I. Świeżo opuścił prasę tomik 7—9 ruskiej "Bibljoteki literacko-naukowej", zawierający dalszy ciąg zajmujących wspomnień M. Dragomanowa o jego stosunkach z Rusinami austrjackimi. Wspomnienia te, których początek ukazał się już był w roku zeszłym, rzucają dużo światła na rozwój Rusi galicyjskiej w czasie od 1867 do 1877 roku, podając mnóstwo faktów znanych dotychczas chyba w ciasnych kółkach "wtajemniczonych", lecz nieznanych wcale szerszej publiczności. Autor ze zwykłą swą prawdomownością charakteryzuje łudzi i stosunki galicyjskie i ukraińskie, uderzając przy tem szczególnie na inercję, bezprogramowość, łatwość w zmienianiu sztandarów i krętactwo, gdziekolwiek i w jakiejkolwiek formie je znajdzie. Z tego względu wspomnienia jego mają prócz historycznego, także wielkie znaczenie pedagogiczne i programowe, pokazuje w nich bowiem autor całe szeregi błędów powstałych z bezprogramowości i niekonsekwencji polityków ruskich, wykrywa źródło niemocy stronnictw ukraińskich w Galicji i w Rosji i czyni w ten sposób w najwlaściwszem znaczeniu historję nauczycielką życia.
By dać czytelnikom naszym wyobrażenie o treści i sposobie opowiadania p. Dragomanowa, wyjmujemy ze wspomnień jego parę ustępów charakterystycznych, dotyczących bądź to samych Polaków, bądź też osobistości znanych w Galicji, bądź też ważnych kwestyj programowych. Wyjmujemy je z najnowszego zeszytu, który obejmuje lata 1873 i 1874. Oto na początek ustęp, przedstawiający powrót p. Dragomanowa z podróży naukowej po Europie.
"Pewnego sierpniowego wieczora (1873) pojechaliśmy z Wiednia na Kraków do Galicji, by dalej jechać do domu do Kijowa. Namęczywszy się przez noc w wagonie, wyglądałem, prawdę mówiąc, nie bardzo wesoło na słowiańskie płaszczyzny, do których wracałem nareszcie po trzechletniej prawie wędrówce po górzystych okolicach romańskich i germańskich. Co też to pokażą mi te kraje rodzinne? — myślałem. Co sam ja poczuję na sercu, ujrzawszy je? Takie myśli tłoczyły mi się do głowy, gdy pociąg dochodził z Morawy do Szląska.
— Tutaj już zaczynają się Polacy — kręciło mi się na myśli — to już nasi ludzie i nasze strony, to już na pół w domu. Gdzie też to właśnie leży etnograficzna granica polska?
Gdy w tem stacja! nie pamiętam już jaka. Konduktor przebiegł wzdłuż pociągu, otwierając drzwi wagonów. A trzeba powiedzieć, żeśmy siedzieli w jakimś damskim wagonie, dokąd wpuszczano tylko takich mężczyzn, którzy jechali z rodzinami. Na drzwiach był też napis: "Damen-Coupe". Tymczasem do nas wskoczył jakiś panicz i rozsiadł się najswobodniej. Dwie, czy trzy Niemki, siedzące z nami, zaczęły mówić między sobą, ale naumyślnie głośno: To damskie kupe! Panicz zmięszał się trochę i zaczął spoglądać dokoła nie tak już wesoło. Gdy w tem przez drzwi sunie jedna, druga, trzecia postać — chłopi z tłomokami, laskami i w kapeluszach, po których ja, wspominając etnograficzne obrazki i muzea i przywoławszy na pomoc opery i balety, poznałem południowych Polaków z okolic podgórskich. Panicz nasz zrywa się, jak nie krzyknie na tych statystów z Halki, jak nie potrąci najbliższego — i posunęli oni wszyscy z wagonu, omal że nie waląc z nóg dalszą kupę, która oczywiście też chciała leźć za nimi. A długie kije, które postacie te trzymały w rękach, tylko szkodziły im, zawadzając o ławki i drzwi.
