Wspaniały rozkwit poezji romantycznej, która, zerwawszy z wykrochmalonymi ideałami klasyków, zaczęła sięgać tam, gdzie pierś, nieścieśniona sznurowadłem pedantycznej pruderji, faluje swobodniej, wywołał, oprócz płomiennej ekstazy do wszystkiego, co wielkie i święte w prawdziwem tego słowa znaczeniu, także chęć do podjęcia studjów poważnych nowego prawie rodzaju, mianowicie do badania ludu, ktorego prostotę i naiwną wiarę sławiła właśnie pieśń romantyczna. Dotychczas uważano lud za ciemną, nieokrzesaną masę, pozbawioną wszelkich szlachetniejszych popędów, niezdolną do żywszego odczuwania objawów życia, skazaną jedynie na to, ażeby się wysługiwać nikłej mniejszości wybranych. Pod ożywczem ciepłem, płynącem z Zachodu, gdzie nie zupełnie jeszcze wygasło zarzewie idej podniosłych, rozpalone przez wielką rewolucję, zaczęto i u nas zniżać się do tych ciemnych i do tych "wzgardzonych," którym rewolucja przyznała prawo niezależnego, ludzkiego bytu, a jeżeli "zniżanie" to nie odniosło na razie namacalniejszych skutków, jeżeli nie umiało ludu jeszcze zrobić tem, czem być powinien, to miało przynajmniej tę dobrą stronę, że odkryto w nim skarby, uprawniające go do zajęcia odpowiedniego w społeczeństwie stanowiska. Przykład Zorjana Chodakowskiego (Adama Czarnockiego), który z kosturem w ręku przeszedł wzdłuż i wszerz całą Słowiańszczyznę, zbierając pieśni, podania i przyslowia, badając zwyczaje, rozkopując grodziszcza i kurhany stare, podziałał elektryzująco na cały szereg ludzi, czujących żywiej, oddanych nauce. Wacław z Oleska, Lipiński, Wójcicki, Żegota Pauli i inni rozeszli się pomiędzy lud, a owocem ich wędrówek były całe tomy pieśni, podań i melodyj wiejskich, tomy, których zjawienie się w ówczesnym świecie literackim polskim niezwykłego nabierało rozgłosu.
Nowy ten ruch przypadł na czas młodości człowieka, który i dzięki wrodzonym zdolnościom i dzięki wrażeniom, doznanym w latach dziecię ctwa, przeznaczony był niejako już z góry do odegrania w nim pierwszorzędnej roli — co więcej, do ucieleśnienia niejako tego ruchu w swojej osobie.
Oskar Kolberg, którego jubileusz 50-letniej pracy na polu etnografji polskiej obchodzić zamierzają w sposób nader uroczysty w Krakowie, wychowywał się bowiem pod wpływem tego ludowego, jeżeli tak się można wyrazić, kierunku. Urodzony w roku 1814 d. 22. lutego w miasteczku Przysusze, z ojca inżyniera, późniejszego profesora geodezji, miernictwa i topografji w uniwersytecie warszawskim, pierwsze swoje lata przepędził w domu rodzinnym, który, jakkolwiek z pochodzenia niemiecki, w niedługim stosunkowo czasie jak najzupełniej się spolszczył. Mając za piastunkę chłopską dziewczynę z Sandomierskiego, imieniem Zużkę, już w najpierwszych latach upajał się melodjami pieśni gminnych, rozbudzających w nim to zamiłowanie do utworów fantazji ludowej, które później przybrało kształty czynu: wygrzebywania tych nieocenionych skarbów. Obdarzony zmysłem artystycznym i mając sposobność od samego początku obracać się w towarzystwie ludzi, zamiłowanych w sztuce, jak Kazimierz Brodziński i młodziutki jeszcze naówczas Fryderyk Szopen, którego ojciec Mikołaj w tym samym co i rodzice Kolberga mieszkał domu, oddawał się Oskar z całą siłą wrodzonego uczucia wrażeniom, jakie na niego wywierali wzmiankowani powyżej ludzie. Mianowicie Fryderyk Szopen czarował go swoją grą mistrzowską. Nie dziw więc, że rozbudziła się pod wpływem genjuszu Szopenowskiego i w Oskarze chęć poświęcenia się muzyce.
