Rzeczy nagrodzone

 

Na gruncie ukraińskim w Polsce istnieją obecnie dwie nagrody literackie, obie, zdaje się, ideologiczne: Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy (,,Topiż“) i Ukraińskiego Związku Katolickiego (U.K.S.).

 

U.K.S. wyraża to zasadniczo: „Bierzemy pod uwagę utwory, które wnoszą wartości pozytywne ze stanowiska chrześcjańskiego i narodowego“. Wartości negatywne ze stanowiska chrześcjańskiego oraz wartości pozytywne, wnoszone z innych stanowisk (— są i takie —) pozostawia U.K.S. bez uwagi. „Topiż“ nie wypowiada się w tej sprawie, ale także — o ile się nie mylę — nagradza tylko utwory „w duchu narodowym“. (Głos z „Topiżu": „Nie, nie myli się pan!“).

 

*

 

Aby mieć odpowiednią perspektywę: czołowe nagrody tych instytucyj przypominają w przybliżeniu nagrodę młodych P. A. L.-u, a raczej nieco mniej.

 

Za rok miniony nie przyznano nagrody pierwszej nikomu, U.K.S. zaznacza tylko, że „za największe Wydarzenie literackie 1938 r. uważa zakończenie trylogji Ułasa Samczuka p. t. „Wołyń“ (trzeci tom p. t. „Ojciec i syn“), jednak ze względu na niektóre, nieliczne zresztą, fragmenty w trzecim tomie nagrody temu utworowi przyznać nie mógł“... Przypuszczam — fragmenty „negatywne ze stanowiska“... Trylogja Samczuka zasługuje na osobne omówienie, również na gruncie polskim, gdzie opinja literacka uległa wobec niej pewnej niewinnej, (gdyż nieświadomej), pełnej szczerego entuzjazmu mistyfikacji artystycznej — pióra Ksawerego Pruszyńskiego.

 

Inne wyróżnienia za rok miniony wyglądają tak:

w U.K.S.: drugą nagrodę rozdzielono między zbiorek wierszy Jurija Łypy p. t. „Wierzę“ i opowiadania Iwana Kiernyckiego: „Mój świat“; trzecią nagrodę przyznano opowiadaniom Wasyla Koroliwa-Starego: „Samarytanin miłosierny“.

 

W „Topiżu“: drugą nagrodę otrzymała powieść Darji Jarosławskiej: „Piołun pod nogami“; trzecią zbiorek wierszy poety zakarpackiego Iwana Kołosa: „Dni moje młode“. Prócz tego wyróżniono tutaj poza nagrodami opowiadania Kiernyckiego: „Mój świat“ oraz poemat liryczny Światosława Hordyńskiego: „Snowidów“.

 

*

 

By rozpocząć od końca:

 

„Wo wkusach nie spowiat...“. Doznania i wypowiedzi estetyczne mają charakter absolutny, jeśli ktoś percypuje Nat-Pinkertona z płonącemi oczyma, cóż w tem zmienisz? Mimo to: jakże to się stało, że na szarym (najszarszym) końcu kolejki rzeczy nagrodzonych znajdujemy poemat liryczny Hordyńskiego „Snowidów“: jedyną rzecz w tej kolejce, która — na mój smak — mogłaby się ubiegać o nagrodę w nieco bogatszych, np. polskich stosunkach literackich; i może ubiegłaby niektóre, zdążając do mety na swym „Pegazie, okrytym pianą i wściekle gryzącym wędzidła słów...“.

 

Uniknijmy nieporozumienia: nie jest to poemat tak bardzo wigorzysty, jakby to nam nasuwał ów obrazek z niego zaczerpnięty, pachnący gorzkim potem końskim, (poetyckim też); wcale nie jest wigorzysty. Hordynśkyj ma w swej twórczości inne rzeczy, robione w sensie wigoru (i tei mniej mi przemawiają do przekonania, gdyż — by pozostać w granicach powonienia — niekiedy pachną obcym potem poetyckim), ale nie o nie mi tutaj chodzi. „Snowidów“ jest inny.

