Jadę ze Lwowa do Stryja i czytam właśnie w gazecie wezwanie Komitetu opieki nad glodnemi dziećmi.
W Pustomytach wsiadł do naszego przedziału wieśniak. W ręku trzyma bańkę, którą postawił na ławce, tuż koło wejścia. Ubrany w buty z wysokiemi cholewami, dostatni płaszcz a twarz jego z pod czapki wygląda jak pączek w maśle. Chłop około pięćdziesięcioletni.
Pociąg stuka i puka. Ja czytam. Dwóch pasażerów rozmawia. Jeden o swojej żonie. Drugi opowiada, że już ożeniony poraź trzeci. Jego najgorszy teść, choć mu niedaleko do sześćdziesiątki ożenił się równocześnie, także trzeci raz, a teraz u obydwóch żon jest coś nowego w drodze. Potem rozmawiają o weselu, chrzcinach i innych familijnych uroczystościach, o których zwykłym śmiertelnikom dziś nawet nie śnić.
Tu wtrąca się do rozmowy wieśniak. I on jak się pokazało wstąpił już poraz trzeci w stan małżeński przed rokiem i już ma syna, tęgiego chłopaka, którego chrzest odbył się przed trzema tygodniami. Przez kilkakrotny ożenek namnożyło mu się krewniaków, tak że się nie wyznaje między swymi ciotecznymi, szwagrami i bratanicami. Z okazji chrzcin wyłoniła się kwestja, kogo wziąć na ojca chrzestnego. A że z jego pierwszego i drugiego małżeństwa jest kilka zamężnych córek, uradził ze swoją młodą żoną, by któregoś z zięciów wziąć na chrzestnego ojca. Tu przestał na chwilę. Wiecie, ja potrafię zjeść trzy naraz obiady. Raz za razem. Nic mi nie szkodzi. Mam chwała Bogu apetyt. A do tego potrafię wypić trzy flaszki wina. Jedną po drugiej. Wtedy dopiero czuję się dobrze. Wierzcie mi albo nie.
Odłożyłem gazetę by nie uronić ni jednego słową "poczciwego kmiotka". A więc byli na chrzcinach czterej zięciowie, czterej chłopi co się zwie ze swymi ojcami i resztą dodatku, razem trzydzieści sześć osób. Żaden z tych trzydziestu sześciu nie mieszka na wsi.
Jakem zobaczył tę cąłą "kupę" — powiedziałem do mojej "starej": "Wiesz matka co, tym musimy zaraz pierwszego wieczoru dać się naźreć, to się ich pozbędziemy najłatwiej.
Siedzieli trzy dni: sobotę, niedzielę i poł poniedziałku. Ale bardzo byli radzi — gdy mogli w poniedziałek zabrać się już do domu. Podjedli sobie, że się im nie prędko zechce. Jak tylko weszli w próg, posadziliśmy ich do stołu i wzięłi się do "roboty". Ułożyłem sobie już naprzód. Na pierwsze zupa z krajaną kiełbasą. Gdy z tą się uporali — postawiłem im dwie szynki — istny marcypan! do tego kartoflana sałata; tej narobiły dziewki odrazu w baniaku. Potem kawa z plackami i ciastami — cały tego był stół. Żona wypiekła na to cały centnar mąki bialutkiej, dała do tego pięć litrów migdałów, dwie faski masła, kilka kop jaj. No powiadam wam — żarły te miastowe głodomory — aż za przeproszeniem omało nie "pękły". Przez całą sobotę aż im się uszy trzęsły nad miskami — jedli aż do nieprzytomności. Nie można ich było napędzić do spania. Ale coprawda — szynki były jak marcypan! Wszyscy mówili, że w życiu nie jedli jeszcze coś tak smacznego. Wszyscy. No, zato w niedzielę — mieliśmy już spokój...
Na samo wspomnienie tych "tłustych" dni, przechyliła mu się w tył siwa głowa i "wybałuszyły" oczy. A ja, choć żołądek grał mi "marsza żałobnego", nie śmiałem rozwinąć z papiera cienkiej kromki magistrackiego chleba posmarowanej bryndzą... lwowską, lecz zatonąłem dalej w gazecie.
I ciągle trapiła mię oskomina — na szynkę jak marcypan... i myśl ile to dzieci inteligencji przymiera dosłownie z głodu.
A kroniki będą kiedyś pisać — jak to anno 1921 po siedmioletniej wojnie żyli nasi kmiotkowie, gdy reszta społeczeństwa, prócz paskarzy — nie miała co do ust włożyć.
Przeglad poniedziałkowy
15.02.1921