[Ruch, 1887, N 1–2 (1.I–15.I); s.6–11, 40–45]
ZIMOWA BAŚŃ
I.
Było to niedawno i nie późno, a tak, w samym środku. Żył wówczas w naszym kraju pewien pan możny i bogaty, który dożył dwudziestu i pięciu lat wieku ani razu nie słyszą wszy o biedzie. Zupełnie obcem było mu to pojęcie. Jego ojciec tylko co umarł, syt sławy i wieku, majątek zostawił wielki i dobrze zagospodarowany. Pełne szpichrze i kasy, stodoły i obory, słudzy wierni i panu przychylni, kwietna tradycja rodowa, zdrowie, młodość i piękność, — czegóż więcej można było wymagać od losu ? Niczego też nie wymagał młody pan. Żył po pańsku, dobra ojcowskiego nie marnował, w politykę się nie wdawał, oddawał Bogu co boże: a królowi co królewskie i na tern koniec.
I byłby młody pan w ten sposób przeżył cały swój wiek, gdyby nie fakt na pozór drobny, który jednakowoż zniszczył cały jego spokój, zatruł życie, zrujnował fortunę.
Pewnej soboty po smacznej kolacji wyszedł nasz pan na przechadzkę do ogrodu, z ogrodu zaszedł na gumno, a z gumna do stodoły. W stodole stała cała kupa ludzi: poddanych chłopów, dozorców i dworaków pańskich, a z pośród tej kupy do uszu pańskich dolatywały jakieś łoskoty, niby młócenie, lecz pomięszane z żałośnym krzykiem i jęczeniem. Zaciekawiony wstąpił pan, by spojrzeć co to jest. Ciekawy też zobaczył obraz. Pod ścianą na krześle siedział główny zarządca dóbr pańskich i głośno liczył, spoglądając ód czasu do czasu w niewielką książeczkę. Na toku leżał rozciągnięty chłop i jęczał i stękał i krzyczał. Na jego rękach, plecach; i nogach siedziało trzech tęgich drabów, a dwaj inni prali kańczukami w to miejsce, skąd nogi rosną.
— Go wy robicie? — ciekawie zapytał młody pań.
Stanął zarządca przed panem, skłonił się i rzekł:
— To, proszę pana, Proć Szulika swoją tygodniową porcję odbiera.
— Za co ?
— Trzy razy spóźnił się na pańszczyznę.
— A, tak! — rzekł pan, uspokoiwszy swoją ciekawość i chciał odejść.
— Oj, biedż moja, biedo okrutna, — krzyknął chłop rozciągnięty na klepisku. — I na polu co dnia bili za spóźnienie, i teraz jeszcze biją. A u mnie żona; chora, dziecko umiera, bieda w domu, nie ma co do i gęby włożyć — i nie spaźniaj się!
Dalsze słowa przygłuszone były ponowionym łoskotem batów o twardą wyschłą chłopską skórę. Lecz pan, posłyszawszy słowa, nagle stanął uderzony niemi, potem wrócił się i skinął na hajduków, by zaprzestali młócenia.
— Co ty mówisz o biedzie? — spytał on Procia. — Co to jest takiego?
Proć podniósł się z ziemi i wytrzeszczył na pana swe siwe oczy.
— Bieda, panoczku ? wyjąkał. — Co jest bieda? Bieda jest bieda, pek jej! To jest nasz chleb codzienny.
— Wasz chleb? Jakżeż on wygląda? Nic o niej dotychczas nie słyszałem.
— Ha, to pan szczęśliwy. A ja dotychczas nie j słyszałem o takim, ktoby jej nie znał.
— Więc ty ją znasz?
— Oj, panoczku, od kiedy ma świat przyszedłem.
Więc mi ją pokaż.
Chłop stał i począł skrobać się w głowę.
— Jakże ja wielmożnemu panu ją pokażę ? Ona, wszędzie jest.
— Kłamiesz, chłopie, bo u mnie jej nie ma. Ja jej nie widzę.
— Daj Boże panu zdrowie, rzekł chłop, kłaniając się panu do nóg, — ale za to ja ją widzę. Dla mnie wszystko bieda na świecie.
— Mów, co ?
— Ot te kańczuki, naprzykład; mój dzisiejszy ból chyba nie bieda?
— Kłamiesz, drabie, to zasłużona kara.
— A pańszczyzna chyba nie bieda?
— Kłamiesz, gałganie, tó święty obowiązek.
— A ten głód i chłód, co cierpiemy w domu chyba nie bieda?
— Kłamiesz, to skutki twego lenistwa.
— A choroba żony i dziecka chyba nie bieda?
— Kłamiesz, to wola Boga, który dla dobra twego próby na ciebie nasyła.
Chłop stał osłupiały, nie; umiał nic więcej powiedzieć.
— No, powiesz mi, gdzie właściwie twoja bieda, czy nie? — groźnie krzyknął pan.
— Ha, panoczku, największa moja bieda ta, żem się na świat urodził.
— Tak? To ty będziesz jeszcze bluźnić przeciw panu Bogu? Kładźcie go chłopcy i walcie mu resztę, ile mu się tam jeszcze należy, i prócz tego dziesięć kijów w dodatku, niech nie bluźni.
Odszedł pan, a chłop nic więcej nie mówiąc sam położył się na klepisko, by odebrać resztę swej, „zasłużonej kary.“
II.
A pan tymczasem szedł dalej i myślał. Myślący pan był.
