tam mówić o przypuszczeniach. Rozsądny wszystko przypuszcza i niczego nie przepuszcza. Więc lepiej zawczasu zapobiec możliwości wszelkich krzywdzących mię przypuszczeń.

 

—  Co przez to rozumiesz?

 

—  Wyłuszczę ci jaśniej, o co chodzi. Nie od dziś wiem, że złe języki czernią mię, że zarabiam pieniądze w jakiś nieuczciwy sposób. Skąd pochodzą te głupie plotki, nie wiem. Nie prowadziłam w tym czasie wielkiego domu, nie bywałam tak często w towarzystwach, bym się mogła o wszystkim dowiadywać. Z twoich dawnych przyjaciół mało kto tu pozostał, a i ci bardzo rzadko u mnie bywali. Nie wiem wręc, o co mię obwiniają. Dopóki o mnie samą chodziło, nie dbałam o to wcale. Wystarczą mi własne sumienie, poczucie własnej niewinności. Ale gdyś ty powrócił, to rzecz się zmieniła. Takie głupie plotki mogą zatruć twe życie, narobić ci nieprzyjemności, jeżeli nie będziesz uzbrojony na ich odparcie. I tego właśnie domagam się od ciebie.

 

—  Afe jeżeli ty mię upewniasz o swej niewinności, to jakiegoż mi jeszcze świadka potrzeba?

 

—  Słuchaj, Antosiu  —  rzekła smutnie Aniela  —  nie mów tak. Człowiek nie kamień. Pozory mogą świadczyć przeciwko mnie. Przede wszystkim daj mi święte słowo, przysiądz na miłość ku naszym dzieciom, że wszystko, cokolwiek usłyszysz przeciwko mnie, powiesz mi do oczu, niczego nie tając, w niczym mię nie szczędząc, o wszystkim żadając wyjaśnienia!

 

—  Anielu, na Boga żywego, niepokoisz mię tym uroczystym tonem!  —  zawołał kapitan, zrywając się na równe nogi.  —  Czy myślisz, że rzeczy mogą przybrać taki poważny obrót, żeby aż ...

 

—  Niczego nie myślę, ale żądam od ciebie tego, do czego mam prawo. A zdaję mi się, że do twej otwartości mam prawo najzupełniejsze.

 

—  Ależ najniewątpliwiej!

 

—  I przyrzekasz mi być względem mnie zawsze szczerym i otwartym?

 

—  Przyrzekam na honor, na mą duszę!

 

—  I nie mieć przede mną żadnego sekretu, choćbyś mógł przypuścić, że to będzie dla ranie bardzo bolesnym?

 

—  Przyrzekam! Choćbym mógł przypuścić, że mię to w twoich oczach poniży, uczyni niegodnym twej miłości.

 

—  Nie przypuszczaj tego, mój drogi!  —  rzekła Aniela, całując go w usta.  —  A za przyrzeczenie dzięki ci serdeczne. Bądź pewnym, że ja nie nadużyję twego zaufania.

 

—  A ja ... ja, powiem ci prawdę, nie rozumiem dobrze, po co te wszystkie ceremonie.

 

—  Daj Boże, żeby były niepotrzebne!  —  westchnęła Aniela. —  W każdym razie jednak, spodziewam się, nic nikomu nie zaszkodzą. No, dobrze, to by było jedno,. A teraz druga rzecz.

 

I otworzywszy szufladkę swej toaletki, wydobyła z niej starą, zatłuszczoną książkę, oprawioną w płótno. Kapitan znał dobrze tę książkę. To była książka rachunkowa, którą on kupił w przeddzień swego ślubu z Anielą i dał Anieli dla zapisywania wszystkich rozchodów i dochodów ich maleńkiego gospodarstwa. Aniela bardzo skrupulatnie codziennie zapisywała w niej wszystkie rachunki. Tę książkę wręczyła mu teraz.

 

—  Weź i przeglądnij moje rachunki. A tu masz kwity od kupców i innych ludzi, z którymi miałam jakiekolwiek pieniężne interesy w ciągu tych lat. A tu w tej paczce masz listy, jakiem otrzymała. Proszę cię, przeglądnij to wszystko, zbadaj skrupulatnie każdy szczegół, każdą cyfrę, każdy świstek!

 

—  Bój się Boga, Anielciu! Po co to? Wierzę ci i bez tego.

 

—  Nie, ja nie chcę!  —  odrzekła Aniela.  —  Zbadaj, a potem wierz lub nie wierz. Daj mi słowo, że zadasz sobie ten trud!

 

—  No, jeżeli tak koniecznie ...

 

—  Koniecznie. I to dziś jeszcze!

 

—  Ha, niech tak będzie.

 

—  Dobrze. Dziękuję ci! To będzie najlepszym dla mnie dowodem zaufania z twej strony!

 

I ucałowawszy go w czoło, Aniela wyszła, pozostawiając go sam na sam z książką rachunkową, kwitami i sporą paczką pożółkłych listów. Nie mogąc jeszcze przyjść do siebie ze zdziwienia, kapitan jakiś czas chodził po pokoju, dopóki wreszcie nie uznał, że żona jego ostatecznie ma słuszność i że cała ta niezwykła scena jest tylko dowodem jej niezwykłej ku niemu miłości, a zarazem jej przezorności i niepospolitego rozumu. A wymiarkowawszy to, zabrał się z całą skrupulatnością do badania rachunków i papierów. By mu nie przerywać pracy, żona przyniosła mu podwieczorek do sypialni i znowu pozostawiła go samego.

 

IV.

 

Po kolacji w ścisłym kółku rodzinnym,  —  ciocia Jula, na którą się Mieczek ciągle odgrażał, jak gdyby przeczuwając to, nie przyszła,  —  kapitan zaczął się zbierać.  —  Chcesz jeszcze iść? — zapytała Aniela. — Dokąd?

 

—  Trzeba zaglądnąć do kasyna oficerskiego.

 

—  Wolałabym, żebyś nie szedł.

 

—  Ależ, droga moja, wzięliby mi za złe, gdybym się nie pokazał w gronie kolegów. Zresztą radbym zobaczyć starych znajomych.

 

—  No, z tych starych znajomych nie wielu tam zastaniesz. Chyba Redlicha i  —  nie wiem, kogo byś tam jeszcze drugiego mógł spotkać.

 

—  Sam Redlich za dziesięciu wystarczy  —  rzekł poważnie kapitan, przypasowując szablę.

 

—  No to przynajmniej nie baw się tam długo!  —  upominała Aniela. Dzisiaj u mnie takie święto, że nie chciałabym ani na moment rozstawać się z tobą.

 

—  Ja także nie bardzo chętnie idę, Anielciu, wierzaj mi, ale cóż, nie wypada inaczej. Muszę. Wiesz, że nasz stan wojskowy nakłada na nas rozmaite obowiązki.

 

—  No, idź już, idź! — rzekła śmiejąc się Aniela. —  Jeszcze kto powie, że cię na starość zwodzę z drogi obowiązku.

 

Gdyby był kapitan po swym wyjściu mógł zaglądnąć w twarz swej żony, byłby się zapewnie ogromnie zdziwił. Twarz ta, przed chwilą tak pogodna, jasna i energiczna, tryskająca zdrowiem i radością, była teraz trupio blada, wyrażała jakąś ogromną trwogę. Usta drgały kurczowo, jak gdyby szeptały jakieś niedosłyszalne zaklęcia w ślad za odchodzącym. Piersi zabrakło oddechu, zwyciężona jakąś tajemną niemocą, padła na krzesło i kilka minut siedziała nieruchoma, istotny obraz zwątpienia i rozpaczy. Wołania, a potem szybkie kroki dzieci obudziły ją z odrętwienia.

 

—  Mamciu, mamciu! — wołały dzieci szukając jej. —  Gdzie jesteś, mameczko?

 

Aniela siedziała w salonie, gdzie było ciemno.

 

—  Tutaj, tutaj  —  odezwała się. —  Czego wam potrzeba?

 

Otworzywszy na oścież drzwi do salonu i wpuściwszy do jego wnętrza szeroki strumień światła, dzieci weszły do salonu i, tuląc się do kolan matki, szczebiotały:

 

—  Umiemy już lekcje na Jutro! Chcesz nas wypytać?

 

—  Jutro, moje miłe! Dziś mi trochę niedobrze.

 

—  Mamcia niezdrowa? Mamci znowu niedobrze? Biedna mameczko!

 

Cesia głaskała Anielę popod brodę, Mieczek całował jej rękę. Aniela odwróciła się, by ukryć łzy, które jej trysnęły z oczu.

 

—  Biedne moje dzieci! — wyszeptała, przezwyciężając łkanie, które ją dusiło w gardle. Po chwili opanowawszy się dodała:

 

—  Jutro was wypytam, a teraz idźcie spać.

 

—  Nie chcemy jeszcze spać, mameczko. Pozwól nam pójść do kuchni. Tam jest żołnierz, taki duży, duży, a taki śmieszny. Obiecał nam opowiedzieć bajkę, ładną, ładną, a nie straszną, nie. Pozwalasz, mameczko?

 

—  No, idźcie, idźcie, ale nie siedźcie mj dłużej jak pół godziny. Po pół godzinie przyjdę was kłaść spać.

 

Ale dzieci, nie wysłuchawszy jej słów do końca, już pobiegły, klaszcząc wesoło w dłonie.

 

—  Co z nimi będzie? Boże mój, co z nimi będzie?  —  ciężko westchnęła Aniela i znowu pogrążyła się w zadumie. Lecz po chwili wyprostowała się, jej zwykła energia zaczęła brać górę nad zwątpieniem.

 

—  Co ma być, niech będzie! Będę się trzymać, dopóki będzie można, a trzeba będzie odpowiedzieć za swe czyny, to i odpowiem.

 

W tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi salonu. Aniela zerwała się jak spłoszona i otworzyła.

 

—  To ty, Julciu?

 

—  Ja, ja! — szeptała Julcia, owinięta czarną chustką tak, że twarzy jej nie można było rozpoznać.  —  Słyszałam, jakoś tu rozmawiała z dziećmi, a potem jak dzieci wyszły. Domyśliłam się, żeś sama, więc zapukałam. Nie chciałabym się spotykać z twym mężem.

 

—  Nie ma go w domu. Poszedł do kasyna wojskowego.

 

—  Nie powinnaś go była tam puszczać, Anielciu  —  z wyrazem obawy rzekła Julia.

 

—  Nie można go było wstrzymać. Może da Bóg, że jakoś to ujdzie. No, a u ciebie cóż słychać?

 

—  Przyszłam cię uspokoić, moja droga. Od Sternberga niczego więcej nie ma. Jeżeliby co niedobrze było, to pewnie by telegrafował.

 

—  Dziękuję ci, Julciu! Od samego początku zdawało mi się, że niczego w tym nie ma. Masz słuszność, telegrafowałby. Wypijesz może szklankę herbaty?

 

—  Dziękuję ci! Ja tylko na momencik. Uciekam. Nie chcę, żeby mię dziś tu widziano. Zresztą i twój mąż może powrócić, mógłby mię spotkać. Bądź zdrowa!

 

—  Dobrej nocy, Juleczko! A jeżeliby co nowego było ...

 

—  No, rozumie się, że ci zaraz dam znać. Dobranoc!

 

I Julia, cichuteńko zamknąwszy drzwi, znikła jak cień, Aniela zaś poszła do kuchni, gdzie Hryć opowiadał nie tyle dzieciom, ile Maryni jakąś bardzo wesołą bajkę o wojnie kota z niedźwiedziem i wywoływał co chwila wybuchy głośnego śmiechu.

 

Gdy kapitan Angarowicz przyszedł do kasyna oficerskiego, nie zastał tam rzeczywiście nikogo ze znajomych. W kasynie było kilkunastu oficerów. Niektórzy grali w biliard, inni jedli kolację, a przy stole z gazetami toczyła się głośna rozmowa, przerywana wybuchami śmiechu i energicznymi wojskowymi zaklęciami. Zbliżywszy się do tego stołu, kapitan przedstawił się kolegom. Wszyscy wiedzieli już o jego przeniesieniu z Bośnii do Lwowa, niektórzy widzieli go rano przy raporcie w Komendzie generalnej. Szumnie i tłumnie otoczyli go, ściskając jego ręce, pozdrawiając go na nowym stanowisku, życząc szybkiego awansu. Wkrótce kapitan stał się centralnym punktem bardzo ożywionej rozmowy. Wypytywano go o stosunki służbowe w Bośnii, o znajomych służących tamże oficerów, przypominano najrozmaitsze przygody. Kapitan zamówił kosz wina, by wypić „Bruderschaft” z nowymi kolegami.

 

—  Czy porucznik Redlich jest gdzie w służbie, że go tu nie ma?  —  zapytał Angarowicz.

 

—  O nie, przyjdzie niezadługo!

 

I rzeczywiście, jeszcze nie przyniesiono wina, gdy się zjawił Redlich.

 

—  O wilku mowa, a wilk już tu! — ozwał się chór wesołych głosów.

 

Redlich zwolna, metodycznie, nie oglądając się, i oczywiście przyzwyczajony do szumu i zgiełku tu panującego, zdjął najprzód okulary, bez których na trzy kroki przed sobą nie mógł widzieć, a które obecnie przy wejściu z chłodnego powietrza do ogrzanego pokoju pokryły się gęstą rosą i były zupełnie nieprzezroczyste, położył je na stole, zdjął płaszcz i szablę, następnie, wydobywszy chustkę wytarł nią okulary i włożył je na nos.

 

—  Redlich, Redlich! — wołali towarzysze. —  Pyta tu za tobą jakaś dama, mówi, że ją znasz od dawna bardzo blisko.

 

Gromowy śmiech towarzyszy tym słowom.

 

—  Znam dosyć dam  —  odpowiedział zwolna, serio Redlich —  ale żadna z nich nie potrzebuje aż tu za mną pytać. Każda wie, gdzie mię i bez pytania znaleźć można.

 

—  Ależ jestem tą dama, stary druhu!  —  zawołał Angarowicz, rzucając się ku niemu z rozpostartymi ramionami. —  Cóż to, nie poznajesz mnie?

 

—  Antoś! Stary Bośniaczysko! — zawołał Redlich i obaj przyjaciele padli sobie w objęcia.

 

Przyniesiono wino i całe towarzystwo udało się do salonu restauracyjnego. Szum, zgiełk, śmiech, brzęk szklanek zapełnił ten salon. Rozpoczęły się toasty, z początku poważne, potem humorystyczne, dalej zaczęto śpiewać pieśni, grać na fortepianie. Angarowicz chodził pod rękę z Redlichem zajęty żywą rozmową. Byli kolegami jeszcze z ławy szkolnej, razem rozpoczęli służbę wojskową, razem złożyli egzamina oficerskie. Było co wspominać. Odświeżano wesołe i smutne przygody młodości, śmiejąc się z jednych i z drugich, od czasu do czasu wołano ich obu do ogólnego grona, gdy jakiś nowy mówca chciał się popisywać toastem lub produkcją wokalno-muzykalną. Wino zamówione przez Angarowicza już dawno poszło drogą wszelkiej znikomości; on chciał zamówić drugi kosz, ale grono nie przystało na to, roszcząc sobie prawo i obowiązek ugościć nowego towarzysza także ze swej strony.

 

Wesołość panowała ogólna, szczera, serdeczna, jaką tylko w towarzystwach wojskowych tak często spotkać można, i kapitan Angarowicz tak był nią przejęty, rozpłomieniony i rozentuzjazmowany, że zupełnie zapomniał o nakazie żony — wracać jak najprędzej do domu. Zresztą czyż to było możliwym? Czyżby go byli puścili? Kołysząc się na fali ogólnej wesołości, czuł się tak szczęśliwym, zadowolonym, swobodnym, jak mało kiedy w życiu, i w duszy błogosławił dzień dzisiejszy jako najszczęśliwszy, najbogatszy w przyjemne wrażenia ze wszystkich, jakie przeżył dotychczas.

 

A wtem stało się coś, czego przed chwilą jeszcze nikt by się nie mógł spodziewać, co każdy w tym wesołym towarzystwie byłby uważał za rzecz nieprawdopodobną lub wręcz niemożliwą, coś, co dzisiaj, przynajmniej dzisiaj w tym towarzystwie stać się było nie powinno. Stało się coś? Co takiego? Nikt by może nie mógłby był określić to dokładnie. Jak gdyby jakiś złośliwy demon niewidzialnymi skrzydłami przeleciał nad towarzystwem. Jak gdyby jakaś maleńka, obrzydliwa muszka wśliznęła się do tego przybytku radości i przyjaźni i, wznosząc się nad głowami zebranych tu i tam, zabrzęczała cieniutko-cieniutko, ledwie dosłyszalnie, a przecież tak, że brzęk ten zbudził drzemiące echo w sercu każdego z obecnych. I naraz znikła szczerość i serdeczność dotychczasowa. Jakaś chłodna, wymuszona atmosferą zaległa w salonie. Jakieś urywane, tajemnicze szepty przerywały wybuchy śmiechu, jakieś ukośne wejrzenia strzelały to w tę, to w ową stronę, jakieś gesty nieznaczne, a mimo to niedwuznaczne, jakieś na pozór niewinne półsłówka latające z jednego końca sali do drugiego jako sygnały porozumienia w jakiejś sprawie, której nikt głośno nie nazywał. Co to było? Od kogo wyszło? Jaki cel miało?  —  nikt nic nie mówił, nikt może nie byłby w stanie jasno sformułować, ale wszyscy to czuli, że było coś brzydkiego, nieprzyjemnego, w najwyższym stopniu nieprzyjemnego.

 

Kapitan w pierwszej chwili nie spostrzegł niczego. Wino i radość szumiały mu w głowie. Wkrótce jednak nerwy jego, w wysokim stopniu naprężone i wrażliwe, odczuły jakąś zmianę w otaczającej atmosferze towarzyskiej. A gdy uczucie to doszło do jego świadomości, on ze zdziwieniem spojrzał dokoła. Całe towarzystwo było Jakby odmienione. Ci, co przed chwilą jeszcze serdecznie ściskali jego rękę i upewniali go o swej przyjaźni, siedzieli sztywni, z przymarzłym na ustach uśmiechem lub chodzili jacyś zakłopotani, jak gdyby pragnęli wynieść się precz, lecz dla jakiegoś decorum nie mogli się odważyć to uczynić. Młodsi, hałaśliwi, po części już pijani, potworzyli grupy w sąsiednich pokojach; stamtąd dolatywały do jego uszu urywki jakichś cynicznych opowiadań przeplatane głośnym śmiechem. I co najdziwniejsze, zarówno od tych grup, jak i od starszych towarzyszy siedzących przy stole lub chodzących po sali padły w jego stronę jakieś ukradkiem rzucane, podejrzliwe wejrzenia; wzrok jego łowił jakieś ruchy na pół wzgardliwe, na pół litościwe. Chociaż nikt się od niego nie stronił, to przecież za jego zbliżeniem się do jakiejś grupy zdawało mu się, że tam przemieniają temat rozmowy, że dają sobie potajemnie jakieś znaki. Zwolna, lecz z przerażającą jasnością stawała przed jego duszą ta pewność, że dokoła niego tworzy się jakaś próżnia, jakaś nieprzyjemna atmosfera, dusząca, zabijająca. Co to było? Nie mógł się domyśleć, a mimo to czuł, że mu to sprawia wielką przykrość.

 

Usiadł na sofie, by zebrać myśli i zastanowić się nad swym położeniem. Pierwszą jego myślą było: a może to znowu jakaś iluzja? Może tworzę sobie widmo i sam się potem lękam tworu swej wyobraźni? Zaczął obserwować tych ludzi z boku. Cóż, ludzie jak ludzie. Siedzę, chodzę, rozmawiają, palę cygara, piję, we wszystkim tym nie ma niczego nadzwyczajnego. Prawda, ten i ów spojrzy na niego z ukosa. No i cóż w tym dziwnego? Wszakże on nieznany im, dziś po raz pierwszy znalazł się w ich towarzystwie, więc go obserwuję. Trochę to może nietaktownie z ich strony, ale strasznego w tym nie ma nic. Trzymają się zdała od niego, żaden się ku niemu nie zbliża ... Ale nie, oto idzie Redlich, który dotychczas o czymś żywo, choć dziwnie przyciszonym głosem rozmawiał z kilkoma starszymi i młodszymi oficerami.

 

—  Czego tak samotnie siedzisz, stary przyjacielu?  —  woła Redlich z dawną serdecznością. Lód, który już zaczął się był tworzyć dokoła serca kapitana, prysł odrazu.

 

—  Czuję się zmęczonym.

 

—  Widać to po tobie. Czy nie pora by nam, inwalidom, do domu? Ci nadobni młodzieńcy jeszcze ani myślą iść, choć już jedenasta. Ale ja mam jutro rano służbę, to muszę się wyspać.

 

—  O, і mnie żona kazała zawczasu przychodzić  —  dodał kapitan.

 

—  A więc chodźmy!

 

Ubrali się. Kilku starszych oficerów przystąpiło do kapitana.

 

—  Już idziesz? Żal, że nie możesz dłużej pozostać. Bardzo nam przyjemnie było.

 

A wszystko to tak chłodno, takim wymuszonym głosem. I ani jeden z nich nie wezwał go, by jeszcze pozostał, ani jeden nie zaprosił go, by częściej do nich przychodził. Kapitan czuł, że lodowa pokrywa znowu zaczyna ściskać jego serce. Młodsi oficerowie, zajęci rozmową, żartami i pieśniami, wcale nawet nie przyszli pożegnać się z nim. Prawie ze łzami w oczach opuszczał kapitan progi kasyna oficerskiego.

 

—  Co to wszystko znaczy, Ignasiu?  —  zapytał Redlicha, gdy wyszli na ulicę.

 

Redlich szedł obok niego, otulając szyję kołnierzem płaszcza,milczący, ponury, i zdawał się nie rozumieć pytania.

 

—  Co takiego, co znaczy? — zapytał kapitana.

 

—  Co im się stało, że się tak raptem zmienili? Tu radość, szczerość, przyjaźń, a raptem oziębłość, sztywność, jakieś szepty i ukośne wejrzenia ...

 

—  Co ci się śni, Antosiu!  —  zawołał Redlich. — Niczego podobnego nie zauważyłem.

 

—  Nie zauważyłeś zmiany w ich usposobieniach? To dziwna! A przecież i ty sam się zmieniłeś.

 

—  Mój kochany, nie imaginuj sobie niczego! Było maleńkie oziębienie, to prawda, gdyśmy się dowiedzieli, że naszego półkownika córka umarła. Cudowna dziewczyna. Wszyscy młodsi oficerowie byli w niej zakochani.

 

—  A, tak!  —  zawołał kapitan. —  No, to także mi mów! Ja już zacząłem myśleć, czy kogo czym nie obraziłem, że tak nagle zaczęli ode mnie stronić.

 

—  Ale skądże znowu! Mogę cię upewnić, że co do twej osoby —  Redlich mimowoli wymówił te słowa ze szczególnym naciskiem  —  wszyscy są zupełnie jednego zdania, że jesteś wzorowym oficerem, dzielnym towarzyszem i złotego serca chłopakiem.

 

—  Czy rzeczywiście tak sądzą?  —  zapytał radośnie kapitan.

 

—  Daję ci słowo honoru. Możesz mi wierzyć.

 

—  Ale wiesz, jedna rzecz mię dziwią Gdyśmy odchodziii, nikt mię nie prosił, bym tam częściej przychodził.

 

—  U nas nie ma tego zwyczaju. To się rozumie samo przez się, że każdy przychodzi, kiedy ma czas i ochotę.

 

—  No, tak, ale zawsze przyjemnego towarzysza przez samą grzeczność prosi się, by został dłużej i częściej przychodził.

 

—  Bagatela, braciszku! Sądzę, że z takiej drobnostki nie będziesz wynurzał żadnych nieprzychylnych wniosków o nowych kolegach. Zresztą sądzę także, że życie rodzinne iobowiązki służbowe, a może i stosunki majątkowe mało ci dadzą czasu i środków do częstego odwiedzania naszego kasyna.

 

—  Być może  —  rzekł jakoś niechętnie kapitan  —  ale zawsze ... ty wiesz, jak bardzo ja lubię życie towarzyskie. A tam w Bośnii człowiek tyle się nanudził, namęczył, nacierpiał, że chciałby odświeżyć trochę swą duszę w gronie koleżeńskim.

 

—  Wątpię, czy ci się to uda  —  rzekł Redlich. — Z naszych dawnych kolegów, prócz nas dwóch, nie ma nikogo, a z tych nowych ... wiesz, że ja sam rzadko bywam w ich gronie.

 

—  Mówiono mi, że bywasz co wieczór  —  odparł uszczypliwie kapitan.

 

—  No, to jakiś poeta skłonny do przesady musiał ci to powiedzieć  —  rzekł Redlich. —  Przeciwnie, dość rzadko bywam. Tu panicze, grają grubo w karty, piją całymi nocami, no, a człowiek-biedak, nie stad go na to, by im kroku dotrzymywał. Wiesz co, Antosiu  —  rzekł wreszcie z niezwykłym ciepłem, zwracając się do niego  —  radzę ci z całego serca, zrób to samo i staraj się jak najrzadziej bywać w kasynie!

 

Kapitan zatrzymał się na środku ulicy, wypatrzywszy się na wysoką, wyprostowaną postać Redlicha, który w jakimś dziwnym zakłopotaniu starał się nie patrzyć mu w oczy.

 

—  Nie rozumiem cię, Ignasiu  —  rzekł. —  Przed chwilą dowodziłeś mi, że wszyscy mię siarczyście pokochali, a teraz namawiasz mię, bym jak najrzadziej do nich chodził.

 

—  Bo cię to będzie zbyt dużo kosztować! — dodał Redlich. —  Zresztą, jeżeli jesteś bogatym, jeżeli masz kupę pieniędzy do wyrzucenia ...

 

W tych słowach Redlicha było coś, co bardzo nieprzyjemnie dotknęło kapitana.

 

—  Ignacy! — zawołał. — Za kogo mnie masz? Czym ja zbójca, fałszerz monet czy może jaki zbiegły kasjer, bym miał pieniądze na wyrzucenie?

 

—  A jeżeli ich nie masz, to co ci na tym zależy, czy cię proszą uczęszczać do kasyna, czy nie. I tak będziesz musiał bardzo rzadko uczęszczać. Wszakże i dzisiaj sypnąłeś tyle pieniędzy, że twoja żona ...

 

—  No, no, dość tego kazania, stary przyjacielu.  —  Już żona co będzie miała do powiedzenia, to powie i bez ciebie! No, ale dość tej dysputy! Jesteśmy przed moim domem. Wiesz co, Ignasiu, spodziewam się, że mi zrobisz ten honor i odwiedzisz mnie w mym gnieździe rodzinnym?

 

—  Z największą chęcią! — rzekł pospiesznie Redlich. —  Dotychczas, co prawda, nie bywałem u twej żony  — powodów nie potrzebuję ci tłumaczyć ...

 

—  Idź, idź, stary grzeszniku, wstydziłbyś się nawet wspominać o czymś podobnym!  —  przerwał kapitan.

 

—  No, ale teraz, kiedy ty tu jesteś i mnie zapraszasz ...

 

—  Bez ceremonii, bez ceremonii! Przychodź do mnie, kiedy masz czas i ochotę, jak do starego kolegi!

 

Redlich, ścisnąwszy szczerze podaną mu dłoń kapitana, salutował po wojskowemu i za parę sekund znikł w ciemnościach nocnych.

 

—  Aha, Anielciu! Widzę tu wizytowy bilet barona Reuchlingena. Opowiedz no mi, cos ty z nim miała za historię?

 

Kapitan i Aniela siedzieli w salonie zajęci rozmową. Aniela zajęta jakąś kobiecą robótką, opowiadała mężowi o swym życiu, o dzieciach, o starym Hurterze, kapitan zaś, słuchając jej opowiadania, przerzucał bilety wizytowe, rozrzucone na srebrnej tacy na Stole. Naraz na eleganckiej, glansowanej karteczce przeczytał nazwisko „Waldemar Baron von Reuchlingen” i drgnął, jak gdyby poparzył palce pokrzywą.

 

—  Historię z baronem Reuchlingenem?  —  zwolna, jak gdyby szukając czego w pamięci powtórzyła Aniela, spokojnie patrząc w oczy mężowi. — Nie miałam z nim żadnej historii.

 

—  Nie miałaś żadnej? — ze zdziwieniem zapytał kapitan. — To nie może być. Przypomnij sobie dobrze!

 

—  Co mam sobie przypominać?  —  z jeszcze większym zdziwieniem odrzekła Aniela. —  Po twoim odjeździe do Bośnii baron był tu u mnie raz czy dwa razy ... Aha, pamiętam, raz na moje imieniny upił się i miał jakąś kłótnię z oficerami. Nie wiem, o co im tam poszło, dosyć, że nam popsuł cały wieczór, i wszyscy razem z nim musieli się zabrać z domu. Więcej go nie widziałam, a wkrótce potem dowiedziałam się, że go również przeniesiono do Bośnii.

 

—  Hm, to taka była historia? Przyznam ci się, że z tego, co on mi mówił, mogłem wnioskować, że było coś nierównie poważniejszego.

 

Mówiąc te słowa, kapitan na pół już uspokojony spoglądał na żonę. I naraz zobaczył, że przy ostatnich jego słowach twarz jej pokryła trupia bladość, nawet usta jej zbladły, robota wypadła z rąk i cała jej postać ugięła się, jak gdyby zwiędła lub jak gdyby doznała jakiegoś strasznie bolesnego uderzenia.

 

—  Anielciu, co ci jest!  —  krzyknął kapitan, zrywając się z krzesła.

 

—  Czekaj, czekaj, tam ktoś dzwoni!  —  szepnęła Aniela, z ogromnym trudem zerwała się z krzesła, porzuciwszy na ziemię swą robótkę, włóczkę i szydełko, i wybiegła do przyległego pokoju. Po chwili wróciła, wciąż jeszcze blada i drżąca, ale już znacznie uspokojona.

 

—  Anielciu, dla Boga, co ci to jest?  — wołał kapitan, tuląc w swych dłoniach jej ręce, chłodne jak lód.

 

Usiadła obok niego i ciężko oddychała.

 

—  Nic to, nic! — wyrzekła. — Wiesz, od jakiegoś czasu ... trapią mię jakieś straszne przeczucia. Zawsze mi się zdaje, że któreś z naszych dzieci — o Boże mój! — zostało przejechane przez fiakr i że je wiozą do domu z połamanymi nóżkami, z rozbitą główką! Och, okropność! I w tej chwili właśnie ... to samo przeczucie ... jak kleszczami ... i przyslyszało mi się, że dzwonią do nas ...

 

—  Ależ uspokój się, nikt nie dzwoni! Dzieci wrócą zdrowiuteńkie!  — upewniał ją kapitan. — Bój się Boga, jak można tak sobie brać do serca! Ale tyś może chora? Może to tylko taki objaw jakiej innej choroby?

 

—  Nie, nie, zdrowa jestem zupełnie, tylko czasami miewam takie głupie napady.

 

—  Nie, Anielciu, tego nie można zaniedbywać. To mogą  być początki jakiejś groźnej choroby nerwowej. Jakżeś zbladła? Trzeba koniecznie zaciągnąć porady lekarza.

 

—  Nie trzeba! Nie trzeba!  — żywo odparła Aniela. —  Co mi lekarz pomoże? Powie mi to, co i bez niego wiem: trzeba spokoju, wystrzegać się silnych wzruszeń. Niech sam spróbuje to zrobić!

 

—  Nie, moja duszo, koniecznie trzeba coś radzić, Patrzaj, ty dotychczas nie możesz przyjść do siebie. Napij się wody.

 

—  Piłam już. Dzięki ci, mój drogi. Dobrze mi już zupełnie.

 

I schyliwszy się pozbierała z podłogi swe porzucone przyrządy.

 

—  A ja  —  rzekł po chwili kapitan  —  przyznam ci się do grzechu. W chwili, gdyś tak zbladła i drżeć zaczęła, pomyślałem, że moje słowa o baronie Reuchlingenie takie na ciebie wrażenie wywarły.

 

—  O baronie?  — z melancholijnym uśmiechem rzekła Aniela. — Daruj, mój drogi, nie pamiętam już nawet, cośmy o nim mówili. W chwili, gdyś mi zaczął coś o nim opowiadać, myśl moja była całkiem gdzie indziej.

 

—  Miałem zamiar napisać ci o mym spotkaniu z baronem i o rozmowie z nim  —  rzekł kapitan  — ale właśnie tego samego wieczora po owej rozmowie otrzymałem list od ciebie z wiadomością, że dziecko chore na odrę i że masz ciężkie zgryzoty, a drugiego dnia doniesiono mi, że baron nie żyje.

 

—  Nie żyje!  — krzyknęła Aniela.

 

—  Więc nie wiedziałaś o jego śmierci?

 

—  Nic a nic.

 

—  Była z nim jakaś dziwna i dotychczas nie wyjaśniona historia.

 

—  O Boże!  — z głębokim westchnieniem wyszeptała Aniela, lecz w westchnieniu tym było raczej uczucie pewnej ulgi niż żalu. A po chwili dodała: — Taki młody, piękny, majętny człowiek, z takiej zacnej familii, taki zdrowy, silny  —  co mu się też stało? Chorował?

 

—  Otóż właśnie, że nie. Zastrzelił się.

 

—  A! Może z miłości?

 

—  Wątpię bardzo. Posłuchaj, niech ci opowiem o naszym ostatnim spotkaniu. To ci zarazem wytłumaczy, dlaczego ja ciebie zapytałem, co za historia była między nim i tobą.

 

Aniela pochyliła głowę nad robotą i słuchała spokojnie. Pierś jej falowała miarowo, może nieco silniej, niż zwykle, ale niezawodnie wskutek niedawnego ataku nerwowego.

 

—  Nie trzeba ci opowiadać, co za człowiek był baron —  mówił kapitan. — Złoty chłopak, ale w praktycznym życiu do niczego. Rozpieszczony przez matkę, przyzwyczajony od dzieciństwa do zaspokajania wszystkich swoich kapryzów, a przy tym prócz szalonego uporu w drobnostkach nie posiadający ani krzty męskiego hartu i charakteru w sprawach najważniejszych. Każdy, kto go pierwszy raz poznał, musiał go pokochać, ale każdy, kto go bliżej poznał, musiał się od niego odwrócić.

 

Aniela melancholijnie pokiwała głową na znak, że się zupełnie zgadza z tym sądem.

 

—  W czasie, gdy go z powodu jakichś dyscyplinarnych przewinień przeniesiono z Wiednia do Lwowa, matka jego już nie żyła. Mówią, że umarła ze zgryzoty z powodu jego hulaszczego i rozpustnego życia. Majątek jego, niegdyś bardzo znaczny, był prawie zrujnowany. Co prawda, jeszcze wówczas przy oszczędnym życiu i porządnej gospodarce można było uratować z niego wcale pokaźną fortunę, jakiej nam i naszym dzieciom daj Boże choć połowę. Do obersta naszego pułku i do całego korpusu oficerskiego razem z jego przeniesieniem do nas przyszła z Wiednia wskazówka i prośba, byśmy się zaopiekowali młodzieńcem, nie dopuszczali go do marnowania reszty ojcowizny, zdrowia i honoru, byśmy wciągając go do kół rodzinnych, starali się wzbudzić w nim smak do życia spokojnego, regularnego, poświęconego pracy i pełnieniu obowiązków. Wiesz sama, żeśmy robili, co było w naszej możności.

 

—  Nie bardzo wam za to był wdzięczny  —  dorzuciła nawiasowo Aniela z pewną goryczą w tonie.

 

—  No, o wdzięczność jego nie dbaliśmy. Chodziło nam głównie o rezultat. I mogliśmy się pochwalić, że skutki były nad spodziewanie dobre. Po roku naszego mentorowania nad nim chłopak poprawił się, był prawie nie do poznania, a i majątkowe sprawy poszły daleko lepiej. Od rodziny otrzymaliśmy oficjalne podziękowanie. Potem wykomenderowano nasz pułk do Bośnii, a barona przydzielono do innego pułku, który tutaj pozostał. Co się z nim tutaj dalej działo — nie mam wyobrażenia.

 

—  Ja tylko tyle wiem, iłem ci opowiedziała  —  rzekła Aniela jakimś przygłuszonym głosem bez dźwięku, nie podnosząc twarzy od swej roboty.

 

—  Przed rokiem, będąc na jakiś czas odkomenderowany w sprawach służbowych do Mostaru, szedłem pewnego zimowego wieczora po dłuższej audiencji u swego przełożonego do swego pomieszkania. Przechodząc poprzed suto oświetloną szynkownią, zatrzymałem się na moment, słysząc w jej wnętrzu krzyk, przekleństwa, stuk łamanych mebli i brzęk szkła. Wtem nagle otworzyły się drzwi i wyleciał człowiek w oficerskim mundurze, lecz bez szabli i bez czako. Wyleciał gwałtownie popchnięty przez kilkanaście rąk, które natychmiast znikły i drzwi za sobą zatrzasnęły. Człowiek ten był śmiertelnie pijany i byłby niezawodnie upadł w głębokie błoto ulicy, gdybym go nie był pochwycił w swe ramiona i nie postawił na nogach.

 

—  Pardon!  — rzekł do mnie ów człowiek, widząc na mnie mundur wojskowy i usiłując się wyprostować niezależnie od mej pomocy.  —  Nastąpiłem panu na nagniotek?

 

Głos jego, ochrypły od pijaństwa, wydał mi się znajomym. Zacząłem się przypatrywać jego twarzy, ale w pierwszej chwili nie mogłem go poznać. On pierwszy poznał mię.

 

—  A, serwus, kolega!  —  zawołał, uderzając mnie po ramieniu. — Ho, ho, ho, pan Angarowicz nie poznaje mnie już?

 

—  Baron Reuchlingen!  — zawołałem, podając mu rękę, której on atoli nie uścisnął. —  Cóż to się z tobą dzieje?

 

—  Ze mną? Dobrze się dzieje. Widzisz, uczę się latać. Właśnie wyleciałem z tej budy! Ha, ha, ha!