 

Jest to poemat o bardzo własnem obliczu i o powabie bardzo własnym. Gdy pytam siebie, co właśnie rozstrzyga w nim o tem obliczu i o powabie, mam w odpowiedzi wrażenie, że czyni to jego wyszukana, a jednak niezwykle naturalna i bardzo „ludzka“ dwuplanowość: że przebiega on od oktawy do oktawy: po pierwsze — w płaszczyźnie nawpół humorystycznego pokazu rzemiosła poetyckiego („jak to się robi“), po drugie — w płaszczyźnie nastrojów własnych poety w obliczu letnich pól, rzeki w głębokim jarze, letniego nieba zorzanego i przedjesiennego dojrzewania, („jak tamto się przeżywa“).

 

Otwiera się poemat pokazem szlachetnego rzemiosła poetyckiego, łagodnie uszczypliwym, dowcipnym, subtelnie pogłębionym, gdy chodzi o obronę liryki jako poezji wzruszeń drobnych i mijających ostrużyn natchnień, marzeń i snów zamilkłych. W tej płaszczyźnie pozostaje on wzdłuż części pierwszej i sześciu oktaw części drugiej, potem przenosi się w płaszczyznę nastrojów własnych poety i trwa w niej w dalszych oktawach części drugiej (poeta w obliczu pól), w całej części trzeciej (w obliczu rzeki w jarze), czwartej (w obliczu nieba i gwiazd) i w szesnastu oktawach części końcowej (w obliczu dojrzewania przedjesiennego). Zamyka się zaś nowym pokazem rzemiosła szlachetnego, tworząc w ten sposób zupełne koło kompozycyjne, słusznie odpowiadające neoklasycznej postawie poety.

 

Gdy mowa o trwaniu poematu w jednej płaszczyźnie: niema ciągłości w takiem trwaniu. Uświadamiam to sobie obecnie jasno: osobliwy powab „Snowidowa“ leży we wzajemnej grze obydwu płaszczyzn względem siebie: w tem mianowicie, że już w pokazie rzemiosła poetyckiego wyczuwamy podskórne narastanie nastroju, który wyłoni się wkrótce jako właściwe tworzywo poematu; i że płynąc potem, po ruchliwej fali tego nastroju, wyczuwamy ciągle obecny, choć utajony ruch „fali“ pierwszej, pokazowej; że fala ta gra już w nas podczas „nastrojów“ i nigdy nie jesteśmy spokojni o to, czy nie wyłoni się nieoczekiwanie i nieco paradoksalnie (wyłoni się, to pewne) i przetnie powierzchnię nastroju i bryźnie nam w oblicze kroplami chłodnego przebudzenia — i orzeźwienia (— „to przecież tylko robię!“)... Gdy bryzgnięć tych jest za dużo, są za częste — jak np. w części drugiej — cierpi na tem płaszczyzna nastrojów (— nie igra się z nastrojami —), a wyniki doznaniowe mijają się z zamierzeniami autora...

 

Istnieje natomiast odcinek „Snowidowa“, w którym obie płaszczyzny splatają się kompozycyjnie w jedną: gdy w obliczu nieskończoności wieczornych niebios, mrugających gwiazdami, fala nastroju wznosi się tak wysoko, że szlachetne rzemiosło poetyckie właśnie tylko nadąża za nią; że na igranie niema tchu; że gra tylko struna duszy, rozpięta między gwiazdami, jak ognista droga meteoru.

 

W tej właśnie części poematu, w trzech jej oktawach kładzie poeta pomniczek żywy innemu mistrzowi w rzemiośle poetyckim, największemu z pokolenia młodych poetów zachodnio-ukraińskich, przedwcześnie zgasłemu Bohdanowi Antonyczowi; w trzech cieple drgających strofach, najbardziej wzruszających w całym „Snowidowie“, najzupełniej wzruszających po ludzku i artystycznie: o poecie, co nosił monety gwiazd, jak chłopak guziki, w kieszeniach i kupował za nie po nocach chwile słodkiego natchnienia; o poecie, co w białych rękawiczkach, z kwiatami na czarnem ubraniu odszedł, nie dokończywszy swych poematów, szczęśliwcom innym pozostawiwszy świat — i kędziory — i kwiat paproci; co ubrał pierścień śmierci i odszedł, by udowodnić niezniszczalność materji...