Wytrąciwszy etnograficzną kollekcję i nabańbiwszy ją czystym, literackim językiem polskim, panicz nasz usiadł z miną całkiem już wesołą jak człowiek, który zasłużył sobie na prawo siedzenia w naszem kupe, śmiało spoglądał na damy, wyjął nawet papierośnicę i przedłożył mi cygareto, nie pytając zresztą dam, czy pozwolą palić.
— Oto jest etnograficzna granica, cywilizacyjno-polityczna granica i Polski i Rusi — pomyślałem, — i ogółem granica wschodniej Europy od zachodniej, bo tutaj człowiek w surducie i bez kija wypchnął chłopów z długimi kijami nie myśląc nawet, by mógł od nich otrzymać "zwrotnego" — i nie pomylił się!
— No, teraześmy w domu! — rzekłem do żony.
— I ja tak myślę — rzekta ona, uśmiechając się smutno, — na wszelki sposób nie we Włoszech.
Dalej w Krakowie, gdyśmy ujrzeli, jak konduktorowie zapędzają żydów do wagonów, to zdało nam się, żeśmy zajechali gdzieś nawet dalej, niż do domu.
[Kurjer Lwowski, 24.05.1890]
II. Wyjmujemy dalej ustęp charakteryzujący stan cywilizacji inteligencji ruskiej we Lwowie w r. 1873, stan, który, nawiasem mówiąc, i dziś nie o wiele zmienił się na lepsze. Opowiadając o swych wizytach w lokalu tow. "Ruska Besida", p. Dragomanow tak pisze:
"Ależ w tym lokalu była jedna taka rzecz, która mnie do głębi duszy była wstrętną: stoły z kartami, do których też natychmiast zasiadali moi interlokutorowie, skorośmy weszli do trzeciego pokoju. Natychmiast też urywała się rozmowa o rzeczacłi dla mnie zajmujących, dla których właśnie przyjechałem do Galicji, i jak mi się zdawało, zajmujących także dla mych galicyjskich znajomych, których poznałem z gazet. A trzeba powiedzieć, że życie moje od młodych lat rozwinęło u mnie omal że nie rygorystyczny pogląd na karty. U nas w Hadiaczu za moich dziecinnych lat panowie czynownicy grali w karty. "No, panowie, nie traćmy drogiego czasu, proszę do preferansa"! mawiał zwykle każdy gospodarz do gości po pierwszej szklance czaju. Ale u mego ojca w karty grywano rzadko. W Połtawie pierwsze kółko, do którego wszedłem, to było kółko liberalnych nauczycieli, — ale kart tam nie było, a prof. Stronin parę razy wobec mnie poczytywał to owemu kółku za pochwałę, twierdząc, że gra w karty to testimonium paupertatis animorum. W czasach zaś, kiedy podniesioną została kwestja emancypacji chłopów, ten sam Stronin, który był człowiekiem dosyć światowym i bywał w różnych towarzystwach gubernjalnych, nieraz bywało mówi, opowiadając o jakimś wieczorku: "Nie mogę poznać Połtawy! Bez gry w karty cały wieczór minął!" W Kijowie, gdym tam uczęszczał na uniwersytet, widziałem karty między kolegami zaledwie dwa lub trzy razy, a potem, żyjąc w kole nauczycieli gimnazjalnych i profesorów uniwersytetu, kart także prawie nigdy nie widywałem i przywykłem już myśleć, że pozostały one tylko pośród powiatowych panków i czynowników jako testimonium paupertatis animorum.
"Aż oto we Lwowie, w mieście posiadającem uniwersytet, w stolicy najswobodniejszej części naszej Rusi, w towarzystwie na pól politycznem, zobaczyłem stoły z kartami i za nimi siedzących znanych patrjotów, profesorów, literatów, polityków, którzy dla kart porzucają wszelką rozmowę o najbardziej piekących kwestjach patrjotycznych, narodowych, literackich!... "Ależ to stary Hadiacz, powiatowe miasteczko czasów Mikołajowskich"! pomyślałem, powracając do swego hotelu po pierwszym wieczorze spędzonym w "Besidzie". Oto dokąd powróciłem, objechawszy tyle świata"!