 

—  Dawno tu jesteś? Nic nie wiedziałem, że cię tu przenieśli.

 

—  Nie wiedziałeś? — wrzasnął baron.  — Nie pisała ci żona?

 

—  Ani słoweczka.

 

—  Ho, ho  —  krzyczał na całe gardło  —  cudowną masz żonę! Anioła, a nie żonę! Ha, ha, ha! Takie anioły tam ... ościeniami zanurzają w kipiącej smole dusze grzeszników.

 

—  Baronie  —  rzekłem do niego surowo  —  mam wzgląd na to, żeś pijany i sam nie wiesz, co gadasz. Inaczej pociągnąłbym cię za te słowa do surowej odpowiedzialności.

 

—  Za te słowa?  — krzyknął z pijanym śmiechem baron. — Za te słowa? Chyba ja co powiedziałem? Ależ, bracie, nie gniewaj się! Sam mówisz, że ja nie wiem, co plotę. A twoja żona ho, ho, sie ist ein solches Capitel, o którym trzeba mówić po trzeźwemu.

 

—  Dobrześ powiedział —  rzekłem —  co mi masz mówić, to mi powiedz po trzeźwemu, a teraz chodź spać.

 

—  Kto? Ja spać?  — wrzasnął baron. —  Nie, bracie, to nie leży w moim zwyczaju o tej porze iść spać. Ale, ale  —  rzekł naraz spokojniejszym tonem  —  pożycz mi dziesięć reńskich! Zabrakło mi drobnych, a ten drab tutaj nie chciał mi kredytować. Pożycz, nie pożałujesz tego. Jutro ci oddam i jeszcze w dodatku opowiem ci piękną historię, jaka się przytrafiła pewnemu nadobnemu młodzieńcowi i pewnej jeszcze nadobniejszej mężatce, czyli raczej słomianej wdówce.

 

—  Nie potrzebuję ci dodawać  —  rzekł kapitan do Anieli  —  że mi krew uderzyła do głowy przy tych słowach nędznika. Wydobyłem dziesięć reńskich i wręczając mu rzekłem:

 

—  Na serio, baronie, wolałbyś pomyśleć o spoczynku.

 

— Jutro, jutro!  —  rzekł on, chowając pieniądze. — Dziękuję ci, mój drogi! A wiesz, jutro tak koło dziesiątej zapytaj się o mnie tu w tej budzie. Albo mię tu zastaniesz albo ci wskażą moje pomieszkanie. A o pieniądze się nie bój! Choć mnie moi kochani krewniacy wzięli pod kuratelę, ale ja sobie dam radę.

 

I zwrócił się znowu ku szynkowni, lecz naraz zatrzymał się i zwracając się ku mnie rzekł:

 

—  A może pójdziesz ze mną? Chodź, pogawędzimy!

 

Przejęty obrzydzeniem do tego nędznika, do tej brudnej ruiny, wzdrygnąłem się na jego propozycję.

 

—  Dziękuję ci, baronie!  —  zawołałem.  —  Muszę śpieszyć się do domu, mam jeszcze robotę.

 

—  Pluń na wszelką robotę! Chodź ze mną!

 

Lecz ja już się zacząłem oddalać.

 

—  Nie chcesz?  — wołał w ślad za mną baron. —  Bierz cię diabli! Obejdę się i bez ciebie. A jutro przychodź, pamiętaj! Dowiesz się ładnej historii o twym aniele, o twej kochanej żoneczce! Ha, ha, ha!

 

Uciekłem jak goniony przez wilki, a ten gruby, cyniczny śmiech brzmiał mi całą noc w uszach. Możesz sobie wyobrazić, jaka trwoga mię przejęła, jaki niepokój targał mą duszę przez całą noc. Jakim prawem ten nędznik śmiał wyzywać twe imię w tym miejscu i wśród takich okoliczności? O jakiej historii on mówił? Co mi powie jutro? Co prawda, znając jego chwiejny charakter, z góry mogłem przypuszczać, że będzie to jakaś podłość lub głupia plotka z jego strony, mimo to jednak  —  taka już mizerna natura ludzka  —  z niepokojem i z pewnym upragnieniem oczekiwałem dnia następnego.  Nie bierz mi tego za złe, moja duszo  —  dodał po chwili, ściskając jej rękę  —  nie dlatego to czyniłem, jakobym pragnął usłyszeć o tobie coś złego. Ani mi to na myśl nie przyszło. W duszy mej wrzał gniew na barona. Pragnąłem ujrzeć go trzeźwego i zażądać od niego, by się wytłumaczył z tego, co po pijanemu gadał, a ewentualnie by wszystko odwołał i nigdy w przyszłości nie ważył się o tobie w taki sposób wspominać. W tej chwili poczułem całą mą istotą, jak bardzo cię kocham, jak mi jesteś drogą i bliską i jak wszystko, cokolwiek najmniejszy cień rzucie może na ciebie, dotyka mię boleśnie do głębi duszy.

 

Aniela nic nie mówiąc ujęła przy tych słowach rękę męża, podniosła ją i przyłożyła do ust, a w tej chwili ciężka, gorąca łza z jej oka spadła na tę mężowską rękę.

 

—  Anielciu, co ty robisz!  — krzyknął kapitan. — Boże, ty płaczesz! Co ci jest?

 

I rzucił się ku niej z otwartymi ramionami, a Aniela, głośno łkając, padła w jego objęcia.

 

—  Drogi mój!  — mówiła głosem przerywanym spazmatycznym szlochaniem. —  Jak ty mnie kochasz! ... Jakiś ty dobry, szlachetny! ... I czym ja ... zasługuję ...

 

—  Ależ uspokój się, dziecko!  — mówił jej kapitan, całując jej czoło, twarz i oczy. — Czego tu płakać, czego się rozczulać. Wszak to mój obowiązek. Gdybym inaczej postępował, byłbym nieuczciwym człowiekiem.

 

Potrzeba było kilka minut czasu, zanim Aniela uspokoiła się po tym nowym nerwowym wybuchu i poprosiła kapitana, by kończył swe opowiadanie.

 

—  Nie dużo mi już pozostało do końca  —  rzekł kapitan, usiadłszy naprzeciwko Anieli. — Drugiego dnia zrana otrzymałem twój list, który usunął barona z jego pijanym gadaniem na daleki plan. Nie poczuwałem już wcale ochoty widzieć się z nim i z trwogą pomyślałem sobie, że jeżeli teraz przyjdę do niego, on pewnie przypuści, że przyszedłem upominać się o pożyczone wczoraj pieniądze. Postanowiłem przeto przeczekać parę dni, a dziś zapytać się tylko w owym szynku o jego pomieszkanie. Idąc w służbowym interesie, wstąpiłem do owego szynku i zapytałem o barona.

 

—  O, baron!  — zawołał szynkarz. —  Ładnych nam tu baronów przysyłają! To nie baron, to prawdziwy rozbójnik! No, ale wczoraj dostał on za swoje. Zaczepił sobie z kilkoma węgierskimi żołnierzami, zaczął ich łżyć i napastować, wyrzucili go z szynkowni. Wrócił po chwili, z początku zachowywał się spokojnie, ale potem jeszcze gorzej zaczął dokuczać owym żołnierzom. Rzucili się na niego, zbili go okropnie, odarli z płaszcza, szabli, wafenroka i ledwie żywego wyrzucili na ulicę, a sami pouciekali.

 

—  I gdzież on?  — zapytałem przerażony.

 

—  Nie wiem  —  odpowiedział szynkarz. —  Długi czas jęczał i stękał na ulicy, ale ja, bojąc się jeszcze większej hałaburdy, pozamykałem drzwi i okna i nie chciałem nikogo więcej wpuszczać. Potem już niczego nie było słychać, zdaje się, że się powlókł do swego pomieszkania.

 

—  A gdzież on mieszka?

 

Szynkarz ukazał mi niedaleko samotną chałupkę pośród ogrodu, mówiąc, że baron mieszka sam, z jednym tylko żołnierzem przeznaczonym do jego obsługi, że jednak żołnierz ten dziś rano skoro świt gdzieś poszedł i dotychczas nie wrócił. Pewnie baron posłał go po leki lub po wódkę.

 

Poszedłem ku chałupie. Była zamknięta. Zajrzałem przez jedyne znajdujące się w niej okienko  — było zasłonięte z wewnątrz firanką. Próbowałem stukać do drzwi, do okna, krzyczeć  — nikt się nie odzywał. Przywołałem wreszcie szynkarza i obaj razem za pomocą drąga wyważyliśmy drzwi chałupy. W ciasnym, ciemnym pokoiku na podłodze leżał baron, w podartej koszuli, zabłoconych spodniach i butach. Z początku myśleliśmy, że śpi, gdyśmy jednak odsunęli firankę, przekonaliśmy się, że sen jego był niezwyczajny. W prawej ręce trzymał jeszcze pistolet, a w prawej skroni widać było niewielki otworek zatkany wypłyniętą, skrzepłą krwią pomieszaną z mózgiem. Na podłodze również była obszerna kałuża skrzepłej krwi. Papierów ani listów żadnych nie było.

 

—  Boże!  —  ze zgrozą szepnęła Aniela, która bez tchu dosłuchała do końca tej smutnej opowieści.

 

—  Oto jest cała moja opowieść o baronie  —  kończył kapitan. —  Jak widzisz, nie dowiedziałem się od niego niczego. Jeżeli miał jaką tajemnicę, to wziął ją ze sobą do grobu.

 

Aniela ze wzruszenia nie mogła jeszcze przyjść do słowa i szeptała tylko, zasłaniając sobie oczy rękami:

 

—  Okropne! Okropne! I tak skończyć, tak skonać! Boże!

 

—  Rzeczywiście, tragiczny los!  — z uczuciem rzekł kapitan. —  Z takim majątkiem, z taką pięknością, z takimi stosunkami, z takimi zdolnościami człowiek, i co z niego wyszło!

 

A po chwili milczenia dodał:

 

—  Chciałem ci wówczas napisać o tym wszystkim, ale potem pomyślałem sobie: ona tam biedna i tak ma dosyć swego kłopotu, po co mam jej drażnić nerwy opisem takiej historii! Ale ś propos twoich nerwów, Anielciu! Doprawdy, niespokojny jestem bardzo. Koniecznie musimy coś pomyśleć.

 

—  I co wymyślmy?  — smutno rzekła Aniela. — Ja wiem, jedno by mi pomogło, ale tego jednego ty właśnie nie będziesz mógł uczynić.

 

—  Co takiego, powiedz! Co by to było, co by leżało w mojej mocy, a ja bym nie chciał dla ciebie uczynić?  —  zawołał z zapałem kapitan.

 

—  Może to i nie leży w twej mocy  —  rzekła Aniela.

 

—  No, ale powiedz, powiedz!  — prosił kapitan.

 

—  Wiesz co, mój drogi  — rzekła Aniela, obejmując go ręką za szyję i tuląc głowę do jego piersi. — Od dawna już, latem i zimą marzyłam o tym, by porzucić to miasto, ten Lwów i osiąść gdzie na wsi. Tam miałabym spokój którego tu nigdy mieć nie będę, a co najważniejsza, praca koło wiejskiego gospodarstwa, którą od malenkości niezmiernie lubię, wznowiłaby me nerwy, przywróciłaby mi zupełnie równowagę.

 

—  Osiąść na wsi prowadzić swe gospodarstwo  —  mówił zwolna kapitan, wpadając w zamyślenie  —  no pewnie, byłoby nieźle, chociaż nie wiedziałem dotychczas niczego o twej skłonności do wiejskiego życia.

 

—  Boś się wcale o to nie dowiadywał  —  pospiesznie pochwyciła Aniela.

 

—  Być może, duszo moja, być może. O, ja bym także chętnie na to przystał. Ja także od dawna noszę się z tym ideałem.

 

—  Czy być może?  — radośnie krzyknęła Aniela.

 

—  Tak jest. I mam nadzieję, że kiedyś zdołamy urzeczywistnić ten ideał.

 

—  Kiedyś?

 

—  No, pewnie, że nie dziś ani nie jutro. Jak wyjdę na pensję. Bo przecież sądzę, że nie chciałabyś znowu rozstawać się ze mną i jechać sama na wieś.

 

—  O nie, nie, nie! Za żadne pieniądze!  — krzyknęła Aniela.

 

—  A powtóre  —  dokądbyś pojechała?

 

—  Kupmy sobie folwareczek!  — szepnęła mu do ucha Aniela.

 

—  Kupmy! Kupiłbym wies, a pieniądze gdzieś.

 

—  Jak to gdzieś? Przecież pieniądze mamy. A twoja kaucja! Przecież za taką sumę możemy nabyć taki kawałeczek gruntu, jakiego nam potrzeba, i jeszcze nam pozostanie na puszczenie w ruch gospodarstwa.

 

—  Ależ, Anielciu!  — przerwał jej mowę kapitan.  —  Co p tym mówić? Wszak wiesz, że dopóki ja w służbie," tej kaucji ruszyć nie mogę.

 

—  O tak, wiem to doskonale. A dopóki będziesz mógł chodzić, dopóty tej przeklętej służby nie porzucisz i ideał pozostanie ideałem. Nie, dajmy lepiej spokój temu wszystkiemu!  —  rzekła z goryczą. — Z góry wiedziałam, że moja rozmowa z tobą na ten temat na nic się nie przyda.

 

I odwróciła się z zadąsaną miną, pilnie poruszając szydełkiem.

 

—  Dziwna jesteś, moja droga!  — rzekł kapitan, któremu jakoś w głowie się nie mieściły te nagłe przeskoki w humorze jego żony. —  Więc czegóż żądasz ode mnie?

 

—  Niczego nie żądam! Rób, co chcesz!  — gniewnie odrzekła Aniela.

 

—  Gniewasz się już! A przecież jeszcześ mi nie wyłuszczyła dokładnie, co twoim zdaniem należałoby zrobić.

 

—  Wszak widzisz, że cierpię, że mam nerwy rozstrojone!  —  rzekła energicznie Aniela.

 

—  Niestety, niestety.

 

—  Powtarzam ci, że dopóki tu żyć będziemy we Lwowie, nie będzie mi lepiej, lecz wraz gorzej, czuję, że tylko na wsi, gdzieś w głuchym, odludnym zakątku mogłabym odżyć i odzyskać swobodę.

 

—  To bardzo być może  —  rzekł kapitan.

 

—  A jeżeli tak sądzisz i jeżeli mnie kochasz  —  rzekła z nadzwyczajną żywością Aniela — to proszę cię, zrób to dla mnie! Porzuć tę twoją służbę, podaj się na pensję, kupmy sobie folwarczek gdzieś w górach pośród lasów i jedźmy precz stąd, precz na zawsze!

 

—  Ależ dziecko!  — zawołał kapitan.  —  Czy sądzisz, że to się da tak łatwo zrobić?

 

—  Wszystko się da zrobić, jeżeli kto chce rzeczywiście  —  zawołała Aniela-

 

—  No, na pensję wyjść, to by pewnie dużo czasu nie zabrało, to by można i jutro zrobić — rzekł wahając się kapitan.

 

—  I zrób to, zrób, mój drogi! Proszę cię o to!

 

—  Ale cóż tej pensji będzie? Czy wystarczy nam to na życie, na wychowanie dzieci?

 

—  Nie bój się, wystarczy!  — zawołała Aniela. —  Ja juzem wszystko obliczyła, zobaczysz. A mam ci powiedzieć jeszcze jeden sekret?

 

—  No mów, ty moja kozico uparta!

 

—  Upatrzyłam już nawet folwarczek dla nas skromny. Pośród gór, a niedaleko od miasteczka, gdzie nasze dzieci mogłyby chodzić do szkoły. Są budynki gospodarcze, domek drewniany wcale porządny, jest 30 morgów gruntu ornego, w tej liczbie trzy morgi ogrodu, dalej 20 morgów cudownych łąk górskich i 150 morgów pastwiska wraz z laskiem. Śliczny folwarczek, jak stworzony dla nas. A wiesz jaka cena?

 

Kapitan z zaciekawieniem spoglądał na nią. Niezwykłe, gorączkowe ożywienie, które ją opanowało, niepokoiło go, tym bardziej, że plan jej od razu wydał mu się fantastycznym i wcale nie odpowiednim jej praktycznemu umysłowi. Kapitan jednak nie chciał jej w niczym przeczyć, nie bez podstawy przypuszczając, że później, gdy się Aniela uspokoi, to i sama bardziej krytycznie zacznie na ten swój plan spoglądać.

 

—  Wiesz, jaka cena tej perełki? Pięć-ty-się-cy reńskich! Pięć tysięcy! Zamrużywszy oczy dać można. A na tym gruncie można trzymać kilkanaście sztuk bydła. A latem można jeszcze od obywatela wynająć sąsiednią ogromna połoninę za tanie pieniądze i wypaść 20 sztuk wołów i narobić siana dziesięć brogów. Nie, Antosiu, to skarb prawdziwy!

 

A gdy kapitan, niczego nie mówiąc, wciąż nie przestawał uważnie w nią się wpatrywać, ona z pośpiechem, cała drżąc ze wzruszenia, gadała dalej:

 

—  Porzucisz służbę wojskową, odbierzemy kaucję, kupimy realność i zaraz zabieramy się na wieś. I dzieci zabieramy stąd. Mam krewnych w Wadowicach, tam będą miały dobrą opiekę i nadzór, niech tam chodzą do szkoły. A my weźmiemy się do pracy, do gospodarowania, nieprawda? Twoja pensja będzie początkowo szła na wkłady gospodarskie, a gdy się troszkę dorobimy, to można będzie robić z niej maleńkie oszczędności. Czy tak?

 

—  Tak, tak — rzekł mechanicznie kapitan.

 

—  Więc pochwalasz mój plan?

 

—  W zupełności.

 

—  Zgadzasz się na niego?

 

—  Z całego serca.

 

—  No, to dobrze. Ślicznie! Cudownie! Jakże cię kocham, mój drogi! A więc, wiesz co? Idź natychmiast, tam w sypialni na moim stoliku znajdziesz pióro, atrament i papier i napisz podanie do generalnej komendy.

 

—  Podanie? Jakie?

 

—  Podanie, że występujesz ze służby wojskowej.

 

—  Natychmiast?  —  wydziwił się kapitan.

 

—  No, przecieżeś zgodził na mój plan.

 

—  Tak, ale przecież się nie pali, nie mamy się czego tak spieszyć. Za parę tygodni realność nie ucieknie, zresztą kto jeszcze wie, czy nam się spodoba. Trzeba by ją oglądnąć z jakimś rzeczoznawcą. A za parę tygodni ja mogę zostać awansowany wyżej, a w takim razie i pensja nasza będzie wyższą.

 

—  A, tak!  — prawie z płaczem rzekła Aniela. — Więc tobie awans, nędzne podwyższenie pensji bardziej w głowie, niż mój spokój, moje zdrowie, moje życie! Tacy to wy wszyscy mężczyźni! Kocham cię, kocham cię, a gdy przyjdzie jakimś najmniejszym czynem dowieść tej miłości, to zaraz wynajdujecie względy, skrupuły, argumenty!

 

—  Niesprawiedliwa jesteś, Anielciu!  — rzekł kapitan serio. —  Bóg mi świadkiem, że gotów jestem wszystko zrobić dla ciebie, a jeżeli chciałem zaczekać na awans, to tylko w tym celu, by tym lepiej ubezpieczyć los twój i dzieci. Zresztą, jeżeli koniecznie chcesz ...

 

—  Koniecznie, koniecznie! Zrób to dla mnie.

 

—  Dobrze. Idę i zaraz napiszę podanie.

 

I z wyrazem rezygnacji na twarzy kapitan poszedł do sypialni, pozostawiając Anielę samą.

 

VI

 

Zaledwie wyszedł, u drzwi salonu rozległo się lekkie, znane nam już stukanie i bezpośrednio po nim, ostrożnie uchylając drzwi, wsunęła się cichutko pani Julia.

 

—  Dzień dobry ci, Anielciu  — rzekła przyciszonym głosem.

 

Aniela, która jeszcze nie ochłonąwszy z wrażeń przed chwilą przebytych, siedziała bezsilna, blada i prawie nieprzytomna, posłyszawszy ten głos, zerwała się raptownie przerażona i skcczyła ku Julii.

 

—  Ha, jesteś! No cóż, co słychać?

 

—  Wszystko przepadło!  —  rzekła Julia, jak złamana padając na krzesło.

 

—  Co się stało, mów!

 

—  Och, nie mogę. Tchu mi nie staje. Na, masz, czytaj!

 

I podała Anieli arkusz gazety, na którym niebieskim ołówkiem zakreślona była następująca telegraficzna notatka:

 

«Budapeszt d. 10 grudnia. Dzisiaj uwięziono tu na rekwizycję telegraficzną policji lwowskiej niejakiego Davida Sternberga, świeżo przybyłego pośpiesznym pociągiem z Konstantynopola. Sternberg wydawał się za kupca prowadzącego handel ze wschodem. Jakie podejrzenia posłużyły powodem jego uwięzienia, dotychczas nie wiadomo. Sternberg będzie niezwłocznie pod eskortą odstawiony do Galicji».

 

Aniela długo, niezmiernie długo odczytywała ten telegram. Zdawało jej się przy każdym słowie, że cegłę połyka, że się dławi i że następnego już w żaden sposób połknąć nie zdoła. A gdy przeczytała wszystko do końca, zdało jej się, że nic a nic nie zrozumiała, że wszystkie słowa jak spłoszone myszy w klatce porozbiegały się z naturalnego szeregu i pomieszały się w taki chaos, że żadnego sensu z nich wydobyć nie było można. Owładnęła nią nieprzeparta chęć przeczytać jeszcze raz ten telegram, a potem jeszcze raz, nauczyć go się na pamięć, lecz obok tego budziło się niedowierzenie, czy to nie jest sen, jeden z tych okropnych snów, które ją w ostatnim czasie dość często męczyły.

 

—  No jakże, cóż sądzisz o tym?  —  zapytała pani Julia.

 

—  Co ja sądzę o tym?  —  jak nieprzytomna powtórzyła Aniela. —  Co sądzę o tym? O tym?  —  powtarzała, uderzając palcem w notatkę gazeciarską i odzyskując zwolna swą dawną pewność.  —  Sądzę, że to głupstwo.

 

—  Głupstwo? Że Sternberg aresztowany?

 

—  Cóż, Sternberg prowadził rozmaite interesy, a w każdym interesie mógł nabroić. W tym nic niemożliwego, a więc jego uwięzienie niekoniecznie musi stać w związku z naszą sprawą.

 

—  Nie musi  —  rzekła Julia  —  to tak. Ale mnie się zdaje, że stoi. Nie darmo on mi telegrafował z Filipopola.

 

—  I głupstwo zrobił, bo się tym telegramem zdradził, wskazał policji, gdzie go ma szukać.

 

—  Rzeczywiście! Mój Boże, co za nieostrożność!  —  krzyknęła Julia.

 

—  Lecz wiesz — żywo mówiła dalej Aniela  —  ten sam telegram jest dla mnie także dowodem, że aresztowanie Sternberga nie stoi w związku z naszą sprawą.

 

—  A to jakim sposobem?

 

—  Przecież pomyśl sobie: policja szuka Sternberga, a więc ma na niego podejrzenia, ma w ręku jakieś nici prowadzące na ślad jego sprawek. Jeżeliby to była nasza sprawa, to oczywiście byłybyśmy już miały wizyty cesarsko- królewskich władz, byłybyśmy już zostały pociągnięte do protokołu.

 

—  Boże!  — krzyknęła Julia, której na samą wzmiankę o protokole niedobrze się zrobiło.

 

—  Uspokój się  —  rzekła Aniela — wszakże ci dowodzę, że twoje obawy są płonne.

 

—  Och, moja Anielciu!  —  stękała Julia.  —  Nie mogę ocenić, czy twoje dowody są słuszne, ale sama myśl o tych... okropnych ... protokołach ... Och, nie mogę przyjść do siebie!

 

—  To źle, Julciu  —  rzekła poważnie Aniela.  — Choć i jak ta myśl nieprzyjemna, ale trzeba się z nią oswoić trzeba się przygotować na wszelką ewentualność. Przecie wszystkim wszelkie papiery popalić!

 

—  Nie mam żadnych. Zresztą, dla wszelkiego bezpieczeństwa jeszcze raz przeszukam wszystkie komody i szuflady.

 

—  I ja to samo zrobię. A po wtóre trzeba sobie dobrze całą rzecz ułożyć. O tym jeszcze pomówimy, gdy mój mąż wyjdzie z domu. Tylko się uspokój!

 

—  Wiesz co  —  rzekła Julia  — pójdę teraz na momencik, a gdy twój mąż wyjdzie, to znowu tu wpadnę.

 

I zabierała się do wyjścia, gdy wtem drzwi pokoju się otworzyły i wszedł kapitan. On jeszcze nie mógł przyjść do siebie po rozmowie z żoną. Stawała się dla niego coraz bardziej zagadkową i niezrozumiałą. Jej kwitnąca, prawie dziewicza postać i jej nerwowe napady jakoś się nie mogły pogodzić w jego głowie. W listach swych Aniela nigdy nie wspominała mu o tych napadach, ani słówkiem nie użalała się na nie, przeciwnie, upewniała go zawsze, że jest zdrowa i nawet sama się dziwi swej kwitnącej postaci. Prawda, mogła tak pisać, by gonie niepokoić, ależ drugiej strony obawa o dzieci doprowadzona do manii i do napadów histerysznych nie mogła pojawić się dziś ani wczoraj, musiała powstawać i potęgować się stopniowo od dłuższego czasu, a w takim razie nie można nawet przypuścić, by nie odezwała si ę żadnym echem w jej listach. Dziwna i zagadkowa wydala mu się jej natarczywość, z jaką nagliła go do wystąpienia ze służby wojskowej, a plan jej zamieszkania na wsi i umieszczenia dzieci u krewnych w Wadowicach wprost sprzecznym był z jej przesadną pieczołowitością o też dzieci. A przecież wszystko to razem wzięte w wysokim stopniu niepokoiło kapitana. Bądź co bądź, a fakt silnych ataków nerwowych u Anieli był faktem i sam jej plan osiedlenia się na wsi i oddania dzieci w cudze ręce świadczył o pewnym rozstroju w jej myślach i uczuciach, o jakiejś chorobie, o jakimś zwichnięciu normalnego stanu jej duszy.

 

Wyszedłszy do sypialni i usiadłszy przy stoliku, kapitan zaczął o ile mógł spokojnie i uważnie zastanawiać się nad tym wszystkim, starając się zdać sobie sprawę z tego, co widział i słyszał i ułożyć sobie jakiś rozumny plan dalszego postępowania. Aniela niewątpliwie chora, mimo że organizm jej zdrów jest zupełnie. Cóż to za choroba? Objawy, których dopiero był świadkiem, wskazują, że choroba trwa już dłuższy czas. Wszelka choroba dłużej trwająca, nawet specjalnie nerwowi, byłaby sprowadziła mniej lub więcej znaczny rozstrój w organizmie Anieli, byłaby niewątpliwie oddziałała na jej apetyt, na sen, na trawienie i tp. Albo więc mamy tu do czynienia z jakąś chorobą ściśle psychiczną, mającą swoje gniazdo w jakimś nieznacznym ośrodku mózgowym i nie oddziaływającą na zwykłe funkcje organiczne  —  wszakżeż medycyna zna takie choroby! —  albo też.... Kapitan wspominał listy Anieli pisane  —  szczególnie w ostatnich latach  —  z największym spokojem, chłodno, po trosze nawet kupieckim lub sprawozdawczym tonem, rozumnie i jasno; ten chłodny ton nabierał ciepła i kolorów i żywości tylko w tych ustępach, gdzie była mowa o dzieciach i o nim. Nie, kobieta chora umysłowo, cierpiąca psychicznie nie byłaby w stanie pisać takich listów i to tak często i regularnie. Możeby jakiś czas mogła utaić swą chorobę, ale prędzej czy później, mimo jej woli i świadomości ten jej chorobliwy stan umysłowy byłby się kiedyś wyrwał na zewnątrz, byłby się objawił w jakimś słowie, w jakimś skoku logicznym, w jakimś zdaniu lub opowiadaniu. Kapitan wytężał swą pamięć, ale nie mógł znaleźć niczego, co by mu zdradzało coś podobnego w listach żony, chociaż czytał je z wielkim zajęciem, zwielką uwagą i odczytywał niejednokrotnie. Kochał Anielę z całej duszy, z młodzieńczym zapałem, osobliwie teraz, po powrocie z Bośnii; czuł, że pewność jej choroby byłaby dla niego strasznym ciosem, mimo to jednak, sumiennie badając swą duszę, czuł, że nie kryłby przed sobą ani najmniejszego spostrzeżenia, któreby świadczyło o jej chorobie. Lecz spostrzeżeń takich u niego nie było, prócz zagadkowych napadów podczas jego opowiadania o baronie Reuchlingenie. O baronie! Jakaś trwożliwa, boląca myśl mignęła w głowie kapitana. Miałzeby zachodzić jakikolwiek związek między tym opowiadaniem a nerwowymi atakami Anieli? A jaki? Miałażby na dnie jej duszy kryć się rzeczywiście jakaś historia z baronem? Jaka? Ale nie, to nie może być! Aniela tak szczerze, tak spokojnie, bez żadnego zamieszania, z taką dziecięcą niewinnością zapewniała go, że o żadnej historii niczego nie wie, że przeciwne przypuszczenie byłoby zbrodnią, świętokradztwem na jego miłości, na jego szczęściu rodzinnym. Nie, nie! Między historią Reuchlingena a chorobą Anieli nie ma żadnego związku! Inaczej musiałby przypuścić, że ona kłamie, gra komedię i to gra ją z niezrównanym mistrzostwem. Sama myśl o czymś podobnym napełniała go oburzeniem, trwogą i obrzydzeniem i on odpychał ją od siebie wszystkimi siłami swej miłości. Zresztą cóż by to mogła być za historia, której sarno wspomnienie było w stanie napełnić Anielę takim przestrachem? Myśl kapitana wzdrygała się lecieć w bezdeń potwornych domysłów, gdzie przecież na ułowienie jakiegoś konkretnego faktu nie było najmniejszej nadziei. Nie, nie, nie! Aniela była chora, niebezpiecznie chora, tym niebezpieczniej, że stan i przyczyny jej choroby były zupełnie zagadkowe. Trzeba będzie jak najspieszniej zaciągnąć pomocy lekarzy, a tymczasem robić wszystko, co można, by utrzymywać jej umysł w spokoju, unikać niepotrzebnych podrażnień, dostarczać jej rozrywek, sprawiać przyjemność. Przede wszystkim trzeba spełnić jej życzenie co do napisania prośby do Komendy o uwolnienie go ze służby. Wypchnęła go prawie, by pisał prośbę. Rzecz oczywista, że jej natarczywe naleganie na to, by on jak najprędzej wystąpił ze służby, jest tylko skutkiem jej choroby, jest objawem jakiejś manii, i on, kapitan, tak prędko tego nie zrobi. Ale napisać prośbę można natychmiast. W razie potrzeby można będzie powiedzieć jej, że prośba już podana; zresztą kto wie, czy przy jej chorobliwym stanie umysłu jutro już nie pojawi się u niej żądanie wręcz przeciwne.

 

Tak rzecz rozważywszy, kapitan wydobył ze stolika papier, pióro i atrament i napisał prośbę według wszelkich form przepisowych. Z tym dokumentem udał się do żony, by go jej pokazać i dać jej dowód, że spełnił jej życzenie. Zastawszy w salonie Julię, która na jego widok cofnęła się przestraszona i skuliła się jak spojmany zając, kapitan, tiie przypatrując się jej bliżej, wdzięczny był losowi, że dostarczył Anieli towarzystwa i postanowił nie puszczać Julii tak prędko z domu.

 

—  A, ciocia Jula!  — zawołał radośnie, zbliżając się do niej i całując podaną mu rękę.  — Jak się pani miewa? Czemuż to pani nie była łaskawa odwiedzić nas jeszcze wczoraj wieczór? Na, Anielciu, oto ten dokument, o którym mówiliśmy. Przeczytaj go, Jak ci się podoba?

 

I wręczywszy Anieli prośbę, zwrócił się znowu do Julii.

 

—  Cóż to, czemu pani nie siada?

 

—  Chcę iść. Na chwileczkę tylko wpadłam do Anieli.

 

—  Te, te, te, te! Chcę iść! Niech pani nawet nie myśli o tym. Zaraz mi się rozbierać z paltota i kapeluszal  —  Panie kapitanie!  — błagalnie zwróciła się do niego Julia.  — Niech pan na mnie nie nalega. Słowo daję...

 

—  Ale co mi tam!  —  krzyczał kapitan, prawie gwałtem zdejmując z niej palto.  — Żadnych słów takich nie słucham. Młode i piękne wdowy nie mają żadnego głosu i powinny słuchać obcego męża w braku swego własnego. Kładę areszt na panią.

 

—  Ha, jeżeli już inaczej być nie może  —  rzekła z rezygnacją Julia zdejmując kapelusz  —  to co mam, biedna, robić? Pozostanę tu jeszcze, ale nie dłużej jak dziesięć minut.

 

—  Co to? Bunt?  —  krzyczał dobrodusznie kapitan.  —  Niech mi się pani nie waży łamać subordynacji! Proszę słuchać, jaki rozkaz dzienny zostanie wydany. Pozostaje pani u nas z obowiązkiem brania udziału w konwersacji. Zjemy razem obiad, wypijemy czarną kawę, odpoczniemy nieco, bawiąc się opowiadaniem historii wesołych i śmiesznych, a dopiero wówczas pożeglujemy — ja na szerokie tereny życia wojskowo-społecznego, a pani do swego cichego wdowiego portu. Halt! Żadnej opozycji, żadnego protestu! Tak rozkazano i tak być musi!

 

Julia z nieudanym przestrachem słuchała słów kapitana. Towarzystwo jego wydawało jej się niezmiernie przykrym i żenującym. W całej jej skulonej, błagalnej postaci widać było serdeczne pragnienie wydobyć się jak najprędzej z tego domu, skryć się przed potężnym i energicznym głosem, przed badawczym wzrokiem kapitana. W jego obecności czuła się bezsilna, bezwładna i bezradna. Zwróciła się do Anieli.

 

—  Anielciu, droga moja! Proś pana kapitana!... Przedstaw mu, że to jest dla mnie niemożebnym, słowo daję, wprost niemożebnym ...

 

—  Nic, nic, nic!  — przerwał ją kapitan.  — Przepadło! Oto Marynia idzie z doniesieniem, że obiad już gotowyj Prawda, Maryniu?  —  rzekł do pojawiającej się we drzwiach służącej.

 

—  Tak jest, proszę pana, obiad gotowy  —  rzekła Marynia.

 

—  A dzieci przyszły?  —  zapytała Aniela.

 

—  Tak jest, proszę pani. Hrycio je zabawia swymi powieściami. On taki śmieszny.

 

—  A więc już teraz ani mowy o ucieczce!  —  radośnie rzekł kapitan.  —  Prawda, Anielciu, że już teraz tej cioci nie puścimy?

 

—  Nie, Anielciu, proszę cię, nie rób mi tego!  —  błagała Julia.

 

—  Wiesz najlepiej, jak bardzo mi to będzie nieprzyjemnym.

 

—  Ho, ho, ho! Pani się lęka pewnie, byśmy panią nie struli! A takie podejrzenie bezkarnie ujść nie może! Naumyślnie muszę panią otruć dwiema lampkami bośniackiego wina! Allons, enfants! Aniela naprzód, a my oboje za nią!

 

—  Nie, Julciu, rzeczywiście! Antoś nia rację! — rzekła Aniela.  — Co będziesz uciekała? Chodź, zjemy obiad, pogawędzimy, a twoje gospodarstwo przecież nie ucieknie.

 

—  Aha, widzi pani, jak wyższa instancja zawyrokowała! —  krzyknął kapitan, radosny, że żona, która się z początku widocznie wahała, ostatecznie stanęła po jego stronie. — Proszę panią!  —  dodał, podając jej ramię, a następnie spoglądając na nią z ukosa i widząc na jej twarzy wyraz niezadowolenia i przykrości, dodał:

 

—  Ale cóż pani udaje taką ugniecioną niewinność? Czy rzeczywiście moje towarzystwo jest dla pani tak nieznośne?

 

—  O, pan kapitan żartuje!  — rzekła Julia, siląc się na wesoły uśmiech.  —  Przeciwnie! Tylko że u mnie w domu...

 

—  Co tam w domu!  —  mówił kapitan.  —  Przecież tam dzieci nie płaczą, a koteczki, kanareczki i pieski z tęsknoty nie pomrą.

 

Julia niby zawstydzona odwróciła głowę. Byli już w jadalni. Aniela krzątała się koło zupy. Dzieci siedziały na swych miejscach, spokojne, ale wesołe, z śmiejącymi się oczyma.

 

—  Mięciu! —  rzekł kapitan, zbliżając się z panią Julią ku niemu. — Czy to tę panią chciałeś wczoraj pociągnąć do odpowiedzialności?

 

Mieczek, wstawszy z krzesła, podał rękę pani Julii i rzekł:

 

—  Dzień dobry, pani! A wczoraj chciałem powiedzieć pani, żeś pani niedobra.

 

—  Ja niedobra, Mięciu? — zapytała zdziwiona Julia.

 

—  Tak jest, pani — rzekł rezolutnie Mieczek. — Wmówiłaś pani w nas, że tatko przyjedzie aż w nocy, a on przyjechał rano, a myśmy byli w szkole i nie pojechaliśmy na dworzec, by się tam z nim przywitać.

 

—  Ależ ja temu niewinna, Mięciu — rzekła Julia  — tatko sam tak telegrafował.

 

—  E, co tam telegrafował! — odrzekł Mieczek. — W liście było napisano, że przyjedzie rano. Może telegram był fałszywy.

 

—  Ha, ha, ha! To mi zuch chłopiec!  —  śmiał się kapitan.  —  Ten umie nacierać!

 

—  Ależ, Mięciu, czy ja temu winna, że telegram był fałszywy?  —  rzekła Julia.

 

—  Nie trzeba mu było wierzyć  —  odparł chłopak.