 

Że też i w ten pomniczek wplata poeta zieloną gałązkę swego humoru, — co o tem powiecie?...

 

Najdojrzalsze osiągnięcie poetyckie w twórczości Hordyńskiego: owych szesnaście oktaw części końcowej, w obliczu dojrzałości przedjesiennej: szesnaście wielkich metafor, płynących jak świeży a mocny miód pszczelny, w którym się trzepocą barwne motyle słów, uchwyconych za nóżki; strof najprawdziwiej pachnących Rylskim — nie w sensie zarzutu, lecz komplementu...

 

Gdyby żył Antonycz, zapłaciłby za nie monetami gwiazd, których miał ciągle pełne kieszenie. I byłoby to słuszne...

 

*

 

Świeża, łatwa w spożyciu, dosyć łagodna i ludzka, choć trochę ironicznie uśmiechnięta jest rzecz Darji Jarosławskiej: „Piołun pod nogami“. Jest w tem podobna do współczesnego świata dziewczęcego z inteligencji drobnomieszczańskiej, bo też o nim jest opowieścią. Ironja jej nie zapuszcza się wgłąb (może i nie chce, bo i i poco?), ludzkość jest w ten sposób ograniczona, że nieco pod nią już znajduje się świat robotników w uzdrowisku, a nieco nad nią już pan dziedzic z Horników, dr. Mukowski. O tyle nad nią, że gdy powstaje miłość do niego, to prawie że platoniczna, trochę cierpiąca, bezwładna, jak kwiat niesiony falą, trochę uśmiechnięta, gorzkawo i ironicznie. Miłość, która nie idzie wgłąb (może i nie chce, bo i poco?)...

 

Cała ta rzecz przebiega raczej powierzchniowo, także w kompozycji: kompozycji zdjęć migawkowych, łagodnie a wdzięcznie przesuwanych w polu naszego widzenia, jakgdyby szły w tem za krążkiem odbitego światła, przenoszonego w łagodnej mgle naszego otoczenia; wedle natury takiej techniki — obrazy będą płaszczyznowe, płynące i świeże, niekiedy nieoczekiwane w swem połączeniu, ale płaszczyznowe. Jak np. ten:

 

„Uśmiechnęła się jakoś tajemniczo, niby trochę nieufnie i od czasu do czasu rzucała krótkie spojrzenia na kogoś, kto dla pań z przedziału był niewidoczny. Po chwili za szkłem drzwi pojawiła się ręka w popielatym rękawie z trzema guzikami i w niebieskim mankiecie koszuli. Ręka o długich, wąskich palcach dotknęła okrągłej sztabki przy drzwiach i odeszła. Obie panie spojrzały tylko na siebie znacząco...

 

Czyjaś ręka żywo odsunęła drzwi i cały przedział wypełnił się przyjemnym, nieznanym zapachem... Za nim lekko weszła do przedziału wiedenka z uśmiechem, który odsłonił dołeczek na jej lewym policzku. Aneczka podciągnęła spiesznie nogi pod siedzenie i z zachwytem, podniosła oczy na wytworną postać, która przesunęła się wzdłuż niej... Potem czemuś westchnęła i nagle zwróciła się do drzwi, jakby ją ktoś zawołał...“.

 

Aneczka — bohaterka powieści, kukiełka człowiecza, która z drobnej mieszczki prowincjonalnej — poprzez piołun pracy fizycznej, rozczarowań i miłości ma się „przerodzić“ w człowieka pełnego, we właścicielkę salonu mód w stolicy prowincji...

 

A ręka w popielatym rękawie? W ten sposób objawia się Aneczce po raz pierwszy jej przyszła miłość gorzkawa. Miłość, do której ona się zwraca raptownie, z westchnieniem, jakby ją ktoś zawołał...

 

To jest świeże. I łatwo się spożywa. Czy długo pozostaje w pamięci — to rozstrzygnie czas.