— Kłamie, bestja chłop! głupie słowo wynalazł, by pokryć własne lenistwo, niedbalstwo i głupotę. Bieda, bieda! A co im za bieda! Kto pracuje ten ma. Kto spełnia swe obowiązki, ten ma czyste sumienie. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje.
Ładnie myślał pan i rozumnie, zapomniał tylko, że sam on nie pracował, a miał, nie spełniał żadnych obowiązków, a czuł się najspokojniejszym w świecie, zaś do rannego wstawania od dzieciństwa miał wstręt nieprzezwyciężony.
— Ale ja ich oduczę od tego, mówił on dalej sam do siebie. Nie ścierpię dłużej tego głupiego słowa. Albo nie, tó niech mi pokażą tę biedę, niech ją sam zobaczę, niech jej sam doświadczę. Dopóki się to nie stanie, w żaden sposób nie uwierzę w jej istnienie. Boć przecież u mnie i oczy i uszy i czucie, wszystko normalne, wszystko tak ustrojone, jak u chłopa. Tak samo widzę słońce, błękit nieba, zieleń drzew, słyszę pianie koguta i łoskot cepów, wszystko tak samo. Dla czegóż on mówi, że wszędzie widzi biedę, a jej nigdzie nie widzę. Kłamie, bestja i koniec na tem!
Rozumny był pan i fizjologię studjował i nie wierzył w to, że pan Bóg szlachcica z innej gliny ulepił, niż chłopa. Całkiem logicznie więc wnioskował, że kiedy jednakowe oczy,: to i widzieć muszą jednakowo.
Szedł właśnie ścieżką przez ogromny sad owocowy, gdy w tem tuż przed nim z wrzaskiem przeleciał obdarty wiejski chłopak, a za nim co siły pędził stary, kulawy sadownik, machając sękatym kosturem. Chłopak, lewą ręką przytrzymując kapelusz na głowie a prawą machając jak wiosłem, skoczył przez rów, wdrapał się na płot i jak gruszka potoczył się z niego na drugą stronę. Byłby sadownik może dopędził i złapał go na płocie, lecz biedak nie zdołał rowu przeskoczyć: rozpędził: się w swym zapale, i zamiast na drugą stronę, klacnął w sam środek rowu, po kolana w błoto.
— Go tu się dzieje ? — krzyknął pan stanąwszy nad brzegiem rowu, z którego z trudem usiłował wygramolić się stary sadownik.
— At, jasny panie, — stękał stary, — bieda moja z tymi chłopczyskami. Ino się odwrócę, natychmiast jeden z tej, drugi z owej strony do sadu włazi, jabłka kradnie.
Pan stał i groźnie spoglądał na niego.
—- Bieda, mówisz? Co to jest bieda?
Sadownik wpatrzył się w pana nie mądrzej od chłopa.
— Bieda, jaśnie panie, to ... to ... to bieda, taj koniec.
— Nie kpij ze mnie, stary błaźnie, mów dokładnie, a jeżeli nie, to cię jeszcze dziś ze służby nagonię.
— A niech Bóg broni, jaśnie panie! — krzyknął stary, — a gdzież bym ja się podział na świecie. Ja u świętej pamięci starego pana
— Duby pleciesz, — przerwał pan, — nie o to się pytam ! Mów: znasz biedę ?
— A któż jej nie zna, jaśnie panie ?
— Ty za siebie odpowiadaj, a nie za ktosia! Znasz ją?
— Znam, panie.
— Cóż to za jedna? Jak wygląda?
Stary z zadziwieniem spoglądał na pana. W głowie mignęła mu myśl, czy pan przypadkiem nie zwarjował.
— A jakże ma wyglądać, proszę jaśnie pana,— rzekł przymrużając nieco powieki, — podobna do starej baby, w łachmanach, bosa, głodna i niczem jej nasycić nie można.
Rozgniewał się pan na taki niewczesny żart.
— Cóż to, tybłaźnie, myślisz że ja dureń taki. jak ty i pleciesz mi jakieś banialuki ? A jeżeli to prawda, to pokaż mi ją! Chcę ją zobaczyć, chcę się z nią zapoznać.
— Nie daj tego Boże jaśnie panu, — rzekł stary.
— Nie pleć bredni, — krzyknął pan, — kiedy ja chcę! Albo mi ją pokażesz dziś jeszcze, albo nie masz u mnie więcej miejsca.
— Ale skądże ja ją panu wezmę?
— Stamtąd, gdzie ona jest. Ty ją przecież znasz.
— Mój Boże, ona jest wszędzie, i każdy ją widzi, a kto jej nie widzi, ten szczęśliwy u Boga, tego już tak pan Bóg stworzył, żeby wszystko tylko dobre i piękne na świecie widział, a biedy nie. Jaśnie panie! Niech pan Boga nie obraża i nie wywołuje wilka z lasu!
Ale pan już nie słuchał tej prośby, i oddalając się krzyknął do starego:
— Dziś jeszcze chcę ją widzieć. A jeżeli mi nie pokażesz, to żeby jutro i śladu twego w mych dobrach nie było!
Stary stał jak oszołomiony. Ot tak masz! Za trzydziestoletnią wierną służbę taka zapłata. Dla jakiegoś pańskiego kaprysu on musi na stare lata tracić kawałek chleba. I co takiego stało się panu? Jakie licho pod szepnęło mu tę nieszczęsną myśl o biedzie! Stary myślał, myślał i niczego wyiłiyśleć nie mógł.
III.
Powracając do swego dworu, spostrzegł pan na podwórzu kupę trabantów starościńskich i hajduków i pachołków miejskich, którzy prowadzili dwóch ludzi uwiązanych, obszarpanych i pokrwawionych.