 

—  Więc się gniewasz na mnie?

 

—  Wczoraj się trochę gniewałem, ale dziś już nie  —  rzekł Mieczek.

 

—  Ty mój złoty chłopcze!  — rzekł kapitan, całując go w czoło.  — Tak mi się zawsze trzymaj! Jeżeli co kto zawini, mów mu prawdę w oczy, wal śmiało, co myślisz. Ale kochać go nie przestawaj. Tak nigdy z dobrej drogi nie zmylisz.

 

—  No, no, dość już tych nauk! Proszę się brać do rosołu, bo wystygnie!  —  rzekła Aniela.

 

Nastąpiła kilkuminutowa pauza, podczas której słychać było tylko brzękanie srebrnych łyżek o talerze i miarowe szmery przy spożywaniu rosołu.

 

Naprężony i niemiły nastrój, jaki panował z początku obiadu, choć starannie maskowany przez wszystkie te osoby siedzące przy jednym stole, zaczął w dalszym ciągu zwolna jakoś się rozpogadzać, rozjaśniać. Wesołe szczebiotanie dzieci było tym ciepłym i oświecającym wiatrem, który rozpędzał chmury, wciąż wyłażące z jakichś tajemniczych szczelin i wciąż grożące zaciemnić horyzont tego szczęśliwego ogniska domowego. Pod wypływem tych zdrowych, niewinnych dusz dziecięcych nawet pani Julia ośmieliła się, zaczęła czuć się swobodniejszą siedząc obok kapitana. Tylko Aniela mimo widocznych usiłowań nie mogła jeszcze opanować skutków swego niedawnego ataku nerwowego, od czasu do czasu bladła i z trwogą spoglądała na drzwi, jak gdyby w nich w każdej chwili miał się pojawić zwiastun jakiegoś nieszczęścia. To też gdy rzeczywiście po jakimś czasie, już przy końcu obiadu dało się słyszeć energiczne, szybkie stukanie do drzwi, Aniela omal nie krzyknęła z przestrachu, zerwała się z krzesła i odwróciwszy się do okna tak, żeby kapitan nie widział jej zbladłej twarzy, chwyciła się ręką za pierś, starając się zatamować gwałtowne bicie serca.

 

We drzwiach pokazała się wojskowa figura, dawno nie widziana w tym domu. To był Redlich. Otoczony tumanem pary, wszedł do pokoju salutując. Kapitan radośnie skoczył ku niemu i serdecznie uścisnął podaną mu rękę.

 

—  Dzień dobry ci, kapitanie!  — rzekł Redlich.  — Dzień dobry państwu!  — dodał, zwracając się do towarzystwa, którego jednak nie widział dobrze przez zapocone okulary.  —  Przechodząc wstąpiłem do ciebie  — rzekł znowu do kapitana, zdejmując i wycierajęc okulary.  —  Idę do służby, ale mam jeszcze parę minut czasu, to możemy pogawędzić. Czy może państwu przeszkodziłem? —  dodał, włożywszy okulary już czyste i ujrzawszy resztki obiadu na stole.

 

—  O nie, bynajmniej!  —  rzekła Aniela. —  Natychmiast skończymy. Niech pan porucznik na momencik usiądzie w salonie.

 

—  A, moje uszanowanie pani!  —  rzekł Redlich, kłaniając się Anieli.  —  Niech mi pani wybaczy, żem panią w pierwszej chwili nie przywitał, ale moje nieszczęsne okulary ...

 

—  Ö, wiem, wiem!  — uśmiechając się rzekła Aniela, starając się ruchem ręki jak najgrzeczniej i najspieszniej wyprowadzić Redlicha do salonu.

 

Ten jednak stał jeszcze. Ujrzał Julię, która w chwili jego wejścia, wstawszy ze swego miejsca, zbliżyła się była ku oknu i starała się stanąć tak, by jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Redlich jednak poznał ją i widocznie zaciekawiony postąpił ku niej. Jakaś fatalna siła zmusiła ją obrócić się twarzą ku niemu. Przekonawszy się, że to istotnie ona, Redlich stanął jak osłupiały, zmieszany, nie w stanie wypowiedzieć najprostszego powitalnego frazesu. Julia drgnęła.

 

—  A pani tu? — przytłumionym głosem rzekł Redlich.

 

—  Moja koleżanka Julia Szablińska — rzekła Aniela. —  Czy może się państwo znacie?

 

—  O nie!  — pośpiesznie rzekła Julia.

 

—  O tak, trochę!  —  równocześnie i równie pośpiesznie rzekł Redlich.

 

Kapitan patrzał zdumiony na tę scenę. Już chciał wybuchnąć śmiechem i wziąć swoim zwyczajem oboje tych ludzi na protokół, gdy wtem Redlich, odwracając się nagle z pewną ostentacją od Julii i zbliżając się ku niemu, rzekł pośpiesznie:

 

—  Daruj, kapitanie, ale muszę się pożegnać.

 

—  Co? Co? Co? — z ogromnym zdziwieniem rzekł kapitan, przystępując do swego starego przyjaciela i usiłując zaglądnąć mu w oczy.

 

—  Muszę pójść!  — powtórzył Redlich, w zamieszaniu poglądając na zegarek. — Przeliczyłem się trochę w czasie... Mam jeszcze sprawunki...

 

—  Redlich!  — surowo rzekł do niego kapitan.  — Zaczynam cię nie rozumieć. Przychodzisz do mnie, by pogawędzić, oświadczasz z góry, że masz nieco czasu wolnego, a teraz raptem się zrywasz!

 

—  Daruj, kapitanie, ale rzeczywiście... nie mogę zostać.

 

—  Ale dlaczego? Mów prawdę!

 

—  Innym razem! Innym razem ci powiem, a teraz muszę iść!  — błagalnie powtarzał Redlich, coraz bardziej zbliżając się ku drzwiom.

 

—  Nie, to nie może być! Redlich! — rzekł z naciskiem kapitan, któremu krew zaczęła nabiegać do głowy.  —  Ty mi tego nie zrobisz!

 

—  Kapitanie — rzekł stanowczo i energicznie Redlich widząc, że mu kapitan zastępuje drogę  —  daję ci słowo honoru, że dłużej nie mogę tu pozostać ani chwili.

 

—  Co to znaczy?  —  krzyknął kapitan, nie mogąc się opanować.  — Mówisz to takim tonem, jak gdybyś mi chciał wyrządzić despekt w moim domu.

 

—  Uważaj to, za co chcesz  — rzekł Redlich  —  tylko daję ci słowo honoru, że nie było wcale moim zamiarem ciebie obrażać, a także, że dłużej ani chwili pozostać tu nie mogę.

 

Kapitan przy tych słowach stanął jak oszołomiony. Kilka sekund z całym wytężeniem swej duszy patrzał Redlichowi w oczy, które teraz spokojnie wytrzymywały jego wzrok badawczy, lecz w ciemnej głębi tych oczu niczego nie mógł wyczytać. A potem opadł jak złamany i usunął się na bok, pozostawiając Redlichowi wolne przejście ku drzwiom. Nie pożegnawszy się z nikim, Redlich poszedł precz. Kapitan złamany, nie pomnąc sam siebie, padł na krzesło. Kilka sekund martwa, okropna cisza panowała w pokoju. Słychać było tamowane oddechy dzieci i trwożne bicie serca u kobiet.

 

Wreszcie kapitan podniósł oczy i jakoś nieprzytomnie obwodząc nimi po pokoju, rzekł prawie szeptem:

 

—  Poszedł!

 

A potem zatrzymując się wzrokiem na twarzy Anieli, zapytał:

 

—  Co to znaczy?

 

—  Nie wiem, mój drogi!  — odrzekła Aniela. — Absolutnie nie rozumiem Redlicha.

 

I zwróciła się ku Julii, która wciąż jeszcze zmieszana, drżąca i blada stała u okna.

 

—  Julciu, może ty nam wyjaśnisz? Co się stało porucznikowi? Czego on się obraził?

 

— Nie wiem  — ledwie dosłyszalnie rzekła Julia.

 

—  Ale ty go znasz?

 

—  Nie, nie znam go wcale  — rzekła Julia nieco śmielej.

 

—  Przecież on mówił, że panią zna!  —  rzekł kapitan.

 

—  Nie wiem, skąd to wziął  —  odrzekła Julia, znowu poniżając głos i spuszczając wzrok ku ziemi.

 

—  Redlich, proszę pani, nigdy nie kłamie  —  surowo rzekł kapitan.

 

—  Ja także nie mam tego zwyczaju  —  uszczypliwie powiedziała, odrzekła Julia.

 

—  Więc cóż to wszystko znaczy? Co za zagadka?

 

—  Może pan Redlich wziął mię za kogo innego, za jaką inną kobietę, która go czymkolwiek obraziła  —  śmielej j uż rzekła Julia-

 

—  Hm, to możse być  —  rzekł po namyśle kapitan.  — On jest krótkowidzący i takie qui pro quo zdarzają mu się nieraz. Ale żeby już aż do tego stopnia mógł zapomnieć, by mi w moim domu wobec gościa taki despekt robił  —  nie, tego nie przypuszczałem!

 

W milczeniu dokończono obiad. Zdawało sie, że pojawienie się Redlicha i jego krótki pobyt w tym pokoju zupełnie zmieniły panującą w nim atmosferę. Świeżość, radość i swoboda znikły całkowicie. Wszyscy siedzieli niemi, przygnębieni i smutni. Nawet dzieci posmutniały i straciły apetyt. Kapitan ani tknął swej ulubionej legominy, tylkó Aniela zjadła swą porcję, a Julia, patrząc na nią, czuła się zmuszona zjeść także cokolwiek, ale uczyniła to oczywiście z wielkim wysiłkiem. Czarnej kawy nikt nie chciał, a o gawędzie poobiedniej, która tak się uśmiechała kapitanowi przed obiadem i którą chciał urozmaicić opowiadaniem rozmaitych anegdot i wesołymi przygodami ze swego bośniackiego żyda celem rozerwania i zabawienia Anieli, teraz nie było ani myśli. Wszyscy siedzieli w takim usposobieniu, jak gdyby przed chwilą stracili kogoś najmilszego ze swego grona.

 

Natychmiast po obiedzie Julia, pożegnawszy się chłodno z kapitanem i wcale już nie zatrzymywana przez niego, poszła do domu, szepnąwszy na odchodnem niepostrzeżenie parę słów Anieli, a kapitan, poleciwszy Anieli, by szła do sypialni, położyła się i odpoczęła trochę, sam udał sie do salonu, oświadczając, że także się położy na sofie i trochę odpocznie. Dzieci poszły do szkoły.

 

VII

 

Wyszedłszy z domu około godziny czwartej po południu, kapitan sam się zdziwił i przestraszył, zajrzawszy w swe wnętrze i zdawszy sobie sprawę z tej zmiany, jaka tam zaszła od wczoraj. Wszakże on wczoraj dopiero po długoletnim rozłączeniu powrócił do swego ogniska domowego! Wszakże wczoraj ono wydało mu się rajem, upajało go niewysłowionym szczęściem i rozsłaniało przed jego duszą nieobjęte widnokręgi takiego samego szczęścia, miłości i rozkoszy! A dziś! Kapitan z głębokim wstydem przyznać musiał sam przed sobą, że uczuł pewną ulgę, gdy z tej kamienicy mieszczącej jego raj i jego szczęście wyszedł na ulicę.

 

—  Podły jestem, nędzny, niewdzięczny, nieuczciwy!  —  karcił sam siebie kapitan.  — Cóż się takiego stało, co się zmieniło w mym domu, że mi zaczyna się wydawać jakimś dusznym więzieniem? Nic się nie zmieniło, nic nie zaszło, nic! Ataki nerwowe Anieli  —  no, rzecz nieprzyjemna, ale zapewne nic strasznego. Wszak jest kwitnąca jak róża i apetyt ma wyborny. Głupia scena, jaką mi Redlich wyprawił? No, rozmówię się z nim, zażądam wyjaśnienia. Może ma jakie rachunki z tą wdówką, która oczywiście kłamie twierdząc, ze go nie zna. Ale cóż to ma do mnie i do mego szczęścia? A przecież!...

 

I kapitan znowu westchnął czując, że na pierś jego naciska coś ciężkiego, jak brutalne kolana jakiegoś niewidzialnego wroga, który niespodzianie powalił go na ziemię i pragnie go do reszty upokorzyć.

 

Wychodząc z domu kapitan oświadczył żonie, że pójdzie do komendy pułkowej, a potem rychło wróci do domu. Nie mówił, że poda prośbę o dymisję, nie chcąc kłamać wyraźnie, chociaż czuł to, iz Aniela jest o tym przekonana i że nie odbierając jej tego przekonania, kłamie skrycie, kłamie zamiarem i zamysłem. A opuściwszy progi domowe, jakoś nieświadomie zwrócił swe kroki w stronę przeciwną, w górę ulicą Piekarską ku cmentarzowi Łyczakowskiemu. Ulica była prawie pusta, tylko tu i ówdzie szli przechodnie trotuarem lub też służące z konewkami brodziły w śniegu poprzek ulicy. Kapitan szedł i szedł, nie zatrzymując się, patrząc przed siebie i nie widząc niczego, zajęty swymi myślami. Być może, że ponure niebo pokryte ołowianymi chmurami, z których pod wieczór zaczynał prószyć drobny śnieg, że chłodne powietrze zmuszające ludzi kurczyć się, i giąć się, i szukać ciepłego kąta, że nieponętna perspektywa długiej, prawie pustej ulicy, której koniec stanowił cmentarz rozłożony na wzgórzu i o tej godzinie tonący już prawie zupełnie w zmroku, że całe to smutne, ponure i ciemne otoczenie wpływało na myśli kapitana przygnębiająco i zamiast ulgi i uspokojenia pogrążało go w coraz czarniejszą melancholię.

 

—  Nie czuję się już dziś takim szczęśliwym, jak byłem wczoraj  —  rozmyślał on. — Nie wiem, jaka temu przyczyna, ale tak jest. Czuję, że jakiś zły duch unosi się nad naszym domem, że coś zatruwa naszą atmosferę rodzinną, że są gdzieś jakieś bolące miejsca, których najlżejsze dotknięcie odrazu niszczy całą harmonię, jasność, szczerość i radość. Co to za bolące miejsca, gdzie się one znajdują, jak powstały i jak je można usunąć, absolutnie nie wiem. Objawiają się w chwilach, w których najmniej można by się ich spodziewać. Sama ta niepewność, to błąkanie po ciemku dręczy mię, dręczy Anielę, robi niemożliwym szczęśliwe pożycie. A przecież czuję, że sama Aniela czy nie chce, czy nie może niczego zrobić dla wykrycia tajemnicy, dla wyjaśnienia całego stanu rzeczy. Co to znaczy? Czy jest to rzeczywiście jakaś tajemnica ukrywana przede mną, czy wina leży tylko na mnie, na mej niezręczności? Cóż, przez pięć lat cygańskiego, prawie obozowego życia można odwyknąć od pożycia z naturami delikatniej zorganizowanymi, czulszymi i wrażliwszymi, takimi jak Aniela. Mogłem ją rzeczywiście nie w jednym względzie całkiem nieświadomie i bez mej woli urazić, lecz czyżby to było wystarczającym dla wyjaśnienia tej dysharmonii, tego nerwowego naprężenia, jakie się wkradać zaczyna pomiędzy nas? Wszakże ona wie, że ją kocham, wie, jak bardzo ją kocham! Wszakże i ona kocha mnie, kocha dzieci, a dla takiej obopólnej miłości daruje dużo, przebacza się dużo. Nie, musi w tym być coś innego! Ale co? Miałażby Aniela taić coś przede mną, chować jakiś sekret? Miałżeby jej atak nerwowy podczas mego opowiadania o baronie rzeczywiście być wynikiem poczuwania się do jakiejś brzydkiej historii, którą baron mógł mi odkryć, czemu tylko jego samobójstwo stanęło na przeszkodzie? Ależ to byłoby okropnym! Nie! Jej radość z mego przybycia, jej swoboda i pogodność umysłu wczoraj  —  a świadomość jakiegoś czynu takiego, że ukazanie się samej możności jego odkrycia wprawiłoby ją w taki silny atak nerwowy —  to zestawienie potworne, nieprawdopodobne!

 

Tok myśli jego przerwany został przez drobny i wcale nie osobliwy wypadek. W jednym miejscu przed duża bramą był śnieg na trotuarze całkiem udeptany. Służące, nosząc wodę konewkami, ponalewały na trotuar wody, wskutek czego trotuar ten, pokryty warstwą gładko udeptanego śniegu, pokrył się z wierzchu gładką jak szkło powłoką lodową. W taki sposób utworzyła się na gładkiej drodze bardzo niebezpieczna machina, znana w mechanice pod nazwą pochyłej płaszczyzny, a w praktyce zasługująca na nazwę karkołomu lwowskiego. Istnieje wprawdzie przepis posypywania takich karkołomów piaskiem, popiołem lub innymi podobnymi ingrediencjami, lecz przepisy takie, dość skrupulatnie przestrzegane w śródmieściu, tracą swą moc obowiązującą, im bardziej się oddalamy ku peryferii, a na ulicy Piekarskiej wypełniane bywaja dopiero, gdy kilka lub kilkanaście osób padnie ofiarą takiej niewinnej pułapki i gdy między tymi osobami znajdzie się jakaś dusza harda i niepokorna, która zaapeluje do policji, lub też, gdy jakaś z pomiędzy ofiar odniesie tak poważne uszkodzenie, że powstanie skandal i hałas na całej ulicy i policja nie może nie zwrócić na to uwagi.

 

Kapitan właśnie zbliżał się do owej zdradliwej gołolędzi przed bramą. Był jeszcze o jakich dwadzieścia kroków od niej oddalony, gdy wtem wzrok jego padł na staruszka w starym, wytartym futrze, w czapce baraniej z klapami spuszczonymi na uszy i spiętymi pod szyją, zgarbionego i o kiju, zdążającego z przeciwnej strony ku temu miejscu. Zaledwie jednak zrobił krok po lodzie, pośliznęła się laską o którą sie opierał, staruszek stracił równowagę i twarzą naprzód runął na trotuar.

 

—  O Boże!  — krzyknął nieszczęśliwy i zamilkł, leżąc na ziemi bez ruchu i- bez głosu.

 

Kapitan w jednej chwili przyskoczył ku niemu, chcąc mu dopomóc wstać, ale staruszek nie ruszał się. Kapitan podniósł do góry jego głowę: twarz, wąsy i siwa broda starca opryskane były krwią, która sączyła się z nosa i policzka. Na policzku widać było głęboką ranę od kamyka, który leżał na lodzie i na który ugodził ów biedak padając. Starzec nie dawał znaku życia. Na ulicy nie było nikogo. Widząc, że starzec zemdlał, kapitan położył go na śniegu, a następnie, podbiegłszy ku bramie kamienicy, co siły szarpnął kilka razy za dzwonek.

 

Na alarm wybiegł stróż, za nim stróżowa, jeszcze kilka jakichś kobiet, dalej jakiś pan. Kapitan cucił już omdlałego, ktoś z obecnych pobiegł za policjantem, większość postawała bezczynnie dokołą kapitana i omdlałego, przypatrując się jego robocie i ochaniem wyrażając raczej zdumienie niż współczucie.

 

—  Czego stoisz, bałwanie?  —  krzyknął kapitan do stróża.  — Czemu nie pomożesz mi przynajmniej ocucić tego nieszczęśliwego, który z twojej winy nawet zginąć może?

 

—  Z mojej winy?  — odparł z oburzeniem stróż.

 

—  Az twojej! Bo twoim psim obowiązkiem było posypać tę gołoledż, na której on upadł.

 

Stróż niechętnie, chociaż nie bez wewnętrznego przestrachu, wziął się pomagać kapitanowi, wreszcie po kilku minutach usilnego nacierania i cucenia starzec ocknął się z omdlenia.

 

—  O Boże! — rzekł kapitan.  — Upadł pan tu na lodzie.

 

—  A,tak, upadłem! Uderzyłem się w głowę... O Boże!

 

—  Cóż, może pan wstać?  —  pytał kapitan, podnosząc go na równe nogi. Lecz starzec zachwiał się i byłby znowu upadł, gdyby go obecni nie byli pochwycili na ręce.

 

—  Och, nie mogę! Sił nie mam!  —  stękał starzec.

 

W tej chwili przybył policjant, a dowiedziawszy się, co się stało, natychmiast posłał chłopaka po fiakra, by odwieźć staruszka do szpitala, zanotował imię niedbałego stróża, a potem, zwróciwszy się do kapitana jako do głównego świadka, zapytał go o imię i nazwisko.

 

—  Kapitan Antoni Angarowicz, mieszkam tu na Piekarskiej, numer czwarty  —  rzekł kapitan.

 

Podczas gdy policjant notował w swej książeczce, starzec, usłyszawszy to nazwisko, zaczął dziwnie drżeć. Głowa jego zatrzęsła się, jak u dziecka, któremu się na płacz zbiera; usta poruszały się, jak gdyby coś mówiły, ale w piersi nie stało głosu. Kilkakrotnie usiłował podnieść się, ale napróżno. Z obecnych nikt nie zauważył tych ruchów; uwagę wszystkich obecnych zajął stróż, który płaczliwym głosem zaczął tłumaczyć się przed policjantem, przeplą- tając to błaganie grubiańskim łajaniem żony, która według jego twierdzenia wszystkiemu była winna, gdyż miała posypać ulicę, a nie posypała. Starzec siedział na środku trotuaru, pośród tej kupy ludzi zebranej tu z ciekawości, żądnej widowiska i skandalu, niezważającej na niego. Twarz jego, jeszcze opryskana krwią, blada i wynędzniała, prócz bólu wyrażała uczucie jakiegoś tragicznego pragnienia uczynić coś, powiedzieć coś i zarazem strach z powodu niemożności uczynienia tego. Przedstawiał widok człowieka, który w pustym polu wpadł do głębokiej studni i wie, że sam bez obcej pomocy wydobyć się z niej nie potrafi, lecz zarazem wie, że wszelkie jego wołanie musi pozostać bezskutecznym.

 

Wreszcie w chwili, gdy kapitan jakoś zbliżył się ku niemu, wypatrując przybycia fiakra, staruszek drżącą ręką szarpnął go z lekka za połę płaszcza. Kapitan zwrócił się ku niemu, nachylił się i ze zdziwieniem ujrzał ten wyraz okropnego zakłopotania na twarzy starca.

 

—  Co, ojcze, co wam jest?  —  zapytał z ciepłym współczuciem.

 

—  To... pan ... jest... kapitan... Anga ...

 

—  Tak jest, Angarowicz. Znacie mię może?

 

Starzec zaprzeczył ruchem głowy, lecz zarazem kurczowo zamachał ręką, dając znać, że chciałby coś mówić, a nie może.

 

—  Gdzie się pan uderzył?  — zapytał policjant, przystępując do starca.

 

—  O, tu, tu! ... stękał starzec, pokazując twarz i czoło, na którym obecnie widniał się duży niebieskawy guz.

 

—  Pan tutejszy?

 

—  Nie, nie tu...

 

—  Jak się pan nazywa?

 

—  Mi. . . Mi... Michał ...

 

Nazwiska nie mógł wymówić. Zemdlał powtórnie.

 

—  Wieź go pan prędko do szpitala  —  rzekł kapitan do policjanta  —  żeby tu na miejscu nie umarł. Widocznie bardzo jest osłabiony. A może nawet głodny. Jeżeliby tam trzeba było co kupić dla niego, to proszę, daję to dla niego.

 

I kapitan wręczył policjantowi guldena. Obecni złożyli się również po kilkanaście centów. Tymczasem przybył fjakr i policjant, kazawszy omdlałego biedaka wsadzić do dorożki i usiadłszy obok niego, kazał się wieźć do szpitala.

 

Ta przygoda, nie będąca zresztą niczym niezwykłym na bruku lwowskim, popchnęła myśli kapitana w inną stronę niż przedtem. Uczucie spełnionego obowiązku względem bliskiego dodało mu siły i odwagi. Mimo zapadłego już zupełnie zmroku jaśniej jakoś zrobiło mu się na duszy i on zaczął nawet sam sobie robić wyrzuty z tego, że tak czarno przed chwilą zapatrywał się na swe stosunki rodzinne, że podejrzewał zagadki i tajemnice tam, gdzie ich prawdopodobnie wcale nie ma.

 

—  Wszystko to jakoś będzie, nieboże Antosiu!  —  mówił sam do siebie.  — Wszystko się jakoś ułoży i może nawet lepiej, niż byś sam chciał. Tylko spokojnie, bez zbytniego hałasu! Nur nicht überstürzen!  — jak mawiał ów garncarz Niemiec, gdy mu się wóz z garnkami przewrócił do rowa. Byłeś tylko ty sam nie zrobił niczego takiego, czegobyś potem musiał żałować, a zresztą zdaj się na wolę Bożą!

 

Tak filozofując kapitan zawrócił z Piekarskiej i poszedł ku miastu. Nie wiedział właściwie, dokąd i po co ma iść, lecz iść do domu nie czuł ani chęci, ani potrzeby. Przeszedłszy na plac Bernardyński, skręcił w ulicę Halicką, stąd na rynek, stąd na Trybunalską i poprzez główny odwach wyszedł na ulicę Karola Ludwika. Szedł tymi ulicami, gdzie najwięcej płynęło świateł, najwięcej kręciło się przechodniów. Ulicą Karola Ludwika zawrócił na plac Mariacki, stąd na Akademicką i tak po całogodzinnym spacerze, oglądaniu wystaw sklepowych, pilnym odczytywaniu tytułów książek wystawionych w antykwarniach i księgarniach, podsłuchaniu mnóstwa nic nie znaczących urywków z rozmów ulicznych, sam prawie nie wiedząc jak i kiedy kapitan znalazł się na ulicy Fredry, przed gmachem kasyna oficerskiego. Teraz dopiero przypomniał sobie, że wychodząc z domu w głębi swej duszy to właściwie miał postanowienie, by tu spotkać się z Redlichem i zażądać od niego wyjaśnienia co do owego despektu, jaki mu dziś wyrządził w jego własnym domu.

 

Była zaledwie szósta godzina. W kasynie nie było jeszcze nikogo, tylko w sali bilardowej dwaj młodzi oficerowie rezerwowi grali w bilard, głośno wykrzykując liczby zrobionych karamboli. Gdy wszedł kapitan, salutowali po wojskowemu i natychmiast rozpoczęli znowu swą grę, chociaż już bez głośnych wykrzykiwań. Jakąś pustką wionęło na kapitana od tych dużych, pustych sal z szablonowo poustawianymi krzesłami, z dziennikami poukładanymi na stołach jak trupy w wielkiej trupiarni, z lakierowanymi sufitami okopconymi dymem tytoniowym. Dopiero przed samym wejściem kapitana do czytelni służący kasynowy zaświecił tam dwietrzy lampy gazowe, tak że kąty tej obszernej sali tonęły w półmroku. Rozebrawszy się z płaszcza i szabli, kapitan usiadł przy stole i zaczął czytać dzienniki, chwytając przede wszystkim lwowskie, których od lat pięciu prawie wcale nie widział. Chociaż nie było w nich niczego szczególnego ani ciekawego, to przecież przeczytywał je od deski, nie pomijając anonsów. Odświeżał sobie w pamięci fizjonomię miasta, jego mieszkańców, ich interesy i upodobania, porównywał teraźniejszość z niedawną przeszłością. Każde nazwisko, jakie spotykał w pismach, przywoływało mu na pamięć coś znajomego: przyjaciela, kolegę szkolnego, profesora, lekarza, firmę, szewca, który mu szył buty, krawca, który mu jeszcze za studenckich czasów tak często kredytował, handlarkę owoców lub kłótliwą sąsiadkę, której malcem jeszcze plątał psikusy. Każda nazwa ulicy nowe wywoływała wspomnienia. Uśmiechał się do nich jak do swych znajomych spotkanych w obcym tłumie; odczytując te martwe litery, słowa i zdania, nie starał się nawet ułowić ich związek logiczny, ich znaczenie i treść, ale za to przeżywał momentalnie, niby w streszczeniu lub w kalejdoskopie najrozmaitsze wesołe i smutne, przyjemne i przykre epizody swego życia.

 

Zwolna kasyno zaczęło się zapełniać wojskowymi. Przychodzili miarowym krokiem, "schneidig“, wyprostowani na modłę pruską, brzęcząc szablami i ostrogami. Witali się salutowaniem i krótkimi słowy w rodzaju: „Servus! Wie gehts dir?”. Przeważna część gromadziła się w jadalni, skąd przechodzili bądź to do sali bilardowej lub do wąskiej a długiej sali karcianej, pełnej zielonych stolików i krzeseł. Do czytelni mało kto zaglądał. Ponieważ kapitan siedział obrócony plecami do drzwi, przeto pierwsi z tych, co się tu zabłąkali, obchodzili dokoła stołu, niby to przeglądając pisma lub szukając czegoś specjalnie, zaglądali mu w twarz, a poznawszy go i mruknąwszy pod nosem „Servus”, chwytali czym prędzej pierwsze lepsze pismo i wychodzili, nie zbliżając się do niego. Później i to ustało, i chociaż oficerów w czytelni zebrało się kilkunastu, przecież ani jeden z nich nie podał mu ręki, nie zagadnął go, nie przysiadł się do niego. Niektórzy, zabrawszy pisma, powychodzili do sąsiednich sal, inni zasiedli przy innych stołach lub gdzieś w dalszych kątach. Kapitan siedział sam jeden, wciąż zagłębiony w pisma lwowskie.

 

Dopóki był sam jeden w sali, czuł sie swobodnym i oddawał sie temu, w pewnym znaczeniu poetycznemu uniesieniu, jakie w nim budziły owe pisma, a raczej spotykane w nich imiona i nazwiska. Lecz widok oficerów, szastających się po sali, brzękających ostrogami, szeleszczących arkuszami pism a zwłaszcza zaglądających mu w twarz i uciekających od niego w różne strony, rychło zniszczył poetyczne iluzje. Co znaczy to stronienie? Czy jest ono naumyślne czy przypadkowe? Nie odwracając oczu od arkusza gazety, lecz nie widząc w niej wcale niczego, kapitan usiłował wmówić sam w siebie, że to rzecz zupełnie przypadkowa, że oficerowie jako ludzie delikatni, widząc go czytającego tak pilnie, nie chcą mu przeszkadzać i nie zbliżają się do niego. Prawda, do innych nie stosowali oni tej delikatności. Pilnie czytającemu świeżo przybyły towarzysz kładzie rękę na ramieniu, zaczyna z nim rozmowę i odrywa go od czytania. No, między poufnymi przyjaciółmi to rzecz zwyczajna, ale my, prawdę powiedziawszy, obcy dla siebie  —  miarkuje kapitan, spod oka i z pewną zazdrością poglądając na objawy bliskiej i poufnej z£żyłośęi między tymi obcymi dla niego ludźmi. Coś jak gdyby szepnęło mu: „Ano, odłóż na bok dziennik, czy przystąpi który z nich do ciebie!“. Ale w tejże chwili taka go opanowała trwoga, że anuż żaden nie przystąpi i skandal będzie tym niewątpliwszy, że nie chciał oderwać oczu od gazety, pochylił się nad nią i trzymał ją rękami jak jaką tarczę zbawienną.

 

Lecz siedzieć tak nad pismem dla niego najzupełniej obojętnym, udawać, że czyta, chociaż w rzeczy samej nie czytał, milczeć i ukradkiem tylko poglądać na drugich było rzeczą bardzo przykrą, a im dalej, tym bardziej stawało się męczącym. Kapitan nie rozumiał właśnie, co się z nim dzieje? Co go tak onieśmieliło? Eflaczego nie może w tej chwili wstać z miejsca i z najswobodniejszą miną w święcie pójść do tej kupki, która rozsiadła się w pobliżu pieca i przyciszonym głosem różpóczęła jakąś rozmowę. Z wczórajszej uczty przypomina sobie prawie wszystkie ich fizjonomie. Pili z nim bruderszaft, więc nie mogą go odepchnąć, zresztą cóż by ich mogło spowodować do tego, by go odpychali? Mimo to jednak, mimo że kilkakrotnie zbierał się na odwagę, w duszy nazywał sam siebie głupcem i tchórzem, przecież nie mógł powstać i przyłączyć się do rozmawiającej grupy. Czuł, że mu krew do głowy uderza, że w oczach się ćmi i myśli się plączą. Tylko słuch jego zaostrzył się niezwykle, uszy przemieniły się w szpiegów, wytężyły się by podsłuchać rozmowę, która się toczyła w przeciwnym kącie sali. Rozmowa ożywiała się coraz bardziej. Z powodzi słów wyrywały się cyniczne śmiechy, grube żarty, przeplątane szeptami lub mitygującymi wyrażeniami starszych i oględniejszych oficerów. Zwolna kółko dokoła pieca stawało się coraz liczniejszym; prawie wszyscy znajdujący się w czytelni porzucili gazety i zgromadzili się dokoła pieca.

 

Kapitan siedział jak na rozżarzonych węglach. Zdawało mu się, że cała ta rozmowa toczy się o nim, że wszyscy zerkają na niego, mrugają w jego stronę wzgardliwie, ukazują na niego palcami. Urywane frazesy i zdania, które ód czasu do czasu łowił uchem, robiły na niego takie wrażenie, jak gdyby go żarzącym piaskiem posypywały po gołej skórze. Cierpiał okropnie, napróżno usiłując domyśleć się, dlaczego i za co cierpi.

 

Wreszcie niektórzy ze stojących przy piecu, zwłaszcza młodzi, zaczęli głośno wykrzykiwać pojedyncze, urywane zdania:

 

—  To nie może być! My tego cierpieć nie możemy!  —  krzyczał jeden.

 

—  Ależ on prawdopodobnie o niczym nie wie!  —  mitygował drugi.

 

—  Cóż to on ślepy i głuchy, by nie wiedział, co się dokoła niego dzieje?

 

—  Nie, my takiego pana nie możemy cierpieć między sobą!

 

—  Ależ należałoby naprzód przekonać się, dać mu możność usprawiedliwienia się.

 

Harmider zrobił się powszechnym. Położenie kapitana stało się wreszcie zupełnie nieznośnym. Z największym wysiłkiem woli odłożył gazetę, wstał i, zbliżywszy się do najbliżej stojącego porucznika, rzekł do niego grzecznie, miękkim, z lekka drżącym głosem:

 

—  Daruj, kamracie, jeżeli cię zapytam, o kim tu właściwie mowa?

 

Zagadnięty spojrzał na kapitana jakimś zmieszanym, zakłopotanym wzrokiem i rzekł:

 

—  E, to ... tak ...

 

—  Co będziesz kręcił, poruczniku?  —  rzekł głośno jakiś kapitan od piechoty, potężny mężczyzna o silnym, barytonowym głosie.  —  Przecież raz trzeba mu powiedzieć prawdę. A więc, Angarowicz, wiedz, żeśmy o tobie mówili.

 

Piorun z jasnego nieba uderzający tuż obok nie byłby tak przeraził Angarowicza jak te słowa. Chociaż przedtem już, wczoraj jeszcze przeczuwał, że oficerowie mają coś przeciw niemu, to przecież uważał to za rzecz wątpliwą, za zabobon, któremu można nie wierzyć. Lecz teraz nie było już wątpienia i ta straszna rzeczywistość przeraziła kapitana. Zbladł, zachwiał się na nogach, lecz trzymając się poręczy krzesła jakimś rozbitym głosem zapytał:

 

—  A nie można by wiedzieć, coście koledzy o mnie mówili?

 

—  Debatowaliśmy nad kwestią, czy możemy cię dalej cierpieć w swym towarzystwie czy nie?

 

—  Mnie?  —  krzyknął Angarowicz.  —  Cóż takiego zrobiłem, żebyście mnie mieli nie cierpieć w swym towarzystwie?

 

—  Nie gniewaj się, bracie  —  rzekł kapitan od piechoty.  —  Ty wiesz, że zachodzą w życiu sytuacje, kiedy na człowieka pada brzydki cień, chociaż on może ani ręką nie ruszył, ani myślą się nie przyczynił do spełnienia złego czynu.

 

—  A więc na mnie pada jakiś brzydki cień?  — zapytał ostro kapitan.  — Proszę mi wskazać, co to za cień?

 

—  Myśleliśmy, że sam wiesz, o co chodzi.

 

—  Ja wiedziałbym o sobie coś złego i śmiałbym przyjść w wasze grono?  — krzyknął Angarowicz.

 

—  No, bracie, nie znamy cię bliżej — rzekł jeden ze starszych wojskowych.  —  A przyjść w nasze grono i poczuwać się do nieładnych rzeczy, to pewnie nie byłoby rzeczą ładną, ale też nie byłoby niemożliwym.

 

—  Dla mnie byłoby niemożliwym!

 

—  Ha, być może! Ale nam wydało się to również niemożliwym, byś dotychczas nie wiedział, z kim żyjesz i jak żyjesz?

 

—  Co? Co? Co?  —  ze zdziwieniem zapytał kapitan.  —  Słów tych absolutnie nie rozumiem.

 

—  No, a ja nie jestem zobowiązany ci je tłumaczyć  —  rzekł odwracając się jego interlokator.

 

—  Jak to?  — z gniewem krzyknął Angarowicz.  —  Potępiacie mię, stronicie się ode mnie jak od zapowietrzonego, jednym słowem, wydajecie na mnie wyrok potępienia, wyrok śmierci i wykonujecie go, a równocześnie nie chcecie mi powiedzieć, jaka moja wina!

 

Gniew, oburzenie, poczucie doznanej krzywdy, strach, że owa krzywda musi przecież być czymś umotywowana, wreszcie bezsilna rozpacz na widok odwracających się od niego towarzyszy miotały uczuciem kapitana. Nie wiedział, co ma czynić, jak postąpić w tej okropnej kolizji, w której się znalazł nie wiadomo jak i za co. Jakieś duże, krwawe plamy zaczęły migać mu przed oczyma i z tajemnych głębin duszy powstawało nieuchronne pragnienie zmyć swą krzywdę, swą hańbę we krwi pierwszego lepszego z tych sytych, dumnych i widocznie obojętnych na jego cierpienia ludzi.