"Wkrótce miałem sposobność być jakiś czas i w moim Hadiaczu, a potem jeszcze dwukrotnie odwidzić Lwów i nawet przebyć w nim jakiś czas, i musiałem skonstatować porównanie nawet mniej korzystne dla stołecznego i uniwersyteckiego miasta w Galicji wobec powiatowego miasteczka w gub. połtawskiej. Nigdzie nie czułem się tak odciętym od intelektualnego świata, jak we Lwowie, nie mówiąc już o innych miastach Rusi halickiej, nigdzie nie dostrzegłem większego lekceważenia dla ogólnie kształcącej lektury. Galicjanie mają kawiarnie, dokąd każdy zachodzi co dzień, mają kasyna; w jednych i drugich są gazety, prawie wyłącznie austrjackie, w których Galicjanin przebiega telegramy i przegląda karykatury i "Witz'y" (obowiązkowo, nawet bardziej niż telegramy!). Niektórzy w domu lub w bibljotekach publicznych pracują nad specjalnemi naukami, chociaż przeważnie nad ciasnemi, dalekiemi od interesów życia i według przestarzałych, scholastycznych metod. Ale właściwie kształcącej lektury w Galicji prawie nie dostrzegłem. Bibljotek publicznych za mało, gabinetów do czytania prawie nie było (i nie ma dotychczas, Red.) nic podobnego do muzeów po małych niemieckich miastach uniwersyteckich; bibljoteki towarzystw haniebnie nędzne; po domach też nie zobaczysz dużo książek. Mówią, że z powodu ubóstwa, chociaż np. w Rosji nauczyciele gimnazjalni wcale nie zamożniejsi od galicyjskich, a mimo to książek u nich daleko więcej, i chociaż na kawiarnie i karty znachodzą się pieniążki i u Galicjan. Dlatego też w Rosji nietylko w miastach uniwersyteckich lub gubernjalnych, ale nawet w powiatowych, gdzie od r. 1850 zaczęto zakładać bibljoteki publiczne, w porównaniu z któremi np. na bibljotekę "Proswity" nawet wstyd spojrzeć, a niekiedy nawet po wsiach, gdzie dwie rodziny prenumerują jedna "Wiestnik Europy", a druga "Otieczestwiennyja Zapiski" i mieniają się niemi i dają czytać sąsiadom, znajdziesz bywało daleko więcej związku ze światem cywilizowanym, więcej smaku do interesów intelektualnych, niż w Galicji i w samym Lwowie. Prawie zupełnie to samo mówił mi też jeden młody Polak, który przeżył ze dwa lata w Galicji, we Lwowie i w Krakowie.
[Kurjer Lwowski, 25.05.1890]
III. Obecny ustęp ze streszczenia wspomnień M. Dragomanowa musimy rozpocząć maleńką uwagą polemiczną. W 107 nrze Diła znajdujemy początek rozbioru tych wspomnień. Niestety, początek ten nieświetnie się zapowiada, gdyż zamiast rzeczowego strzeszczenia i pożądanej w każdym razie krytyki, Dilo rozpoczyna rzecz od sfałszowania tendencji owych wspomnień. Zdaniem Diła "myślą przewodnią owych wspomnień jest — przedstawić narodowców galicyjskich, na tle swoich z nimi stosunków, w jak najczarniejszych barwach, a wziąwszy sobie taką myśl przewodnią, nie przebiera w środkach, byle tylko dojść do celu". Coby to była zamyśl przewodnia przedstawiać w czarnych kolorach narodowców galic., w wielkiej części ludzi już nie żyjących — tego Diło nie wyjaśnia, pozostawiając tę zagadkę psychologiczną bez rozwiązania. Przecież p. Dragomanow od oczernienia narodowców galic. bielszym sam nie będzie, sławy ich odziedziczać nie myśli, a jeżeli występuje przeciw nim, to pewnie nie z powodów osobistych, ale tylko z publicznych. Zresztą wspomnienia swe wydaje on pod własnem imieniem i odpowiada za prawdziwość tego, co w nich jako fakt podaje. Tem smutniejsze wrażenie robi to, że Diło w ową polemikę wciąga także osobę nakładcy, p. Iwana