— Co to za ludzie i dokąd ich prowadzicie ? — zapytał pan.
— To rozbójnicy i rabusie, napadli na jednego kupca i obrabowali go w lesie, lecz oto złapaliśmy ich.
— My niewinni ludzie,— błagalnym głosem zawołali więźniowie, — Szliśmy spokojnie drogą, gdy ci oto pojmali nas. Bieda wypędziła nas z domu, bieda też wpędziła nas w jeszcze gorszą biedę.
Jak oparzony skoczył pan, usłyszawszy te słowa.
— Kłamiecie! — krzyknął. — Ta bieda, o której mówicie, to jest wasza własna wina. Nie wierzcie im, słudzy prawa. Ilekroć z ust takich nędzników słyszę słowo „bieda", tylekroć wiem, że zakrywają tern słowem własną winę.
— Przyszliśmy do jaśnie pana, byś nam pozwolił umieścić ich przez noc w bezpiecznem miejscy, zanim jutro poprowadzimy ich do miasta, — rzekł przewódca pachołków. — A tymczasem można i wybadać ich należycie.
— Chętnie spełniam wasze życzenie i zapraszam wszystkich na nocleg. I na badanie również przyzwalam.
I przywołał swe hajduki, by byli pomocni sługom prawa przy badaniu więźniów. Gdy ci nie ćh cieli przyznać się dobrowolnie do popełnionej zbrodni, przynieśli pańscy słudzy rozpalone szyny, które przyłożono do stóp więźniów i trzymano tak długo, dopóki się nie przyznali. Następnie jęczących, ze spalonemi podeszwami, wrzucono ich do pustego, murowanego spichlerza. Pan zaś ucieszony swym szczęśliwym domysłem poszedł do pokoi.
— Tak jest — myślał on. — Ci ludzie, jak dzieci: mówią, że bite, lecz nie mówią za co. Wynik własnej swej winy i podłości nazywają biedą. Pragną wybawić się od niej, nie pozbywszy się swych błędów. A od teraz mam pewną miarę w ręku, mam kluc do poznania ludzkiej natury. Kto mówi, że bieda mu u tego albo sumienie nieczyste, albo umysł niedołężny. Tą miarą będę ich mierzył i wszystkim pokażę, że dobra na tern wyjdę. A przedewszystkiem z moich sług nie ścierpię ani jednego u siebie, który się zająknie o biedzie.
I poszedł pan do kasjera, który pochylony nad ogromną księgą liczył i liczył przy blasku świecy łojowej.
— No cóż tam u ciebie asanie? —spytał pan.
— Bieda, jaśnie panie, — w tym miesiącu do chody nie pokrywają wydatków.
— A, tak? I— rzekł pan czerwieniąc się z gniewu. — Dobrze! Jutro mi asan oddasz kasę i księgi, nie masz u mnie więcej miejsca.
— Ależ jaśnie-panie, — wyjęknął kasjer, caly blednąc jak chusta, ale pan już nie słuchał. Szedł ku gumnom, gdzie gumienny tylko co skończył przegląd bydła przypędzonego z paszy.
— A cóż tam, gumienny, jak tu u was idzie? spytał pan.
— Bieda, jaśnie panie, gdzieś pastuch w lesię dwie krowy zgubił.
— Zdasz jutro swoją służbę innemu, ja więcej nie potrzebuję twej służby.
— Ależ jaśnie panie, — wyjęknął gumienny jak piorunem rażony, ale pan już był daleko. Tam koniuszy doglądał, jak pojono z dębowych wiader pańskie cugowe konie.
— A co tam, panie koniuszy? krzyknął zdaleka pan.
— Ta bieda, jaśnie panie, buławy ogierek nogę złamał.
— Tam do licha! — wrzasnął pani — Przyjdziesz waść jutro do obrachunku, nie masz u mnie więcej służby.
Koniaszy stanął jak oblany zimną wodą i miął w ręku. zdjęty kapelusz, ale nie wyrzekłam słowa. Tymczasem, pan szedł już naprzeciw polowego, który wracał z pola.
— No, co tam w polu ? — zapytał go krótko.
— Bieda, jaśnie panie, grad wczorajszy wytłukł nam łan owsa pod lasem.
— Nie masz asan od jutra u mnie służby!— wrzasnął pan i jak opętany poleciał dalej. Naprzeciw niego poważnie krocząc i oglądając się dokoła szedł główny zarządca dóbr pańskich, człowiek acz z herbem szlacheckim, ale z duszą żydowską. Trzymał oą cały służebny personal w jeżowych rękawicach, pilnował ą wszystkiego, zapobiegał i szczędził, wiedząc, że im więcej będzie na kupie, tem więcej można z tej kupy wziąć dla siębie, nie zostawiając ani śladu ani podej-V rzenja. I teraz właśnie on obliczał co w ubiegłym miesiącu przyrosło dla jego kieszeni i do jakiej sumy zaokrągli się uciułany już kapitał, za który myślał wkrótce nabyć jedno z pięknych dóbr w bliskiem sąsiedztwie.
— No, i cóż tam, panie bracie? — rzekł do niego pan.
— Wszystko dobrze, jaśnie panie, — uśmiechając się odrzekł rządca.
