Historja kożucha (1892)

Bajka współczesna.

 

(Poświęcam Iwanowi Sandulakowi z Karłowa).

 

I.

 

Był sobie kożuch. Prosty barani ko­żuch, nawet nie pierwszej młodości, nie łatany wprawdzie, ale już porządnie prze­chodzony, przesiąkły zapachem potu ludz­kiego, z wyblakłemi od dawna ozdobami, które mu niegdyś nadawały charakter ty­powego pokuckiego kożucha. Jednem sło­wem, obecnie był to kożuch zwyczajny, powszedni, niepokaźny, nie zajmujący i na pozór nie mający najmniejszego upra­wnienia do dumy.

 

A przecież był on nadzwyczaj dumnym i w samotnych rozmowach, które za­zwyczaj prowadził sam ze sobą w ciemno­ściach nocnych, wisząc na żerdzi nad łóżkiem gospodarza, chełpił się i wynosił się niezmiernie.

 

— Cóż to — miarkował on — który ko­żuch, które futro, ma więcej prawa do dumy i powagi odemnie? Prawda, futrom lisim, krytym suknem granatowym, wię­cej oddają uszanowania i , czapkowania, ale co to znaczy! Pozory, pozory! Bo ja­kież są ich zasługi, chyba tyle, że więcej pieniędzy kosztują. Lecz mogąż one zró­wnać się ze mną, prostym biednym ko­żuchem, który swem naturalnem ciepłem ogrzewam całą rodzinę? Tak! śmiało powiedzieć, że bezemnie jednego nikt, ale to nikt z rodzinymego gospodarza nie mógłby podczas zimy ani razu wychylić się z chałupy. Jestem bowiem jedynym ich kożuchem, jedynym ciepłym przyo­dziewkiem . I niech mi wielmożne lisie fu­tra i wilcze szuby pokażą jeden przyo­dziewek, który tak wiernie, niestrudzenie i bezinteresownie służy swemu gospoda­rzowi, jak ja! Zaledwie pierwsze kury za­pieją, już wstaje gospodarz, ciągnie mnie ze żerdzi i idzie do stajni dosypać sieczki z owsem. Wróci ze stajni i stanie do pracy, rznąc sieczkę dla koni, już gospodyni na­wleka mię na plecy i idzie do stajni krowinę wydoić. Wróci od krowy znowu go­spodarz wdziewa mię na siebie i idzie na podwórku drzewa narąbać. Narąbie drze­wa, napoi konie przy studni, kro winie wody przyniesie i wraca do chaty, lecz dla mnie nie ma spoczynku. Już mię ubiera córka-dziewucha, która idzie na cały dzień prząść do bogatego sąsiada, za łyżkę strawy i za serdeczne Bóg zapłać. Zale­dwie tam przyjdzie i w ciepłej izbie usiędzie, służąca owego bogacza niesie mię napowrót do domu, bo muszę nową peł­nić tu służbę. Synek gospodarza, chłopię siedmioletnie, zjadłszy kawałek chleba z czosnkiem i miseczkę ciepłej zacierki z mlekiem iść musi do szkoły. Więc bie­rze mnie również na swe drobne ramiona, chociaż po kostki prawie mu sięgam i dolnym końcem po śniegu się wlokę, i idzie do szkoły. I tutaj jednak długo za­bawiać nie mogę. W sieni jeszcze zdej­muje mię z chłopczyny parobek — sługa innego sąsiada bogacza który potrzebuje mego gospodarza, by szedł młócić lub gnój ze stajni wyrzucać. Ą w południe, gdy dzieci ze szkoły wychodzą, znowu ten sam parobek niesie mię do szkoły, bym chronił od mrozu chłopczynę, wra­cającego do domu, a z domu niesie mię znowu do gospodarza, a wieczór znowu wędruję po córkę. I tak cały dzień jak tkackie czółenko z kąta w kąt, z pleców na plecy, od pracy do pracy przechodzę, zawsze do usług gotowy, zawsze pożą­dany, tęsknie oczekiwany i z wdzięczno­ścią przyjmowany. Zaiste, tak żyć, to zna­czy niedarmo żyć! To znaczy spełniać swe przeznaczenie, służyć rzetelnie, być pożytecznym! Tak żyjąc można się czuć zadowolonym ze spełnienia swych obo­wiązków, można się czuć dumnym.

 

Tak sobie miarkował poczciwy kożuch. Jedno go tylko smuciło, że się zbyt prędko zużywał.