 

—  Oto idzie Redlich  — rzekł jeden z oficerów i, zwracając się do kapitana, dodał:  — On ci zapewne zechce wytłumaczyć, o co tu chodzi.

 

—  Tak jest  —  zawołało chórem kilka głosów  —  a jeżeli nie zechce, wtedy pierwszy lepszy z nas gotów ci służyć.

 

—  Redlich!  —  odezwał się jeden z oficerów do Redlicha zajętego wycieraniem swych okularów.  — Jest tu Angarowicz i chce się z tobą rozmówić. Sądzimy, że jako jego przyjaciel zechcesz i potrafisz mu najlepiej wyjaśnić sytuację. A jeżeli nie zechcesz, to poślij go do którego bądź z nas.

 

—  Tak jest, tak jest, każdy z nas gotów mu służyć!  —  potwierdzili inni oficerowie i tłumnie wyszli z sali, pozostawiając obu przyjaciół samych ze sobą.

 

Redlich stał chwilę jak osłupiały. Nie spodziewał się zastać tu Angarowicza; niewiadomo dlaczego był pewny, że Angarowicz przyjdzie do jego pomieszkania i zażąda wyjaśnienia tej niegrzeczności, którą popełnił w południe. Układał już sobie u’ głowie jak najdelikatniejsze, jak najbardziej przyjacielskie zwroty, którymi chciał uśmierzyć słuszny gniew kapitana. Ale teraz! Tutaj! Jedno wejrzenie na sytuację którą zastał, pierwsze słowa, które padły z ust oficerów, przekonały go, ze sprawa zepsuta bezpowrotnie, że o złagodzeniu prawdy, o delikatnym jej traktowaniu lub cząstkowym ukryciu nie ma ani mowy.

 

Jaki skutek musi mieć śród takich okoliczności jego rozmowa z kapitanem, to także dla Redlicha ani na moment nie mogło być wątpliwym. W tej chwili, gdy oficerowie zostawiali ich samych, Redlich czuł, że ich koleżeńskie ręce postawiły go na płycie z rozpalonego żelaza. Jakaś ogromna boleść i żałość przeszyła jego duszę. Czy się cofnąć? Czy odesłać kapitana do innych? Cios śmiertelny, zadany z ręki przyjacielskiej, czyż nie będzie stokroć boleśniejszym? Ale z drugiej strony czyż koledzy nie będą mieli prawa uważać go za tchórza?

 

Parę minut trwało grobowe milczenie. Obaj przyjaciele stali naprzeciw siebie jak potępieńcy, bladzi, niezdolni przemówić, niezdolni spojrzeć jeden drugiemu w oczy. Wreszcie Redlich zbliżył się pierwszy do kapitana i podał mu rękę, którą tenże uścisnął. Obie ręce były zimne jak lód.

 

—  Co mi masz powiedzieć?  —  głuchym głosem zapytał kapitan.

 

—  Usiądźmy! — szepnął prawie Redlich.

 

Usiedli. Redlich znowu milczał chwilę, szukając słowa, zwrotu, którym by mógł zacząć tę fatalną rozmowę.

 

—  Gniewasz się na mnie  —  rzekł wreszcie, nie podnosząc oczu na przyjaciela.  —  Czujesz się obrażonym, nieprawda? Masz rację. Obraziłem cię dziś w południe. A co najfatalniejsze, że nie mogę cię przeprosić, gdyż postąpiłem tak z konieczności, inaczej postąpić nie mogłem.

 

Kapitan rzucił się jak ukąszony przez niedźwiadka i prawie szeptem ze wzruszenia zapytał:

 

—  Dlaczego?

 

—  Wytłumaczę ci, wszystko ci wyjaśnię  —  rzekł Redlich —  chociaż Bóg mi świadkiem, że oddałbym połowę życia, bym ci nie potrzebował niczego wyjaśniac, by wszystko to, co ci teraz muszę powiedzieć, było nieprawdą, zmyśleniem lub złudzeniem.

 

—  Nie powołuj Boga na świadka, ale mów, co masz mówię  —  rzekł z zimną rezygnacją kapitan.

 

—  A więc powiem ci krótko  —  rzekł westchnąwszy Redlich.  —  Ta kobieta, którą zastałem w waszym towarzystwie, należy do takich kobiet, których nawet nazwiska w porządnym towarzystwie nikt wymienić nie może. Nie myśl, żeby to była po prostu kobieta upadła. O nie! Wszyscyśmy grzeszni, wszyscy upadamy w swym życiu i dla takich kobiet, nieraz ofiar nędzy, przesądów lub nawet szczerego uczucia, można nieraz mieć nawet szacunek. Znasz mię, że przesądy społeczne nie kierują mym sądem, a więc możesz miarkować . . .

 

—  Ależ ta kobieta ciebie nie zna!  —  zawołał kapitan. —  Moześ ją wziął za kogo innego?

 

—  Niestety nie!  —  odrzekł smutnie Redlich.  — Znam ją zbyt dobrze, zna ją większość obecnych tu oficerów i jeżeli chcesz być przekonanym, możemy zaprowadzić cię do jej pomieszkania.

 

—  Do jej pomieszkania? Kimże ona jest?

 

—  Nie mam słowa dla scharakteryzowania tego wstrętnego i obrzydliwego rzemiosła, które prowadzi ta kobieta. Rzemiosło jej jest tym wstrętniejsze, o ile ugruntowanym jest na oszustwie, na tajeniu przed okiem władz, prowadzi się pod płaszczykiem pensjonatu dla biednych a uczciwych dziewcząt.

 

Kapitan skamieniał ze zdziwienia i przerażenia.

 

—  Boże!  —  zawołał.  —  I taką osobę! ... Wszakżeż sam ją zatrzymałem na obiad prawie przemocą. I taką osobę... moje dzieci nauczyły się nazywać ciocią!

 

I on zalał się gorącymi łzami, łkając jak dziecko i zatulając twarz rękami. Redlich milczał.

 

—  O, to okropne, okropne!  —  powtarzał kapitan, lecz naraz podniósłszy głowę i oczyma mokrymi od łez wpatrując się w twarz Redlicha, rzekł prawie radośnie:

 

—  Ale cóż z tego? No, pomyłka. Przecież ani ja, ani moja żona nie wiedzieliśmy do tej chwili o tym. A ta okropna kobieta jest koleżanką szkolną mojej żony. Jeżeli więc to był ów cień, który na nas ciężył, z powodu którego koledzy chcieli wykluczyć mię ze swego towarzystwa, to cóż łatwiejszego, jak zmyć tę plamę, usunąć ten cień? Czyż mogłeś ty, czy mógł ktokolwiek z was przypuszczać, że ja, dowiedziawszy się o wszystkim, zniosę bodaj na chwilę nie tylko obecność tego potworu w kobiecej postaci pod swym dachem, zniosę bodaj, by imię jej wymieniano w mym domu? I dla takiego cienia winy sprawiać mi taką przykrość, zamiast opowiedzieć mi od razu jasno i otwarcie, o co rzecz chodzi! Nie, stary przyjacielu, to było nie po przyjacielsku! Tak przyjaciele nie robią! No, ale dość tego! Podaj mi rękę! Wszystko się ułoży, wszystko się naprawi!

 

Redlich słuchał tych słów, które niepowstrzymywanym potokiem rwały się z ust kapitana. Serce mu się krajało, gdy widział radość i nadzieję przyjaciela i czuł, że w najbliższej chwili musi im zadać cios śmiertelny, musi tę piękną, szlachetną duszę, pełną dobra i wiary w ludzi, strącić z jej jasnej wyżyny i zepchnąć w czarną bezdeń rozpaczy i zwątpienia. Lecz daremnie, innego wyjścia nie było!

 

—  Niestety, stary druhu — rzekł ponuro Redlich, nie przyjmując podanej mu ręki kapitana — nic się nie u’oży, a to, co się zepsuło, już się naprawić nie da. To, com ci dotychczas opowiedział, to tylko połowa sprawy, i to niestety mniejsza połowa.

 

—  Co! Więc jest jeszcze coś?  — zawołał kapitan.

 

—  Jest, i to coś takiego, czego bym wolał nigdy nie mówić. Ale ponieważ rzeczy tak stanęły, że nie mogę milczeć, więc wiedz, że żona twoja ...

 

—  Co śmiesz mówić o mojej żonie?  — wrzasnął z całego gardła kapitan, zrywając się na równe nogi.

 

—  Wie bardzo dobrze, kim jest owa pani  —  równym głosem mówił Redlich.

 

—  Kłamiesz, kłamiesz!  —  krzyczął kapitan.

 

—  I nawet mamy na to niezbite dowody — jest z nią w cichej spółce  —  tak samo ciągnął dalej Redlich.

 

—  Kłamco! Nędzniku! Milcz, milcz!  —  krzyczał kapitan, rzucając się na niego z pięściami.  —  Tylko krew twoja może zmyć to ohydne, to niesłychane oszczerstwo, któreś rzucił na najuczciwszą kobietę! Boże! Co się ze mną dzieje! Idź mi z oczu, bo cię rozerwę! Precz!

 

I kapitan znowu rzucił się ku Redlichowi, chwyciwszy krzesło i nie posiadając się ze wściekłości.

 

Na krzyk jego wbiegli hurmem oficerowie i otoczyli obu.

 

—  Podli! Nędzni!  — krzyczał pieniąc się i rzucając się kapitan.  — Więc o to wam chodziło! To była wasza konspiracja! Zabić, zamordować, otruć mię zamierzyliście. I za co? Com wam uczynił? A ten, ten bazyliszek, mieniący się moim przyjacielem, dał się wam użyć za narzędzie! O, hańba wam! Hańba i potępienie!

 

Wszyscy oficerowie milczeli. Kilku najsilniejszych trzymało kapitana za ręce i ramiona. On miotał się, klął i zgrzytał zębami, pragnąc zemsty, krwi lub śmierci. Redlich stał z boku, blady jak trup, czekając aż się kapitan uspokoi. Wreszcie towarzysze widząc, że widok Redlicha wraz na nowo wprowadza kapitana w nieopisaną wściekłość, poprosili go, by sie oddalił do sąsiedniego pokoju. Dopiero po jakiej półgodzinie kapitan całkiem ochrypły, osłabiony i wycieńczony padł jak nieży wy na krzesło i zaczął znowu płakać.

 

Późno w nocy umysł jego uspokoił się na tyle, że mógł nieco chłodniej rozważyć co czynić należy. Wówczas zarządał jeszcze rozmówić się z Redlichem. Ten przyszedł blady, lecz spokojny i zrezygnowany.

 

—  Mówiłeś mi, że masz dowody świadczące przeciw mej żonie?  — rzekł kapitan.  — Co to za dowody? Pokaż je.

 

—  Dowody są tego rodzaju, że ich pokazać nie mogę, a mimo to są niewątpliwe. Jest to opowiadanie nieszczęśliwego barona Reuchlingena.

 

—  Barona!  — krzyknął kapitan, trafiony w samo serce.

 

—  Tak jest, barona, którego obie te kobiety wciągnęły w swe sieci i zrujnowały. Twoja żona grała w tej historii nawet główną rolę. Jakiego rodzaju była ta rola...

 

—  Milcz! Milcz!  —  krzyknął kapitan i zerwawszy z ręki rękawicę rzucił ją w twarz Redlichowi. Ten spokojnie i bez żadnego widocznego wzruszenia przyjął wyzwanie.

 

Nie minęło pół godziny, a sprawa była ułożona. Obopólni sekundanci za zgodą obu ułożyli plan honorowego załatwienia całej przygody. Jutro o godzinie siódmej zrana miał się odbyć pojedynek na pistolety. Dystans piętnaście kroków, trzykrotna wymiana kul, a w razie, gdyby zapaśnicy pozostali nieuszkodzeni, po przerwie półgodzinnej powtórzenie pojedynku. Około godziny jedenastej kapitan opuścił progi kasyna.

 

—  A gdzie mieszka ta... kobieta? — zapytał na odchodnym.

 

Podano mu adres Julii, po czym nie salutując i nie podawszy nikomu ręki wyszedł precz.

 

VIII

 

Wyszedłszy z kasyna, kapitan szedł jakiś czas prosto przed siebie, machinalnie, bez świadomości, jak nakręcony automat. Omijał przechodniów, skręcał na rogach z ulicy na ulicę i szedł ciągle dalej nie zastanawiając się, nie wiedząc, dokąd i po co idzie. Czuł potrzebę ruchu, ciemności i zapomnienia.

 

Była chłodna, cicha i ciemna noc. Padał śnieg i jego zimne płatki gęsto siadały na twarz, na oczy i usta kapitana. Czuł ich dotknięcie niby ukłucia szpilek, lecz czuł zarazem jakąś rozkosz w tych ukłuciach. Turkot przejeżdżających w szalonym pędzie fiakrów był mu również przyjemnym, gdyż zdawał się zagłuszać tę burzę, która szalała w jego wnętrzu, niszcząc, przewracając i wyrywając z korzeniem wszystko, wszystko, co w niej było świętego, pięknego, ukochanego.

 

Z ulicy Fredry wyszedł na Batorego, stąd na Kamienną, dalej na Pańską, tu jednak zawrócił i poszedł tą ulicą ku Zielonej, lecz nie doszedłszy do tejże, zwrócił się w ulicę Zyblikiewicza. Szukał samotnych, ciemnych, zaułków, wszedł więc na Ścieżkową i wyszedł znowu ku przeciwnemu końcowi ulicy Fredry. Stąd przez plac Akademicki poszedł w górę na Garncarską, dalej na Gołębią, spuscił się na dół na Kaleczą, a stąd szedł prosto ulicą Ossolińskich ku pustemu i zamarłemu w ciemnościach ogrodowi Miejskiemu. Drzewa ogrodu stały nagie; ich gałęzie rozpływały się w ciemnościach, tylko grubsze pnie widniały się jak czarne słupy na ciemnym tle. Gęsto spadający śnieg ćmił śwatło latarni słabo migających na rogach ulic. Turkot fiakrów dolatywał tutaj tylko z dala jak głuchy, przeciągły klekot. Kapitan szedł ciągle, rozpaczliwie ściskając w dłoni chłodną rękojeść szabli. Bał się przystanąć zatrzymać się na moment, jak gdyby za nim gonił jakiś straszny potwór, który w chwili przestanku dopędzie go i rozszarpie.

 

Wreszcie wstrząsnął się, stanął i zaczął gromadzić rozpierzchłe, rozbite władze swego umysłu.

 

—  Co ze mną było? Co się stało?  — pytał sam siebie, starając zdać sobie sprawę z tej nagłej a tak dziwnej katastrofy.  —  Wszakże wczoraj wróciłem z Bośnii! Wszakże wczoraj, wczoraj jeszcze byłem szczęśliwy, tak szczęśliwy jak nigdy w życiu! Nawet Pana Boga interpelowałem, za co mi daje tyle szczęścia. Głupi, głupi! Nie czułem, nie przewidywałem, że to moje szczęście było złudzeniem, fatą morganą, bańką mydlaną! A oto bańka prysła. Cóż dalej?

 

Kapitan był ciepło ubrany, zresztą zahartowany na zimno. Mimo to poczuł, że w tej chwili mróz szalony przenika całą jego istotę, wciska sie aż do serca, do mózgu i sprawia mu boleść okropną. I znowu bezwiednie, jak szczuwany zwierż puścił- się isc przyśpieszonym krokiem poprzed gmach sejmowy, na ulicę Mickiewicza i w górę, ku cerkwi świętego Jura. Dopiero na placu przed Jurem stanął, chwytając powietrze pełną piersią i oddychając głęboko. I znowu myśl zaczęła pracować. Uprzytomniła mu się niedawna scena w kasynie.

 

—  Czego oni ode mnie chcą? Za co mię karzą? Wszakżeż im niczego nie zrobiłem. O, podli, nędznicy! Żeby mię ugodzić w samo serce, zabić nasamprzód moralnie, a potem dobie fizycznie  — bo oczywiście, że tego oni pragną!  —  rzucają kalumnie na moją żonę, obrzucają błotem to, co mam najświętszego. Formalny spisek na mnie uknuli! «Jeżeli ty, Redlich, nie chcesz wziąć go na siebie, to każdy z nas gotów to uczynić». Wszak to były ich słowa! Zastawiono na mnie sieć, obsadzono mię i wiedziano, że się nie wymknę. Podesłali tego durnia Redlicha do mnie do domu, żeby mnie obraził, sprowokował, wpędził w pułapkę. O, podli, podli! Judasze! Ale nie, nie zjecie mię tak prędko! Będę walczył, zębami będę was gryzł, a nie dam wam triumfować tak łatwo!

 

Wyprostował się i wzrokiem pełnym nienawiści obrzucając to ciemne, zamierzchłe jezioro złożone z domów, gmachów, tu i ówdzie migających światełek i klekotu dorożek i rozścielające się u stóp jego, wyrwał szablę z pochwy i zamachnął się, aż gwizdnęła w powietrzu. A potem wsadziwszy szablę napowrót do pochwy, lekkim krokiem i z podniesioną głową, powrócił ulicą Mickiewicza na dół znowu ku gmachowi sejmowemu.

 

W pół drogi jednak zatrzymał się, stanął nagle jak osłupiały. Groźny potwór, który go ciągle ścigał od chwili wyjścia z kasyna i z dala zaczajał się na niego, teraz dopiero zapuścił mu swe pazury w pierś. Stało się to niespodzianie, niepostrzeżenie. Był spokojny, zdawało mu się, że postanowienie  —  zemścić się jutro na spiskniętych ku jego zgubie oficerach  —  dodało mu siły i pewności. W tej pewności mignęła mu w głowie myśl: «Pójdę do domu».

 

I w tej chwili uczuł szarpnięcie łapy potwora, uczuł ból niezmierny, uczuł, że rozpacz trupią twarzą zagląda mu w oczy.

 

«Do domu? Po co? Co tam zastanę?»

 

Pytania te kręciły mu się w głowie jak zawiasy, na których umocowane są drzwi prowadzące w otchłań piekielną. Co kryje się za tymi drzwiami, tego żaden umysł zgłębić, żadna fantazja wymarzyć nie może. Okropność jest mizernym słowem nawet dla zamaskowania tego, co się tam kryje. Podziemne lochy, w których najwyszukańszymi sposobami torturowano kiedyś ludzi, były miejscami zabawy i odpoczynku w porównaniu z tą otchłanią, która rozwiera swą paszczę tam, we wnętrzu jego duszy.

 

Wszakże żona jego ma być potworem, upiorem wysysającym krew ludzką! Wszakże ta piękna, niewinna, kochająca i ukochana ma być diablicą, wspólniczką tej kobiety- szatana! Redlich mu to mówił, człowiek, którego on nigdy dotychczas nie złapał na kłamstwie, człowiek sumienny, nie rzucający na wiatr takich okropnych podejrzeri, jego kolega szkolny i szczery przyjaciel. A więc miałożby to być prawdą? O, w takim razie przeklinam dzień, w którym się urodziłem i chwilę, w której powiedziano: oto istota ludzka!  W takim razie nie masz większej hańby we wszechświecie jak być człowiekiem!

 

Kapitan trząsł się cały jak w febrze. Pędził co tchu ulicami, nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd pędzi. A przecież po półgodzinnym błąkaniu zobaczył naraz, że się znajduje na ulicy Piekarskiej, naprzeciw tej kamienicy, w której znajdowało się jego pomieszkanie. W oknie sypialni widać było światło. Kapitan stanął na trotuarze z przeciwnej strony ulicy i wpatrywał się w to światło.

 

—  Czeka na mnie — przelatywały mu myśli po głowie, bezładne, jak zwiędłe liście pędzone wiatrem jesiennym.  —  A dzieci, moje dzieci nazywaja ciocią tę... tę...

 

Zgrzytnął zębami. Straszna złość zakipiała w nim. Jednym skokiem przesadził ulicę i przybiegł ku bramie kamienicy. Szarpnął za dzwonek, by zbudzić stróża. Wpaść do jej sypialni, zmusić ją do wyznania winy i zadusić, rozszarpać, pogryźć zębami na miejscu!  — to była jego myśl. Załedwie jednak przemyślał ją do końca, sam się jej przeraził i skoczył od bramy, na ulicę, na przeciwległy trotuar, począł uciekać jak ostatni tchórz, bojąc się, by się stróż nie  zbudził, by go nie zobaczył, nie poznał i nie zmusił wejść. Nie! W tej chwili wejść do swego pomieszkania nie mógłby za żadne skarby świata! Był w takim usposobieniu, że pewnie albo Anielę, albo jego wyniesiono by jutro trupem z sypialni.

 

Na szczęście dzwonek lwowskim zwyczajem odmówił służby lub też, być może, stróż nie słyszał jednorazowego szarpnięcia dzwonka, dość, że w bramie nikt się nie ukazał. Po kilkunastu minutach śmiertelnej trwogi, które kapitan przeżył, ukryty za rogiem kamienicy, drżący, oglądając się na wszystkie strony jak złodziej, zwolna zaczął się uspokajać i nieco chłodniej rozpatrywać swój stosunek do Anieli.

 

—  A ona gdzieś tam czeka na mnie  —  snuł znowu przerwany, bezładny wątek myśli.  — Niepokoi się, dziwi się, dlaczego nie przychodzę. Dawniej płakała, gdym ją tak do późna samą zostawiał. Teraz musiała już przyzwyczaić się do tego. O, i do wielu innych rzeczy przywykła! Wszakże to, co mówił o niej Redlich, jest prawdą, najzupełniejszą prawdą! Czuję to całą duszą, całą istotą. Oszaleć można od tego uczucia! Rozpacz! Rozpacz! A on mówił, że ma dowody! Więc do tego doszła moja ukochana, moja ubóstwiona, matka moich dzieci! Nie, ja nie zniosę tego! Natychmiast, w tej chwili musimy z nią zrobić rachunek  —  na zawsze! Wszakże tak czy tak żyć nam dalej nie można.

 

I znowu ruszył ku bramie. Zaledwie jednak wyszedł na środek ulicy, naprzeciw bramy kamienicznej, zdało mu się, że posłyszał ciężkie stąpanie i półsenne sapanie stróża, który idzie otwierać mu bramę. A gdy w tej chwili zobaczył blask padający z okna Anieli, to światełko mdłe i łagodne, które przechodząc przez ruchomą, gęstą siatkę spadających płatków śniegowych, w jego oczach przybierało z lekka purpurowy odblask, jak gdyby było odbite od szerokiej kałuży krwi, to znowu szalony przestrach ogarnął jego istotę i on bez dalszego zastanowienia, nie oglądając się i brzękając szablą po bruku, popędził precz od tej bramy ulicą Piekarską w górę, skręcił w jedną z bocznych uliczek ku Łyczakowskiej. Policjant stojący na rogu tej ulicy, widząc biegnącego wojskowego i podejrzewając, że się coś stało, co wymaga jego interwencji, począł biec ku niemu. Widząc go zbliżającego się, kapitan pędem skręcił w boczną i ciemną uliczkę Franciszkańską i począł biec ku górze.

 

—  Panie, panie! Czekaj pan!  — wołał za nim policjant pośliznąwszy się i czując, że go nie dopędzi. Ale kapitan nie słyszał jego wołania. Policjant zaczął świstać, zwracając uwagę innych stójkowych na uciekającego, lecz innych stójkowych nie było w pobliżu i świst przebrzmiał bez echa. Kapitan tymczasem wbiegł na ulicę Kurkową. Tchu mu zabrakło. Stanął w ciemnym zakątku, gdzie przez nikogo nie mógł być z odległości jakich dziesięciu kroków spostrzeżonym i oddychał, oddychał długo i próbował znowu nawiązać przerwany wątek myśli. Tym razem kierunek ich był wręcz przeciwny, niż poprzednio.

 

—  A ona mię kocha! I dzieci kocha. Widać to z każdego jej ruchu, z każdego słowa, z każdego listu. Miłość i bezdenne zepsucie czyż mogą żyć w parze? I czy zepsucie jej, zbrodnie jej są rzeczywiście udowodnione? Uprzedzała mię, bym nie słuchał plotek. Więc i do jej uszu musiały one dochodzić. Zaklinała mię, bym wystąpił z armii. Głupiec, nie rozumiałem, dlaczego to czyni. A teraz widzę! O, teraz mi jasno, kiedy cios padł, kiedy się już cofnąć nie mogę. Chciała mię wyrwać z tego błota, z pomiędzy tych ludzi oderwanych od życia, przywykłych do próżniactwa, zepsutych i szerzących zepsucie dokoła siebie. A może wiedziała riatvet o konspiracji, o spisku uknutym na moją zgubę, jej atak nerwowy, obawa o los dzieci, gorączkowe naleganie ńa moją dymisję... o ślepy, ślepy, że tego wszystkiego odrazu nie spostrzegłem! O mnie się trwożyła, mego szczęścia i spokoju pragnęła! Ale dlaczego mnie nie uprzedziła, dlaczego mi wyraźnie nie powiedziała, o co chodzi? Dlaczego? O, rozumiem, rozumiem! Zbyt dobrze zna moją naturę głupią, upartą, pełną przesądów i podłych podejrzeń. Wiedziała, żebym jej nie uwierzył, żebym ją podejrzy wał Bóg wie o co. Sądziła, że jej się uda przewlec czas, przygotować mię do gorzkiej prawdy. Ale ja, głupiec, wszystko popsułem. I mam zaraz za to. O Boże, dzięki ci, że swą ręką odepchnął mnie od tej bramy, od tego progu, przez który przestąpiwszy przed chwilą mógłbym był stać się Kainem, popełnić czyn, któregobym sam sobie ani w tym, ani w przyszłym życiu nigdy nie mógł darować!

 

Burza minęła. Wicher przeszumiał. Miłość dla żony i rodziny, wiara w jej miłość i dobroć, wiara w szlachetność duszy ludzkiej w sercu kapitana okazała się silniejszą od tej burzy, przetrwała okropny atak, wyszła zeń zwycięsko. Uspokoił się. Z całej tej burzy wewnętrznej pozostało mu tylko uczucie wielkiego żalu do ludzi niskich, zazdrosnych, złośliwych, obryzgujących pianą swej zazdrości to, co stoi wysoko ponad ich poziomem moralnym. Pozostał mu szlachetny gniew, oburzenie zwłaszcza na Redlicha, na przyjaciela, Йогу posiadał jego zaufanie i tak go szkaradnie nadużył. Czuł teraz, że gdy stanie jutro wobec niego oko w oko i jeżeli przeciwnik przy pierwszym strzale nie powali go trupem, to jego ręka pewnie nie drgnie, jego zemsta za znieważoną świętość jego ogniska domowego będzie stanowczą, kompletną i nieuchronną.

 

Bicie zegarów wydzwaniających pierwszą godzinę przerwało jego zadumę. Pierwsza godzina! Tak późno! Aniela gdzieś tam czeka, niepokoi się! Bolesne uczucie poruszyło sercem kapitana. Kochał ją w tej chwili nad życie, nade wszystko w świecie, nad swój honor. Czuł wszakże, że widzieć jej teraz nie może, nie powinien. Siedem godzin dzieliło go jeszcze od chwili, która miała decydować o jego żydu łub źmierci. Pojedynek z Redlichem był rzeczą nieuniknioną. O jego odwołaniu ani myśli być nie mogło. A widzieć się z Anielą, to mogło oznaczać zachwianie się w tym postanowieniu. Nie, nie! On jutro musi być spokojny,  silny, przygotowany na wszystko, w porządku ze swymi myślami uczuciami. Widzenie Anieli i dzieci mogłoby wszystko rozstroić. Jeżeli" będzie żywy, to i tak ich zobaczy jutro i oszczędzi im kilku godzin trwogi i niepewności, a jeżeli zginie, ha, to i tak dość wcześnie o tym się dowiedzą.

 

Ból głęboki ścisnął go za serce, gdy pomyślał, że może zginąć nie widziawszy już tych, których tak gorąco kochał, dla których czci i dobrego imienia życie swe narażał. Nie lękał się śmierci. Na polach bitw szedł śmiało przed swym oddziałem, dodawał odwagi żołnierzom, żartował ze świszczących kul. Jedynie świadomość, że może umrzeć tam, pośród czterech ścian ujeżdżalni, tak blisko żony i dzieci, a zarazem tak niespodzianie dla nich, przeczucie ich bólu, ich łez, ich ciężkiej doli sierocej po jego śmierci krajało mu serce. Odpędzał jednak te tęskne myśli od siebie, starał się wpoić w siebie wiarę, że przeciwnik albo nie stanie do apelu, albo przed walką odwoła swe bluźnierstwa, albo wreszcie w poczuciu złego sumienia chybi. Uważał ten pojedynek za sąd Boży między nim a kliką niegodziwców spiskniętych z jakiejś niewiadomej przyczyny na jego zgubę. A przecież pan Bóg, znając jego prawość i niewinność, nie dopuści, by podłość i intryga triumfowały.

 

Tak rozmyślając szedł zwolna wzdłuż wałów Gubernatorskich w dół, kierując się ku rynkowi. A wyszedłszy na rynek, gdzie mimo późnej pory i brzydkiej pogody przesuwały się jeszcze tu i ówdzie postacie nałogowych gości traktierniczych i szynkownych,  jeszcze samotnie i niepewnym krokiem zmierzające go jakiegoś niejasno określonego celu, inne kroczące kupkami, wśród głośnych rozmów i jeszcze głośniejszych śmiechów, kapitan poczuł głód i zmęczenie. Pierwszą jego myślą było pójść do pierwszej lepszej otwartej jeszcze piwiarni lub restauracji. Już wstąpił do jednej sieni prowadzącej do restauracji, lecz zatrzymał się i pospiesznie cofnął się znowu na rynek. Przypomniał sobie, że w każdym takim lokalu w obecnej chwili zastanie większość gości wojskowych, oficerów. Widzieć się z nimi, witać się, rozmawiać nie potrafiłby teraz za żadną cenę. A kto wie, możeby musiał znosić nowe jeszcze obelgi i uniżenia, któreby mogły znowu pozbawić go spokoju z takim trudem osiągniętego. Nie, nie!  Za nic w świecie nie wstąpi do restauracji! Unikając starannie widoku wojskowych, którzy tu i ówdzie snuli się w owych krzykliwych i śmiejących się grupach, kapitan udał się do hotelu Angielskiego, kazał dać sobie pokoik, przynieść kolację i butelkę wina, a także kilka arkuszy papieru, pióro i atrament i posiliwszy się zasiadł do pisania listów pożegnalnych do żony i do dzieci.

 

Aniela po wyjściu męża czuła się zupełnie spokojna i nawet odczuła pewną radość. Była przekonana, że kapitan poszedł do Komendy podać prośbę o dymisji i odczuwała pewną ulgę na myśl, że już jutro, pojutrze, za kilka dni będzie on mógł zrzucić z siebie ten mundur, który kiedyś takim go robił dla niej ponętnym, a teraz wydawał się jej strasznym, krępującym jak kajdany. Wiedziała, że mundur ten nakłada na jej męża rozmaite ciężkie i niebezpieczne obowiązki, i tych właśnie się lękała. Wiedziała dalej, że jeżeli nie dla czego innego, to przynajmniej dla tego munduru jest on zmuszony odwiedzać towarzystwo innych wojskowych, a jak niebezpiecznym może być to towarzystwo, to okazało się w sposób dobitny z niedawnej wizyty Redlicha. Na samo wspomnienie o tej wizycie i jej możliwych konsekwencjach dreszcz przechodził Anielę. Ten głupi słup drewniany! Czego on musiał wleźć? I dlaczego nie mógł znaleźć odrobiny grzeczności w swej mózgownicy, lecz odrazu wspiął się na tylne łapy jak podrażniony niedźwiedź! O, nienawidzę go! Nienawidzę ich wszystkich!  — z zaciśniętymi zębami szeptała Aniela, wspominając tę ciężka atmosferę, jaka zaległa była w jadalni po jego odejściu, i ten zimny pot, który ją wówczas oblał, i te nieludzkie wysiłki, z jakimi starała się opanować swoje wzruszenie i pokazać się mężowi całkiem swobodną, o niczym nie wiedzącą i naiwną. Ale Bogu dzięki! Kompromitacja ze strony takich ludzi jak ten Redlich niedługo już będzie jej zagrażać. Siłą swej woli i swej miłości względem męża ona usunie ten miecz Domoklesa. Cudne jej oczy płonęły ogniem prawdziwej radości przy myśli o tym, jak oni oboje z mężem wyjadą stąd precz, precz, na wieś, gdzieś w głuchy górski zakątek, do swego dworku, na swój grunt, gdzie ona będzie mogła swobodnie odetchnąć i zapomnieć wszystko, co było, wyrwać z korzeniem z duszy te okropności, przez które zmuszona była przechodzić i oddać się cała swej miłości, swemu ognisku domowemu.

 

Z elastycznością właściwą naturom pełnokrewnym i energicznym Aniela wkrótce wymiotła ze swej duszy wszystkie przykre i ciężkie wrażenia dnia dzisiejszego i krzątała się żywo w pomieszkaniu zajęta swą codzienną pracą domowa. Przejrzała ubrania dzieci, tu załatała, tam przyszyła guzik, tam znowu kazała służącej plamę wywabić. Antoś wkrótce przyjdzie  — trzeba przygotowić kawę i podwieczorek, pomyśleć o kolacji. Tymczasem przyszły dzieci ze szkoły, wnosząc do mieszkania orzeźwiającą falę wesołych głosów, śmiechu i szczebiotu. Aniela pomogła im się porozbierać, sama rozmawiając i śmiejąc się z nimi jak dziecko, dała im jeść, następnie przerobiła, z nimi lekcję gimnastyki pokojowej. Potem usadziwszy je za książki, poszła do kuchni, by dopomóc Maryni z przyrządzeniem kawy.

 

Antoś nie przychodził. Zapewnie generał, który go bardzo lubiał, dowiedziawszy się o jego zamiarze wystąpienia z armii, zaprosił go do siebie, starając się wybić mu z głowy tę mysi, obiecując rychły awans, podwyższenie pensji... Cóż, podwyższenie pensji niewątpliwie byłoby rzeczą niezłą. Wszakżeż oni wcale do zamożnych liczyć się nie mogą, chociaż wskutek jej starań i zabiegów tak znowu bardzo biednymi nie są. O, ubóstwo, niedostatek  —  to były jędze najstraszniejsze dla niej w życiu! By te jędze zakląć i trzymać zdała od swego ogniska domowego, na to poświęciła ona tak dużo, tak dużo! Antoś ani pojęcia nie ma o tym i daj Boże, żeby się nigdy nie dowiedział! On ją kocha, gorąco, namiętnie —  to ona odrazu poznała. On w nią wierzy, widzi jej miłość i pewnym jest, że ona gonie zdradziła. I nie łudzi się, ona była mu wierna, ani na moment, nawet myślą nie złamała mu zaprzysiężonej wierności. A przecież ten poczciwy, sentymentalny Antoś, jeżeliby się dowiedział o wszystkim, to kto wie, co by było! Kto wie, czy by...

 

Aniela wstrząsnęła głową, nie chcąc domyślać tej myśli do końca. Co tam! Byłam mu wierną i to mi dodaje siły. Nie złamałam swego ślubu, a więc z tej racji czynić zarzutów mi nie może. A tamto, reszta  —  no, kto jeszcze wie, jak się ukształtuje. Na to jeszcze z różnych stanowisk zapatrywać się można. Byle tylko zyskać na czasie! Byle tylko ze Lwowa, z tego towarzystwa, z tego otoczenia, a tam jakoś to będzie!

 

Szósta godzina minęła, Antoś nie przychodził. Zapewnie któryś z wyższych oficerów zaprosił go na herbatę i na pogawędkę. Wypiła z dziećmi kawę i pozwoliła im bawić się. Dzieci jednak poprosiły się do kuchni, gdzie Hryć, z którym Mieczek był już na bardzo przyjacielskiej stopie, urządził dla niego maleńki warsztat stolarski, to jest na początku uczył go władać dłutem i świdrem. Cesia nie chciała też pozostać w tyle za braciszkiem, i chociaż Marynia usiłowała wmówić w nią, że dla panienki nie wypada zajmować się taką robotą, przecież wzięła się również do pracy i w ciągu godziny obydwoje nawierciły w deszczułce danej im przez Hrycia jako materiał tyle dziurek, wyglądała jak przetak. A dopóki dzieci pracowały, Hryć, siedząc na ławeczce i paląc fajkę, opowiadał nie tyle im, ile Marysi, o dziwnych przygodach swoich i pana kapitana w Bośnii, o górskich rozbójnikach i powstańcach, o Turkach i Turczynkach, o meczetach i staroświeckich budowach, o tamtejszych chłopach, górach i ziemiopłodach. Jako chłopa to właśnie go interesowało i z jego szerokiej, dobrodusznej twarzy, ozdobionej niedużym czarnym wąsem, można było wyczytać wewnętrzne szczere zadowolenie, gdy widział, że i Marynię te rzeczy interesują, że z pewnym zachwytem i upodobaniem wypytuje się o sposób życia i sposób pracy tamtejszych ludzi.

 

Aniela tymczasem nudziła się w pokoju. Co to znaczy, że Antoś nie wraca? Niedobry! Drugi wieczór dopiero spędza we Lwowie i już zaczyna ją zaniedbywać. Łamała sobie głowę, gdzie teraz mógł bawić, z kim rozmawia i o czym? Wpadała na rozmaite domysły i sama je zbijała, tylko przed jedną kombinacją wzdrygała się jej fantazja, jakoby on mógł teraz być w kasynie. Nie wiedzieć dlaczego, ale wierzyła mocno, że tam dziś Antoś nie pójdzie. Wzięła do rąk jakąś robotę i siedziała o niczym nie myśląc, tylko łowiąc uchem każdy dźwięk, stuk, szmer, dolatujący ze sieni, zawsze myśląc, że to on idzie i zawsze się łudząc. Zazdrościła swym dzieciom wesołej zabawy w kuchni i parę razy porywała się iść do nich, lecz zawsze coś ją wstrzymywało. Anuż Antoś przyjdzie! Malowała sobie w umyśle jego postać w drzwiach, jego ruchy, jego głos, jak ją wita, całuje, przeprasza, jak swym zwykłym sposobem odpina guziki płaszcza, porzuca to zajęcie i całuje jej rękę, potem otrząsa czapkę ze śniegu, potem zdejmuje płaszcz, potem poprawia lampę na stole, potem biega po pokoju, opowiadając coś z żywą gestykulacją, potem znowu staje przed nią i dopiero teraz przypomina sobie, że trzeba odpasać, szablę. Dobry, kochany, prostoduszny, złoty człowiek! Lata spędzone w Bośnii, trudy i niewygody prawie wcale nie zmieniły go. Wypiękniał nawet, dojrzał, twarz nieco pośniedziała, ale zresztą pozostał takim, jak był.