Aż westchnął pan z ulżonem sercem. Ciągła bieda, od której zaczynali swe odpowiedzi najstarsi i ziiby najwierniejsi słudzy jego ojca, zaczęła już napełniać go przerażeniem. Zaczynał czuć się obsaczonym złodziejami, rabusiami i opryszkami. Niezmiernie więc uradował się, spotkawszy przeciek jednego uczciwego człowieka, u którego sumienie czyste i który zatem niema potrzeby swych win lub nieudolności ukrywać pod tern głupiem i niemoralnem wyrażeniem „bieda“. Szczerze więc uścisnął pan rękę wiernego sługi i przyjaciela i przyjaźnie z nim rozmawiając poszedł do domu.
VI.
Była nóc, przecudna, cicha, jasna i ciepła noc lipcowa. Nie kleił sen powiek pańskich, i dziwne jakieś myśli plątały się w głowie. Wstał pan, wdział na się lekki płaszcz płócienny i wyszedł z pokoju. Idąc kurytarzem ku głównym drzwiom i przechodząc obok pokoików, i w których mieszkali starsi oficjaliści, on słyszał głuche jakieś szlochanie i w pokoju starego sadownika, i w pokoju kasjera, i w pokoju gumiennego, koniuszego i polowego. Każdy z nich sam był ze swą zgryzotą, żaden może nie wiedział o tern, że taki sam los spotkał i innych prócz niego. Każdy może krył przed innymi swój ból, by teraz, w ciemnej samotności tern silniej czuć jego ciosy. Wstydno jakoś i brzydko zrobiło się panu na duszy; jak złoczyńca ścigany głosem własnego sumienia, czmychnął on wzdłuż ciemnego kurytarza, z cicha odemknął drzwi wchodowe i wyszedł na podwórze. Widno było jak w dzień. Nie oglądając się po za siebie szedł pan z razu prędko, a leniej czem raz powolniej, i nie patrzał dokąd idzie. L _^dł j rriy^lat; a raczej nółgłosem rozmawiał sam później czem raz powolniej, i nie patrzał dokąd idzie, Szedł i myślał, a raczej półgłosem rozmawiał sam z sobą.
— Miałże bym się mylić — mówił on, — miałażby ta bieda być cżemś rzeczywistem, przedmiotowem, silnięjszem od ludzi i panującem nad nimi mimo ich woli? Ale w takim razie musiałbym coś o niej wiedzieć. Strawiłem lat kilkanaście na nauce, na poznawaniu przeszłości, teraźniejszości i otaczającej nas przyrody, a o biedzie jako cżemś realnem nic nie słyszałem?
I teraz, chociaż jak myśl moją wytężam, nigdzie jej dojrzeć nie mogę. W przyrodzie jest porządek i harmonia wszech rzeczy, są pewne prawa niezmienne, lecz biedy żadnej nie masz. I w społeczeństwie ludzkiem jest także zupełna harmonia, porządek uświęcony prawem i tradycją, — i tutaj biedy nie ma jako jakiegoś odrębnego prawa, jako realnego zjawiska. Nie, ja mam słuszność, — bieda, to tylko pokrywka nieudolności lub nieczystego sumienia.
— Nieprawda,! — odezwał się łagodny lecz pewny głos tuż obok niego. Bez szczególnego strachu lub zdziwienia obejrzał się pan, boć przecież nie było się czego lękać: był na swem podwórzu, a noc była tak jasna. Obok niego, niedosłyszalnem krokiem szedł młodzieniec ubrany, w lekki powiewny płaszcz, z jasną twarzą i jasnymi, na ramiona spadającymi włosami. Nie przeląkł się ani zdziwił się pan ujrzawszy go; tak mu jąkoś było swojsko na duszy, jak gdyby z tym młodzieńcem znał się od najwcześniejszego dziećiństwa.
— Dla czego nieprawda? — zapytał pan.
— Jest bieda po za ludzką Winą i nieudolnością, — odrzekł ten.
— Gzem dowiedziesz jej istnienie?
— Na co dowodzić, kiedy możesz ją widzieć w każdej chwili i na każdem miejscu?
— A dla czegóż ja jej nie widzę i nie widziałem dotychczas?
— Bo patrzałeś okiem uzbrojonem w formułki złudnej nauki.
— Jakiemże okiem mogę ją zobaczyć ? — Okiem miłości i współczucia.
Znowu wstydno i brzydko zrobiło się panu na duszy. Milczał spuściwszy wzrok ku ziemi.
— No cóż, chcesz ją widzieć, — zapytał jego towarzysz.
— Nie wiem, czy potrafię, — nieśmiało odrzekł pan.
— Wiem, że tak jak teraz jesteś — nie potrafisz. Nie masz rozwiniętego tego zmysłu, który uzdalnia widzieć podobne zjawisko. Lecz powiedz, czy chcesz, bym ci w tym względzie otworzył oczy?
— Chcę, — radośnie krzyknął pan.
— Nie ciesz się tem. Kto więcej widzi, ten więcej czuje, a kto więcej czuje, ten więcej cierpi. Uprzedzam cię więc, że rzecz to wcale nieprzyjemna i niezupełnie bezpieczna.
Zamyślił się pan, wreszcie odpowiedział:
— Dwie podstawy ludzkiego szczęścia są rozum i mienie. Jeżeli ten nowy zmysł nie osłabi we mnie ani jednego, ani drugiego, to cóż mi złego może się stać ?
— Nie tylko nie osłabi, ale wzmocni, zaostrzy jeszcze. Chcesz więc, bym, ci otworzył oczy miłości i współczucia.
— Chcę.
— Chodźmy więc!
— Dokąd?
— Do chaty twego poddanego, tego chłopa, któremuś ty dziś kijami kazał demonstrować, że nie ma biedy.
— Dobrze, pójdę za tobą, rzekł pan, chociaż czuł, że, jakiś zimny prąd przebiegł mu po grzbiecie.