Franko, który drukując swym nakładem wspomnienia, nie powodował się absolutnie żadnym celem osobistym, lecz jedynie zamiarem podania publiczności rusko-galicyjskiej do rąk dzieła, napisanego z niezaprzeczonym talentem, przejętego poglądami, z któremi sam nakładca zupełnie się solidaryzuje i których szerzenie śród publiczności — ruskiej zarówno jak i polskiej — uważa za rzecz pożyteczną, dzieła, mającego, jak było powiedziane we wstępie streszczenia w Kurjerze, wielką wartość historyczną i pedagogiczną. Z tego jedynie względu zaczęliśmy w Kurjerze podawać przekład niektórych ustępów z tych wspomnień, i z samego wyboru ich mogło się Diło przekonać, że nie chodziło nam przytem wcale o podawanie specjalnie takich rzeczy, któreby w czemkolwiek "były na rękę Polakom". W ogóle argument taki, że coś jest na rękę Polakom, a więc szkodliwem Rusinom itp., wydaje nam się dowodem zdziczenia i zacietrzewienia szowinistycznego, o które Diło zazwyczaj posądza Polaków z zasady: "kocioł garnkowi przymawia". Naszem zdaniem na rękę Polakom zarówno jak i Rusinom w Galicji może być tylko prawdziwość, szczerość i otwartość w wypowiadaniu swych poglądów i bezwzględna uczciwość w stosunkach wzajemnych, a więc i w polemice. A słowa Diła, że streszczenie wspomnień Dragomanowa w Kurjerze jest "stawianiem winowajców pod pręgierz opinji publicznej" — są wprost nieuczciwą insynuacją. Jakichże to winowajców postawiliśmy pod ten pręgierz? Czy owego panicza, który wypędził chłopów polskich z wagonu? Czy może winowajcami tymi czują się członkowie "Ruskiej Besidy", trawiący całe wieczory na grze w karty? Jeżeli się nimi czują, to dla pewnego uspokojenia mogą sobie przeczytać końcowe słowa Dragomanowa, powtórzone przez nas, że i pośród polskiej publiczności w Galicji rzecz się ma nie lepiej. Cóż więc w tych ustępach, przez nas przytoczonych, jest specjalnie "na rękę" Polakom, a nie na rękę Rusinom? Diło samo tego nie widzi, gdyż w swej krytyce, o tych ustępach wcale nie wspomina.
Po takim początku idzie taki sam ciąg dalszy. Opowiedziawszy, że p. Dragomanow przybył w 1873 r. do Lwowa między innemi w celu wyjaśnienia z narodowcami lwowskimi sprawy redagowania czasopisma Prawda i powtóre, w celu wyjaśnienia stosunku narodowców lwowskich do programu Kaczały, wyłożonego w jego broszurze "Wybory bezpośrednie", w której postępowcy ukraińscy ujrzeli solidaryzowanie się z zasadami "magnacko-klerykalnej partji polskiej", Diło tak dalej pisze:
"Rokowania w jednej i drugiej sprawie nie zadowolniły Dragomanowa. Redaktor Prawdy, chociaż okazał się człowiekiem liberalnym wobec poglądów radykała ukraińskiego, mimo to nie przystał na to, by Prawda redagowaną była w ten sposób, iżby księża odwrócili się od stronnictwa narodowców, a przystali do Słowa."
Z tych słów każdy, kto nie czytał tekstu wspomnień Dragomanowa, wyciągnie jeden tylko wniosek, że Dr. domagał się takiego redagowania Prawdy, iżby księża odwrócili się od narodowców a przystali do Słowa. Tymczasem w tekście wspomnień (str. 163) stoi wyraźnie napisano co następuje: Redaktor Prawdy mówił do Dr. mniej więcej: "Może wam tam w Zurychu i na Ukrainie i nie można inaczej stawiać sprawy ukraińskiej jak tylko tak, jak wy ją stawiacie; ale u nas w Galicji tak nie można. Wasz kierunek będzie wprost wstrętny dla naszych księży, naszej jedynej inteligencji; ona stanowczo odwróci się od nas i przystanie do Słowa".