 

Aniela marzyła na jawie, siedząc przy stole nieruchoma, z przymrużonymi oczyma i słodko uśmiechała się do swych marzeń. Marzenia te przerwało lekkie stukanie do drzwi. Aniela zerwała się spłoszona z krzesła i obejrzała się dokoła, jak gdyby szukała pomocy lub ukrycia. Lecz niebezpieczeństwa nie było żadnego, a natomiast lekkie, nieśmiałe pukanie do drzwi znowu się powtórzyło.

 

—  Proszę!  — zawołała Aniela.

 

Nieśmiało weszła chustką owinięta starsza kobieta. Aniela w pierwszej chwili nie poznała jej.

 

—  Niech będzie pochwalony!  — rzekła kobieta kłaniając się.

 

—  A, Szymonowa!  — zawołała Aniela. Szymonowa była służącą Julii.

 

—  Cóż to się stało, żeście do mnie zagościli?

 

—  Pani mię posłała. Tu jest list do pani  —  rzekła Szymonowa, kładząc na stole przed Anielą maleńki bilet wizytowy zaklejony w kopercie.

 

—  Julia mi pisze?  — ze zdziwieniem zapytała Aniela.  —  Cóż to, czy słaba, że nie może przyjść?

 

—  Nie, proszę pani, nie słaba. Pewnie tam w liście tłumaczy. Niech pani będzie łaskawa przeczytać. Moja pani kazała mi zaczekać na odpowiedź.

 

Aniela nożyczkami rozcięła kopertę i wyjęła bilet, zapisany drobniutkim, pięknym pismem Julii. Bilet opiewał: “Droga Anielciu! W tej chwili dowiaduję się o rzeczy nadzwyczaj ważnej dla nas obu. Nie możesz sobie wyobrazić, co się stało. Konieczną rzeczą jest, byśmy się natychmiast obie zeszły i poradziły, co czynić należy. Byłabym już przybiegła do ciebie, bo sama gotowam stracie głowę, ale po głupiej scenie obiadowej boję się spotkać z twym mężem. Szanuję go bardzo, ale boję się go jeszcze bardziej. Napisz mi — albo raczej nie pisz niczego i bilecik ten rzuć do pieca. Powiedz tylko Szymonowej, czy i kiedy mogę przyjść. Bodaj na momencik!- Twoja Julia”.

 

Zdziwienie Anieli doszb do najwyższego stopnia.

 

—  A to co za wiadomość, o której wspomina Julia?  —  krzyknęła mimowolnie.

 

—  Nie wiem, proszę pani  —  odrzekła Szymonowa.

 

—  Kto tam był u niej? Kto jej mógł coś takiego powiedzieć?

 

—  Nie wiem, proszę pani. Różni panowie bywają.

 

—  Proszę iść do domu i powiedzieć jej, niech tu zaraz przyjdzie! — rzekła Aniela i dawszy Szymonowej dwudziestówkę wyprowadziła ją za drzwi.

 

Teraz trzęsła nią febra ciekawości. Prosiła Boga, by Antoś zabawił poza domem jeszcze z godzinę, by nie zastał tu Julii. Spojrzała na zegar  —  była siódma godzina. Usiadła i starała się myślą towarzyszyć Szymonowej w jej wędrówce do domu. Ot ona człapie błotem przez ulicę Czarnf-ckiego, na plac Bernardyński, przechodzi koło ławek bojków sprzedających owoce, skręca w Halicką, a z tej na Rynek, przechodzi koło ratusza, poprzek rynku na Dominikańską. Że też ta stara kobieta nigdy nie może iść prosto ulicą Czarneckiego przez wały Gubematorskie! Najmniejsze podobieństwo lasu w nocy napełnia ją nieprzepartym strachem i ona woli robić ogromny łuk, nakładać podwójną drogę, niż przejść popod drzewami plantacji. Aniela przeklina tę dziwną bojaźń Szymonowej, która w niej powstała jeszcze w młodym wieku, gdy mając zaledwie dziesięć lat szła z matką w nocy przez lasek i obie zostały napadnięte przez jakichś drabów, którzy matkę jej okropnie zamordowali, podczas gdy ona, nie pomnąc siebie z przestrachu, uciekła w gęstwinę i, skrywszy się pod kupą chrustu, leżała tam omdlała i na pół umarła, dopóki ją dnia następnego nie znaleziono i nie wyciągnięto z tej kryjówki. Od tego czasu Szymonową nie może wieczorem przejść przez żadną plantuj?» gdzie rośnie bodaj kilka drzew. Ale teraz już ona musi być w domu. Już się Julia zbiera, już idzie, spieszy prostą drogą, za chwilę będzie u niej, opowie jej, co się stało.

 

Aniela czuła, że jej niepokój się wzmaga. Anuż Antoś przyjdzie! Anuż zastanie tu Julię o tak późnej dobie! Późna doba? Wszak jeszcze ósmej nie ma. By zwalczyć niejasną i niczym nie umotywowaną trwogę, Aniela wstała i poszła do kuchni.

 

—  No dzieci, czas wam iść spać! Jutro rano musicie iść do szkoły.

 

—  Jeszcze trochę popracujemy, mameczko!  —  zawołał Mieczek. —  Zobacz jaki równy rowek wydłubałem.

 

—  A ja wywierciłam to kółko z samych dziureczek, zobacz, jakie ładne! — wołała Cesia.

 

—  A któż was tak nauczył?

 

—  Hryć! — zawołały dzieci, wskazując na Hrycia, który uśmiechając się dobrodusznie siedział na ławeczce.

 

—  No, ładnie, ładnie, ale czas wam iść spać.

 

—  A mameczka także z nami pójdzie spać?  —  zapytała Cesia, składając świderek i obtrzepując swą sukienkę z trocin.

 

—  Nie, moje dziecko, jeszcze muszę zaczekać, aż tatko przyjdzie.

 

—  A gdzież tatko poszedł?

 

—  Gdzieś poszedł do pana generała — rzekła Aniela.

 

—  A prędko wróci?

 

—  Nie wiem, moje dziecię. Ale muszę na niego zaczekać. Może przyjdzie głodny, to trzeba mu dać jeść.

 

Rozmową o ojcu Aniela wywabiła dzieci z kuchni. Porozbierała je i poukładała spać.

 

—  Nie, mameczko, nie idź,  —  prosiła Cesia. — Opowiadaj nam jeszcze o tatce!

 

—  Cóż ja wam będę o nim opowiadać?

 

—  Jaki on dobry. Ty wiesz, nam Hrycio opowiadał o nim takie ładne, ładne historie!

 

I Cesia aż oczka zamrużyła, lubując się wspomnieniem owych historii.

 

—  Cóż to za historie?  —  zapytała Aniela.

 

—  Opowiadał, jak w jednym mieście było wielkie strzelanie i rąbanie  —  ludzie ludzi rąbali, mameczko! I ogień był, domy się paliły ... Strach! A przed jednym takim palącym się domem stała kupa Turków, a nasi na nich napadali, a oni strzelali do naszych, a nasi do nich, dopóki ich wszystkich nie postrzelali. A gdy już Turcy wszyscy popadali, a dom u góry zaczyna się walić, widzą nasi, że z okien tego domu ktoś jeszcze strzela. Nasi chcieli także strzelać do okien, ale tatko krzyknął: „Stójcie, to kobiety!” A to były trzy Turczynki. A nasi krzyczą: „Niech giną!”. A one strzelały na naszych, dopóki nie wystrzelały wszystkich nabojów. A wtenczas powyrzucały strzelby przez okno. A tatko mówi do Hrycia: „Za mną, Hryciu, bo te biedaczki poginą w ogniu!” Pobiegli obaj do tego domu, wyłamali drzwi, a te Turczynki myślały, że oni ich chcą mordować, i rzuciły się na nich z nożami. Ale tatko wyrwał jednej nóż z ręki, Hrycio drugiej, a trzecia tymczasem sama się przebiła. A te dwie oni wywieźli z pożaru, I zaledwie wyszli, sufit tego pokoju zawalił się i ta trzecia Turczynka tam się spaliła.

 

Mieczek opowiadał tę historię żywo, zadyszany, z oczywistą dumą i radością, podczas gdy Cesia, ciągle mrużąc oczki, tylko achaniem wyrażała swój podziw. Aniela oczu nie mogła oderwać od dzieci i lubowała się nimi nie mniej jak one opowiadaniem Hrycia o pięknym czynie ich ojca.

 

—  No, śpijcie już, śpijcie! — rzekła wreszcie. — Jutro wam tatko sam opowie jeszcze ładniejsze historie.

 

—  Ach!  —  szepnęła Cesia, smakując naprzód to opowiadanie.

 

—  O, ładniejszej już nie powie  —  rzekł poważnie Mieczek.  —  Hrycio mówił, że ta jest najładniejsza. Aniela zaśmiała się i ucałowawszy dzieci odeszła do pokoju. Po ciepłej, lubej atmosferze dziecięcego szczebiotu i dziecięcej miłości tu znowu ogarnęła ją chłodna atmosfera trwogi, niepewności i oczekiwania. Ani męża, ani Julii nie było. Już dziewiąta dochodziła. Co to może znaczyć? Aniela usiadła i chciała znowu zając się swą robotą, lecz palce jej drżały, myśl nie mogła się uspokoić ani uwagę skupić dostatecznie. Rzuciła robotę i siedziała nadsłuchując. Turkot fiakrów, hucząca dokoła fala miejskiego życia wieczornego,, jakieś urywane okrzyki, luźne wyrazy jakiejś kłótni uliczneji, ciężkie człapanie jakichś kroków na schodach zbliżających się zwolna i potem oddalających się na wyższe piętro, — to wszystko jak w kalejdoskopie migało w jej mózgu, wprawiając ją momentalnie to w nerwową drżączkę, to w tępe uczucie jednostajnego naprężenia, to w melancholijną rezygnację.

 

Minuta mijała za minutą, kwadrans za kwadransem. Już pół do dziesiątej, trzy kwadranse. Aniela chodzi po pokoju, wygląda przez okno na ulicę. Ciemno. Fala wieczornego życia miejskiego zaczęła się zwolna uciszać i w miarę tego nastrój umysłowy Anieli stawał się coraz nieznośniejszym. Obawa o męża i niepokój wywołany biletem Julii pomieszały się. Niezdolna była pomyśleć osobno o którymkolwiek z tych przedmiotów i to irytowało jeszcze bardziej.

 

Weszła Marynia i zapytała, czy pani będzie sama jadła kolację.

 

—  Nie, nie chcę  —  odrzekła Aniela. —  A wy z Hryciem jedliście już?

 

—  Już, proszę pani. Hrycio poszedł do koszar spać.

 

—  Więc idź i ty spać. A kolację dla pana postaw do rury. Ja zaczekam na niego.

 

Marynia odeszła. Aniela, sama nie wiedząc po co, wysunęła z komody szufladę i zaczęła przebierać bieliznę. Wtem zapukano do drzwi, tym razem szybko, z naciskiem. Aniela podskoczyła i zlękła się jak złoczyńca, przyłapany na gorącym uczynku. Chciała zawołać „proszę“, lecz nie mogła głosu wydobyć. Nie czekając na jej zaproszenie, drzwi się otworzyły i weszła  — nie, wbiegła, wpadła pędem Szymonowa, Twarz jej skażona była okropnym przestrachem, chustka w nieładzie zarzucona na plecy, głowa odkryta i przyprószona śniegiem. Stara kobieta oddychała ciężko, chwytała się za piersi i za gardło i robiła jakieś rozpaczliwe znaki rękami i głową wpierw zanim mogła wydobyć głos z piersi.

 

—  Dla Boga, Szymonowa, a wam co takiego?  —  zawołała Aniela, która na widok Szymonowej wkrótce się uspokoiła i spoglądała na nią raczej ze zdziwieniem niż ze strachem.

 

—  Och! Och! — stękała Szymonowa, bezsilnie padając na krzesło.

 

—  Nie mogę! ... Łaskawa pani ... Biegłam ... co tchu ... przez planty .. .

 

—  Cha, cha, cha, cha!  —  zaśmiała się na głos Aniela. —  Więc stąd takie przerażenie! Szymonowa szła przez planty! Cha, cha, cha, cha! Ó mój Boże! I cóż Szymonową skłoniło do takiego okropnie nierozważnego kroku? A ja myślałam, że przynajmniej pół Lwowa się zapadło! Ale gdzież Julia? Dlaczego ona nie przyszła?

 

Szymonowa, która jeszcze nie ochłonęła zupełnie z przestrachu, znowu rozpaczliwie zamachała rękami i głową.

 

—  Och, nie mogę! — stękała. — Nie mogę ... łaskawa pani! ... Tu mię ... tu dusi! — dodała wskazując na gardło.

 

—  Wypijcie to  —  rzekła Aniela, podając starej kieliszek wina  —  może wam lżej będzie.

 

Drżącymi rękami wzięła Szymonowa wino i wychyliła kieliszek. Trunek rzeczywiście sprawił jej natychmiastową ulgę. Odetchnęła głęboko raz i drugi i zaczęła płakać.

 

—  Och, nie ma już mojej pani!  —  rzekła zachodząc się płaczem.  — Nie ma naszych panienek! Nie ma nikogo, nikogo!

 

—  Co Szymonowa mówi?  —  ze zdziwieniem, jeszcze niczego nie rozumiejąc, pytała Anieła. — Nie ma ich? A gdzież się podziały?

 

—  Zabrali ich. Wszystkich zabrali!

 

—  Kto zabrał?

 

—  Policjanci! Proszę sobie wyobrazić: przyszłam do domu od pani, patrzę przed drzwiami coś z pięć fiakrów, u drzwi policjanci, pod oknami policjanci, na schodach policjanci, a w pomieszkaniu cała ruina. Komisarze, rewizorowie, krzyk, płacz, przetrząsanie szuflad, wszystko poprzewracane, panienki ubierają się. Kilku panów, których ten najazd zastał u nas, stoją jak sami nie swoi. A moja pani siedzi blada jak trup, mokra  —  widać, że była zemdlała i musieli ją cucić. Zaledwiem weszła, zaraz komisarz do mnie, kto ja jestem, co tu robię. Och, łaskawa pani, od kiedy żyję, nigdym jeszcze w takim strachu nie była!

 

Aniela słuchała tych słów jak nieżywa. Wiadomość o aresztowaniu Julii oszołomiła ją, odebrała jej możność wrażeń i czucia. Nie czuła ani bólu, ani strachu, niczego. Zdało się jej, że naraz wszystko dokoła niej znika, cała rzeczywistość rozwiewa się jak mgła, ludzie z całym nieskończonym splotem swych stosunków przepadają; dom, miasto, cała ziemia znika zupełnie i ona lekko, jak makowe ziarnko rzucone w przepaść, mknie gdzieś w bezdeń, rozpływa się w nicości. Jeszcze tylko jedna cieniutka niteczka trzyma ją zawieszoną miedzy niebem a przepaścią, a tą niteczką jest głos Szymonowej, drżący, wątły, dolatujący gdzieś jakby z niezmiernej odległości.

 

—  Chciałam zaraz uciekać precz  —  mówiła Szymonowa  —  ale mnie nie puścili. Potem przeszukali wszystkie moje rzeczy, ale niczego nie znaleźli. Potem kazali mi ubierać moją panią, która była zimna jak trup. Płakałam nad nią, gdym ją ubierała, jak gdybym ją miała kłaść do trumny. A ona, biedaczka, przyszła trochę do siebie i rzekła mi: „Niech Szymonowa nie płacze. Mam w Bogu nadzieję, że to nieszczęście minie“.

 

A potem, gdy na chwilę nikogo z policjantów nie było koło nas, szepnęła mi do ucha: „Niech Szymonowa zaraz pobiegnie do Anieli i powie jej wszystko. Może ona przez swego męża albo przez kogo innego potrafi coś zrobić dla mnie — i dla siebie. Tak dodała: „I dla siebie”. A jakże! Ucałowałam ją, gdy ją brali do fiakra. I panienki wszystkie zabrali. Dwie leżały chore, to i te musiały się ubrać i jechać do policji. Tylko ja sama zostałam. O Boże, Boże, co to jeszcze ze mną będzie?

 

I Szymonowa znowu zapłakała, od czasu do czasu ucierając oczy chustką.

 

Aniela wciąż siedziała nieruchomo, z oczyma szeroko otwartymi i wpatrzonymi w jeden kąt pokoju, z ustami na pół otwartymi, bez żadnego wyrazu na twarzy, a nawet z cienieni jakiegoś dziwnego uśmiechu na ustach. Szymonowa zresztą, zajęta własnym losem i losem swej pani, nie zwracała na Anielę szczególnej uwagi i otarłszy łzy wstała z krzesła.

 

—  Pójdę już, proszę pani — rzekła kłaniając się Anieli. —  Zrobiłam swoje, a teraz muszę śpieszyć do domu. Zamknęłam na klucz pomieszkanie. Terazem sama jedna. Całuję rączki łaskawej pani! Dziękuję ślicznie za pokrzepienie!

 

I ucałowawszy rzeczywiście rękę Anieli, która bezwładnie wyciągnięta leżała na stole, Szymonowa odeszła, życząc łaskawej pani dobrej nocy.

 

Aniela nie wstała, nie poruszyła się, nie spojrzała za nią. Siedziała jak posąg. Mijały minuty, kwadranse, godziny, ona siedziała wciąż bez ruchu. Tylko równy, spokojny oddech wskazywał, że to żywa istota. Jeżeliby kapitan, który w tym właśnie czasie u bramy kamienicy szarpnął za dzwonek, a potem staczał sam ze sobą okropną walkę wewnętrzną, był w tej chwili wszedł do pokoju i swą szablą, jeszcze w Bośnii naostrzoną, zanurzył w jej łonie, to śmierć jej byłaby tylko nieznacznym przejściem obecnego odrętwienia w odrętwienie wieczne i zupełne, byłaby spokojnym i nieświadomym przepłynięciem z cichej zatoki na bezbrzeżny, niezgruntowany Ocean Spokojny.

 

Dopiero około pierwszej godziny stan ten zmienił się o tyle, że powieki Anieli zawarły się zwolna, głowa jej skłoniła się na stół i nieświadomym odruchem ręka podsunęła się pod nachylone czoło. Aniela zasnęła. W takim położeniu zastała ją rano przy płonącej lampie przestraszona Marynia.

 

IX

 

W pokoju hotelowym było jeszcze ciemno. Kapitan spał. Silne stukanie do drzwi zbudziło go.

 

—  Kto tam?  — krzyknął kapitan.

 

—  To ja, kelner  —  odezwał się głos za drzwiami.

 

—  Czego chcesz?

 

—  Pan kapitan kazał się zbudzić o siódmej.

 

—  A chyba już siódma?

 

—  Tak jest.

 

—  Dobrze, dobrze! Dziękuję ci.

 

—  Może pan kapitan czego potrzebuje?

 

—  Przyniesiesz mi kawę tak za pół godziny. I rachunek!

 

—  Do usług pana kapitana.

 

Kapitan wstał, umył się i zaczął się ubierać, zwolna, spokojnie. Chociaż spał zaledwie trzy godziny, czuł się jednak pokrzepionym na siłach. Bez żadnego szczególnego wzruszenia wziął leżące na stole listy i schował do bocznej kieszeni waffenroka. Następnie wypił kawę, zapalił cygaro, zapłacił i wyszedł z hotelu.

 

Było trzy kwadranse na ósmą. Śnieg wciąż padał. Na dworze był jeszcze szary zmrok. Horyzont wydawał się ciasnym i jak olbrzymi kapelusz nasunięty na czoło zmieniał, maskował fizjonomię miasta. Wszystko wydawało się mniejszym, jakimś drobnym i nieznacznym. Ruch na ulicach Lwowa był jeszcze słaby. Główny kontyngent przechodniów stanowiła dziatwa spiesząca do szkół.

 

„I moje dziatki gdzieś idą do szkoły”  —  pomyślał kapitan i naraz straszny ból przeszył jego serce. Piekło, które wczoraj wydawało się zażegnanym, ożyło na nowo. Mimo wszelkich wysiłków, by teraz, w tej chwili odegnać od siebie myśli o dzieciach i żonie, myśli te jak natrętne osy krążyły dokoła niego, brzęczały i kłuły go żądłami.

 

—  Żeby je choć raz jeszcze, choć z daleka zobaczyć!  —  myślał kapitan, śledząc oczyma każdą kupkę przechodzących dzieci. — Kto wie, może to już po raz ostatni! A wczoraj wychodząc nawet ich nie ucałowałem. Nie ucieszyłem się ich widokiem, nie napoiłem duszy ich słodkim szczebiotem. Biedne moje dzieci! Co to z wami będzie, jeżeli ja polegnę dzisiaj?

 

Łzy zakręciły mu się w oczach. Lecz niezmiernym wysiłkiem woli kapitan odpędził je. Przechodził właśnie z placu Mariackiego na Bernardyński, gdy zaczęła bić ósma. Przyśpieszył kroku. W ciągu pięciu minut musiał być na strzelnicy, na miejscu umówionym, a to jeszcze kawałek drogi. Skręcił na ulicę Halicką, stąd na Sobieskiego, wszedł na Wały Gubernatorskie i kierował się ku Kurkowej, przy której znajduje się strzelnica miejska. Duża sala strzelnicy, o tym czasie zazwyczaj pusta, wybrana została na miejsce pojedynku.

 

„Spóźnię się o całe trzy minuty!  —  myślał kapitan, spoglądając na zegarek. —  Oni tam już pewnie czekają. Pomyślą, żem stchórzył.  Ale niech myślą, co chcą! Pokażę im, że się w kaszy zjeść nie dam.

 

Chciał przyspieszyć kroku, lecz wysiłki jego były bezskuteczne. Jakieś osłabienie owładnęło nim. Ten kawałek drogi od rogu namiestnictwa do strzelnicy wydał mu się nieskończonością. Nie czuł obawy, był zrezygnowany, spokojny, a przecież nogi ciążyły mu jak ołowiane. Zastanawiały się nad tym, gdzie ma mierzyć w przeciwnika: w pierś czy w głowę. Czuł, że ręka jego będzie pewna i nie zadrży, wiedział, że go trafi niechybnie, jeżeli sam nie będzie trafiony. Celując w głowę łatwiej chybić, lecz trafny strzał zazwyczaj bywa śmiertelny. Że prawidła pojedynku każą celować w pierś, to go mało co obchodziło. A jakich to prawideł trzymali się jego wrogowie, oszczercy? Celując w pierś łatwiej trafić, ale trudniej ugodzić śmiertelnie. Chyba walić nieco niżej, w okolicę żołądka i skazać przeciwnika na śmierć z męczarnią? Nie, przed taką myślą wzdrygnął się kapitan. Zabić Redlicha odrazu, na miejscu  —  tak! To będzie uczciwym, tego wymaga jego honor, palące na у dnie jego duszy uczucie zemsty i oburzenia. Ale skazywać go na kilkudniowe męczarnie, a po nich dopiero na śmierć  — nie! Wszakżeż był człowiekiem, nie katem! Wszakżeż Redlich do wczoraj jeszcze był jego przyjacielem!

 

Na placu przed koszarami zwanymi „Heumarktscaserne” kilka kompanii piechoty odbywały zwykłe ćwiczenia w maszerowaniu, robieniu karabinem i strzelaniu bez naboi. Salutowali mu, gdy przechodził mimo nich. Jakieś tęskne uczucie wzbudziło się w nim na widok tych ludzi ustawionych w dwa szeregi, z twarzami czerwonymi od mrozu i zmęczenia, w butach obryzganych błotem, rozrobionym ze śniegu stopniałego pod ich nogami. Przypomniała mu się z lektury gimnazjalnej formuła „Morituri te salutant”, lecz uśmiechnął się gorzko, gdy pomyślał, ze tym razem właściwiej by było zmienić tę formułę i powiedzieć: „Moriturus vos salutat”.

 

—  Za pół godziny zmieni się fizjonomia tego placu do niepoznania!  —  myślał dalej kapitan. —  Będziecie mieli dłuższy „rast”, biedni chłopcy. O tam, z tej bramy, przed którą z najniewinniejszą miną w świecie, paląc cygara i pobrzękując szablami przechadzają się dwaj oficerowie (ciekawym, czyi to sekundanci?), z tej bramy wyniosą jednego z nas z roztrzaskaną głową lub przestrzeloną piersią, zbroczonego krwią, z sztywnie zwisającymi rękami. Oczywiście, że kilku z pomiędzy was powołają do niesienia tego ciężaru. A kilku innym każą przygotować furgon sanitarny, tam włożą trupa, by go nikt nie widział, i zawiozą do trupiarni szpitala wojskowego. I będzie jechał ten furgon przez miasto, ludnymi ulicami, setki ludzi będą go mijać i nikt z nich nie będzie nawet podejrzewać, że tuż koło nich jedzie trup. Moja żona przejdzie obok niego szukając za mną, dąsając się na mnie, niespokojna, niewyspana, i nawet jej przez myśl nie przejdzie, że w tym bezkształtnym żółtym furgonie, w tym dużym pudle kryje się chłodny już i skostniały trup jej męża. I lepiej, ze się tak stanie!

 

W takich czarno-tragicznych myślach pogrążony kapitan dotarł wreszcie do bramy prowadzącej do ogrodu strzelnicy. Patrolujący przed bramą oficerowie przywitali go grzecznie, lecz chłodno.

 

—  Redlich już jest  —  rzekł jeden z nich. — Sekundanci i doktorowie również są.

 

—  A wy kto jesteście?  —  pytał zdziwiony kapitan.

 

—  Uproszono nas pilnować tuta i, by wam nie przeszkodzono —  rzekł jeden oficer.

 

—  Bądźcie tacy dobrzy i załatwiajcie szybko swąm honorową sprawę  —  dodał z uśmiechem drugi. — Nam tu zimno i na śniadanie już czas.

 

Kapitan nic na to nie odpowiedział. Uśmiech i słowa oficera wydały mu się cynicznymi.

 

—  Pilno mu na śniadanie! — myślał z goryczą. — A że między chwilą obecną a tym śniadaniem pęknie jedno serce ludzkie, uleci życie, to dla niego rzecz obojętna! To sprawa honorowa, która im prędzej, im gruntowniej, to jest im z większym rozmiarem zniszczenia się załatwi, tym lepiej!

 

Ogród strzelnicy był pusty i martwy. Ogołocone z liści kasztany i jesiony wznosiły swe szare gałęzie ku szaremu niebu. Na grubszych konarach i na pniach leżały wstęgi i czapki świeżego, wilgotnego śniega. Ziemia cała pokryta była śniegiem. Tylko od bramy ku głównemu gmachowi, gdzie była sala,widać było ścieżynę udeptaną nogami kilku ludzi. Stróż mieszkający w bocznym budyneczku, otrzymawszy rano odpowiednią kwotę i wiedząc już, co to ma znaczyć, wyniósł się cichaczem do miasta, by nie być niczego świadkiem. Żona jego krzątała się w swej ciasnej izdebce, coś tam gotując. Była to kobieta bardzo spokojna i pewna, nie ciekawa ani krzty na to, czego nie widziała, a słyszeć nie mogła tego, co się dziać będzie w dużej sali, choć by tam i z armat strzelano, bo była głucha jak pień.

 

Kapitan zwolna, ostrożnie szedł ową ścieżyną w górę, zwolna wstępował na schody prowadzące do głównego wejścia strzelnicy. Starał się uprzytomnić sobie uczucia skazańca wstępującego na szafot. On liczy stopnie, przygląda się deskom szafotu, zwraca uwagę na wytrącony sęk, na kiepsko wbity gwóźdź — śpieszyli się cieśle!  —  na łysiny sędziów stojących tuż obok, na twarze, wąsy i ubiory gapiącej się dokoła publiczności, stara się odgadnąć, czy zimno temu młodzieńcowi, który gołymi rękami trzyma się żelaznej poręczy balkonu, i co sobie myśli ta dama, która, stojąc za nim, swymi pełnymi piersiami położyła się wygodnie na jego plecach. Wszystko to widzi, podpatruje i skwapliwie notuje w umyśle ów nieszczęśliwy, starając się gwałtem tylko tego nie widzieć, nie zauważać i nie notować, co stoi tuż przed nim  —  okropne, groźne i nieuchronne, co go czeka i co za kilka minut, za minutę, za parę marnych sekund pochwyci go w swą paszczę, zgryzie, zgruchoce, zmiele go w swych krwawych zębach. I uprzytomniając sobie sytuację tego nieszczęśliwca, kapitan czuł, że i jego własna sytuacja w tej chwili była do owej bardzo podobna. Stał u drzwi prowadzących do sali. Jeszcze raz się obejrzał, chcąc ułowić okiem i zachować w duszy jak najwięcej światła, przestrzeni, ale nędzny zimowy widnokrąg i tego mu poskąpił. Nie było co łowić! Ścisnąwszy usta, spokojnie otworzył drzwi i wszedł do sali.

 

Jeszcze zza drzwi słyszał głośne rozmowy i wesołe śmiechy oficerów obecnych w sali. Bawili się swobodnie, jak gdyby zebrani na bal, czekając tańca. Przy jego ukazaniu Się nagle wszyscy umilkli i spojrzeli na niego. Większość oczywiście chciała spojrzeć obojętnie i odwrócić się, lecz nikomu się to nie udało. Było coś w jego postaci, w jego twarzy, co gwałtem przykuło do siebie ich uwagę. Wszyscy obecni jakoby osłupieli na jego widok. Oczy ich, zrazu obojętne, zwolna wysuwały się z orbit, źrenice rozszerzały się z wyrazem strachu, jak gdyby w tej chwili do sali wszedł nie żywy człowiek, lecz jakieś okropne, nieziemskie zjawisko.

 

—  Dzień dobry!  —  rzekł kapitan salutując i ze zdziwieniem patrząc na zgromadzonych. Nikt mu nie odpowiedział i jeszcze kilka sekund stali wszyscy w niemym osłupieniu. Dopiero doktorowie, uproszeni do asystowania tej „honorowej sprawie” a nie znający kapitana, przerwali tę niemą scenę, zakrzątawszy się koło swych narzędzi i bandaży.

 

—  Dzień dobry ci, Redlich! —  rzekł kapitan, zbliżając sie do swego przeciwnika i podając mu rękę. —  Wszakże mi nie odmówisz podania ręki?

 

Redlich milcząc uścisnął podaną mu rękę, a równocześnie odwrócił twarz i lewą ręką otarł cisnące się do oczu łzy.

 

—  Wszakże do wczoraj byliśmy przyjaciółmi!  — mówił z melancholijnym uśmiechem kapitan. — Możemy i teraz przynajmniej przywitać się jak przyjaciele, zanim odstąpimy słowo pistoletom.

 

—  Jakeś nocował?  —  zapytał Redlich, przezwyciężywszy swe wzruszenie.

 

—  Siak-tak — odrzekł kapitan. — Spałem w hotelu.

 

—  W domuś nie był?

 

—  A po co? Takich rzeczy lepiej kobietom nie gadać. Gdy będzie po wszystkim, będzie- miała dość czasu dowiedzieć się o wszystkim.

 

—  No, sądzę, że masz rację  —  rzekł Redlich urywając rozmowę.

 

Sekundanci kapitana zbliżyli się ku niemu, dość ceremonialnie podali mu ręce, poczerń jeden z nich wziął go za ramię i poprowadził w pusty kąt sali zdała od grupy złożonej z lekarzy i sekundantów Redlicha. Ten ostatni stał przy oknie i bębnił palcami marsz po szkle.

 

—  Stosując się do życzenia kolegi  —  rzekł sekundant do kapitana — ułożyliśmy ze stroną przeciwną warunki pojedynku.

 

—  A mianowicie? — zapytał kapitan.

 

—  Wymagaliśmy najcięższe warunki. Pistolety, dystans dwadzieścia kroków z prawem dla każdej strony postąpić podczas komendy o pięć kroków naprzód i trzykrotna wymiana strzałów.

 

—  Był opór ze strony przeciwnej?

 

—  Sekundanci remonstrowali, ale oczywiście we własnym imieniu. Myśmy obstawali przy swoim.

 

—  Ą cóż Redlich?

 

—  Przystał na nasze warunki bez najmniejszego wahania.

 

—  I dobrze się stało  —  rzekł ponuro kapitan. — A cóż, rychło zaczniemy?

 

—  W tej chwili.

 

Sekundanci oddalili się, by poczynić przygotowania, kapitan tymczasem, zdjąwszy płaszcz i odpasawszy szablę, z obojętną twarzą przyglądał się jakiejś litografii zdobiącej nagą ścianę sali. Zdawało mu się, że śni. Czuł nawet jakieś dziwne rozdwojenie w swym wnętrzu: doznawał wrażenia, jak gdyby ten człowiek w wojskowej bluzie, z rękami w kieszeniach, wpatrujący się w litografię na ścianie, był istotą obcą mu, daleką i obojętną, na którą jego tajemne „ja” spogląda z boku z pewnym zdziwieniem.

 

Tymczasem sekundanci gwarząc z cicha czynili przygotowania przepisane tradycyjnym kodeksem pojedynkowym. Dwaj mierzyli dystans, głośno licząc kroki i kredą na podłodze zaznaczając, gdzie mieli stad i dokąd mieli prawo zbliżyć się obaj zapaśnicy. Dwaj inni, po jednym z każdej strony, nabijali pistolety, podczas gdy lekarze rozkładali na stoliku bandaże i rozstawiali pootwierane pudełka pełne instrumentów chirurgicznych. Idąc za przykładem kapitana, Redlich również zdjął płaszcz i szablę odpasał. Inni byli w płaszczach, gdyż w sali panowało przejmujące zimno.

 

Ponabijawszy pistolety, sekundanci opatrzyli je w znaki, a następnie nakreśliwszy podobne znaki na dwu ćwiartkach papieru, pozwijali je i wrzucili do czapki. Zapaśnicy milcząc wyciągnęli te improwizowane losy  —  naprzód Redlich, potem kapitan. Rozdano im odpowiednie pistolety. Były to duże oficerskie rewolwery, nieraz już używane w podobnych sprawach honorowych. Dziwny jakiś dreszcz przeszedł kapitana, gdy się dotknął tej broni, jak gdyby jakiś zimny prąd momentalnie przebiegł mu od dłoni aż do serca.

 

—  To przeczucie śmierci!  —  mignęło mu przez myśl. Nie czuł ani strachu, ani żalu, jak gdyby tu chodziło o kogoś obcego. Z drewnianym spokojem obejrzał swą broń i udał się na swe stanowisko wskazane mu przez sekundantów.

 

—  Baczność, panowie!  —  zawołał jeden z sekundantów. — Pozwolicie, bym komenderował?

 

—  Prosimy.

 

—  A więc przypominam panom, że w chwili, gdy wyrzeknę „trzy”, a najdalej w pięć sekund potem macie dać ognia. W czasie komendy ma każdy z was prawo zbliżyć się do przeciwnika na pięć kroków, aż do kreski poprzecznej zakreślonej na podłodze.

 

Obaj zapaśnicy stali spokojnie, wyprostowani, z pistoletami spuszczonymi w dół.

 

—  Raz ... dwa ... trzy!  —  komenderował zwolna donośnym głosem sekundant.

 

Dwa strzały huknęły prawie równocześnie. Żaden z zapaśników nie ruszył się z miejsca ani przed wystrzałem, ani po wystrzale. Kapitan słyszał, jak kula Redlicha gwizdnęła mu ponad głową. Czy Redlich umyślnie chybił? Co do siebie kapitan wiedział, że chybić nie miał zamiaru.

 

—  Czy który z panów ranny?  — pytał sekundant.

 

—  Nie  —  odrzekli zapaśnicy.

 

—  Czy panowie obstajesie przy drugim strzale?

 

—  Tak jest — rzekł kapitan. Redlich milczał.

 

Pistolety oczyszczono i znowu nabito. Kapitan kurczowo ścisnął rękojeść i przygryzł wargi.

 

—  Albo-albo  —  szumiało i brzęczało mu w głowie. Starał się odnowić w sobie, spotęgować i rozjątrzyć nienawiść ku Redlichowi. Zapach prochu wzbudził we krwi jego gdrączkę znaną mu z bitew bośniackich.

 

—  Raz ... dwa ... trzy!  —  rozległy się słowa komendy.

 

Tym razem jeden tylko strzał huknął, jeden tylko pistolet ogniem i dymem zionął — ze strony kapitana. Podczas komendy, korzystając z warunku, zbliżył się on ku Redlichowi i w chwili wyrzeczenia słowa „trzy“ wypalił. W tej samej chwili Redlich, jak gdyby wichrem potężnym szarpnięty, zrobił gwałtowny i szybki powrót na lewo, wypuścił pistolet, podniósł ręce do góry, rozmachnął nimi szeroko, jak człowiek tonący lub tracący równowagę, a nareszcie zachwiał się i, chwytając się prawą ręką za pierś w okolicy serca, runął na podłogę. Wszystko to było działem kilku sekund. Lekarze i sekundanci rzucili się ku niemu, podnieśli go i na rękach niosąc położyli w pobliżu okna. Tylko duża czerwona plama, okrągła jak dno szklanki pozostała na podłodze. Kapitan czas jakiś stał jeszcze na swym miejscu, wpatrując się w ową plamę. Wreszcie postąpił bliżej ku grupie, krzątającej się dokoła Redlicha, który widocznie nie dawał znaku życia.

 

—  Jak mu jest?  —  zapytał.