V.
Drzemie w półcieniu uboga chłopska chata. Tęsknie z maleńkich okien migoce żółtawe światło kagańca. Na twardej, brudnej pościeli leży pożółkły, stękający szkielet z rozżarzonemi gorączką oczyma, — to żona chłopa. Na piecu,: owinięty w brudne łachmany, jęczy drugi szkielet, to dogorywające dziecko. A na ławie pod oknem, bez żadnej pościeli, tylko kułak pod głowę podłożywszy, leży chłop i także stęka z bólu po otrzymanych kijach. W chałupie pusto, czarno, czuć odraźliwą woń nędzy i zaniedbania, gnijących i wypluwanych płuc, przedwczoraj gotowanej i pleśniejącej kapusty i razowego kwaśnego chleba.
Płaczliwie skrzypnęły drzwi, jaśniej jakoś zrobiło się w chałupie, wszedłpan w towarzystwie nieznanego młodzieńca. Nikt nie słyszał ich i nie odezwał się do nich.
— Spójrz na to mieszkanie i przedstaw sobie, że tu cały wiek muszą żyć i umierać ludzie, bracia twoi! — rzekł młodzieniec.
— Cóż, trudnoż wszystkim żyć w pałacach, ktoś i w chatach musi, — odrzekł pan.
— Ale przedstaw sobie, jakiem musi być to życie! — rzekł młodzieniec.
— Takiem jest, na jakie zasługują, odrzekł pan.
— Spójrz na tę kobietę, na jej twarz, na jej wyschłe jak szczepa ciało.
— Znam ją od dawna. Była pijaczką i nieroba, teraz umiera na suchoty, — całkiem naturalna.
— Spójrz na tego ojca, na jego twarde spracowane ręce, na jego twarz, malującą żywy obraz cierpienia i głuchej rezygnacji.
— Te, te, te, zwierzę i nic więcej. Takie zwierzęta muszą być trzymane na łańcuchu i pod batem, bo inaczej rzucać się i gryźć będą ludzi.
— Lecz pomyśl: jakiż to los okropny zasądza jednych ludzi na to, by byli zwierzętami, trzymanemi pod batem i na łańcuchu, a drugich na to, by żyli w pałacach i filozofowali o swobodzie i uszlachetnieniu?
— Cóż w tem dziwnego: na gnoju kwiat wyrasta. By kwiat zakwitł, musi mieć pod sobą podścielisko, które same gnijąc, dostarcza kwiatom żywotnych soków.
— Lecz jakiż cel tych kwiatów? Po co ich? Dla czego to podścielisko musi gnić dla ich wyżywienia?
— Rozwijanie myśli, to najwyższy cel ludzkości, to kwiat jej istnienia.
— Ale pocóź tej myśli, jeżeli dla jej rozwijania dziewięć dziesiątych ludzkości ma być gnijącem podścieliskiem? Jaka wartość tej myśli? Dla kogo ona ma służyć ?
— Dla siebie samej. Myśl sama sobie celem, w niej i dla niej samej leży jej wartość.
— Dziecięca zabawka, — rzekł z goryczą młodzieniec, — przesypywanie piasku z jednej kupki na drugą. Lecz nie, jeśliś ty rozumny człowiek, to musisz sam niewierzyć w to, coś powiedział. Nie ludzkość istnieje dla produkowania myśli, ale produkuje myśli dla siebie, dla swej korzyści.
— Cóż, niech i tak będzie, — rzekł pan, — ale i w takim razie ći tylko mogą z niej korzystać, którzy myślą.
— Pomimo że z owego podścieliska, jak się wyraziłeś, ciągną żywotne soki? — odparł młodzieniec.
— Cóż, jeżeli kwiat dla gnijącego podścieliska zrzeknie się kwitnienia, to ani sani nie zakwitnie, ani podścielisku nie pomoże. Lepiej z nagromadzonych skarbów myśli korzystać niewielu myślącym, niż rzucić jłś w przepaść zapomnienia dla tego tylko, że większość z tych skarbów korzystać nie może.
— Nie może, mówisz? A próbowaliście kiedy dawać jej tę możność ? Ale dlaczógoż to tak pilnie strzeżecie tych skarbów, takim sztucznym otaczacie je kordonem, by wzbronić do nich przystępu profanom?
— Bo gmin, to dziecię, a myśl to ogień. cię z ognia nie skorzysta, a dom zapali.
— Lecz dziecię, któremu na zawsze wzbronicie użytku ognia, musi wyróść na człowieka dzikiego, na dwunożne zwierzę i nic więcej.
— Cóż ja na to poradzę ? — rzekł pan, ściskali jąc ramionami. — Gzy po to tylko wiodłeś mię do tej smrodliwej nory, by mi to powiedzieć? Nie myśl, że powiedziałeś mi cokolwiek nowego. A osobliwie nie myśl, że tym sposobem otworzysz mi, jak mówisz, oczy miłości i współczucia.
— Wcale nic podobnego nie myślę, — odparli młodzieniec. Starałem się tylko wr tobie domacać sięj żywej duszy i nie mogłem. Zważyłem cię na wadze i przekonałem się, żeś nadto lekki. A do tej chaty wszedłeś po to, by z niej nie wyjść więcej. Ona ma zostać dla ciebie szkołą, najwyższym uniwersytetem. Tutaj masz pobrać ostatnią i najwyższą naukę ludzkości, jakiej nie pobrałeś w uniwersytetach zagranicznych. Pan uśmiechnął się na te słowa sceptycznie? na pół pogardliwie. Lecz młodzieniec zbliżył się do śpiącego na ławie chłopa, wziął go za barki i podniósł lekko jak pióro. Następnie, ciągle jeszcze śpiącego, postawił obok pana i rzeki:
— Przypatrz ma się dobrze !