 

W „Moim świecie“ Kiernyckiego panuje żywioł języka, młody i krwisty stop współczesnego języka literackiego z elementem ludowym. W dwojakim sensie panuje: że porywa ze sobą wyobraźnię czytelnika, ale autorską — zdaje się — także. Gdy spożywamy w języku Kiernyckiego obrazy bujnego życia współczesnej wsi ukraińskiej, trudno się wyznać, (a może i nie trudno), co w tej bujności odpowiada rzeczywistemu położeniu tej wsi, a co jest wytworem żywiołu językowego autora.

 

Język kształtuje rzeczywistość, ale i zniekształca. I jedno i drugie spotykamy w „Moim świecie“. I jedno i drugie oddaje Kiemyćkyj na służbę swojej warstwy społecznej: chce być piewcą mocnych gazdów wiejskich, wielkich kmieci. To mu wolno — jeśli należy do nich genetycznie i pod wszelkim innym względem — to jest bardzo naturalne. Ale oto, co jest niedobre: niedobre jest śmiecić do źródła, z którego się ongiś piło wodę. „Swego czasu“ Kiemyćkyj należał do grupy pisarzy „Horna“, współpracował dość wydatnie w lewicowym ruchu literackim.

 

Obecnie daje obrazy ruchu lewicowego na wsi w zniekształceniu, którego odeń nie wymagają ani żywiołowy pęd jego języka, ani „żywioł“ jego nowych (a może najzupełniej starych) pozycyj ideologicznych... Niedobrze jest pluć do źródła..,. Nie dlatego, że wypadłoby może znowu kiedyś pić z niego wodę, niema obawy (głos Kiernyckiego: „Nie, niema obawy!“). Otóż właśnie! Więc nie dlatego. Tylko, że to jest nieczyste.

 

*

 

Jurij Łypa: „Wierzę“.

 

Takie mam wrażenie: objekt równie ciekawy dla psychoanalityka, jak i dla estety.

 

Oblicze talentu, wykrzywione nienawiścią. I stąd: chore na wojnę, na heroizm; na władzę, na naród, na obowiązek; na mięso ludzkie, na czerń, na djabła, na szpicrutę... Trudna się w tem wyznać laikowi, obcemu w sprawach wiary. Ale czy bywają i takie modlitwy:

 

— „Wtenczas, gdy mojemi kośćmi

będą zbijały małe dzieci

owoce z drzewa,

a w czaszce mej w krzakach tarniny

chować się będą jeże wesołe,

bądź miłościw mi, Boże, i

szpicrutę giętką, mocną, niecierpliwą

zrób z mojej duszy...“

 

Oblicze Boga, wykrzywione łypowską nienawiścią („Bóg i Nieustępliwość! — Jesteśmy bożym wałem!“); oblicze ojczyzny, drgające sadystyczną radością masowego samobójstwa: Francji, która „szerokiem kołem ognia i rozpalonej stali“ bije w młodych rekrutów, uciekających z piekła boju; Anglji, która puszcza na dno załogę własnego okrętu, by uratować port od pożaru; Ukrainy, karzącej śmiercią tłum niewolników, którzy zapomnieli miłości ojczyźnianej w niewoli. Oto Łypa.

 

„Bóg rozmiotą i spali

Za niespełnione słowo,

O ty, ostrzona stali,

Prowadź nas znowu!...“

 

Że czynią Boga wykonawcą swych wyroków klasowych, to jest naturalne; że ojczyźnie wyznaczają rolę mistrza od gilotyny, to jest proste. To wynika z ich afektacji nienawistnej, z ich histerji socjalnej, której ulegają na drogach klęski... Że zaś otrzymują nagrody od mistrzów miłości i miłosierdzia, nie jest to ani naturalne, ani tak proste... Czyżby i do nich dotarły owe deformacje, oparte na histeria socialis? (Głos od mistrzów miłości: „A gdyby nawet, to i co?“). Słusznie. A gdyby nawet! Naturalnie!...

 

Stefan Tudor

 

[«Sygnały», n.66, 1.04.1939, s.9]

 

01.04.1939