 

—  Co pana to obchodzi?  —  odrzekł ostro jeden z sekundantów Redlicha. —  Możesz pan sobie iść, zrobiłeś pan swoje! Nie zatruwaj mu ostatnich chwil konania!

 

—  Więc rana śmiertelna!  —  jęknął kapitan, chwytając się za głowę i zapominając, że przed chwilą sam tego najgoręcej pragnął.

 

—  Nie rób pan tu komedii — z nietajoną pogardą i nienawiścią rzekł do niego drugi sekundant Redlicha. —  Masz pan, czegoś chciał. To już druga wasza ofiara  —  dodał ze szczególnym naciskiem  —  myślę, że wam będzie dość. Czy może pan jeszcze pragniesz? Jeżeli tak, to służę panu.

 

—  Panie!  —  krzyknął boleśnie kapitan, do głębi duszy złamany, unicestwiony tymi wejrzeniami, słowami i całym żachowaniem się sekundantów.

 

—  Idź pan stąd!  —  powtórzył niecierpliwie sekundant. —  Jesteś pan tu zbyteczny, a i nasze obowiązki względem pana skończyły się. Dowiodłeś nam pan, że umiesz strzelać, ale nie myśl pan, że choć jeden z nas wskutek tego zmieni swe zdanie o panu i o pańskiej zacnej małżonce. Adieu!

 

Kapitanowi zaszumiało w uszach i zaćmiło się w oczach. Było coś w jego wnętrzu, co się szarpało i rwało, by się rzucić na owego oficera jak drapieżna bestia, rozszarpać go, ogrzać się w jego ciepłej krwi. Lecz główna część jego istoty pozostała niema, bezwładna, jakby porażona. Sam nie wiedząc jak i kiedy zbliżył się do krzesła, na którym leżały jego szabla i płaszcz, ubrał się, machinalnie salutował nie wiedzieć komu, gdyż nikt w sali nie zwracał na niego uwagi, i nie oglądając się, z zaciśniętymi ustami i rozbitym sercem wyszedł ze strzelnicy.

 

X

 

—  A więc zabiłem! — myślał kapitan. —  Zabiłem człowieka, przyjaciela! Jestem zabójcą. Mam na sumieniu życie ludzkie, a sam żyję! Cóż dalej? Dokąd teraz?

 

Wyszedł na ulicę. Patrolujący tam oficerowie przy huku strzałów opuścili swe stanowiska i pośpieszyli do sali. Spotkawszy kapitana na ganku, zapytali się go o coś, ale on nie rozumiał ich i przeszedł mimo nich bez odpowiedzi. Gdy wyszedł za bramę strzelnicy, zdało mu się, że z obrębu zamieszkałego świata wyszedł w jakąś próżnię bezbrzeżną. Czuł, że to, co było przed chwilą, co pozostało za nim, to jest przeszłość, jest coś takiego, co minęło bezpowrotnie, oberwało się za nim, jak most podmulony przez wodę, po którym on przeszedł na jakiś nowy, nieznany brzeg. Nie wróci już tam, skąd wyszedł, nie zobaczy tego, co za sobą zostawił. To, co się zacznie w następnej chwili, będzie czymś zupełnie, zupełnie nowym i nieznanym. Czy będzie złem czy dobrem? Nie wiedział, nie był ciekaw. Różnica między złem i dobrem zatarła się w jego duszy, tak jak pojęcie prawej i lewej strony nie istnieje to bezbrzeżnej nieskończoności.

 

—  Zabiłem go! Zabiłem człowieka  —  powtarzał kapitan, zwolna stąpając ulicą. Dziwił się, że się to stało tak prędko,’ tak nagle, tak momentalnie. Dziwił się sobie samemu, że fakt ten nie zrobił na nim większego wrażenia, że wywołał w jego duszy pewne zdumienie, chwilowe oszołomienie, ale bynajmniej nie sprawiał mu bólu ani żadnych męczarni moralnych. Czuł dobrze, że to zabicie jest całkiem odmienne od tych zabójstw, jakie praktykowały się tam, w Bośni i, śród gór i skał. Tam była wojna, trapienie się wzajemne, tam zabijanie było obowiązkiem i nie dotykało zupełnie istoty moralnej, nie poruszało kwestii odpowiedzialności osobistej. Tam trzeba było zabijać, ze spokojnym sumieniem komenderowało się: ognia! Ze spokojnym sumieniem zadawało się kilka pytań nieszczęśliwcowi spojmanemu z bronią w ręku i następnie dawało się nakaz: rozstrzelać na miejscu! I nakaz zostawał spełniony i nic. Ale tutaj! Tutaj cena osobistości ludzkiej jest całkiem inna, kwestia odpowiedzialności osobistej wstaje przed sumieniem w całej swej grozie. A przecież czuje się spokojnym, jak człowiek, który spełnił to, czego nie mógł nie spełnić.

 

—  Bo rzeczywiście, czyż mogłem postąpić inaczej? Wszak nie miałem żadnego wyboru. Albo bez protestu zostać infamisem, bez protestu dać kalać swe imię, swój honor, dobrą sławę żony, albo omyć je w krwi ludzkiej. Okropna alternatywa, ale nieunikniona.

 

Dwie czerwone krople krwi, które z przeszytej piersi Redlicha zwolna kapały na brudną, zabłoconą podłogę i rozlewały się na niej w kółka nie większe od czworaków, stanęły mu żywo przed oczyma. Zdawało mu się, że stoi tuż nad nimi, przyklęka na kolana, nagina się twarzą ku podłodze i wpatruje sie w nie, bierze je pod lupę, analizuje je, starając się odnaleźć mikroby tej moralnej zarazy, która tak nagle, w tak zagadkowy sposób zatruła serce jego przyjaciela. „Blut ist ein ganz besonderer Saft” — brzęczał mu w głowie wiersz Göthego, owe ironiczne, lecz głęboko symboliczne słowa Mefistofelesa. Czy do osobliwości tego soku należy także to, że on może wypłukać na przykład czyjś zabrukany honor? Czy dobre imię moje i mej żony będzie teraz bezpiecznym przeciw wszelkim złośliwym atakom, gdy na nim ciężą owe purpurowe kółka, przydeptane nogami sekundantów na brudnej podłodze w strzelnicy? Czy nasz honor familijny przez przelanie owych kropel stanie się na nowo czystym i jasnym jak świeżo wyszlifowana tarcza metalowa, jeżeli na przykład przedtem był brudnym i poplamionym?

 

Umysł kapitana pozbawiony na moment możności oddziaływania na zewnątrz, wgryzał się i wwiercał się w nieprzebraną gąszcz takich pytań i zestawień, znajdując jakieś upodobanie w dzikich kontrastach, lecz nie szukając wcale odpowiedzi ani zaspokojenia. Odbywało się w nim coś podobnego do rozszczepiania się światła w optyce. Uderzywszy o fakt twardy, gładki i jasny co do swej istoty („zabiłem człowieka”), myśl jego na razie nie zdolna była opanować i przetrawić całej doniosłości tego faktu, lecz rozpryskując się w tysiączne strzępy i pasma, mieniąc się w różnych kolorach, tęczowała, migała, pryskała lotną pianą.

 

—  Życie ludzkie jest snem. Kto i jak mnie zbudzi, to na jedno wyjdzie. Mogłem teraz tak samo leżeć i kurczowo drgającymi dłońmi zakrywać pierś. Ciekawym, czy i do mnie byliby tak samo spiesznie przyskoczyli na ratunek, czy też daliby mi byli zdechnąć jak psu? A Redlich strzelił mi ponad głowę. Za to dostał ode mnie kulę w pierś ...

 

Teraz dopiero kapitan poczuł i w swej piersi jakieś niezmiernie bolesne ukłucie.

 

—  Za co?  —  jęknął prawie, siląc się walczyć z nowym tym okropnym uczuciem. —  Czyż za to? Nie, nie, nie! Za to, co wczoraj mówił! Za niecną niesłychaną obelgę, której nie chciał odwołać! A dlaczego nie chciał? Czy z wrodzonej złości? Czy może nie mógł? Nie mógł? Dlaczegoby nie mógł? Ano dlatego, że to, co mówił, było zupełną prawdą! Boże!

 

To ostatnie słowo kapitan krzyknął na głos i zachwiał się na nogach. Był bliski omdlenia i byłby upadł, gdyby był prawie bezwiednie nie uchwycił się obiema rękami za słup latarni. Słup był mokry od tającego śniegu, zimny i śliski. Dotknięcie jego po chwili przyprowadziło kapitana do pełnej przytomności, ale uczucie bólu i trwogi w jego duszy nie znikło, owszem, potęgowa’o się z każdą chwilą.

 

Ta okropna, cuchnąca przepaść, która wczorajszej nocy po rozmowie z Redlichem rozwarła się była przed jego nogami i w owej samotnej walce przed bramą pomieszkania omal że nie doprowadziła go była do jakiejś strasznej ostateczności, ta przepaść, którą on następnie olbrzymim wysiłkiem swej woli i swej miłości zasypał, zasklepił zarównał był, jak się zdawało na zawsze, teraz znowu rozwarła przed nim swą paszczę. Była jak potwór łaknący ofiary. Krew Redlicha nie zapełniła, nie zamknęła jej, przeciwnie, zrobiła ją większą, głębszą, okropniejszą. A co, jeżeli rzeczywiście Redlich był niewinnym, a to, co powiedział, było wszystko prawdą? A! Wszakże Redlich nie z własnej oszczerczej chęci powiedział mu to!  Powiedział, bo był zmuszony. Fatalne spotkanie z Julią przy obiedzie i afront, jaki mu wskutek tego urządził, zmusiły go do usprawiedliwienia się. A któż winien, że to usprawiedliwienie się wyciągnęło na jaw taką bezdeń skandalu i podłości? A zresztą  —  wszakżeż nie sam Redlich był i jest w posiadaniu tej tajemnicy. Wszakżeż wszyscy oficerowie oczywiście wiedzą o tym, skoro się zdecydowali wykluczyć go ze swego towarzystwa? Wszakże każdy z nich gotów był powiedzieć mi to samo, co mi powiedział Redlich! A więc? Jeżeli tak, to za cóż zabiłem Redlicha? A raczej dlaczego on mnie nie zabił? Dlaczego nie zrobił mi tego dobrodziejstwa? Byłbym umarł, nie musząc nurzać się w otchłań brudu i zepsucia. Byłbym umarł w tym przekonaniu, że jestem niewinną ofiarą niecnej intrygi. A teraz? Czym teraz jestem?

 

Doszedłszy do pierwszej ławki na plantach przed namiestnictwem, usiadł zniemożony i dumał dalej. Przechodnie, którzy wciąż przechodzili tędy ku cerkwi Wołoskiej i powracali z rynku na Łyczaków, zaglądali mu w twarz wyrażającą wewnętrzną walkę uczuć, ściskali ramionami lub półgłosem robili swe zjadliwe uwagi o kapitanie, który pewnie trochę nad miarę łyknął ubiegłej nocy i teraz trzeźwi się świeżym zimowym powietrzem. Lecz kapitan nie widział niczego, nie słyszał niczego zajęty tą niszczącą walką, jaka toczyła się w głębi jego duszy. W liczbie przechodniów znajdowali się także żołnierze, którzy idąc ku koszarom, salutowali przed nim, robili „links schaut’ i szli wyprostowani jak tyki. Kapitan patrzał szeroko rozwartymi oczyma, lecz nie widział ich i na ich witania wcale nie odpowiadał. Całe to mrowisko ludzi, snujących mu się przed oczyma, wydawało mu się czymś tak niezmiernie dalekim, obcym, iluzyjnym, że na próżno by się silił o wymyślenie jakiegoś związku między swą istotą a nimi.

 

—  A więc moja żona, moja Aniela do spółki z tą Julią ma się zajmować prowadzeniem rozpusty. Moja żona, Aniela —  i dom rozpusty!

 

Myśl ta, którą wczoraj jeszcze uważał za coś śmiesznego w swej potworności, za cos niemożliwego i sprzecznego ze wszystkimi prawami natury, teraz nagle wydała mu się czymś tak prostym, tak bliskim, tak naturalnym ... Julia, jej koleżanka, wdowa, kobieta pomysłowa i bez skrupułów. Aniela  —  słomiana wdowa, dwoje dzieci, pensja skąpa, zarobku żadnego znikąd .. . Pisała o lekcji — wszakże to kłamstwo! Grała kiedyś na fortepianie, lecz wcale nie tak dobrze, by mogła dawać lekcje. A więc  —  wspólne przedsiębiorstwo! Ładne mieszkanko, meble .. . pensjonacik dla dorosłych panienek  —  i polowanie na wesołych pasażerów, majętnych paniczów, żądnych rafinowanej i dystyngowanej rozkoszy. Polowanie- na złotych ptaszków, których można skubać. W pierwszej linii wojskowych, oficerów i wyższych rangi Na arystokrację! A dochody na pół! I to jest sekret jej oszczędności i dobrego gospodarowania! I to jest jądro i rdzeń historii z baronem Reuchlingenem! O tak, teraz rozumiem! Wszakże, gdym wyjeżdżał, ostrzegałem ją przed nim. Okazywał dla niej wielką sympatię, ogromne uszanowanie, bywał prawie co dzień w naszym domu. Trzymała go z dala od siebie. W listach swych nigdy nie wspominała o nim. Wydało mi się to podejrzanym, ale nie chciałem robić jej przykrości, interpelować ją obcesowo. A potem nagle ta jego moralna ruina, ta wściekła złość, jaka błyszczała z jego oczu na wspomnienie o Anieli. Nazywał ją po kolei aniołem i diabłem. O, rozumiem, rozumiem! Wyzyskała jego namiętność, nie uczyniwszy jej zadość. Obie ze swą przyjaciółką wyssały go, doprowadziły do straty majątku, honoru i rozumu. Jak to osiągnęły? Ach, czy trudno się domyśleć?

 

I z tą szaloną bystrością, z jakimś szatańskim jasnowidzeniem kapitan wgłębiał się w to morze ohydy, nurzał się w nim, starał się zmierzyć jego głębię. To, co mu się niedawno jeszcze wydawało zagadkowym, zawiłym, pełnym sprzeczności i ciemnym, teraz rozjaśniało się nagle, stawało się zrozumiałym, jasnym i wyraźnym jak łokciowe litery. I on z pośpiechem, z nienasyconym łakomstwem pochłaniał tę okropną księgę, której każde słowo przed godziną radby był umazać krwią własnego serca. Z niezmierną goryczą musiał powtarzać sam sobie, że dość jest stracić gruntownie wszelki szacunek dla człowieka, by go zrozumieć w jego najskrytszych zamysłach i pobudkach.

 

A przecież mimo tego pesymistycznego poglądu, mimo licznych i potężnych poszlaków stwierdzających winę Anieli, kapitan czuł, że nie przestał jej kochać, że w jego biednym, niepoprawnym sercu nie przestała jeszcze tleć iskierka przywiązania do niej, ba nawet iskierka głupiej, niedorzecznej nadziei, że wszystko to jeszcze może okazać się nieprawdą, złudzeniem, potwornym snem, że jej cudne oczy, jej słowa, jej cała postać w czarodziejski sposób rozbije, rozpędzi te zmory, rozwieje chmury, zabłyśnie nowym, pięknym blaskiem.

 

—  A dziadek! A stary Hurter!  —  przypomniał sobie wreszcie. —  Wszakże przeglądałem jej rachunki, gdzie wykazane były dość pokaźne sumy, jakie jej w różnych czasach przysyłał. Widziałem jego listy pełne wdzięcznością i miłości ojcowskiej. To przecież nie złudzenie! I to wyjaśnia wszystko, wszystko! Prawda, sum owych nie sprawdzałem, nie krytykowałem, listy przewertowałem pobieżnie. Czy do tego mi było wówczas! Różowe obłoczki szczęścia ćmiły mi oczy. Byłem upojony błogością. Ale dokumenty te istnieją i stanowią broń nieprzepartą, z którą będę mógł wystąpić i zadać kłam oszczercom. Sprowokuję proces, rozpocznę walkę o swój honor, walkę już nie z jednym biedakiem w rodzaju Redlicha, ale z całym ogółem. Tak, to będzie najlepsza droga! Jeżeli ta Julia jest winna, to co mię to obchodzi. Mogła Aniela przyjmować ją, nie wiedząc o jej ohydnym zarobku. Ale oczyszczenie musi nastąpić, musi  —  albo ...

 

Kapitan wstał i wyprostował się. Nowy duch weń wstąpił. Jak tonący chwyta się wiotkiej trzciny, tak i jego umysł, uchwyciwszy się owej myśli o listach i rachunkach Anieli, szukał w nich opory i ratunku i znalazł je momentalnie. A znalazłszy choć tę odrobinę twardego gruntu pod nogami, mógł bodaj w części uspokoić się, zastanowić się nad tym, co dalej czynić należy. Że czynów i to stanowczych tutaj potrzeba, to było pewnikiem. Każda chwila wahania i niepewności mogła pociągnąć za sobą najfatainiejsze skutki.

 

A więc przede wszystkim — dymisja ze służby wojskowej jest konieczna i to natychmiast. Nie dlatego jedynie, że każde zetknięcie się z wojskowymi teraz byłoby dla niego torturą moralną, a nadto prawdopodobnie naraziłoby go na szereg nowych konfliktów w rodzaju tego, jaki miał z Redlichem, ale także dlatego, że w tej akcji, która dla zupełnej rehabilitacji swego ogniska domowego rozpocząć zamierzał, potrzeba mu było zupełnej swobody ruchu, swobody dysponowania swą osobą w takim rozmiarze, który z obowiązkami służby wojskowej wcale by pogodzić się nie dał. A wreszcie czuł to kapitan, że sprawa sama, o której wyjaśnienie tu chodziło, była tego rodzaju, że samo jej podniesienie publiczne z charakterem wojskowym wcale nie licowało, i jeżeli sam w tej chwili nie poda się na pensję, w najbliższych już dniach spensjonowanie jego może nastąpić ex offo, jeżeli sprawa nabierze więcej rozgłosu. Napisane wczoraj podanie o dymisję ze służby, rzucone na papier, jak mu się zdawało, jedynie dla dogodzenia dziwnemu kaprysowi żony, okazało się teraz bardzo przydatnym. Niezwłocznie udał się kapitan do generalnej komendy, do protokołu podawczego i wniósł tam podanie ku ogromnemu zdziwieniu obecnych w kancelarii funkcjonariuszy, którzy widzieli, z jaką uprzejmością i przyjaźnią przedwczoraj generał witał powracającego z Bośnii kapitana.

 

Wyszedłszy z kancelarii, kapitan postanowił udać się do domu. Była jedenasta godzina. Musi rozmówię się z żoną, pogadać z nią otwarcie, opowiedzieć jej wszystko, zakląć ją, by powiedziała prawdę. Musi mieć pewność, wiedzieć wszystko złe i dobre, by wiedział, przeciw czemu się bronić.

 

Zaledwie jednak uszedł parę kroków, gdy wtem z przeciwnej strony ulicy jakaś postać ludzka, zobaczywszy go, zdjęła czapkę z głowy, zaczęła machać nią, kłaniać się i robić rozmaite grymasy. Kapitan spojrzał na dziwaka, ale nie poznając go i sądząc, że to jakiś pijany, odwrócił się i puścił się iść dalej. Wówczas postać owa, widocznie nie ośmielając się krzyczeć, podniosła na sobie płaszcz wyżej kolan i rzuciła się w błoto ulicy, biegnąc na przełaj ku kapitanowi. Dopędziwszy go, postać owa znowu zdjęła czapkę i kłaniając się uśmiechała się szerokimi usty.

 

— Całuję rączki pana kapitana! Pan kapitan mię oczywiście nie poznaje?  —  mówił nieznajomy.

 

Kapitan spojrzał na niego od niechcenia i mruknął:

 

—  Nie, nie mogę.

 

—  Jestem Śliwiński. Wicek Śliwiński. Byłem za priwatdienera u pana kapitana, jeszcze w Bośnii.

 

—  A, Wicek! — rzekł kapitan podając mu rękę, którą Wicek ucałował. — No, jak się masz? Co porabiasz?

 

—  Dobrze się mam, proszę pana kapitana. Wysłużywszy w wojsku, wróciłem do domu. A że w Bośnii byłem ranny i otrzymałem odznaczenie za służbę — wie pan kapitan, za te patrony, którymi wyratowałem naszą kompanię,  —  a tutaj nie miałem żadnego utrzymania, więc mi dano miejsce dozorcy przy chorych w szpitalu krajowym.

 

Kapitan uśmiechnął się, gdy Wicek wspomniał o patronach. Pamiętna mu była ta przygoda. Jeden cug z jego kompanii w pogoni za powstańcami bośniackimi, zapędził, się zbyt daleko między góry. Na czele cugu stał kaprał, dobry chłop, odważny i energiczny, ale nieszczególnej inteligencji. Inteligencję w owym cugu reprezentował Wicek, on też niósł w swej tornistrze kilkanaście patronów dynamitowych, których kapitan zażądał od komendy w jakimś celu wojskowym. Nie widząc niebezpieczeństwa, żołnierze rozłożyli się w maleńkim lasku, ustawili karabiny w piramidę, rozłożyli ogień i zaczęli piec barana uchwytanego w czasie pochodu przez pobliską górę. Gdy jednak w najlepsze byli zajęci tą robotą, zapomniawszy o wszelkich środkach ostrożności, rozległ się wystrzał tuż prawie za ich plecyma. Przerażeni pozrywali się, schwycili za karabiny, ale w tej chwili ujrzeli, że cały lasek ze wszech stron osaczony był powstańcami.

 

— Nie ważcie się strzelać!  —  krzyknął do nich dowódca powstańców. Widzimy was wszystkich, każdego mamy na celu. Jeżeli tylko raz strzelicie, w tej chwili odpowiemy salwą i każdy z was padnie przeszyty przynajmniej czterema kulami.

 

Wszyscy żołnierze oniemieli z przestrachu i stali z karabinami w ręku, bezradni, jak barany przeznaczone na zarżnięcie. Jeden tylko Wicek, lwowskie dziecko, nie stracił przytomności umysłu. W jednej chwili obrzuciwszy okiem teren, zobaczył, że lasek złożony był z dość rzadkich wielkich dębów podszytych gęstym, ale niskim chwastem. Zobaczył dalej, że powstańcy obstawili lasek ze wszystkich stron, ale widocznie obawiali się, azali w chaszczach nie ща zasadzki i dlatego nie przystępowali zbyt blisko. W jego głowie błysnęła myśl zbawcza.

 

—  Słuchaj mnie, Nikolo  —  szepnął do kaprala.  — Rób to, co ci każę, a wszystko będzie dobrze. Każ nam zrobić „An sich ducken”, a sam gadaj z tym Bośniakiem. Udawaj, że się chcesz poddać, ale targuj się jak możesz najdłużej. A śmiało, nie pokazuj po sobie żadnego strachu.

 

—  Duckt euch!  — krzyknął kapral, obracając się do swych żołnierzy, którzy w jednej chwili, za przykładem Wicka przykucnęli i znikli tym sposobem z oczu Bośniakom, choć i niezupełnie. Zawsze jednak korzyść była ta, że przynajmniej policzyć ich i na celu mieć nie mogli.

 

—  Co robicie? — wrzasnął Bośniak, który nie rozumiał komendy, lecz widział, że stanowisko jego teraz daleko mniej jest korzystne, niż było przed chwilą.

 

—  Przecież nie strzelamy  —  odpowiedział kaprał. —  Kazałem im siadać, żeby któremu nie przyszła ochota strzelić. Wiecie, czasem człowieka tak ręka zaświerzbi.

 

—  Przeklęty szwabi  —  mruknął Bośniak, dodawszy swe zwykłe masne słówko pod adresem specjalnego świętego owych „Szwabów”, którzy w dodatku gadali czystym ruskim językiem i z Bośniakami dość dobrze bez tłumacza mogli się porozumieć.

 

—  Czegóż wy chcecie od nas?  —  pytał kapral.

 

—  Poddajcie się!  —  rzekł dowódca.

 

—  Hm, toś jednym słowem dosyć dużo zażądał  —  mówił zwolna kapral takim tonem, jak gdyby w Drohobyczu na jarmarku z jakimś obcym cyganem targował się o konia. —  A wiesz ty, bracie, co nas czeka od naszego generała, jeżeli się poddamy z bronią w ręku?

 

—  A cóż mię to obchodzi? — odpowiedział Bośniak. —  A nie możecie z bronią w ręku, to poddajcie się tak: naprzód złóżcie broń, a potem poddajcie się sami.

 

—  To jeszcze gorzej — rzekł kapral. — Wtenczas niczego nie wygramy.

 

—  Jak to niczego?

 

—  A tak, że jeżeli wy nam głów nie poucinacie, to nas pan generał każe wszystkich powystrzelać.

 

—  Więc cóż mamy z wami zrobić?  —  pytał Bośniak czując, że oddział nie może ujść im z pułapki.

 

—  Alboż ja wiem  —  mówił kapral skrobiąc się w głowie. —  Nie chciałbym wam krzywdę zrobić, ale nie chciałbym i swojej głowy tracić. Wiesz co, bracie, czy nie przystalibyście tak: weźcie sobie nasze tornistry i płaszcze, wszystkie pieniądze, jakie mamy, zapasy prochu i naboi, to się wam przyda, prawda? А nas z karabinami puśćcie, bo nam trzeba prędko dostać się do nasego pułku.

 

—  Tak? Nie macie czasu?  —  z szyderstwem zapytał Bośniak i zaczął naradzać się ze swymi towarzyszami. W tej chwili Wicek podpełznął ku kapralowi i szepnął mu:

 

—  Cofnij się za dęba i komenduj: ognia!

 

W jednym momencie kapral skoczył za dęba i krzyknął:

 

—  Feuer!

 

Huknęła salwa, aż góry zawarczały. Żołnierze, ukryci za drzewami, celowali wygodnie i położyli trupem kilku Bośniaków, w tej liczbie i samego dowódcę. To by jednak nie wiele im było pomogło, gdyż powstańcy byli zbyt liczni i małą liczbą ̦„szwabów“ ośmieleni. Lecz w chwili, gdy również chcieli dać ognia do żołnierzy, rozległ się straszny huk, aż ziemia zadrżała, jeden z dębów, stojących na krawędzi lasu, wyleciał z korzeniami w powietrze i z okropnym trzaskiem rozleciał się na strzępy, które jak grad posypały się na ziemię, dosięgając nawet bośniackich posterunków.

 

—  Gwałtu! Szwabom diabeł pomaga!  — rozległ się krzyk.

 

—  Pal z drugiej!  —  wrzasnął ośmielony kapral i w tej chwili w drugim końcu lasu wybuchł drugi patron dynamitowy, sprawiając równie potężny, a dla Bośniaków równie tajemniczy skutek.

 

—  Boga mi!  —  wrzasnęli wszyscy. — Szwaby mają armaty! Uciekajmy! Uciekajmy!

 

Eksplozia trzeciego patronu zagłuszyła ich krzyk. Pod osłoną tych potężnych fajerwerków cug z humorem wycofał się z niebezpiecznej pozycji, bez żadnej straty, a zadawszy porażkę nieprzyjacielowi. A Wicek za ten koncept otrzymał srebrny krzyż zasługi i miejsce dozorcy przy szpitalu powszechnym.

 

—  A ja za panem kapitanem już od godziny szukam  —  rzekł Wicek.

 

—  Za mną?

 

—  A tak. Byłem w pomieszkaniu pana kapitana. Wielmożna pani powiedziała mi, że pewnie pan kapitan jest w kasynie oficerskim. Poszedłem tam, powiedziano mi, że teraz ma urlop i nie przychodzi, ale może jest...

 

Kapitan zdziwiony przerwał mu to zajmujące opowiadanie.

 

—  Ale czegóż ci tak nagle trzeba ode mnie, że tak za mną poszukujesz?

 

—  Ta mnie samemu, proszę pana kapitana, niczego nie trzeba  —  odrzekł dobrodusznie Wicek.  — Ale tam u nas, w szpitalu ... Wie pan kapitan, wczoraj przywieziono jednego staruszka... Pan kapitan go zna, prawda?

 

—  Jakiego staruszka?

 

—  On mówi, że pan kapitan go zna. On upadł wczoraj i potłukł się na trotuarze. To by jeszcze nic nie znaczyło, niczego sobie nie złamał. Ale okazało się, że od dwóch dni niczego nie jadł, siły wyczerpane. W szpitalu wpadł w gorączkę. Przez całą noc ciągle pana kapitana wołał.

 

—  Mnie?

 

—  No, taki To zwróciło moją uwagę. Ciągle „Angarowicź i „Angarowicz”. Nocowałem przy nim. Nieraz go się pytam: „Czego chcecie, ojcze, od Angarowicza? Ale on w gorączce niczego nie rozumie. Dopiero dziś rano trochę przyszedł do siebie. Woła mię i prosi na miły Bóg, żebym odszukał pana kapitana Angarowicza i prosił koniecznie przyjść do niego i to jak najprędzej. A że ja pana kapitana znam i właśnie miałem iść do miasta za innymi sprawunkami, więc mu to przyrzekłem.

 

—  Ale cóż to za starzec, który mię zna? Jak się nazywa?

 

—  Wczoraj nie można się było od niego niczego dowiedzieć, taki był osłabiony. Nawet jeść nie mógł, musieliśmy go nakarmić jak dziecko. Dopiero dziś rano powiedział, że się nazywa Hurter.

 

Nagłe uderzenie pioruna tuż obok nie byłoby tak przeraziło kapitana, jak wymienienie tego nazwiska śród takich okoliczności. Co znowu za zagadka? Hurter, bogacz krociowy, właściciel kilku fabryk  — dwa dni nie jadł? On ma być tym biednym starcem, który wczoraj upadł na trotuarze przed jego oczyma i dla którego on z litości dał reńskiego? Wicher myśli, obaw i podejrzeń, który już się był po trosze uspokoił, na nowo zahuczał i zawirował w jego głowie. Skinięciem ręki pożegnawszy usłużnego Wicka, kapitan puścił się pędem na plac Bernardyński, dopadł pierwszej stojącej tam dróżki i kazał się wieźć do szpitala powszechnego.

 

Hurter siedział w łóżku z poduszką podłożoną za plecami i przy pomocy siostry miłosierdzia jadł rosół, gdy kapitan wszedł do sali. Była to potężna, koścista, lecz bardzo wychudła postać w grubej szpitalnej koszuli i włóczkowym kaftaniku nadzianym po wierzchu. Twarz jego pofałdowana zmarszczkami jak wysuszone jabłko, okolona długą, strzępiastą siwą brodą, miała kolor starego pergaminu. Miał wygląd dziada kościelnego i kapitanowi zdało się nawet, że poczuł idącą od niego woń kościelnego kadzidła.

 

Zobaczywszy kapitana Hurter zatrząsł się cały i wypuścił łyżkę, którą, właśnie niósł do ust.

 

—  Ach!... Synku! Kapitanie! Jesteś przecie!  — przemówił drżącym, urywanym i jakimś rozbitym głosem.  —  Prosiłem Boga... przed śmiercią ... och! bo mi już niedługo, synku, o, niedługo! Ale siadaj! Siadaj tu, koło mnie, blisko! Masz krzesło? O, tak! Podaj mi rękę!

 

Kapitan milcząc, ze ściskającym się sercem wziął krzesło i usiadł u wezgłowia Hurtera. Podał mu rękę, którą staruszek przytulił do swych ust i oblał łzami. Kapitan starał się zapobiec temu; łzy starca piekły go jak krople rozpalonego ołowia.

 

—  Co robicie, ojcze? Dajcie spokój!  — zawołał, odwracając swą rękę od ust starca.

 

—  Nie, nie! Daj spokój!.. Zostaw, zostaw! ..  — szeptał Hurter.  — Ja, stary głupiec ... stary dureń ... winienem ci tę... satys... och, och... fakcję! Bóg mię karze... i słusznie! Za mą dumę... za mą przeklętą dumę... za zaślepienie! ..

 

Kapitan z żalem i współczuciem słuchał tych słów, chociaż wątek, przyczynowy związek ich był dla niego niezrozumiały. Nie przerywał jednak Hurterowi, który kończąc przy pomocy siostry miłosierdzia swe śniadanie, stękając się i zachodząc się od kaszlu, tak dalej mówił:

 

—  Głupim byłem, synku!.. Duma mię zaślepiła  —  och! Wiesz, kogo Bóg chce zgubić  —  kachu, kachu!.. Nie mogę! .. Nie pociągnę juz długo, a tyle miałbym ci do powiedzenia! .. Wiesz, czuję, że serce we mnie zamarło .. Nie umarło, żywe jeszcze, ale zamarło. Chciałoby roztajać .. . trzepie się, ale samo nie może... Głupiec, głupiec! Sam je zamroziłem, a teraz od tego ginę! ...

 

Przerwał mowę. Siostra skłoniła go zjeść resztę rosołu, który i tak już był zimny. Kapitan siedział bez myśli, mechanicznie tylko śledząc oczyma za tym, co się około niego działo.

 

—  A więc, com ci miał powiedzieć  —  rzekł znowu Hurter, zwracając ku niemu swe oczy bez blasku, głęboko zapadłe i prawie przykryte krzaczastymi brwiami.  — Dzięki ci, dzięki, żes przyszedł! Podaj mi rękę... nie bój się! .. Chcę ją tylko przyłożyć tu, do serca ... Wiem, wiem, że jesteś dobry, szlachetny człowiek! Dowiedziałem się, ale az po niewczasie! Dawniej, gdym miał majątek, gdym był ślepy, gdym serce swe mroził i otaczał pancerzem, wtenczas nie chciałem o tobie ani słyszeć, ani widzieć. Nienawidziłem cię z głębi duszy. Pogardzałem tobą ,.. Przekląłem Anielę, że za ciebie poszła. Och! Bóg mię pokarał. Spuścił na mnie dwie plagi, synku, jedną gorszą od drugiej. Odebrał mi majątek i otworzył mi oczy!..

 

Łkanie bez łez, wstrząsające całym jego ciałem, przerwało mu mowę. Potem nastąpił długi atak kaszlu, podczas którego siostra miłosierdzia z jednej, a kapitan z drugiej strony musieli podtrzymywać Hurtera. Potem kilka minut panowała cisza, zanim staruszek uspokoił się i przyszedł do siły na tyle, że mógł dalej gadać.

 

—  Przed czterema laty straciłem wszystko, com miał  —  ciągnął dalej Hurter.

 

—  Przed czterema laty!  —  krzyknął kapitan, niemogąc opanować swego wzruszenia, i rzucił się na krześle jak oparzony.

 

—  Tak, synku, przed czterema  —  potwierdził Hurter nie rozumiejąc jego wzruszenia.  — Długa to historia... Podeszli mię, oszukali ... niech im tego Bóg nie daruje. Pozostałem bez kawałka chleba ... Zrobili mię dziadem kościelnym ... Oj, przykro to, ale cóż, musiałem. Wtenczas wspomniałem o was, o Anieli i o tobie. Dowiedziałem się, żeś w Bośnii ... Napisałem do Anieli, wyjaśniłem jej swe położenie, prosząc o pomóc. Nie odpisała mi. Po roku napisałem drugi raz. Nie odpisała nic. Chorowałem... Straciłem służbę... Stary, niedołężny, komu się chce trzymać go! Musiałem żebrać. Wtenczas pomyślałem, że przecież... Boże mój, wszak ona moja siostrzenica! Wszak ją wychowałem, uposażyłem! Przecież mię nie wyrzuci za drzwi. O Anieli tak myślałem. I wybrałem się do was. Z Krakowa ... pieszo ... o żebranym chlebie ... o głodzie i chłodzie ... Och, synku! Czuję, że słusznie mię Pan Bóg karze za moje grzechy! Ależ bo i kara ciężka!

 

Kapitan siedział przy tych słowach jak na torturze. Każdy wyraz jak gwóźdź wbijał mu się w ciało. Każde stęknięcie starca jak śruba wykręcało mu staw. Każdy atak kaszlu palił go jak pochodnia. Starał się nie patrzyć na Hurtera, by się nie zdradzić przed nim, jak straszne przechodził męki. A stary wykaszlawszy się ciągnął dalej:

 

—  Nie odpisała mi! Zapomniała o mnie i nie chciała sobie przypomnieć. Może to i słusznie! Może mi się tak należało za to, żem o was zapomniał. Ale przecież powinnaby była ... Och, synku, nie daj Bóg ani tobie, ani jej kosztować tego, co przez te cztery lata było moją codzienną strawą!

 

Otarł ciężkie łzy,co mu się stoczyły z oczu i zabłądziły w głębokich zmarszczkach twarzy.

 

—  Ale ty ...ty mię nie odtrącisz, prawda? Dasz mi przytułek na resztę moich dni?  — zwrócił się Hurter drżącym głosem do kapitana.

 

—  Ależ ojcze!  —  krzyknął ten, biorąc obie jego ręce yv swe dłonie. —  Czyż mogliście o tym na chwilę wątpić? Wyzdrowiejcie tylko na tyle, byście się mogli stąd ruszyć ...

 

—  O, wyzdrowieję, wyzdrowieję!  —  rzekł pośpiesznie Hurter.  — Czuję, że Bóg cię do mnie posyła! Twoja obecność sama dodaje mi siły i zdrowia. Bóg zapłać ci, synku! Stokrotnie Bóg zapłać!

 

A potem melancholijnie ruszając głową dodał:

 

—  Ale jej się boję ... Anielci się boję. Pilnuj ją, synku! Dobrą była dziewczyną, rozumną, energiczną ... Ale ja, przeklęty, ja, nieszczęśliwy, zatrułem jej duszę! Wpoiłem w nią tę pychę, tę pogardę dla niższych, nędznych, upośledzonych. Ten strach przed niedostatkiem. Tę pogardę dla ubóstwa ... I boję się, synku, by ten chwast nie przygłuszył w jej duszy szlachetnych ziaren. Wszakżeż nie odpisała mi ani razu, gdym się jej przyznał, żem ubogi i w nędzy. Nie pocieszyła mię, nie wyciągnęła mi pomocnej ręki. To, synku, zły znak, bardzo zły! Tą bronią, którą jej wetknąłem w rękę, pobiła mię. Pilnuj jej, bo to broń bardzo niebezpieczna!