"Zgadzałem się na to — pisze dalej Dragomanów — że sprawę świeckiej, niezawisłej i postępowej literatury i polityki w Galicji prowadzić trzeba ostrożnie i bez prowokacji duchowieństwa. Mimo to jednak obstawałem przy tem, że nie ma racji nawet ciasno-utyłitarnej, wyrzekać się na rzecz klerykalizmu nietylko europejskich myśli naukowych i politycznych, ale nawet lepszych tradycyj samego narodowstwa galicyjskiego 1862—1864 r., które właśnie przez to odepchnęło od siebie "słowistów", że ci poczuli świecki duch w pierwszej gromadce "narodowców-kozakofilów", którzy i według profesji swych byli początkiem świeckiej inteligencji (ruskiej) w Galicji. Rozrastając się przez przyrost nowych ludzi ze świeckich profesyj, ze studentów, których teraz bądź co bądź są już setki i z wyksztatceńszych mieszczan i włościan, których trzeba zainteresować poruszaniem ich realnych interesów i rozszerzaniem ich świeckiej wiedzy, co przecież nie może być dla nich nieinteresownem — postępowo-narodowska gromadka stanie od razu na niewielkim ale mocnym gruncie, który z czasem będzie się rozszerzać i do którego zwolna przechodzić będzie takie żywsza i uczciwsza część samego duchowieństwa. Źgadzajac się z tem, że obecnie uczciwy i rozumny człowiek na stanowisku księdza może nie mało przysłużyć się narodowi jako człowiek, który obok teologji zakosztował też świeckiej nauki, zauważałem jednakże, że rzecz ta wcale nie łatwa wobec tej presji, jaka wywieraną jest na księdza z góry od hierarchji, a zwłaszcza w kościele rzymsko-katolickim. Galicja to nie Serbja z jej kościołem narodowym, obcym wszelkim tradycjom panowania. W Galicji niemożliwym jest nawet krajowy, narodowy klerykalizm; klerykalizm galicyjski musi być cząstką klerykalizmu austrjackiego, ten zaś stał się stanowczo cząstką ultramontanizmu, ecclesiae militantis Romanae, która prócz swej powierzchno-światowej polityki, specjalnie w Galicji dąży wprost nawet do tego, by zlać unję z katolicyzmem a ruskość z polonizmem, tak że klerykalizm w Galicji konsekwentnie dąży nawet do wynarodowienia Rusinów.
Na wszelki sposób zaś klerykalizm w Galicji, nieuchronnie ultramontański prowadzi do pewnego separatyzmu galicyjskiego od Rusinów nawet bukowińskich, a tem bardziej od ukraińskich, pośród których ani jeden z ludzi właśnie religijnych nie przystanie do ultramontaństwa, a ludzie o poglądach bezwyznaniowych (a takich jest większość pośród inteligencji rosyjskiej) nie przystaną do żadnego klerykalizmu. Zobaczywszy, że ukrainofilstwo w Galicji, tj. w jedynym kraju, gdzie ono może stać się poważnym ruchem społecznym, jak długo w Rosji nie ma wolności politycznej, występuje pod sztandarem klerykalizmu, tj. reakcji cywilizacyjnej, wykształceni Ukraińcy ostatecznie odwrócą się od ukraiństwa i przyłączą się całkowicie do moskiewskich kierunków postępowych. A bez pomocy z Ukrainy rosyjskiej jest rzeczą wątpliwą, czy utrzyma się w Galicji nawet formalnie-nacjonalny ruch ruski i czy nie przemieni się całkiem w martwy rutenizm, który ostatecznie jest rzeczywistą podstawą samego "słowianizmu". Wolą więc narodowcy galicyjscy stanąć stanowczo, choćby i w najumiarkowańszy sposób jako ośrodek postępowego kierunku europejsko-ukraińskiego, i zwolna, ale bezpowrotnie zdobywać dla niego grunt pośród ludu galicyjskiego, a dalej i w państwie austrjackiem, zanim przyjdzie kolej i na Rosję."
Oto są w pełnem brzmieniu słowa Dragomanowa. Pozostawiamy czytelnikom ocenić, czy uczciwie streściło je Diło.
[Kurjer Lwowski, 30.05.1890]
30.05.1890