— Obrzydliwe. zwierzę! — wzdrygnął się pan.
— Wiedz więc, że od tej chwili ty nim będziesz, kształt i stan jego przyjmiesz, a on na twojem miejscu zasiędzie.
I rzekłszy te słowa, młodzieniec pięścią jak młotem ogromnym uderzył pana w pierś. Jęknął pan w okropnym bólu i padł na wznak bezprzytomny. W tej chwili zgasł kaganiec, co stał na przypiecku, i w chacie stało się zupełnie ciemno i cicho, jak w grobie.
(Dokończenie nastąpi).
(Dokończenie.)
VI.
Już dnieć zaczynało, gdy pan przebudził się ze swego ciężkiego omdlenia. Zmrok go otaczał. Bezprzytomny jeszcze leżał i powoli zaczął wspominać Ciemne wspomnienia jakichś okropnych snów migotały w jego duszy. Podniósł głowę, by się obejrzeć dokoła, lecz niczego nie mógł zobaczyć, prócz ciasnej szarej kwadratowej szpary nad swoją głową — maleńkiego okienka wiejskiej chaty. Opuścił głowę i uderzył się o| twardą, chłodną ziemię. I nagle poczuł chłód w calem ciele i ból i znużenie i niepewność pomięszaną z trwogą, jak człowiek, co budzi się z letargu — w ciemnym i ciasnym grobie.
Wtem glos jakiś przerwał grobową ciszę, glos okropny, chociaż ledwie dosłyszalny, cichy, ostatni jęk konającego w cienkich boleściach, jęk, w którym je szcze raz zarodkowało się cale życie pełne cierpień, trudów, bólów i głuchej rozpaczy.
— Hryciu! Hryciu! — wołał ten glos ostatnim wysiłkiem przegniłych i wyplutych płuc.
Jakaś niewyjaśniona siła popchnęła pana. W jednej sekundzie zerwał się z swej twardej pościeli, by biedź na to wołanie. Jak obłąkany oglądał się dokoła, wspominał coś, lecz niczego wyraźnie wspomnieć nie mógł. A widział przed sobą duży piec gliniany z rozwaloną czeluścią i z nadbitym glinianym garnkiem, widział brudne, gliną obmazane ściany i małe okienka, widział drewnianą pułkę z miskami przy mdłym blasku wschodzącego słońca, przeświecającego przez mętne szyby, lecz wszystko to wydawało mu się snem okropnym, gorączkowem przywidzeniem. Prawą ręką chwycił się za lewą rękę, by się przekonać, czy to sen czy jawa, — lecz nagle zadrżał za dotknięciem własnego ciała, Zdało mu się, że dotknął czegoś obcego. Ręka była gruba, zezerniała od gnoju i cepu, chropowata, pełna szramów i brodawek. Podniósł ją do światła - okropność! Podniósł drugą, — druga jeszcze gorsza. Spojrzał na siebie — na nim była nędzna chłopska płótnianka, a pod nią gruba zgrzebna koszula, przewiązana łykiem zamiast pasa.
Znowu głos, straszniejszy od pierwszego. Z razu niby początek jakiejś głębokiej i bolesnej czkawki, a potem kaszel, suchy, przeciągły, nieuciszony, rozsadza jący pierś, zapierający oddech, w żelazne kleszcze ściskający serce słuchacza. Piorun uderzający ó dziesięć kroków od niego nie byłby go tak przeraził, jak ten okropny kaszel, co rozlewał się całą kaskadą przeraźliwych głosów, przechodził w świst, w głębokie charczenie, ustawał i znowu powracał i zdawało się, że końca mieć nie będzie. Pod wrażeniem tych tonów pan stał na środku izby, jak osłupiały, nie ważąc się nawet wzroku zwrócić w tę stronę, skąd pochodziły.
Wreszcie kaszel ucichł. I zwolna, niby party jakąś nieprzyzwyciężoną siłą, pan obrócił oczy w tę stronę. Gała jego istota wzdrygała się, on czuł, że musi tu zobaczyć coś okropnego, coś takiego, czego jeszcze nigdy nie widział w swem życiu. Lecz gdy zobaczył pożółkły, drgający w przedśmiertnych kurczach szkielet kobiety, na pół obnażony, odkryty z brudnej płachty, ze spiekłemi ustami i pałającemi od gorączki oczyma, wróciła mu pamięć. Wspomniał wszystko: gdzie się znajduje i kto go tu zaprowadził i w jakim celu. Wspomniał, że widział te kobietę wczoraj, wspomniał nawet swoje okropne nielitościwe słowa „była pijaczką i nierobą, a teraz umiera na suchoty“ — ale te wszystkie wspomnienia, chociaż jasne, wyraźne i logicznie z sobą powiązane, wydały mu się czemś tak od- ległem, tak dawnem, że wzrok jego duszy niby przez ogromny ciemny jar zaledwie sięgał do nich, na tamtą stronę. Między tem co było wczoraj, a tern co jest dzisiaj, leżała wielka, nieprzebyta, chłodem ziejąca przepaść. Go było na jej dnie — on nie wiedział i nie próbował nawet odgadnąć; zdawało mu się, że zgrun- towanie tej przepaści jest mu przez kogoś na zawsze wzbronionem. A przecież czuł się wewnętrznie tym samym, co i wczoraj, z tym samym zasobem wiadomości i poglądów. Tylko w sercu swem czuł zmianę, zdawało się, że tam nagle przedarto jakąś zasłonę, po za którą nagle odkrył się cały świat, nowy i dotychczas przez niego nie widziany. Jakieś dziwne, wszystko przenikające światło popłynęło z tego nowego świata i napełniło całą jego istotę. Nie było to światło ciche, pogodne, wyzywające uśmiech radości lub marzenia czułej tęsknoty, lecz jakieś palące, znojne światło, boleśnie drgające na nerwach, boleśnie szarpiące całą jego istotę do męczącego pochodu po jakiejś ciężkiej, ciernistej drodze.