 

Kapitan, blady i zimny jak trup, patrzał na Hurtera trupimi oczyma, a potem wstał i zaczął się pośpiesznie żegnać ze staruszkiem. Czuł, że dłuższa jego obecność w tym miejscu, dłuższe słuchanie słów Hurtera przyprowadzi go do wściekłości, do pomieszania zmysłów i w strachu, jaki czują ludzie przed udarem apoplektycznym, starał się wyjść stąd precz, na wolne powietrze.

 

—  Już idziesz, synku?  — smutnie rzekł Hurter.  —  No, idź, idź! Wiem, masz zajęcia, masz obowiązki. Ale odwiedź mię, gdy będziesz miał czas! A potem, gdy wyzdrowieję, zaklinam cię na wszystkie świętości, synku, weź mię do siebie! Daj mi kącik w swym domu i kawałek chleba! Długo ci nie będę zawadzał. Tylko nie daj mi zginąć z głodu pod płotem!

 

—  A więc kłamała! I w tym punkcie kłamała!  —  wierciło w mózgu kapitana.  —  Otoczyła mię całą siecią kłamstwa. Boże, jak misternie grała swą rolę! Wydała mi się czysta, święta, niewinna. Byłbym głowę dał, że żadna zła myśl nigdy nie dotknęła jej duszy. A ona tymczasem . .. Przedłożyła mi fałszywe rachunki wiedząc, że we wzruszeniu pierwszej radości nie będę w stanie przeglądnąć ich dokładnie. Przedłożyła mi fałszywe listy dziadka pełne wdzięczności i sytej miłości, a na prawdziwe listy głodnego, znękanego starca nawet odpowiedzieć nie raczyła. Co to za natura? Co to za serce? Czy diablica, czy tylko komediantka?

 

A potem przypomniał sobie słowa Hurtera o zatruciu duszy Anieli dumą i wzgardą dla biednych i zaczął zastanawiać się chłodniej.

 

—  Wszak prawda! Wychowana w dostatku i zbytku, w ciasnych, średniowiecznych poglądach, z dala od rzeczywistego życia i jego walk, z dala od ludzi cierpiących i upośledzonych, skądże mogła nauczyć się współczucia dla nich? Nie przyzwyczajona do żadnej pożytecznej pracy, przez całą swą młodość przygotowywana była na to, by być lalką, ideałem, istotą nadziemską, bóstwem i zabawką mężczyzny, ale nie człowiekiem, nie obywatelem. Dano jej wychowanie religijne, to jest nauczono ją katechizmu, modlitw, praktyk religijnych, ale całym wychowaniem, całym życiem, ułożeniem, tradycją domową i szkolną zepsuto ją na zawsze, jej podstawy etyczne. A potem stało się to, co się stać musiało! ...

 

Wyszedłszy ze szpitala, kapitan skręcił w uliczkę prowadzącą na ulicę Piekarską, by najkrótszą drogą udać się do domu. Drżał na samą myśl, że wkrótce spotka się z żoną, będzie musiał mówić z nią, usłyszy nowe jej wykręty, nowe kłamstwa z nowymi dowodami i będzie musiał krok za krokiem rozrywać tę nędzną pajęczynę. Czuł niezmierne obrzydzenie do niej jak do kobiety spodlonej, niegodnej jego imienia. Jakżeż głęboko upadła w jego oczach w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin! Lucyfer, strącony ze szczytu niebios na dno piekieł, nie upadł głębiej. I to była Aniela, matka jego dzieci! To była kobieta, która nosiła jego imię i bez skrupułu nurzała je w błocie! Tak więc wyglądał ten jego honor, któremu życie jedynego przyjaciela przyniósł w ofierze!

 

Ulica była pusta. By uciec od szarpających go myśli, kapitan usiłował przypatrywać się najobojętnięjszym rzeczom dokoła. Czytał starannie napisy na szyldach, wyblakłe i spłukane deszczem. Liczył słupy w sztachetach, długo wpatrywał się w twarz gipsowego posążka madonny przed internatem Zmartwychwstańców, starając się w rysach tej gipsowej figury odnaleźć podobieństwo do rysów Anieli.

 

I potem naraz, bez żadnej widocznej przyczyny przyspieszył kroku, zaczął spieszyć, prawie biec ku swemu pomieszkaniu, jak gdyby tam szalał pożar i groził komuś śmiercią lub jak gdyby nad kimś tam zawisła jakaś straszna katastrofa, a on swym wczesnym przybyciem mógł ją odwrócić. I teraz dopiero, w tej chwili szalonej obawy, głupiego, głupiego niespokoju, szybkiego bicia serca, które potęgowało się w miarę, jak się zbliżał ku dobrze mu znanej zielonej kamienicy, poczuł, że mimo wszystkie cierpienia, mimo bezdennej podłości Anieli, mimo okropnej krzywdy, jaką mu wyrządziła, mimo niezmazanej hańby, jaką okryła jego imię, kocha ją wciąż, kocha tę piękną, wesołą, energiczną kobietę, te głębokie, czarujące oczy, różowe usta, połyskujące bogate włosy, tę gibką postać, ten głos, te ruchy... Ćo teraz zrobi, jak rozmota przeklęty kłębek, który go usidlał, o tym nie myślał. Czuł zbliżenie katastrofy, głuchy huk nadciągającego pioruna, ale nie wiedział, nie starał się odgadnąć, w kogo on uderzy.

 

Zbliżając się ku kamienicy, w której było jego pomieszkanie, kapitan zobaczył, jak ku tej samej kamienicy z przeciwnej strony, od ulicy Pańskiej, zbliżała sie dość oryginalna grupa złożona z pięciu młodych dziewcząt ubranych w suknie o krzyczących i nieharmonijnych kolorach, w kapeluszach z piórami, gałązkami sztucznych kwiatów i ogromnymi kokardami. Ruchy i wejrzenia tych dziewcząt na pierwszy rzut oka zdradzały ich rodzaj zajęcia. Idąc rzucały wyzywające spojrzenia na mężczyzn, śmiały się głośno i w ogóle starały się zwrócić na siebie uwagę przechodniów. Towarzyszył im jeden jedyny mężczyzna średnich lat, przysadkowaty, o wybitnie semickim typie twarzy, w zwykłym cywilnym ubiorze.

 

Dziewczęta idąc trotuarem biegały oczyma po kamienicach i wreszcie, zatrzymawszy się naprzeciwko pomieszkania kapitana, zgodnie pokazały palcami.

 

—  Tu! Tu! W tej zielonej kamienicy!

 

Męzczyzna o semickim typie twarzy, nie mówiąc niczego, puścił się iść w poprzek ulicy ku bramie wskazanej kamienicy, a za nim poszły też dziewczęta, chichocąc się i wysoko, z widoczną kokieterią podnosząc suknie. Kapitan zatrzymał się w bramie i ze zdziwieniem spoglądał na to niezwykłe towarzystwo. Męzczyzna idący przodem wszedł do sieni i tutaj dopiero ujrzał kapitana. Zatrzymał się i po chwilowym wahaniu, uchylając czapkę, przystąpił do niego.

 

—  Przepraszam pana kapitana  —  rzekł z tą uprzejmością właściwą kelnerom i rewizorom policyjnym — czy pan kapitan tutaj mieszka?

 

—  Tak jest.

 

—  A nie mógłby mi pan kapitan powiedzieć, czy nie mieszka tu jaka pani kapitanowa?

 

—  Rozumie się, że mieszkał Moja żona.

 

—  A co, nie mówiłem wam?  — rzekł triumfująco mężczyzna, zwracając się ku pannom, które stały u wejścia nie wchodząc do sieni. —  Przecieżem się patrzał do książki meldunkowej w policji! Żadna kapitanowa wdowa tutaj nie mieszka.

 

—  A wtenczas mieszkała!  —  rzekła rezolutnie jedna z panien, wyzywająco spoglądając na kapitana.

 

—  Zaraz bym ją poznała!  — rzekła druga.

 

—  I ja także! I ja także!  — zawtórowały inne.

 

—  Ale o cóż to chodzi?  — zapytał kapitan.

 

—  Ta to, proszę pana kapitana, jest taka rzecz  —  odpowiedział skrobiąc się w głowie mężczyzna o semickim typie twarzy.  — Ja jestem rewizor od policji Hirsch, a te panienki, to są takie panienki, wie pan kapitan ...

 

I mrugnął znacząco.

 

—  Nie wiem, panie Hirsch — odrzekł kapitan.

 

—  To są takie panienki, co im się przytrafiło nieszczęście ... Wie pan kapitan, one teraz prosto powróciły z dalekiego kraju. A wie pan kapitan skąd? Dwie z Aleksandrii, z tej, co w Egipcie, a trzy z Konstantynopola. I wie pan kapitan, jak się tam dostały? Opowiadają, że jakaś pani kapitanowa, młoda wdowa  —  nazwiska nie mogą sobie przypomnieć ... Więc ta kapitanowa przyjechała do Stryja, szukała służącej do Lwowa, ładnej, sprytnej dziewczyny, według możności sieroty, przyrzekając jej dobrą płacę. No, wie pan kapitan, takich dziewcząt w Stryju i w każdym naszym miasteczku można na furę nabrać. Zgłosiło ich się kilka. Wybrała jedną, która jej się najlepiej podobała, wzięła ją ze sobą do Lwowa. We Lwowie zajeżdża z nią do hotelu i powiada, że ona sama na razie jej nie potrzebuje, ale ją umieści u swej przyjaciółki. Ta przyjaciółka trzyma ją parę dni, nie daje jej nic robić, karmi ją  —  dziewczyna, biedna, prosi o robotę, a tą kobieta powiada, że sama jej także nie potrzebuje, ale właśnie jeden znajomy ze Stanisławowa prosił ją o przysłanie mu służącej. Dziewczyna nie ma pieniędzy na drogę. Ta jej daje parę reńskich na rękę i sama jedzie z nią do Stanisławowa. Tam ją spotyka ów znajomy wyglądający na zamożnego dziedzica, obiecuje dziewczynie złote góry i jedzie z nią dalej, do Kołomyi, do Czerniowiec, do Seretu. Dziewczyna głupia nie wie, co się z nią dzieje i dokąd jedzie, tylko się dziwi, że to tak długo trwa. Dziedzic wtyka jej w rękę paszport, który ma pokazać na rumuńskiej granicy, wiezie ją przez Rumunię, do Gałacu, wsadza na okręt, wiezie do Konstantynopola —  i sprzedaje ... wie patv kapitan, sprzedaje jak bydło! Sprzedaje do takiego zakładu, wie pan kapitan!... A których tam nie sprzeda, to w Gałacu u niego był skład, stamtąd już wiózł całymi partiami,  — więc których tam nie sprzeda, te wiezie do Smyrny, do Aleksandrii albo wysyła jeszcze dalej, do Bombaju i Bóg wie dokąd.

 

—  Ależ to okropna historia!  — rzekł Hirsch, potakująco kiwając głową.  — Do uwierzenia nie podobne, a prawdziwe! Wie pan kapitan, myśmy także z początku wierzyć nie chcieli. Już przed dwoma laty pisali w gazetach, że w Konstantynopolu i w innych miastach w Turcji odbywają się potajemne targi na dziewczęta i że tam najwięcej naszych galicyjskich dziewcząt sprzedają. Wie pan kapitan, jak to gazeciarze piszą ... Może tam w tym i jest jakieś ziarno prawdy, ale jak to gazeciarz dostanie w swe ręce, to zaraz tyle nakłamie, nablaguje, żeby tej odrobiny prawdy jej rodzony ojciec nie poznał. A policja czyta to i myśli sobie: jakby to była prawda, to by był ktoś pokrzywdzony, ktoś by się upomniał, uskarżył, no i wtenczas moglibyśmy się wziąć do śledzenia tej sprawy. Ale tak, wie kapitan, wo kein Kläger, da ist auch kein Richter, gazety sobie piszą, a my milczymy. Potem i gazety przestały pisać, znalazły sobie coś nowego do pisania, a my nic.

 

W sieni kamienicy było chłodno, przeciąg. Rewizor Hirsch, oczywiście, czując się zaszczycony tym, że kapitan raczy z nim rozmawiać i słucha go tak łaskawie, rozpuścił wodze swej wymowie i z bontonią właściwą swej godności malował szeroko cały przebieg i stan tej zadziwiającej historii. Dziewczęta tymczasem stały na trotuarze przed bramą i zaczęły już niecierpliwić się, nie wiedząc, co mają robić, i czekając, oczywiście, co im powie rewizor.

 

—  Wie pan co  — przerwał kapitan nieskończony potok jego wymowy  —  zaciekawiła mię bardzo ta historia. Przypominam sobie, że przed kilkoma laty mieszkała tutaj rzeczywiście jedna wdowa po kapitanie. Może panu pomogę do jej wyszukania.

 

—  O, bardzo byłbym panu kapitanowi wdzięcznym!  —  rzekł rewizor, kłaniając się nisko i przymilając się kapitanowi.

 

—  Chciałbym przede wszystkim wysłuchać do końca pańskiego opowiadania. Zaprosiłbym pana do siebie, ale u mnie dziecię chore.

 

—  O nie, nie! — zawołał pospiesznie rewizor. — Nie chcę wcale robić państwu kłopotu.

 

—  Może by lepiej było tak zrobić? Odeślij pan te panienki ... Gdzie one mieszkają?

 

—  W hotelu, u Hekera.

 

—  Więc niech idą do hotelu. Gdy wynajdziemy ową zbrodniaczkę, to każesz je pan zawołać, by stanęły do oczu. Dobrze?

 

—  Sądzę, że tak będzie najlepiej! — rzekł rewizor, rad, że zyskał nagle sojusznika w takiej figurze jak kapitan i dziwiąc się zarazem, że ten nieznajomy mu kapitan tak jakoś gorąco bierze tę sprawę do serca i ni stąd ni z owąd ofiaruje mu swą pomoc. I zwracając się do dziewcząt, rzekł zmienionym, surowym i rozkazującym tonem:

 

—  Proszę iść do hotelu i czekać na mnie! Ja tam niedługo przyjdę!

 

Dziewczęta poszły, rozmawiając głośno między sobą, śmiejąc się i często oglądając się poza siebie.

 

—  A my — rzekł kapitan po ich odejściu do rewizora  —  możebyśmy wstąpili gdzie w pobliżu do restauracji? Pan już po obiedzie?

 

—  O nie! Gdzie tam przy naszej służbie myśleć tak prędko o obiedzie!

 

—  Dobrze! Ja także czuję głód. Zjemy razem obiad i pomówimy.

 

Rewizor coraz więcej zaczął nabierać podejrzenia, lecz nie dawał niczego po sobie poznać, tym bardziej że uśmiechała mu się nadzieja dobrego obiadu w towarzystwie kapitana. Wstąpili do hotelu Warszawskiego. Kapitan zażądał osobnego pokoiku, zamówił obiad i butelkę wina i siadając obok Hirscha, który nieco zażenowany siedział tylko na połowie krzesła, rzekł jak najswobodniejszym tonem.

 

—  A, zapomniałem się panu przedstawić! Jestem kapitan Angarowicz. Przed kilkoma dniami wróciłem z Bośnii. Widziałem, żeś pan jakoś podejrzliwie poglądał na mnie, gdym obiecał być panu pomocnym w wykryciu owej zbrodniaczki.

 

—  Ależ, panie kapitanie!  —  krzyknął Hirsch, zrywając się z krzesła jak oparzony.  —  Skądże znowu ...

 

—  Siedź pan!  — rzekł kapitan, biorąc go za ramię i wciskając w kresło. — Nie masz się pan czego żenować. Wszakże to pańskie rzemiosło  —  podejrzewać, domyślać się tajnego związku. Nie myślę brać panu tego za złe, bynajmniej! Ale jedźmy naprzód!  — dodał, gdy kelner przyniósł rosół i ponalewał talerze.

 

Na kilka minut rozmowa była przerwana. Słychać było tylko brzęk łyżek o talerze i chlupanie płynu. Rewizor jadł zawzięcie, chcąc zamaskować swe wewnętrzne zakłopotanie w tej niezwykłej sytuacji.

 

—  Wszystko panu wytłumaczę  —  rzekł kapitan wypróżniwszy talerz.  — Jest w tym rzeczywiście pewien związek, jest coś takiego, co mnie zmusza dołożyć wszystkich sił do wykrycia tej kobiety. Ale dokończ pan naprzód swoje opowiadanie!

 

Niestety rewizor był już teraz daleko mniej gadatliwy niż poprzednio.

 

—  Moje opowiadanie? — zapytał z udanym zdziwieniem.  — Co ja panu kapitanowi mam więcej do opowiedzenia?

 

—  No, o tej... kobiecie. Jak ona się nazywała?

 

—  Ba, gdybyśmy to wiedzieli!  —  zawołał rewizor. Już by była w naszych rękach. Te głupie kozy albo wcale się nie pytały o jej nazwisko  —  kapitanowa, to kapitanowa!  —  albo jeżeli która wiedziała, to zapomniała.

 

—  A skądżeż wiedzą o jej pomieszkaniu?

 

—  Niektóre  —  właśnie te, które tutaj przychodziły, —  przypomniały sobie, że po przybyciu do Lwowa kapitanowa zawiozła je do swego pomieszkania na Piekarskiej. Tyle tylko wiedziały, nawet numeru domu nie pamiętały i dopiero trzeba je było prowadzić na miejsce, by poznały kamienicę.

 

—  No, a miała ta kapitanowa dzieci?

 

—  Zdaje się, że nie. Przynajmniej żadna z nich sobie tego nie przypomina.

 

Kapitan odetchnął trochę lżej.

 

—  No, i dużo dziewcząt w taki sposób zwerbowała?

 

—  A któż to może wiedzieć. Bywała po wszystkich miasteczkach, a gdzie sama nie była, tam była jej towarzyszka. Dotychczas wróciło ich z Turcji siedemnaście, ale powiadają, że tam ich pozostało daleko więcej. Którą kupił bogaty Turek i zamknął u siebie, ta przepadła. A i z takich domów... wie pan kapitan... bardzo trudno im się wydobyć. Te, co powróciły, musiały ogromne trudności przezwyciężyć. Dopiero przez naszą ambasadę uzyskały możność powrotu.

 

—  Ależ to okropne!  —  rzekł kapitan jak gdyby sam do siebie. — Wyrwane ze swych rodzin, z koła znajomych, z ojczystego kraju, rzucone w bezdenne błoto zepsucia, skazane na wieczną niewolę, na zapomnienie, śmierć przedwczesną lub stokroć gorszą od niej nędzę na obczyźnie! Wszakże tu można oszaleć na samą myśl o podobnym położeniu! I ta bestia-kobieta brała za to pieniądze!

 

—  Ambasada zbadała tę sprawę, o ile mogła  —  opowiadał dalej Hirsch. — Turcy płacili za ładne, młode i niewinne dziewczęta nawet po sto dukatów. Za inne mniej, jak do ugody.

 

—  No, ale tego, który je sprzedawał, tego agenta . ..

 

—  O, tego już mamy!  —  z dumą rzekł rewizor.  —  Przed kilkoma dniami aresztowano go w Budapeszcie. Dziś lub jutro będzie tu przywieziony. Od policji budapesztyńskiej jest relacja, że przy nim znaleziono dużo papierów, rachunrów, kwitów i cały długi spis jego pomocników i pomocniczek. To, panie, będzie dla nas robota! To będzie polowanie po całym kraju!

 

Kapitan wzdrygnął się z obrzydzenia, widząc na twarzy tego człowieka przebłysk jakiejś zwierzęcej radości, radości wilka, który widzi ścieśnione w ogrodzeniu stado owiec i czuje, że może rwać i dusić i gryźć, i żadna z nich ani ujść, ani oporu stawić mu nie może.

 

—  Rozumiem pańską radość  —  rzekł  —  chociaż mnie się zdaje, że byłoby więcej powodu do radości, gdybyście panowie byli dawniej trochę czujniejsi i nie dali sobie sprzed nosa wywieźć i utopić niewinnych ofiar.

 

—  Czy to moja rzecz?  —  zapyta! całkiem rozsądnie Hirsch, biorąc się do przyniesionej pieczeni.  —  Panie kapitanie, czy ja tu mam do rozkazu? My, rewizorowie, komisarze, jesteśmy jak psy: pokażą nam zwierza, spuszczą ze smyczy  —  naszym obowiązkiem jest złapać go. A reszta nie do nas należy, lecz do tych, którzy kierują polowaniem. My i bez tego mamy dużo roboty  —  oj, tyle roboty, tyle biegania, że człowiek ledwie dycha. Ot, wczoraj wieczór! Czy uwierzy pan kapitan, że tu w samym Lwowie, w środku miasta przez kilka lat działo się coś bardzo podobnego do tych historii z handlem dziewcząt? I nikt o tym nie wiedział!

 

—  A co takiego? — zapytał kapitan.

 

—  Mieszkała tu koło Dominikanów niejaka pani Julia Szablińska, wydawała się za wdowę, ale właściwie rozwódka. Kobieta młoda jeszcze, przyzwoita, zawsze gustownie ubrana, wykształcona, bywała w towarzystwach. Od lat kilku trzymała za koncesją rządową pensjonat prywatny dla dziewcząt, które ukończyły szkołę wydziałową. Miała je przygotowywać do matury czy coś podobnego. I przedstaw pan sobie, przed kilkoma dniami dowiaduje się policja, że ten pensjonat jest właściwie — domem najokrutniejszego zepsucia. Tylko arystokracja, bogacze, wyżsi oficerowie bywają tam dopuszczani, ale co się tam dzieje w tym zamkniętym towarzystwie, to przechodzi wszelkie wyobrażenie ludzkie.

 

Każde słowo tego opowiadania było jak gdyby nóż wrażony w serce kapitana i obrócony w krwawiącej się ranie. Oblany zimnym potem, ledwie dysząc jak na torturach, on ledwie mógł utrzymać się w krześle i bladymi ustami zaledwie wyrzekł:

 

—  No?

 

—  Ja tylko na ten przykład mówię!  — gadał dalej Hirsch zjadłszy pieczeń, przyniesioną dla obu, i popijając wino, które oczywiście coraz bardziej rozwiązywało mu język.  —  Wszakżeż niepodobna przypuścić, żeby ani jeden z panów należących do naszej wyższej władzy dawno nie wiedział o tym. Sami tam chodzili! Po mieście głośno wyszeptują imiona bardzo wysokich ryb. A przecież było cicho. Dopiero gdy kilka dziewcząt z tego pensjonatu znalazło się w szpitalu, gdy z rozmaitych stron dały się słyszeć głosy rozpaczliwe, policja ruszyła się. Wczoraj aresztowaliśmy tę panią i cały jej pensjonat. Panie, co tam było z początku krzyku i oburzenia i omdlewania i komedii! Aj-aj! A rozmaitych papierków, kwitów,  listów ile zabrano! Tam to można będzie powyczytywać ładne rzeczy! Ale, ale tego na świat nie puszczą. Są tam już tacy, którzy się postarają, żeby to tylko wyszło na jaw, co im jest na rękę.

 

—  Boże! Boże! — szeptał kapitan czując, że coś okropnego ściska go za gardło, dusi mu pierś. Hirsch wziął to za zachętę do dalszych wypowiedzeń i, wypiwszy pół flaszki wina, ciągnął dalej teraz już całkiem swobodnym, niekiedy wprost doktoralnym tonem:

 

—  A po co ja to mówię, panie kapitanie? Po to, żebyś pan rozumiał politykę. Bo to nie polityka, jak drzewo kwitnie, wziąć i pozbijać kwiat, albo potem pozbijać zielone zawiązki owoców. Ale przeczekać, aż gruszki dojrzeją, a potem potrząść drzewem i widzieć, jak to wszystko spada już gotowe, ładne, soczyste  —  to jest radość! To zasługa! A u nas, proszę pana kapitana, inaczej nawet nie można. Wszakżeż zbrodniarz, dopóki zbrodni nie popełni, nie jest zbrodniarzem. Cóż by mnie za to było, jeżelibym ja tego agenta przyłapał na przykład w chwili, gdy on jechał z dziewczyną ze Stanisławowa do Czerniowiec?

 

—  Uratowałbyś pan dziewczynę! — rzekł kapitan.

 

—  E, dziewczynę! Co dziewczynę! Dziewczynie jedna droga!  —  cynicznie śmiejąc się mówił Hirsch. — Ja bym ją dziś odebrał od jednego agenta, a ona by jutro i bez niego puściła się na psy. I to jeszcze kwestia, czy uratowałbym ją od niego. On by mi powiedział, że ją najął do służby, dziewczyna by potwierdziła, i jakiż ja mam sposób dowieść mu, że to nieprawda? Jeszcze by mię samego oskarżył, a dość dwóch  —  trzech takich wypadków i biedny rewizor jest pozbawiony chleba. Teraz to co innego! Teraz my mamy w ręku ślady, świadectwa, zeznania, listy, teraz idziemy na pewniaka, wiemy, czego szukać i kogo ciągnąć. Teraz ja mogę pójść i zrobić na przykład u pana kapitana rewizję domową i pan nie śmiesz nic na to powiedzieć!

 

Kapitan zerwał się jak ukropem poparzony.

 

—  U mnie? Czyś się pan wściekł? U mnie?

 

—  Cha, cha, cha, cha! — śmiał się głośno Hirsch, któremu wino zupełnie rozwiązało język.  —  Jak się pan przestraszył! Cha, cha, cha! No, nie bój się pan, ja tylko na żart tak powiedziałem. To tylko tak, zum Beispiel.

 

Kapitan pomaleńku, smakując, po kropelce pił wino ze swej szklanki, by udać spokojnego i zamaskować śmiertelną bladość, którą czuł rozlaną po swej twarzy. Hirsch małymi, błyszczącymi swymi oczkami wpatrywał się w niego, a na wpół pijany, na wpół chytry uśmiech igrał na jego twarzy, rozszerzając nieco grube i mięsiste usta i ukazując za nimi białe, potężne zęby, jak gdyby gotowe do szarpania żywego mięsa.

 

—  Więc pan kapitan przez całych pięć lat służył w Bośnii?  —  zapytał nagle Hirsch.

 

—  Tak jest.

 

—  Przypominam sobie trochę pana kapitana jeszcze z dawniejszych czasów, jak porucznika. Byłem wtenczas kelnerem w kawiarni na Ormiańskiej, wie pan kapitan?

 

—  Jakoś sobie nie przypominam — odrzekł kapitan udając, że ogromnie pilnie szuka w swej pamięci owej kawiarni i owego kelnera.

 

—  O tak! Pan Angarowicz! Pamiętam bardzo dobrze!  Wszyscy oficerowie mówili o panu ... i o pańskiej żonie, że taka młoda, ładna, że tak pana kocha ...

 

—  Panie Hirsch!  — zawołał urażony kapitan.  —  Bądź pan łaskaw te wspomnienie schować dla siebie!

 

—  Ach, jakiż to pan kapitan jest! — pochwycił Hirsch, nie wychodząc ze swego szczęśliwego usposobienia.  —  Przecież nie powiedziałem niczego złego. Uchowaj mię Boże! ja się tylko dziwię, jak pan kapitan mógł tak długi czas w Bośnii wytrzymać bez żony.

 

—  No cóż, służba, obowiązek!  —  rzekł od niechcenia kapitan.

 

—  O tak! Wiem, że pan kapitan zawsze pilnuje swego obowiązku. Ale za taką ofiarę powinniby panu dać złoty krzyz zasługi! Ha, ha, ha! Tego nie każdy potrafi! Zostawić młodą żonę przez pięć lat słomianą wdową!.. To ostatnie słowo, wyrzeczone bez żadnego głębszego zamiaru, raptem mignęło w głowie Hirscha jak iskra elektryczna i oświetliło takie szeregi wrażeń, ukazało takie związki faktów, które on przedtem wprawdzie niejasno podejrzewał, ale które teraz jego policyjny umysł zobaczył jasno jak na dłoni. Milczał kilka minut, kombinując w duszy wszystko, co dotychczas widział i słyszał. Im dłużej myślał, tym większą radością rozjaśniało się jego oblicze. Rzucał się na krześle, czynił gwałtowne poruszenia, jak gdyby nagle cała skóra zaczęła go swędzić, i cała jego postać wyrażała takie radosne przemienienia, że kapitan przypatrywał się mu ze zdziwieniem i odrazą.

 

—  Co panu takiego?  —  zapytał wreszcie.

 

—  Ach, nici To tylko tak! To u mnie czasem tak bywa  —  odpowiedział radośnie Hirsch, mruganiem oczu i tajemniczą miną dając do zrozumienia, że chowa w duszy jakiś wielki sekret i musi używać największych wysiłków nad sobą, by go nie zdradzić. Lecz naraz, przychylając swą twarz podobną do twarzy greckiego satyra blisko do twarzy kapitana i poufnie mrugając oczyma, zapytał prawie szeptem:

 

—  A proszę pana kapitana, czy pan kapitan rzeczywiście tam mieszka, w tej kamienicy na Piekarskiej?

 

—  No, tak!  — rzekł kapitan, mimowoli odchylając głowę.

 

—  A na którym piętrze?

 

—  Na pierwszym.

 

—  I dziecko u pana kapitana rzeczywiście chore?

 

—  Nie wiem. Gdym wychodził, było mu trochę niedobrze. Może już wyzdrowiało.

 

Jakieś nieprzyjemne uczucie obrzydzenia przed sobą samym przeszło przez duszę kapitana przy tym kłamstwie. Czuł jednak, że odrazu cofnąć się nie podobna i że ten przeklęty, na pół pijany żyd z pokornego i zaambarasowanego żydka zaczyna przechodzić w rolę niebezpiecznego przeciwnika, przed którym trzeba się mieć na baczności.

 

Hirsch uśmiechał się na pół dobrodusznie, na pół złośliwie, tym oryginalnym żydowskim uśmiechem, który tak umie dopiec do dna duszy, gorzej niż najgwałtowniejsza obraza.

 

—  O, pewnie już wyzdrowiało! Całkiem wyzdrowiało i poszło do szkoły! He, he, he!

 

Kapitan aż zębami zgrzytnął i gwałtownie ścisnął w pięściach poręcz krzesła siląc się, by się nie rzucić na tego obrzydliwca i nie zgruchotać mu czaszki.

 

—  Panie!  — warknął tylko zadychając się ze złości.

 

—  Nic, nici  —  uspokajał go Hirsch.  —  Ja przecież niczego złego... Ja przecież rozumiem! O, wszystko, wszystko rozumiem!

 

—  Co pan rozumiesz?

 

—  To już moja rzecz. Wie pan kapitan, co? Ja panu coś powiem.

 

I Hirsch położył rękę na plecach kapitana, a w ciągu dalszego gadania zaczął go nawet protekcyjnie klepać po ramieniu. Niestety, treść tego gadania była taka, że kapitan juz nie mógł wstać, chwycić krzesło lub też wyłamać nogę od stoła i jednym zamachem położyć kres uśmiechom, gadaniu i planom Hirscha.

 

—  Ja wiem, pan kapitan jest dobry człowiek, służbowy człowiek, honorowy człowiek! Jednym słowem, szlachetny człowiek. Pan kapitan dla mnie był uprzejmy. Ja dlatego chcę panu kapitanowi coś powiedzieć.

 

I nachylając się do ucha kapitana, szeptał:

 

—  Niech pan kapitan zaraz idzie do domu! Niech pan kapitan dobrze przeszuka wszystkie szufladki, szafki, pudełka i komodki pani kapitanowej. I niech pan kapitan powybiera wszystkie papiery, listy, bilety wizytowe  — ale to wszystko! Chyba metryki i świadectwa urzędowe niech zostaną. A tamto wszystko niech pan kapitan zawinie w starą gazetę, zaniesie do kuchni i rzuci w ogień. Ale to zaraz!

 

Kapitan siedziął jak ogłuszony.

 

Co to znaczy? Czego pan chce?  —  zapytał jak przez sen.

 

Hirsch ciągle klepał go po ramieniu.

 

—  No, przecież’ pan kapitan mądry człowiek? Co panu długo gadać? Przecież pan wie, że ja jestem rewizorem policji i umiem troszeczkę myśleć. A tu przecież wielkiej mądrości nie potrzeba, żeby zmiarkować, że ta wdowa kapitałowa, trudniąca się werbowaniem dziewcząt, to jest pańska żona. A kto wie, czy ta pani Szablińska, którąśmy wczoraj aresztowali, nie była jej wspólnicą? To bardzo być może, a komisarze, którzy przebierają papiery tej pani, musieli już to i beze mnie wynaleźć. Niech że się pan kapitan spieszy. A ja idę na policję i postarąm się  —  z uprzejmości dla pana kapitana, który pewnie w tej całej brzydkiej historii jest zupełnie niewinny, —  postaram się zrobić tak, że rewizja przyjdzie do państwa dopiero gdzieś wieczór lub jutro rano. A więc kłaniam się panu kapitanowi!

 

I nie czekając odpowiedzi kapitana, Hirsch wziął kapelusz i pędem wybiegi z pokoju.

 

Kapitan kilkanaście minut siedział jak skamieniały, bez myśli, bez wrażeń. Czuł głucho, że teraz wszystko się skończyło, że nie ma gdzie iść dalej, że cel i interes życia zostały zniszczone i przed nim zieje bezdenna, niczym nie zapełniona próżnia. Czuł, że to, o czym nawet pomyślećby się wzdrygnął —  ogromna, niczym niezmyta, wiekuista hańba — spadła na niego i rozgniotła go na miazgę swym ciężarem. Doznawał takiego uczucia, jak gdyby był ziarnem, wirującym w szalonych obrotach w gardzieli kamienia młyńskiego i naraz dostającym się pod ów kamień i momentalnie rozpryskującym się w tysiączne cząstki, na pyłek, na mąkę, a każdy z tych pyłków przez jeden moment czuje jeszcze niezmierny ból spowodowany gwałtownym wyparciem go z naturalnego związku.

 

Naraz zerwał się ze swego osłupienia. Szalona trwoga opanowała go. Jedno jedyne słowo trzymało w swych szponach całą jego istotę, szarpało ją, rzucało w dreszcz i gorączkę.

 

—  Policja!

 

Zadzwonił, zapłacił i puścił się biec do domu. Miał tylko kilkanaście kroków, a przecież zdawało mu się, że w tych właśnie kilku minutach może tam bez niego stać się coś okropnego. Może przyjść policja, zastać stosy obrzydliwych papierów  —  to było dla niego teraz szczytem okropności. Jaki będzie skutek tego faktu, o tym nie myślał. Sam moment wkroczenia policji do jego pomieszkania, w którym wczorąj jeszcze znajdował się jego raj domowy, sam cel tych odwiedzin wydawał mu się piekłem, męczarnią przechodzącą siły ludzkie. Trzeba się godnie przygotować na ten moment! Trzeba zrobić, co się da!

 

I dobywając ostatnich sił, kapitan wbiegł po schodach na pierwsze piętro, szybko otworzył drzwi i wszedł do przedpokoju, a nie zastawszy tam nikogo,  również szybko, zupełnie z takim samym nerwowym pośpiechem, jak w dzień swego powrotu z Bośni i, otworzył drugie drzwi i wszedł do salonu.

 

XII

 

W salonie zastał Anielę. Stała przy stoliku, oparta o tenże lewą ręką, z oczyma wlepionymi w drzwi. Oboje spojrzeli po sobie  —  i równocześnie mimowolny okrzyk zdziwienia wyrwał się z ust obojga. Nie poznali się wzajemnie. Obojgu się zdało, że od wczorajszego popołudnia, od chwili ich ostatniego widzenia się upłynęły lat dziesiątki, że stoją naprzeciw sobie nie żywi ludzie, lecz jakieś mary, słabo przypominające dawno minioną piękną i szczęśliwą przeszłość.

 

Patrzał i na siebie milcząc, jak zaklęci. Każde kręciło się w kółku swych własnych spostrzeżeń i myśli, każde męczyło się swym własnym cierpieniem, nie czując potrzeby ani ochoty dzielenia się nimi z drugim.

 

—  Czy to ta sama Aniela  —  myślał  kapitan — którą wczoraj zostawiłem kwitnącą zdrowiem i świeżością, żywą, energiczną, z błyszczącymi oczyma? Czy to ta sama złamana, zwiędła i niby z krzyża zdjęta kobieta, którą tu widzę przed sobą? Twarz jej postarzała się o lat dziesięć, na skroniach zarysowały się zmarszczki, włosy straciły swój blask, oczy jak szklane. Czy czary, jakie wczoraj i przedwczoraj zaścielały mi oczy, nie pozwalały widzieć tej ruiny, czy też noc jedna, doba jedna zdolna była sprowadzić taką ogromną zmianę? Lecz cóż mogło ją spowodować?

 

—  On posiwiał zupełnie!  —  z przerażeniem myslała Aniela.  —  Twarz jego pożółkła, oczy zapadły się głęboko, powieki czerwone. Oczywiście nie spał cała noc. Oczywiście wie o wszystkim. Oczywiście wszystko stracone. No, dla mnie już żadnej niespodzianki nie ma, ale on biedny! Ileż on musiał przecierpieć!

 

Kapitan wciąż jeszcze stał jak wryty u drzwi salonu, nie mogąc się odważyć zbliżyć się ku żonie. Ona również nie mogła ruszyć się z miejsca. Wreszcie kapitan wydobył z kieszeni kwit otrzymany w kancelarii komendy generalnej na swe podanie o odstawkę i rozwinąwszy go, milcząc zbliżył się do stołu i położył go przed Anielą. Ona spojrzała na tę ćwiartkę papieru uważnie, a następnie, uśmiechnąwszy się smutnie, kiwnęła głową.

 

Kapitan milcząc zdjął płaszcz i rzucił go na sofę, odpasał szablę, a następnie, wyszedłszy do przedpokoju, wniósł stamtąd swą ciężką walizę podróżną, której dotychczas nie rozpakowywał. Położywszy ją na podłodze w pobliżu pieca kaflowego, przykląkł koło niej, znalazł w kieszeni kluczyk i począł zwolna odpinać rzemienie i odmykać zamki.