 

— Czuję, że niedużo mi już lat pozo­staje do życia wkrótce szwy popękają włos się wyleni, ba, nawet skóra gdzie­niegdzie już pękać zaczyna. I co wtenczas zrobi mój biedny gospodarz? Wiem, że już od dawna najgorętszem jego pragnie­niem jest zaoszczędzić pieniądze na nowy kożuch, ale do ziszczenia tego pragnienia jakże daleko! Odkąd pan dziedzic lasy powycinał, nie ma zarobku z końmi w czas zimowy. Owiec nie trzyma, a co zaś rękoma w zimie zarobi, to zaledwie starczy na jakie takie obuwie i na podatek Skądże tu przyjść do kożucha? A bez kożucha w zimie jak bez ducha! Oj ciężka dolo wieśniacza !

 

(Dok. nast.)

[Przyjaciel ludu, 1892, № 11, 1.VI, s. 174—175]

 

(Dokończenie).

 

II.

 

Pewnego dnia zaszła maleńka zmiana w rozkładzie usług kożucha. Ranek prze­minął jak zwykle.

 

Kożuch odprowadził chłopaka do szko­ły, gdy w tem przybiega jego gospodarz, a ojciec chłopaka w lekkiej kurtce płótnianej. Wybiegł do szkoły, nauczyciela nie było — i chuchając w palce rzekł spiesznie do chłopaka.

 

— Juruniu, daj no mi kożuch! Pan dziedzic po mnie przysłał, każe mi jechać z jego furami do lasu.

 

— Oj, a jakże ja wrócę ze szkoły bez kożucha, — rzekł chłopak skrobiąc się w ; głowę.

 

— Weź synku nogi na plecy i biegnij prędko, to się zagrzejesz, nic ci nie będzie, — rzekł ojciec, wdziewając kożuch na ramiona. — A może da Bóg, że przy dworze znajdę lepszą robotę, to drugi ko­żuch sprawimy — dodał, by pocieszyć za­kłopotanego chłopczynę.

 

W tym dniu już kożuch dzień cały nie złaził z ramion gospodarza. Gdy wie­czorem obaj powrócili do domu, kożuch w trzech miejscach popękał na rękawach, a gospodarz mruczał niezadowolony, gdyż ekonom za robotę mało zapłacił, i nawet na drugi dzień przychodzić nie kazał.

 

Lecz najgorszą biedę w domu zastali: Jurcio leżał chory. Gorączka trawiła chłop­czynę, spiekłemi usty jęczał nieprzyto­mnie i jedno tylko powtarzał: w boku mię kłuje, oj kłuje!

 

Od tego dnia zmieniły się losy ko­żucha. Chłopczyk nie chodził do szkoły. Co tam mu radzili, jak chuchali i szeptali i płakali biedni Od tego dnia zmieniły się losy ko­żucha. Chłopczyk nie chodził do szkoły. Co tam mu radzili, jak chuchali i szeptali i płakali biedni rodzice, nie umiem tego powiedzieć. Dość, że poleżawszy ze dwa tygodnie Jurcio wyzdrowiał. Twarda wszak chłopska natura! Znikła gorączka, ustał kaszel, nie stało kłucia w boku, tylko pozostało osłabienie. Rwał się chłopczyna do szkoły, lecz matka widząc jego bez­silność, puścić go nie chciała.

 

Lecz oto pewnego pięknego poranku, właśnie gdy cała rodzina siedziała przy misce zacierki, a kożuch wisiał na żerdzi, drzwi się otwarły i weszła do chaty prze­świetna władza gromadzka: dziesiętnik i przysiężny.

 

— Niech będzie pochwalony Jezus Chry­stus ! — rzekli wchodząc.

 

— Na wieki wieków Amen — odrzekł gospodarz, powstając od stołu.

 

— Czas do obiadu — rzekła gospodyni.

 

— Z Bogiem świętym, niech Bóg bło­gosławi, — odrzekła władza gromadzka.

 

Chwile panowało milczenię w chałupie.

 

— Prosimy siadać, — rzekł gospodarz. Władza usiadła na ławie.

 

Co was panowie do nas sprowadza? — pytał gospodarz.

 

— Ta to my, kumie Iwanie, nie sami od siebie, — rzekł skrobiąc się w głowę przysiężny. — To pan naczelnik nas przy­słał.

 

— Oj, a cóż tam nowego? — wyjęknął gospodarz.—Wszakźem szarwarek odrobił.