I właśnie w tem serdecznem jasnowidzeniu, było to straszne, co on zobaczył obecnie w twarzy, w oczach, w postaci konającego szkieletu - kobiety, a czego nie widział wczoraj. Całe jej życie, całe pasmo jej cierpień, rozczarowań, uniżeń i niedostatków, które złożyło się na to, by z pięknej, wesołej, żywej dziewczyny uczynić to, co tu leżało, jęczało i kurczyło się przed nim na nędznym barłogu, wszystko to jasno, w okamgnieniu stało przed oczyma jego duszy. On znał ją oddawna, od dzieciństwa. Ojciec jego wziął ją ze wsi do dworu, by niańczyła jego syna. Jej okrągła, rumiana, uśmiechnięta twarz z czarnymi jak tarki oczkami oto pierwsze wyraźne wspomnienie jego dzieciństwa. Długie tęskne piosenki, śpiewane jej cichym lecz melodyjnym głosem, kołysały go do snu, unosiły na różowych falach w jakąś cudną, zaczarowaną krainę pełną światła, zieleni i zapachu. Do niej biło jego dziecięce serce pierwszem szczerem przywiązaniem, bo matki swej on wcale nie znał i niepamiętał — umarła w tydzień po jego narodzeniu.
I nagle jakiś niedosłyszany wicher gwałtownem skrzydłem przemknął ponad jego ojcowskim pałacem. Hanna posmutniała i, zaczęła ukradkiem płakać po kątach. Chociaż starała się widocznie, by panicz nie widział jej łez, lecz panicz widywał je często. Słyszał jakieś żywe rozmowy ojca z Hanną, po których ta ostatnia wychodziła z pokoju z czerwoną od łez twarzą. Wreszcie zdziwił się nie mało, gdy Hanna znikła z pałacu. Cichaczem wydano ją za mąż za pastucha Hrycia i napędzono do, wsi, pognano ną pańszczyznę. Panicz miał wówczas już ośm lat i nie potrzebował niańki. Ciekaw był, co to się stało z Hanną, lecz nie śmiał o to pytać ojca. Dopiero usłużny Ołeksa, nowy pastuch dworski, rozpowiedział mu wszystko tak dokładnie i z takiemi śmiesznemi dodatkami, że panicz uśmiał się nie mało i zapomniał o Hannie.
Wkrótce po weselu ona zachorowała i powiła synka. Gdy przyszła do zdrowia, pognano ją wraz z mężem na pański łan. Włożyła dziecko do kobiałki i poszła. Kładła je razem z kobiałką w bruzdę i obstawiała dokoła snopami, by leżało w cieniu. Żyjąc ośm lat we dworze odwykła od ciężkiej pracy; żęła kiepsko, zwolna i męczyła się przytem bardzo. Polowy, który zdawna miał na nią oko, teraz, kiedy była żoną drugiego, bardzo często zachęcał ją do pracy razami kańczuka, żęła oblewając łzami kłosy. Polowy, nie puszczał jej do dziecka, które płakało w kobiałce do rozpuku i rwało swym głosem jej serce matczyne. Mąż jej nie kochał, dziecko jej nienawidził, i gdy przyszła z pańszczyzny znużona i omdlewająca, dokuczał jej tern, czemu nie była winna lub bił ją za lada słowo. Tak płynęły jej lata, te lata młode, które w życiu człowieka zwykle bywają rajskim ogrodem śród mizernych pól i pustarów.
i poszła. Kładła je razem z kobiałką w bruzdę i obstawiała dokoła snopami, by leżało w cieniu. Żyjąc ośm lat we dworze odwykła od ciężkiej pracy; żęła kiepsko, zwolna i męczyła się przytem bardzo. Polowy, który zdawna miał na nią oko, teraz, kiedy była żoną drugiego, bardzo często zachęcał ją do pracy razami kańczuka, żęła oblewając łzami kłosy. Polowy, nie puszczał jej do dziecka, które płakało w7 kobiałce do rozpuku i rwało swym głosem jej serce matczyne. Mąż jej nie kochał, dziecko jej nienawidził, i gdy przyszła z pańszczyzny znużona i omdlewająca, dokuczał jej tern, czemu nie była winna lub bił ją za lada słowo. Tak płynęły jej lata, te lata młode, które w życiu człowieka zwykle bywają rajskim ogrodem śród mizernych pól i pustarów.
Za dwa lata poczerniała, wychudła, zbrzydła nie do poznania. Zgasły żywe iskierki w oczach, uciekł śmiech z ust. ZaBęła pić. Taką widział ją nieraz panicz, gdy wrócił ze szkół na wakacje. Na pańszczyźnie śpiewała sprośne pieśni, śmiała się odbierając razy kańczukiem, a odbierała ich niemało, chociaż już bez gniewu i zawziętości podganiał ją połowy, czy to machnąwszy na nią ręką, czy też z jakiej innej przyczyny o której głośno gadano we wsi i we dworze.