 

Aniela milcząc, jak zaczarowana, bez ruchu przypatrywała się jego robocie. Otworzywszy walizę, kapitan nagle przypomniał sobie coś i nie wstając z podłogi, w klęczącej postawie i pochylony nad walizą, obrócił głowę i rzekł do żony obojętnym głosem:

 

—  A masz tam jakie papiery?

 

—  Jakie?  —  zapytała ledwie dosłyszalnie Aniela.

 

—  A no, jakie listy od twoich agentów, kwity, rachunki, w ogóle cokolwiek, by cię kompromitować mogło.

 

—  Nie mam niczego.

 

—  Przypomnij sobie dobrze! — mówił kapitan nie podnosząc głosu.  — A jeżeli co takiego masz, to spal. Każdej chwili możemy tu mieć rewizję policyjną.

 

—  Nie mam żadnych takich papierów  —  odpowiedziała Aniela tak samo obojętnie, jak gdyby dawno była przygotowana na tę ewentualność.

 

Widząc, że on zaczyna szukać czegoś w swej walizie i nie myśli ciągnąć dalej rozmowy, usiadła na krześle obrócona twarzą ku niemu i pilnie śledziła za każdym jego ruchem.

 

Poszukawszy kilka minut w walizie, kapitan wydobył z niej niewielki, piękny, w słoniową kość oprawiony rewolwer, dar honorowy od kolegów dany mu na odchodnym z Bośnii. Na rączce widać było wyryty napis: ,,Zum Andenken“. Lufka była misternie cyzelowana, pokryta bogatym ornamentem w stylu bośniackich wyrobów ludowych. Kapitan położył to cacko obok siebie na podłodze, a następnie, poszukawszy jeszcze chwilę w bocznych torebkach walizy, wydobył z niej pudełko patronów dobranych do tego rewolweru. Znalazłszy to, czego mu było trzeba, kapitan nie spiesząc się poskładał znowu w walizie wszystko w dawnym porządku, zamknął ją, pozapinał rzemieniami i wyniósł do przedpokoju. Powróciwszy wziął rewolwer i pudełko, położył na stole, a następnie, zwracąjąc się do Anieli z wyrazem chłodnej obojętności a nawet nienawiści, rzekł:

 

—  A teraz proszę cię, wyjdź stąd!

 

Aniela, która dopiero teraz zrozumiała jego postanowienie, nie ruszając się z miejsca zapytała:

 

—  Co chcesz robić?

 

—  Co cię to obchodzi? Idź do dzieci.

 

—  A może mnie to także obchodzi?  —  odrzekła Aniela łagodnym, nieśmiałym głosem.

 

—  Nie ma cię co obchodzić  —  ponuro odparł kapitan, rozciskając cynową powłokę pudełka i wyjmując patrony.

 

—  Wszakżem twoja żona!  —  jeszcze nieśmielej rzekła Aniela.  — A więc mam prawo wiedzieć ...

 

—  Nie masz prawa, nędznico! — wrzasnął nagle kapitan, rzucając się ku niej z pięściami. — Nie masz żadnego prawa, ty jędzo, któraś podkopała i zniszczyła moje życie, mój honor, całą przyszłość mych dzieci! Idź stąd precz! Idź i nie kuś mnie!

 

Splunął i odwrócił się od niej. Drżał cały. Nagły wybuch bólu i rozpaczy rozwiał cały jego udany spokój, rozsadził tę lodową skorupę, którą chciał otoczyć swe serce, by nie zadrgało przed spełnieniem ostatniego, stanowczego czynu. Padł na krzesło, odwrócony od niej plecami i zakrył twarz rękoma. Łzy trysnęły mu z oczu. Ciężkie szlochanie wstrząsało całym jego korpusem.

 

Aniela tymczasem cicho jak duch wstała z krzesła, wzięła rewolwer i patrony i na palcach wyszła do sąsiedniego pokoju. Kapitan siedział jeszcze wciąż w tej samej postawie, kiedy usłyszał zbliżające się drobne kroki, kiedy miękkie, delikatne rączki dziecięce z obu stron ujęły jego ręce, a śliczne, niewinne twarzyczki dziecięce, przechylając się, usiłowały zaglądnąć mu w oczy. Kapitan zerwał się i z wyrazem najwyższej nienawiści zwrócił się ku Anieli, która stała na swym dawnym miejscu.

 

—  Kobieto! Szatanie! Bądź stokroć przeklęta za to, ześ mi w ostatnich chwilach mego życia nie oszczędziła jeszcze tej boleści! O, mądraś, przemyślna! Żeby ani jeden nerw nie został nierozszarpany, ani jeden muskuł nie przepalony ogpiem piekielnym! Starym mistrzom tortury do ciebie by isć w naukę. Niech ci Bóg tego nigdy nie odpuści, tak jak ja ci nie odpuszczę w ostatniej godzinie!

 

Aniela milczała, stała jak posąg kamienny. Tylko Gęsia, słysząc takie okropne słowa, których znaczenia nie rozumiała, i widząc ojca w tak strasznym wzburzeniu, odstąpiła od niego i przybiegłszy ku matce i tuląc się do niej, zaczęła na głos płakać. Mieczek stał zdziwiony, wciąż jeszcze trzymając ojca za rękę.

 

—  Tatku! Co ty gadasz? Po co nas straszysz?  —  rzekł on, zastępując mu drogę i szarpiąc go za rękę.

 

Kapitan spojrzał na tę drobną istotę i niezmierna tęsknota ogarnęła jego duszę. Pochwyciwszy Mieczka w swe objęcia, podniósł go i zalewając się łzami zaczął obsypywać pocałunkami jego głowę, twarz i szyję.

 

—  Dzieci moje! Biedne moje dzieci!  —  stękał on.  — Co to z wami będzie! Co ... z wami ... będzie, gdy mnie nie stanie?

 

—  Czy znowu chcesz nas porzucić?  —  zapytał Mieczek.

 

W tej chwili Aniela rzuciła się do nóg męża. Padłszy na kolana i pochyliwszy się twarzą ku ziemi, objęła jego nogi ramionami i z głębi swej rozpaczy zawołała:

 

—  Antosiu!

 

Głos jej brzmiał jak gdyby z jakiejś wielkiej głębi, wydał się kapitanowi czymś tak obcym i dalekim ... Jeżeli Aniela spekulowała na to, ze skuteczny szturm przypuści ni jego serce rozrzewnione widokiem dzieci, to się grubo omyliła. Kapitan względem niej pozostał niewzruszony.

 

—  Idź precz  —  rzekł krótko. — Nie rób komedii!

 

Aniela nie wstawiała.

 

—  Antosiu! Na miłość tych dzieci, które chcesz osierocić, wysłuchaj mnie! Wiem, że zasługuję na potępienie, że będę potępiona: Ale ja nie chcę się usprawiedliwiać. Chcę tylko, byś mnie zrozumiał. Wszakżeś mię kochał, Antosiu!

 

—  tak! — z goryczą rzekł kapitan.  —  I na tę moją gorącą, ślepą miłość ufając, zdradziłaś mnie!

 

Nie! Klnę się na Boga, na mą duszę, na niewinne dusze tych dzieci! Byłam ci wierna! Nawet pomysłem żadnym nie zdradziłam ciebie!

 

—  A przecież otoczyłaś mnie całą siecią kłamstwa. Grałaś przede mną komedię, udawałaś radość, kryjąc piekło na dnie swego sumienia!

 

Aniela wciąż jeszcze klęcząła, blada, z twarzą podniesioną ku kapitanowi, którego trzymała za nogi. Kapitan puścił Mieczka na ziemię i łagodniejszym nieco głosem rzekł:.

 

—  No, wstań i mów, co masz mówić. Dzieci, idźcie do swego pokoju!

 

Aniela zwolna wstała. Dzieci stały niezdecydowane, wreszcie Mieczek, zwracając się do ojca, rzekł:

 

—  A nie będziesz bił mamy?

 

—  Nie, synu! — odrzekł poważnie kapitan.

 

Dzieci wyszły. Aniela śledziła za nimi długim, przeciągłym wejrzeniem, pełnym bezgranicznej miłości i niewysłowionej tęsknoty. Zdawało się, że chciała na wieki wbić sobie w pamięć, na wieki utwierdzić w swej duszy każdy najdrobniejszy rys, każdy ruch, każde wejrzenie, każde słowo tych dwojga drobnych istot. Gdy znikły w przyległym pokoju, gdy drzwi zamknęły się za nimi, wówczas dopiero prysnął lód, który dotychczas zdawał się ją krępować, opuściło ją owe dziwne panowanie nad sobą, złamała się siła jej ducha i, zalewając się gorącymi łzami, bezwładna i prawie nieprzytomna padła na krzesło.

 

Kapitan siedział na swym krześle, zimny, nieporuszony i ponury jak czarna chmura. Nie czuł w swym sercu ani litości, ani współczucia dla tej kobiety, która w tak bezprzykładny sposób zniszczyła swe własne i jego szczęście, rzuciła niestartą plamę na niewinne czoła tych dzieci, hańbą okryła ich imię. Na dnie serca jego jak gad poruszyła się mysi:

 

—  Gdybyś była umarła, zanim miałaś io wszystko zrobić! Byłbym cię opłakiwał jak ideał żony i matki! Ale teraz nawet umrzeć dla ciebie za późno.

 

Aniela przestała płakać, otarła łzy i zwróciła oczy ku mężowi. Twarz jej nie miała teraz tego lodowatego wyrazu osłupienia i niemego bólu ani też tej pokory, która tak ją szpeciła przed chwilą. Jakiś dziwny ogień zaczynał zwolna rozbłyskiwać w jej oczach i wypiekać rumieńce na jej nagle i przedwcześnie wybladłej twarzy.

 

—  A więc gardzisz mną? Przeklinasz mnie?  —  zapytała zwolna, cedząc słowo za słowem.

 

Kapitan tylko głucho jęknął zamiast odpowiedzi.

 

—  Chciałeś porzucić mię i dzieci bez słowa pożegnania?

 

—  Obym był cię więcej nie widział!

 

—  Więc nigdy mię nie kochałeś?

 

Kapitan drgnął i rzucił się na krześle. Wściekłość znowu zaczęła go opanowywać.

 

—  Nędznico! Milcz! Nie wspominaj mi o tej miłości, która dziś stała się dla mnie źródłem nieskończonych męczarni!  — krzyknął on.

 

—  Więc dla cierpień jednego dnia, kilku godzin przeklinasz całe lata szczęścia, całe pasmo ofiar, jakie poniosłam dla ciebie?

 

—  Co znaczą te wszystkie ofiary wobec tej okropnej rany, jakąś mi zadała, odbierając mi honor, szacunek u ludzi, odbierając mi chęć do życia, samą możność istnienia? Wszakże widzisz, że teraz wszystko dla mnie skończone?

 

Aniela wyprostowała się i ze wzgardą spojrzała na niego.

 

—  Jedno tylko widzę, żeś tchórz! Żeś trzcina chwiejąca się z wiatrem. To widzę, a więcej niczego. Co dla ciebie skończone? Że cię oficerowie nie chcą przyjmować do kasyna? Pluń na nich i nie chodź tam. Że ci służba w wojsku będzie niemożliwa? Pluń na nią i wystąp. Że ci pobyt we Lwowie będzie zbyt przykrym? Pluń na Lwów i osiądź gdzieś na wsi, w górach.

 

—  Ale hańba! Świadomość hańby ciążącej na tobie, na mnie, na naszych dzieciach! Ta okropna świadomość, która jak gad zawieszony u piersi, wszędzie muszę nosić ze sobą! Czy to nic?

 

—  O, mój kochany faryzeuszu! Jakież to naraz delikatne zbudziło się w tobie sumienie! Okropna, niesłychana hańba! A na czymże polega ta hańba? Na tym, że twoja żona była w cichej spółce z kobietą utrzymującą dom podejrzany i werbowała dziewczęta przeznaczone dla takichże domów. O okropności! O wstydzie! A powiedz no mi, ty, szlachetna i niepokalana duszo, ile razy ty za swych kawalerskich albo i niekawalerskich czasów podawałeś praktycznie pomocną dłoń takiemu haniebnemu przemysłowi, dawałeś mniej lub więcej szczodry zarobek takim kobietom? A ci twoi szlachetni przyjaciele, którzy się tak srodze oburzają na mój haniebny przemysł, czy nie dlatego oni to robią, że sami zbyt często ulegali jego pokusom, zbyt dużo pieniędzy wydawali na jego podniesienie? O nędzni, podli, kłamliwi! Wszakże z tych, którzy wczoraj uwięzie kazali Julię, którzy wkrótce i moje imię z szatańską radością wypiszą na papierze hańby i wydadzą na urąganie całemu światu, — wszakże z nich prawie każdy dawno wiedział, co się działo u Julii, a niektórzy byli tam codziennymi gośćmi! Nie, mało powiedziałam  —  niektórzy byli wprost inicjatorami tego przedsięwzięcia, zasłaniali je swymi plecami! A teraz, kiedy dalsze zasłanianie stało się niemożliwym, tak, teraz całe piekło hańby i potępienia publicznego niech spadnie na głowy tych kobiet, które ... O, jak ja wami pogardzam! Jak ja was nienawidzę, wy faryzeusze, wy kłamcy i obłudnicy! Czyn nawet najwstrętniejszy, podłość największa niczym jest dla was. Straszy was tylko sąd gawiedzi, widmo odpowiedzialności. Dobrze ukryta podłość przestaje być podłością, schowana zbrodnia jest tylko dowodem odwagi i zręczności!

 

Umilkła, gdyż zabrakło jej tchu. Trzęsła się jak w febrze. Kapitanowi, który zdziwionym, prawie obłąkanym wzrokiem wpatrywał się w nią, zdało się, że postać jej w jego oczach rośnie, olbrzymieje, zmienia się w postać jakiejś groźnej furii o twarzy tak strasznej, że jedno jej wejrzenie może zabić człowieka. Nie spodziewał się wcale takiego zwrotu, czuł się oszołomionym, przygnębionym, gd>ż musiał przyznać dużo słuszności tym piorunującym słowom.

 

Aniela przysunęła krzesło bliżej ku mężowskiemu, usiadła tuż naprzeciw niego; patrząc mu w oczy, zaczęła całkiem odmiennym, miękkim, żałobnym tonem:

 

—  A ty, Antosiu ... I ty mię potępiasz, przeklinasz, nienawidzisz! Ty pierwszy rzucasz na mnie kamieniem wzgardy. Ty, któregom tak gorąco, tak wiernie kochała, dla którego nie zawahałam się poświęcić wszystkiego, wszystkiego na świecie! Wszakże dla ciebie porzuciłam dziadka i jego majątek, poszłam z tobą na ubóstwo, na niedostatek, do których nie byłam przywykła. Miłość pobudowała mi złoty most na tej drodze. Ani na chwilę nie pożałowałam swego kroku. Ani jeden zarzut nie wyszedł z mych ust. Znosiłam spokojnie to, przed czym wzdrygałaby się moja dusza, gdybym sobie była to dawniej wyobraziła. Widziałam, że odczuwasz mój stan, że się gryziesz, że się starasz uczynić tak, by mi niczego nie brakowało, lecz nie znajdujesz sposobu. Przyszły dzieci i stan nasz pogorszył się znacznie. Potajemnie pisałam kilka listów do starego Hurtera, korząc się przed nim, upokarzając się, upodlając się nawet i prosząc go o pomoc. Bezserdeczny, zaślepiony starzec zwracał mi moje listy nierozpieczętowane. Powołano cię do Bośnii. Pozostałam tu sama z dziećmi, na połowie pensji. Czy możesz przedstawić sobie moje położenie? W kilku listach napomykałam ci o nim, lecz widząc, że ci te napomknięnia gryzą duszę i zatruwają spokój, a mnie żadnej nie przynoszą pomocy, postanowiłam milczeć, pisać do ciebie tylko o wesołych rzeczach, a sama sobie radzić. Zaczęłam szukać lekcji. Czy myślisz, że z twoich przyjaciół, że z tych panów wojskowych, którzy teraz tak potężnie pałają świętym ogniem oburzenia na moją hańbę, choć jeden się zgłosił, choć jeden zapragnął w czymkolwiek dopomóc mi? Ach, nie! Jeden się zgłosił, jeden ofiarował mi swą pomoc! To był baron Reuchlingen. Ale ceną jego pomocy miało być to, o czym sama myśl napełnia mię wstrętem i obrzydzeniem. Odepchnęłam go, lecz on nie chciał się odczepić, włóczył się za mną, mówił mi wyraźnie, że chce samą swą obecnością i nieodstępnością skompromitować mnie w oczach świata, a potem ... potem miał nadzieję, że oczerniona, potępiona przez ogół, jeszcze przed występkiem ostatecznie upadnę tam, gdzie on chciał mnie mieć. Co miałam czynić? Nie chcąc wywoływać skandalu, jak ów tonący brzytwy, chwyciłam się tego sposobu, jaki mi podała Julia. Udałam, że się skłaniam ku jego zamiarom, zaprosiłam go, by bywał u mnie, lecz równocześnie zapraszałam zawsze kilka rezolutnych panienek z pensjonatu Julii. Trzymając się zdała, jak gospodyni domu, pozostawiałam go w ich rękach. Skutek odpowiedział moim oczekiwaniom. Zepsuty do szpiku kości baron wkrótce zasmakował w ich towarzystwie więcej, niż w moim. Pił, sypał pieniędzmi, odurzał się i starał się nas wszystkich odurzyć. Przyjmowałam jego pieniądze i podarki, wiedząc, że jeżeli ich nie przyjmę, on rzuci to w pierwsze lepsze, może wcale nie tak potrzebujące ręce. Widziałam, że się rujnował, lecz jakiż miałam interes wstrzymywać go ha pochyłej płaszczyźnie? I czyż mogłam to uczynić? Ostatecznie Julia wzięła go w swe ręce i przy jego pomocy pensjonat jej zmienił się w to, czym był do wczoraj. Sprowadzał jej innych ludzi, żądnych użycia, szukających okazji do wyrzucenia pieniędzy. A gdy wreszcie baron wyczerpał swe fundusze i upadł tak nisko, że kompromitował cały ogół oficerski, postarano się o przeniesienie go do Bośnii. Koniec jego wiesz! .. Taki był początek mych zbrodni i mej hańby. Wiem, żem i tu nie bez winy, ale wiem również, że byli i inni winni, o tyle jednak zręczniejsi, że umieli zachować pozory, ukryć końce, korzystać ze złego, nie ponosząc za nie żadnej odpowiedzialności.

 

Kapitan siedział, pochyliwszy głowę w ciężkiej zadumie. Opowiadanie żony wywarło na nim przygniatające wrażenie. Nie budziło współczucia, nie ogrzało serca, oburzało go nawet rozkryciem tej brutalności, której pewien zapas spoczywa na dnie duszy każdego człowieka, lecz z którą każdy mniej lub więcej starannie ukrywa się nawet przed sobą samym, a dla której zamaskowania ród ludzki wynalazł mnóstwo przyzwoicie brzmiących słów. Bezwzględne, spokojne obnażenie tych niskich czynów i pobudek w ustach jego żony było dla niego czymś potwornym, dziwacznym, bolało go jak świeżo zadawane razy. Mimo to jednak wnikał w jej położenie, zaczynał je rozumieć i tym samym  —  zaczynał ją mniej surowo potępiać.

 

—  A o tej drugiej historii z dziewczętami co ci mam mówić?  — ciągnęła dalej Aniela. —  Raz straciwszy szacunek dla ludzi, nauczywszy się igrać ich uczuciami i złudzeniami, uważać ich jedynie za materiał dla wyzyskania, poszłam dalej tą droga. Czy tysiące nie robią tego samego, tylko w innej formie? Wiesz, przypatrywałam się nieraz, jak ot tam, w trafice biedne kobiety, zarobnice i żebraczki stawią na loterię. Płynie to biedactwo do trafiki jak rzeka, a każda nieraz przez cały tydzień urywa sobie po centowi na chlebie, urywa dzieciom na soli lub na kartofli, byle tylko móc w czwartek odłożyć tego szóstaczka i postawić go na loterię. „Może da Mateńka Boska!“  —  szepce i żegna się i modli się po tysiąc razy. Wszakże państwo obiecuje jej za jej szóstaczka setki, tysiące reńskich, majątek, dobrobyt, zapewnienie bytu całej rodziny, koniec nędzy i niepewności, jednym słowem  —  raj na ziemi! A co z tego wynika? Tydzień za tygodniem, rok za rokiem płynie to biedactwo do trafiki jak rzeka, płyną szóstaczki do kas państwowych i tworzą miliony, a suma nędzy, zawiedzionych nadziei, uszczypniętych dzieciom biednym kromek chleba, polan drzewa i szczypt soli nie tylko się nie zmniejsza, lecz rośnie, rośnie do ogromnych rozmiarów. I cóż ja innego robiłam, obiecując tym dziewczętom dobrą służbę i lekką robotę?

 

Kapitan wzdrygnął się przy tym zestawieniu.

 

—  Kobieto!  — krzyknął. —  Szatan twymi usty przemawiał Zastanów się!

 

—  Widać, mój kochany, żeś ty się nie zastanawiał  —  rzekła spokojnie Aniela. — Ja miałam dość czasu, by to wszystko obmyśleć. A zresztą, czyż to ja pierwsza i jedyna w tym handlu? Prowadzi się on cichaczem od lat wielu. Pełno jest naszych dziewcząt i w Indii, i w Egipcie, i w Turcji, i w Brazylii. I wiesz, gdy pomyślę, w jakich stosunkach, w jakiej nędzy, w jakim zaniedbaniu i uniżeniu żyła tutaj niejedna z nich, to mi się zdaje, że nie wiele tracą, a może niejedna nawet zyskuje idąc tam. Czy myślisz, że przed wszystkimi musiałam kłamać, gadać, że ich potrzebuję do służby? Dziesiątki były takich, które wprost mówiły mi: „Jeżeli byś nas pani nawet sprzedała w turecką niewolę, to błogosławić cię będziemy, byle tylko stąd precz się wydobyć. Wszakże tutaj nie pozostaje nam nic innego, jak tylko z mostu w wodę lub na drogę hańby, tylko że nawet ta droga nie ochroni nas od nędzy, głodu i niewoli”.

 

Urwała. Jakiś niepokój przebiegł po jej twarzy. Kilka minut nadsłuchiwała. W korytarzu słychać było stuk kroków męskich. Zbliżały się ku drzwiom przedpokoju, lecz potem oddalił у się po schodach. Aniela wyszła i zamknęła drzwi przedpokoju, a następnie znowu usiadła naprzeciw mężowi.

 

—  Ale co tam będę długo gadać o tym, co się stało i odstać się nie może?  — rzekła swobodnie, prawie wesoło. —  Co innego chciałam ci powiedzieć. Podaj mi rękę! Tak. I drugą! No, widzisz. Wszak wiem, że musimy się rozstać, może nawet na długo. Bądź mężem! Pamiętaj, że masz dzieci! Ja ... nie mogę ... ich więcej ...

 

Tu głos jej zadrgał, usta skrzywiły się kurczowo i łzy znowu trysnęły jej z oczu. Przemogła jednak swe wzruszanie i, nie ocierając łez, wciąż trzymając ręce męża w swych dłoniach, mówiła pospiesznie:

 

—  Pamiętaj, Antosiu, o dzieciach! Wychowałam je, jakem umiała, i sądzę, że nieźle. A głupstw żadnych z tym rewolwerem i tak dalej nie rób. Nie masz prawa! Rozutniesz to. A o mnie ... jeżeli czasem wspomnisz ...

 

Gwałtowne, długo wstrzymywane łkanie przerwało jej mowę. Łzy z oczu trysnęły strumieniem. Jak przestraszone dziecię tuląc się do piersi męża, szeptała urywanym głosem:

 

—  Antosiu! Antosiu! ... Gdybyś ty wiedział ... Nazwałeś mnie nędznicą ... bez serca ... bez sumienia ... Możeś miał rację, ale nie całkiem! Tłumiłam swoje sumienie, to prawda, ąlem go się nie pozbyła. Popatrz na mnie! Wszakżem widziała, że wstąpiwszy do pokoju, przeraziłeś się moim widokiem. Iłem ja przecierpiała od Wczoraj! Nie tylko za ciebie ... nie tylko za nasze dzieci ... ale i za te! Wszakżeż odczuwam ich los, ich upadek, ich sromotę ... O, wierzaj mi, z chęcią oddałabym swe ciało na najstraszniejsze męki, oddałabym swą krew i swe życie, by im oddać to, co przeze mnie straciły!

 

Kapitan słuchał tych słów, urywanych, pospiesznych, tchnących raz namiętnością, to znowu rozpaczą i szczerym żalem. Posępna chmura wisiała na jego czole. Żal rwał mu serce. Poznał w tych słowach dawną Anielę, swą Anielę, którą niedawno jeszcze tak gorąco kochał. Ale zarazem jakaś nieubłagana, niewidzialna ręka odtrącała go od niej, głos jakiś tajemny szeptał mu w duszy:

 

—  Za późno! Za późno! Wszystko stracone!

 

W tej chwili klapnęła klamka w przedpokoju, a w następnej szarpnięto za dzwonek. Aniela drgnęła i odskoczyła od męża. Łzy drgały jeszcze na jej rzęsach.

 

—  Ha! Idą już!  — szepnęła.

 

—  Kto?

 

—  Policja. Czuję, że to oni.

 

—  Nie, nie bój się! Nie przyjdą tak rychło. Rewizor Hirsch przyrzekł mi ...

 

—  Hirsch? O, jeżeli on ma tę sprawę w ręku, to pewno oni! A więc bądź zdrów! Pamiętaj o dzieciach, Antosiu! A przy policyjniakach ... wiesz ... trzymaj się neutralnie, spokojnie! Resztę pozostaw mnie.

 

I objąwszy go prawą ręką za szyję, wycisnęła na jego ustach długi, długi, pocałunek.

 

Dzwonek rozległ się powtórnie.

 

—  No, idź, idz i otwórz im  —  rzekła Aniela  —  bo drut urwą! Idź!

 

Kapitan wstał machinalnie i poszedł do przedpokoju. Odsunąwszy zasuwkę zamku, otworzył drzwi. Przed drzwiami zobaczył komisarza policji w mundurze i przy szpadzie, obok niego Hirscha i jeszcze jednego rewizora, a za nimi znane mu już z widzenia dziewczęta. Komisarz salutował przed kapitanem, wchodząc do przedpokoju. Reszta kompanii weszła również.

 

—  Przepraszam pana kapitana  —  rzekł grzecznie komisarz — ale mamy tu maleńką urzędową sprawę do załatwienia.

 

—  Proszę, czym mogę służyć?  — zapytał kapitan.

 

—  Gzy pani ... pani (wyjął notatkę i poszukawszy w niej, mówił dalej) Aniela Angarowiczowa tutaj mieszka?

 

—  Tak jest. To jest moja żona.

 

—  A możemy ją zobaczyć?

 

— W jakim celu, jeżeli wolno zapytać?

 

—  W celu skonfrontowania jej z tymi panienkami, a ewentualnie w celu przesłuchania.

 

—  Cóż robić — rzekł kapitan. —  Jeżeli pan komisarz taki ma rozkaz ...

 

—  O tak, tak jest! Proszę się przekonać!  — rzekł pospiesznie komisarz, pokazując kapitanowi polecenie z podpisem dyrektora policji.

 

—  A więc proszę!  —  rzekł kapitan, otwierając drzwi do salonu.

 

W tej chwili rozległo się w pokoju przylegającym do salonu lekkie puknięcie, jak gdyby czymś ostrym uderzono o stół dębowy. Mimowolny okrzyk wyrwał się z piersi kapitana. On znał ten głos i całe znaczenie niedawnej rozmowy z Anielą stanęło przed nim jasne w swej okropnej doniosłości. Nie zwracając więcej uwagi na swych nienawistnych gości, rzucił się pędem do owego pokoju. Komisarz i wszyscy nowo przybyli za nim.

 

Niczego okropnego nie ujrzeli. Na sofie w kącie pokoju siedziała spokojnie pani Aniela. Nie wstała jednak za ich przybyciem. Głowa jej lekko pochylona na bok spoczywała na poduszce sofki, obciągniętej repsową materią koloru bordeaux. Można by pomyśleć, że drzemała, gdyby nie szeroko otwarte, szklące się oczy i wpółotwarte usta, na których zda się dopiero co zamarł okrzyk trwogi lub rozpaczy.

 

Kapitan rzucił się ku niej. Podniósł jej głowę i dopiero teraz zobaczył, ze w lewej skroni znajdował się niewielki otwór, z którego sączyła się krew pomieszana z białawym płynem. Rewolwer leżał na sofie, przykryty fałdą jej sukni. Nie pozostawało najmniejszej wątpliwości, że Aniela do ostatniej chwili zachowała przytomność umysłu i pewność ręki, że wystrzał był celny i w jednej chwili położył kres jej cierpieniom i pokusom. Kapitan długo wpatrywał się w tę twarz spokojną, choć mającą na sobie widoczne ślady przebytych od wczoraj walk wewnętrznych, a następnie, zwracając się do osłupiałego komisarza, rzekł z żałobną ironią:

 

—  Panie komisarze, oto moja żona!

 

Komisarz tylko głową pokiwał.

 

—  Panie kapitanie  —  rzekł  —  niezmiernie mi przykro, że nasze przybycie stało się może przyczyną tej bolesnej katastrofy, ale to nie moja wina. Rzecz oczywista, że wobec takiego faktu moje urzędowanie skończone.

 

—  Przepraszam pana komisarza!  — zawołał, wysuwając się naprzód, Hirsch. — Wszakże mamy tutaj te panienki. Skonstatowanie głównego faktu, o który nam chodzi, może być i teraz jeszcze uskutecznione.

 

Kapitan spojrzał na Hirscha wzrokiem pełnym nienawiści. Byłby go rozdarł, tego płaza, który nawet w tej chwili, wobec majestatu śmierci, nie potrafił być niczym więcej, jak tylko policjantem.

 

—  No tak, to prawda  —  rzekł komisarz, nieco niechętny i urażony, nie mogąc jednak nie uznać słuszności uwagi rewizora. —  Dziewczęta!  — rzekł obracając się do panien, przypatrujących sie w niemym przerażeniu tej scenie. —  Przystąpcie bliżej i przypatrzcie się tej pani!

 

Dziewczęta zbliżyły się ku Anieli. Kapitan podniósł na nie oczy pełne rozpaczliwego, błagającego wyrazu.

 

—  Powiedzcie teraz, czy to ta sama pani, która was werbowała do służby?

 

—  Nie!  — odrzekły dziewczęta w jeden głos.

 

Hirsch aż podskoczył, aż poczerwieniał ze złości.

 

—  To nieprawda!  — krzyknął.  —  To nie może być!

 

—  Panie Hirsch!  — upomniał go surowo komisarz. —  Masz pan milczeć! Proszę mi powiedzieć jeszcze raz, stanowczo  —  rzekł komisarz, zwracając się do dziewcząt  —  czy to ta pani werbowała was do służby, czy nie ta?

 

—  Nie, nie ta!  — odrzekły stanowczo dziewczęta.

 

Komisarz ukłonił się kapitanowi.

 

—  Panie kapitanie, mój  obowiązek spełniony. Wobec stanowczego zeznania tych pan wszelkie podejrzenia przeciw pańskiej zonie upada. Żadnych papierów ani zeznań obciążających ją nie mamy, a więc i do robienia rewizji w pomieszkaniu pańskim nie jesteśmy uprawnieni. W to, co się stało w chwili naszego wejścia, nie mamy prawa bliżej wchodzić. Moje uszanowanie.

 

Kapitan uścisnął podaną mu rękę i ukłonił się odchodzącym dziewczętom. Jakżeż szlachetnymi, świętymi niemal wydały mu się w tej chwili te upadłe, przez jego żonę tak okropnie skrzywdzone istoty, które w tej ciężkiej chwili znalazły w swych sercach tyle abnegacji, tyle przebaczenia, by jednogłośnie wyrzec owe jedyne, a tak doniosłe w swych skutkach słówko: nie! To jedno słówko pogodziło go z naturą ludzką, z życiem, dodało mu nowej otuchy i nadziei. Ukląkł przed trupem Anieli i całował, i łzami oblewał jej zimne, kostniejące ręce.

 

Gdy podniósł głowę, zdziwił się ogromnie, widząc, że nie sam był w pokoju. Tuż obok niego, wsparty na ramieniu Hryćka, blady i smutny stał Redlich. Kapitan wypatrzył się na niego jak na gościa z tamtego świata. Przetarł oczy i znowu wpatrywał się w Redlicha.

 

—  A to co? Czy i martwi z grobów powstają w tej chwili?  — zawołał.

 

—  Ależ żyję, bracie!  — rzekł osłabionym głosem Redlich, podając kapitanowi rękę. — A ona!  — dodał, żałobnie kiwając głową. — Aż tak musiała skończyć! Obawiałem się gorszego końca.

 

—  Pst!  — rzekł kapitan powstając. —  Ani słowa więcej! Nie sądźmy, byśmy nie byli sądzeni. Tylko ten, który zna tajniki duszy ludzkiej, może kłaść na szale jej czyny i uczucia. Wszyscyśmy grzeszni, wszyscy potrzebujemy więcej łaski niż sprawiedliwości.

 

Redlich milcząc pochylił głowę i uścisnął dłoń kapitana.

 

—  Biedny towarzyszu!  — rzekł. — Przez jakież to piekło ty musiałeś przejść w tych dniach! Wszakżeż posiwiałeś jak gołąb! Postarzałeś się o lat dwadzieścia!

 

—  Ha, cóż robić!  —  rzekł kapitan. — Ciężką próbę zesłał na mnie Pan Bóg, może też dopomoże mi znieść ją do końca. Ale ty żyjesz! Bogu dzięki!

 

—  Pomacałeś mię trochę popod zebra  —  rzekł Redlich.  —  Zemdlałem, a ci brutale odepchnęli cię ode mnie, pozostawili cię w tej myśli, żem padł. Ale wiesz, dowiedziawszy się, żeś się podał na pensję, ja również, zaledwie trochę przyszedłem do siebie, uczyniłem to samo.

 

—  A więc porzucasz służbę wojskową?

 

—  No, widzisz, jestem teraz po trosze inwalidą z łaski twdjej. Przyszedłem ci za to podziękować i zastaję w takim położeniu, sierotą! Co myślisz dalej robić?

 

—  Nie wiem.

 

—  Cokolwiek bądź wymyślisz  —  myśl także za mnie. Chcę zostać przy tobie — wszak mię nie odtrącisz? Będę ci pomagał wychowywać twe dzieci.

 

—  Ty? Wszakżeś jeszcze młody, możesz się ożenić!

 

—  Myślałem o tym, bracie, jeszcze do wczoraj myślalem. Ale dziś pan Bóg inną mi drogę wskazał. A właściwie więcej twój pistolet.

 

—  Więc przecież rana jest niebezpieczna!  —  zawołał kapitan.

 

—  No, tak bardzo niebezpieczna nie. Płuca, zdaje się, nienaruszone. Ale zawsze ... jest tam coś ... Zresztą co o tym gadać! Jestem inwalidą i o żeniaczce nie ma mowy. Więc niech przynajmniej tak się na coś przydam.

 

—  Biedny stary przyjacielu!  — zawołał kapitan, ocierając łzę z oka.  — Czy myślałem ja kiedykolwiek tak ci zapłacić za twą długoletnią przyjaźń?

 

—  No, no no! Dość tego! Co tam o tym mówić! A więc zgoda?

 

—  Czyż mogę ci odmówić? Wszak ona nie żyje! Kto mi ją zastąpi?  —  dodał kapitan, ruchem głowy wskazując na Anielę, która jak niemy świadek tej rozmowy wciąż jeszcze siedziała na sofie z pochyloną głową, szeroko otwartymi oczyma i wpół otwartymi usty.

 

—  A o mnie pan kapitan zapomina?  —  rzekł Hryć stojący za krzesłem, na którym siedział Redlich.

 

—  O tobie, Hryciu?  — ze zdziwieniem zapytał kapitan.

 

—  Jestem sierotą  —  rzekł Hryć.  —  Mam tam we wsi brata żonatego, na obu nas spada pięć morgów gruntu. Brat teraz gospodaruje na całym i jakoś żyje, ale gdy ja powrócę i on będzie zmuszony udzielić mi połowę gruntu, to oba zejdziemy na dziadów. Ja do pana kapitana przywykłem, żadnej pracy się nie boję  — pan kapitan wie to najlepiej. Tęsknię za wsią — Boże mój, jak tęsknię! A prze- cież wysłużywszy trzy lata w wojsku, zapisałem się jeszcze na trzy lata i to aż do Bośnii. A dlaczego? Nie chciałem powracać do domu, by nie robić brata nieszczęśliwym. A teraz spodziewam się, że mnie pan kapitan nie odpędzi ... Przecież pan kapitan zna mnie i ja pana kapitana znam ... To po co mi szukać lepszego miejsca? I Marynia zostanie z nami, już ja to biorę na siebie.

 

Kapitan podał mu rękę.

 

—  Uczciwyś chłopak, mój Hryciu! Bóg zapłać ci za to! Widzę, że są jeszcze szlachetni ludzie na swiecie. O, w nieszczęściu dopiero to najlepiej widać. A więc niech i tak będzie! Pozostaniemy razem!

 

W tej chwili drzwi się otworzyły i z lekka stąpając, onieśmielone widokiem obcego pana, lecz mimo to nie cofając się, weszły dzieci. Oboje były blade i szły prosto ku matce. Zbliżywszy się ku niej, nagle stanęły. Czerwona smuga krwi na jej skroni, jej nieruchome, martwe oblicze przeraziły je. Od postaci matki oczy ich zwróciły się ku ojcu i nagle obydwoje wybuchneły wielkim płaczem, tuląc się ku niemu.

 

—  Biedne, biedne moje dzieci!  — szlochając mówił kapitan i tulił ku sobie płaczące dzieci. — Wszyscyśmy sieroty. A wy podwójnie. Nie macie matki! Porzuciła nas matka, porzuciła! Biedne dzieci! Biedne dzieci! Płaczcie, płaczcie! Nieraz jeszcze wszyscy płakać będziemy o niej wspominając.

 

Wiedeń, w listopadzie 1892 r.

28.11.1979