Ojciec, który nie lekceważył w swych dzieciach popędów artystycznych — jednego ze swych synów, Wilhelma, wykierował na zdolnego malarza — oddał Oskara w ręce słynnego kapelmistrza opery warszawskiej, Feliksa Dobrzyńskiego. Dobrzyński tak zaś wyćwiczył ucznia, że już po trzech latach zaczął Kolberg marzyć o laurach kompozytorskich i chcąc niezbędnej w tym celu nabyć teorji, udał się do Berlina na dalsze studja. Po dwuletnim pobycie w stolicy pruskiej, wróciwszy do kraju, który w całej pełni uważał za swój rodzinny, spotkał się z owym ruchem, o którym wspomnieliśmy na czele niniejszego szkicu, i zachęcony pomiędzy innymi przez Wójcickiego, zaczął spisywać melodje ludowe. Zająwszy się po powrocie z Berlina (1830) nauczaniem muzyki, nie omieszkał w chwilach swobodnych robić wycieczek w okolice Warszawy, w celu dopełniania swego zbiorku, a świetne żniwo, jakie mu się pod tym względem nadarzyło w Wilanowie r. 1839, spowodowało go do zupełnego poświęcenia się zbieraniu już nietylko melodyj, ale w ogóle pie śni, podań, przyslowiów, zwyczajów, to jest tego wszystkiego, co wchodzi w obręb studjów etnograficznych.
Znudziwszy sobie mozolną pracę udzielania lekcyj, przyjął posadę buchaltera w zarządzie nowobudującej się wówczas kolei warszawsko-wiedeńskiej, a gdy ta przeszła w 12 lat później do rąk prywatnych, został Kolberg urzędnikiem komisji skarbowej i to w dyrekcji dróg i mostów. Jakkolwiek stanowisko to nie odpowiadało skłonnościom artystycznie usposobionego Kolberga, dawało mu ono jednak przy niezależnem stosunkowo życiu możność poświęcania się ulubionym studjom, tem więcej, że udzielało mu potrzebnych do podróży naukowych i na wydawnictwa środków. Korzystał też z tego Kolberg, o ile tylko mogł, robiąc rok rocznie wycieczki we wszystkie okolice kraju. Każda z takich wycieczek bogaty przyniosła plon; jak zaś był sumiennym świadczy ta okoliczność, że dla zbadania przedmiotu nie zadowalał się jednorazowym w okolicy jakiejś pobytem, lecz odwiedziny swoje nader często powtarzał. Nie ma zakątka w Polsce, gdzieby sympatyczna ta ze wszechmiar osobistość nie była: wschodnia Galicja, Krakowskie, Podgórze Beskidowe i Szląsk, Kurpie i Lubelskie. Częstochowskie i okolice Ojcowa, Sandomierskie, Radomskie, Kieleckie, Augustowskie, Łęczyckie, Kujawskie itd. gościły Kolberga u siebie.
Porzuciwszy w r. 1861 służbę rządową, i przeniósłszy się z czasem do Krakowa, oddal się odląd niepodzielnie literaturze i nauce, był współpracownikiem wszystkich niemal pism zbiorowych, szczególnie zaś Encyklopedji powszechnej. Cale lat pięćdziesiąt pracuje czcigodny jubilat z ogromną korzyścią dla społeczeństwa, owocem tej pracy jest dotychczas 27 wielkich tomów wydrukowanych, obok zebranego materjału na całe tomów trzydzieści, zamkniętych w starej szafie jesionowej, w której jedynie sam Kolberg umie przyjść do ładu. Słusznem więc jest, ażeby społeczeństwo całe, mające niewyczerpany zapas owacyj i brzęczącego uznania dla rozmaitych przybłędów, których jedyną forsą jest gardło, podążyło w dniu jubileuszu, mającego się obchodzić w Krakowie d. 31. bm., z przesłaniem wyrazów hołdu dla starca, co w pracy dla dobra społeczeństwa przygarbił się, co poświęcając zaoszczędzony grosz na wydawnictwa, chodzi w wytartym surducie i dziurawych butach!
Uczeni zagraniczni, aby módz korzystać z Kolberga uczą się umyślnie po polsku, oddając tem samem największą cześć jego zasługom; oddajmy zatem i my odpowiednią cześć człowiekowi, który sobie na nią bardziej zasłużył, aniżeli ktokolwiek inny z patentowanych naszych wielkości!