 

— Nie o szarwarek tu chodzi, — rzekł dziesiętnik. — Ale ot chłopca do szkoły nie posyłacie. Pan nauczyciel na karę go podał. Macie reńskiego zapłacić.

 

— Reńskiego? Boże! — wykrzyknął Iwan. — Wszakże chłopczyna był chory!

 

— A któż to wiedział ? Czemuście o tem nauczycielowi nie donieśli?

 

— A Boże drogi! Czyż to człowiekowi w głowie! — rzekł Iwan.

 

— Ha, a my także temu nie winni. Nam nakazano ściągnąć z was karę, reń­skiego.

 

— Choć mię na męki tu bierzcie, choć mnie szynami palcie podeszwy, jeżeli na mem całem obejściu reński gotówką się znajdzie!

 

— Nam nic do tego, kumie kochany, rzekli przysiężni wraz z dziesiętnikiem.— My, kumie, słudzy gromady, co nam roz­każą, czynić musimy. Niema pieniędzy, nam nakazano brać, co możemy. Oto jest kożuch!

 

— Kumie ten kożuch, to nasz majątek jedyny! — krzyknął gospodarz, jak opa­rzony. — Bez niego nikt z nas z chałupy nie ma w czem na mróz się wychylić.

 

Lecz próżne były błagania. Już ko­żuch był w ręku dziesiętnika, który obej­rzawszy go, rzekł kiwając głową:

 

— No dwa, trzy reńskie on zawsze je­szcze wart!

 

— Nie bójcie się kumie; rzekł przysiężny. — Kożuch wasz nie przepadnie. Za­niesiemy go do Judki — dziś przyniesie­cie reńskiego, dziś wam ten kożuch zwró­cimy.

 

Ależ kumie, bójcie się Boga! zawo­łał Iwan— skądże wam wezmę reńskiego? Wszak bez kożucha w zimie zarobić nie mogę!

 

— Cóż nam do tego? Weźcie gdzie chcecie! My mamy nakaz surowy.

 

— Ależ ten kożuch jest mokry zawo­łała gospodyni łamiąc ręce. — Żeby przy­najmniej żyd go osuszył, nim go gdzie rzuci w komorze.

 

Lecz władza tych słów już nie słu­chała, dziesiętnik wziął kożuch pod pachę i nie pozdrowiwszy nikogo, wyszedł z chałupy. Wyszedł też za nim przysiężny. Ci, co zostali w chałupie po wynie­sieniu kożucha, doznali takiego uczucia, jak po wyniesieniu trupa kogoś najdroż­szego z rodziny. Chwilę siedzieli jak w osłupieniu, a dopiero potem jak na ko­mendę obie kobiety głośnym wybuchnęły płaczem, chłopak łzy otarł rękawem, a sam gospodarz siedział ponury przy oknie; okiem śledził za władzą, która ni stąd ni z owąd wpadła, jak wicher i uniosła właśnie to, bez czego cała rodzina w je­dnym momencie stała się dwakroć uboż­szą i zupełnie bezradną.

 

III.

 

Tydzień upłynął od tego dnia. Iwan cudem jakimś wydobył zkądciś reńskiego zaniósł do wójta i otrzymał pozwolenie — wziąć napowrót zagrabiony kożuch. Ra­zem z dziesiętnikiem udał się do Judki, rad, że się przecież znowu doczeka kożu­cha w chacie. Lecz radość jego wkrótce minęła. Gdy Judka wyniósł kożuch z komory, Iwan już zdała poczuł od niego niedobry zapach zgnilizny. Mokry kożuch, przeleżawszy tydzień w wilgotnej komo­rze, stał się zupełnie nieprzydatny do u­żytku, zbutwiał i w palcach się rozłaził. Jęknął Iwan i aż się za głowę schwycił rękami.

 

— A, Bóg by, was pobił! — zawołał, zwracając się to do dziesiętnika, to do żyda.

 

— Ny, a mnie za co ? — odrzekł Judka — czy to ja mam obowiązek suszyć wa­sze kożuchy?

 

— A ja także temu nie winien — mó­wił dziesiętnik — kazano mi zagrabić — zagrabiłem, reszta nie do mnie należy.

 

— Ależ bójcie się Boga — lamentował Iwan — reńskiego zapłaciłem, i kożuch utraciłem! Któż mi moją krzywdę po­wróci ?

 

Judka i dziesiętnik tylko ramionami ścisnęli.

 

Iwan Franko.

[Przyjaciel ludu, 1892, № 12, 15.VI, s. 185—188]

25.09.1892