18.05.1915

Na cichych, jasnych łanach polskiej ziemi, rozgrywa się dramat wszechludzki. Pożary łuną biją o błękit — huragan ognia niesie śmierć i zagładę. Dymy ciężkie, brudne, leniwie snują się szeroko, daleko — zda się, że pełne jeszcze krzyków rozpacznych, krzyków przedśmiertnych, przekleństw i modlitw. Zbolałe serce niespokojnym bije rytmem — wytchnienia! ukojenia choć chwilę! — woła. I znajduje je. Znajduje je w przeczystej atmosferze sztuki. W salach koncertowych odbywają się nie popisy wirtuozowskich gwiazd i półgwiazd, lecz ciche misterja artystyczne, po których wychodzi się dziwnie pokrzepionym i podniesionym na duchu i sercu. I ci, co ze sceny i estrady mówią, mówią prawdziwie, mówią to, co czują i mówią przepięknie. Rzadko się zdarza, by artysta pozwalał przezierać się tłumom w swej tajemniczej duzy, rzadko się zdarza, by tłum, za tą duszą artysty szedł bezwolny, jak w hypnotycznym Śnie, bez słowa, milczący. Tak dzieje się teraz w tym Lwowie, tak bardzo rozgrymaszonym, niesłychanie wymagającym, poniekąd zepsutym występami różnych zagranicznych "gwiazd", niedowierzającym ani sobie, ani swoim artystom. O! Jakżeż zmieniło się to oblicze Lwowa, jakże ogromnie wysubtelniało w swem artystycznym wyrazie. Może to odblask duchowego oblicza artysty? może myśl głębszym płynie i nurtem? może zmieniło się i zdanie utarte, że sżtuka, to tylko zabawka, rozrywka? — może i wiara w swą rodzimą sztukę i rodzimych artystów (ostatnimi czasy mocno zachwianą) sprawiły tę przedziwną zmianę?... nie wiemy i nie rozpatrujmy tego, lecz skonstatujemy fakt, że tak jest.
Obiegły tydzień tchnął szczerym artyzmem. Opera i sala koncertowa stanęły na jednej wyżynie. Odbywały się ciche zawody — duchowe. Jeśli jest kto ciesawy, kto wygrał — to powiem krótko: wszyscy! Że się tam czasem obiło bok, lub lekko w drodze utrąciło nogę — to nie ma nic a nic do rzeczy, bo zwycięstwo artystów było w rezultacie zupełne. Taki przeciętny lwowianin, zwany czasami "bywalcem teatralnym" mający zwykle na operze oblicze samobójcy lub chorego na żołądek, taki bywalec słysząc "Halkę" lub "Fausta" — przetarł oczy, oczyścił uszy z waty — patrzy, słuchał, kiwał głową — i w końcu przyszedł do przekonania, że to przecie jakaś nieczysta sprawa z tą "Halką" i "Faustem" — bo tego nie było. No! a... te chóry to pewnie jakiegoś figla płatają. Słuchał on tych chórów przoczyście i prawdziwie pięknie śpiewających i omal, że nie wrzasnął z rozpaczy: "Dość tej zubawki albo śpiewacie fałszywie! albo nie! — lecz Bronisław Wolfstahl to przebiegły dyrygent — chóry żelazną złapał ręką i wyrabia z niemi rozmaite przędziwne awantury muzyczne to w "Halce", to w "Fauście". Czyż nie najlepszą nagrodą za to, były te nięprzymusowe okleski po odśpiewaniu chóru żołnierzy w "Fauście". Rola Małgorzaty dostała się w prawdziwie odpowiednie ręce p. Argasińskiej. Z roli tej mającej już w sobie coś z utartego szablonu — dosyć skostniałej — zrobiła p. Argasińska-Chojnowska rzecz nową. Małgorzata p. Chojnowskiej nie była ani sentymentalna "Gretchen" niemiecką, ani filigranową, przeckliwą figurką francuską.
Była to "Małgorzata" tak piękna i idealna w swym naiwnym wyrazie; prostocie i szczerości uczucia, że o lepszej kreacji niemarzyłby może i Goethe i Gounod. Sludjum ruchu: załamanie i splot rąk, ruch głowy, wycięcie postąci — przeprowadzone było subtelnie. Żadnej nielogiczności w ruchu, prawda w wyrazie — oto cechy kreacji p. Arg. Chojnowskiej. Jak wielką jest mistrzynią p. Chojnowska we władaniu głosem, o tem każdy łatwo przekonać się może obserwując: jej idealny układ ust w czasie śpiewu, jej czysto włoski sposób atakowania nut, oddech, czy przepiękne "mise de voix", które — mam nadzieję — dojdzie z czasem do batlistiniowskiego "mise de voix". Nie tylko głos metaliczny, piękny w brzmieniu, ale przedewszystkiem niezrównana szkola — stawiają p. Chojnowską w rzędzie najpierwszych śpiewaczek. Partner jej, p. Bedlewicz, o ile nieszczęśliwy w charakteryzacji, o tyle był wcale szczęśliwy w niektórych momentach śpiewaczych. Dobrym był p. Bedlewicz w prologu, dobrym i w dalszych częściach opery. Porządnym djabłem był p. Okoński — dobrym Sieblem panna Nahlikówna i dobrym, przepysznym w wielkiej scenie śmierci, Walentym p. Szymański.
Dalsza ocena przedstawienia "Fausta" musiałaby obracać się w kole samych pochwał, więc krótko powiem, że było to przedstawienie prawdziwie, szczerze artystyczne. Takiem była również i niedzielna "Halka". Czyż mogła być inną, jak tylko znakomitą, jeśli "Halkę" śpiewała p. Korolewicz-Waydowa. Nie trzeba ani reklam, ani zbytnich zapowiadań, samo nazwisko tej wielkiej naszej śpiewaczki mówi za siebie, Ściąga tłumy na prawdziwe gody artystyczne. Czyż mamy pisać ocenę stylem "uczonych" krytyków? na co? — idźcie wszyscy, którzy prawdziwej łakniecie sztuki i słuchajcie, jak Korołewicz-Waydowa o "złamanym wichrem liściu" — śpiewa, ile poezji, ile serca, ile bolu w pieśń tę wkłada.
Idźcie wszyscy przeżywać chwile cichych zamyśleń, wielkich i serdeznych wzruszeń. Wielkiej śpiewaczce niech nagrodą będzie ten poklask i ta dziwna, owiewająca jej postać sympatja słuchaczy wdzięcznych i godnych jej sztuki.
Cóż mogę więcej powiedzieć o wykonaniu sonaty F-dur Brahmsa, niż to, że p. Danczewski to stylista-klasyk, niezrównany, głęboki. Podobnie wyraził się i pisał o nim jeden z największych wiolenczelistów, Klengel, ja skromnie tylko fakt konstatuję. Czyż o wykonie tria B-dur Beethovena, można coś innego powiedzieć, jak to, że wykonanie było piękne. Pan Perutz grał "Ciaronnę" nerwowo, technicznie wybornie. Trzeci tego "tria' poranek wraz ze współudziałem p. Argasińskiej-Chojnowskiej należał do najpięknejszych koncertów, jakie kiedykolwiek Lwów słyszał. Wystarczyło wziąć program do ręki, by być pewnym estetycznych i artystycznych wrażeń. Dziwnie jednolity jest ten zespół estradowo-sceniczny dzisiejszego Lwowa.
Tadeusz Majerski.