Iwan Franko

I.  
27.09.88 | |
Rusin umarł. O tem nie było żadnej wątpliwości. Sekcja jego ciała, dokonana przez trzech lekarzy, wy­kazała nawet przyczyny, dla których on musiał umrzeć. Przyczyny były bardzo  głębokie i bardzo uczonemi ter­minami wyrażone; w protokole nie przemilczano nawet, że trzej sekcjonujący lekarze byli ci sami, którzy go za życia leczyli upuszczali mu krwi, wyrywali zęby i wycinali wszelkie szkodliwe narośle, dopóki nie umarł. Umarł wreszcie i pochowali go.  
26.09.88 | |
[Przegląd społeczny, 1886, t. 1, N 3, s. 219—232; N 4, s. 294—305; N 5, s. 365—377; N 6, s. 455—463. (Окр. відб.: Lwów, 1886. 49 s.)]   I.   Po południu pewnej pięknej niedzieli wiosennej zdziwili się niepomalu dwaj policjanci, siedzący w „ strażnicy “ gminy drohobyckiej. Do strażnicy bowiem wprowadzono jakiegoś młodego panicza, średniego wzrostu w ubraniu zapylonem, ale dość porządnem.   — A tenże zkąd? — zapytał kapral i zmierzył młodego człowieka od stóp do głowy zamglonym od trunku wzrokiem.  
25.09.88 | |
Biedny ja człowiek. Gruntu ani odrobiny, wszystkiego tylko jedna chata i ta stara. A tu żona, dziatek dwoje, trzeba czemś żyć, trzeba ja­koś trzymać się na świecie. Dwa chłopaki u mnie, jeden w czternastym, drugi w dwunastym roku, za pastuchów służą u dobrych ludzi; za to mają bodaj odzienie i strawę. Żona przędzie, także cokolwiek zarabia. No, a dla mnie starego jaki zarobek? Ot, pójdę czasem do poblizkiego wrębu, narżnę brzeziny, naklecę miotełek przez tydzień i w poniedziałek bierzemy z żoną po wiązce na plecy i wleczemy się na targ do Dro­hobycza.
23.09.88 | |
POWIEŚĆ.   Ach, ten stuk, ten łomot, te krzyki na ulicy właśnie naprzeciw mego okna, wypędzają wszelką, myśl z głowy, nie dają mi ani na chwilę spokoju, odrywają od pracy! I nigdzieo nie mogę skryć się, schronić od tego nieustannego stuku. Od rana do wieczora brzmi on, a gdy się położę spać, zmęczony dziennym upałem, słyszę go wyraźnie nawet we śnie jeszcze. I to tak już przez całe dwa miesiące. Odkąd naprzeciw moich okien zaczęli murować tę nieszczęsną kamienicę, nie napisałem ani jednogo wiersza.  
22.09.88 | |
nowela     Byto blisko północy. — Szerokiemi smugami rozlewało się światło z okien D...skicj rezydencji, — z wnętrza dolatywały melodyjne dźwięki fortepianu. Łagodne światło odbite od białego, roziskrzonego mrozem śniegu migoce z wysokiego pagórka, jak zorza na wschodzie, — daleko ponad siołem rozbrzmiewają dźwięki muzyki i śpiewów, przerywając martwą bez granic ciszę wiejskiej zimowej nocy.  
19.09.88 | |
— Władku! Naczku! gdzie was djabli noszą?   — Lezie jeden z drugim, jak Lelum i Polelum!   — Świniaki! Mówią, że o pierwszej będą na miejscu, a tu już prędko drugiego bić będą.   — Dać im w kark po razu, niech się uczą słowa dotrzymywać!   — Sponiewierać im front!   — Zakobzać ich po pod szczeble!*.   — Zajechać im między lipki, żeby im aż Wojtek zakapował!*.  
18.09.88 | |
I.   — No, Pantałacha — mówił z czeska po polsku, na pół płaczliwym, a na pół drwiącym głosem dyrektor więzienia — czy ja ti ne powidal, żebyś ty sedel ticho, żebyś ty se ne porywał utikat! Widzisz, co ti z toho przyszło! Dostałeś patdesat kijów przed celym kryminałem, dostanesz kajdanki i cely mesec kazenky, taj tylko! a tamteho panicze, co ty mu pomohl utiknut, my jeho jeszcze zlowime, ne boj se! I teho sameho zakosztuje, co i ty!   — Ej, baczu, toho ne budę — rzekł spokojnie i stanowczo Pantałacha.  
17.09.88 | |
Jać Zełepuha był chłop nieszczególny. Kto przed trzydziestu laty przechodził przez Borysław, mógł być pewny, że albo w karczmie, albo gdzieś w pobliżu karczmy posłyszy pijany, ochrypły głos, wywodzący zawsze tę samą melancholijną piosenkę:                  Oj ne żałuj, moja myła,                Szczo ja pju,                Tohdy budesz żałowaty,                Jak ja wmru.  
17.09.88 | |
OBRAZEK GALICYJSKI   I.  
11.09.88 | |