Widział też panicz jej dziecko, tę nieszczęsną, opuszczoną i zaniedbaną istotę. Łaziło dokoła chaty, brudne, zamurzane, w jednej koszulinie oblewanej co dzień barszczem i posypywanej pyłem, łaziło to raz płacząc żałośnie z głodu, to znowu coś sobie mrucząc i nucąc pod nosem, i ze zdziwieniem i strachem wytrzeszczając swe duże, śliczne, niebieskie oczęta na każdego przechodnia. Jakim głębokim bólem przejmuje teraz jeszcze serce pańskie samo wspomnienie tych oczu, tak podobnych do jego własnych ! Żywo, z zabijającą natrętnością staje przed nim myśl: „ Przecież to był mój brat! gdzie on teraz? co się z nim stało?“
— A wiem ! — odpowiedział sam sobie na to pytanie z tą samą przerażającą jasnością! — Tam on na piecu leży, — widziałem go wczoraj! Wiem, wiem,— dodał, wspominając jego historję. Gdy doszedł do lat dziesięciu, wzięto go do dworu za podpastucha. Pasał cielęta, potem krowy w lesie, a gdy raz pogubił bydło i wrócił z jednym tylko batogiem do dworu, rozgniewany rządca kopnął go w pierś butem, tak że od razu zaczął pluć krwią, a potem kazał go jeszcze oćwiczyć kańczukami. Nie wstał od tego dnia, — ojciec i matka płacząc na noszach ponieśli go do domu.
To było dwa lata temu.
I pan jednym skokiem wskoczył na przypiecek i spojrzał w ciemny kąt na wielkim glinianym piecu. Pod brudnymi Szmatami leżał tam drugi szkielet pośród zabijająco smrodliwej atmosfery. Twarz pociągła, wyschła, od dawna niemyta, — tylko oczy wielkie, niebieskie, gasnące, nieruchomo spoglądały na sufit. Ani głosu, ani jęku nie było słychać, tylko rzadki, ciężki oddech podnosił piersi. Nogi były już chłodne. Rzecz oczywista, że ostatnia iskra życia ledwie już tliła w tem do ostateczności wycieńczonem ciele.
— To brat twój, — wrzasnęło coś we wnętrzu pana tak głośno, że on przeraził się tym swoim własnym wewnętrznym głosem.
I odczuwając sercem wszystko to, co przecierpieli ci ludzie w swem życiu, odczuwając jak bliski, jak gdyby oni byli częścią jego istoty, poczuł, że zimny pot kroplami wystąpił mu na czole. On teraz dopiero poznał, że jest bieda, poznał, czem ona jest Nie ból fizyczny tylko, nie udręczenie sumienia, nie rezygnacja, beznadziejność i rozpacz, — lecz wszystko razem — owo wicie się robaka pod depcącą go nogą, owo łamanie się i marnienie żywej osobistości ludzkiej, pod druzgocącemi kołami społecznej niesprawiedliwości.!
— Boże mój, dosyć! dosyć! dosyć tego widoku! — zawołał on z głębi swej duszy i rzucił się do konającej kobiety, która znowu kaszleć zaczęła.
VII.
Długi cień zasłonił okienko; drewnianym kosturem zastukano o szybę.
— Hej, Hryćku, ty jeszcze w domu? — wołał ; z nadworu gruby głos atamana.
— W domu, — odrzekł pan.
— Zbieraj się na pańszczyznę, siano wozić !
— Nie mogę, — odrzekł pan.— Żona mi kona, dziecko umiera.
— Porzucaj ich, nie ma czasu! — krzyczał ataman.
— Jakżeż porzucać umierających?
— Do kroć set djabłów, wrzasnął ataman, — niech i przez ciebie zdychają, a ty idź!. Pamiętaj, jak tu drugi raz przyjdę, żebym cię już nie zastał!
Ataman poszedł, a pan stał koło umierającej, jak oszołomiony, dziwiąc się samemu sobie, jakim sposobem on nazwał ją swoją żoną, dlaczego odezwał się na wołanie „ Hryćku dla czego nie dał się atamanowi poznać, jako pan. Stał tak długą chwilę, po- dał wody chorej, poprawił łachmany na chłopcu, który już ledwie dyszał, chciał jeszcze coś robić, sam nie wiedząc, co ma robić, gdy w tem skrzypnęły drzwi i wszedł ataman.
— Ty jeszcze tu? — krzyknął zamiast pozdrowienia.
— Ależ... ależ... wyjąknał pan, czując, że drży mimowoli na ten widok, drży przed swym własnym sługą.
— Mówiłem ci gałganie — idź! — krzyknął ataman i co siły uderzył go kosturem po plecach, następnie chwycił za włosy i powlókł od pościeli do sieni. Pan szedł jak nieżywy, ani myślał o oporze.
— Bierz czapkę i widły! — krzyknął ataman i uderzywszy go w kark tak, że mu się aż świece w oczach zaświeciły, pchnął go przed siebie.
— Hryciu! Hryciu! — rozległ się z wnętrza chaty przeciągły, żałobny głos.
— Marsz! Niech zdycha ścierwo !— krzyknął ataman i pochyliwszy głowę jak wół pod obuch, z widłami i grabiami na plecach pan wyszedł na ulicę. Ulica była pusta. Słońce już wysoko podeszło. Oczywiście wszyscy już poszli na pańszczyznę, — on był ostatni. Począł biedź, pędzony jakimś głuchym, zwierzęcym strachem i przeklęstwami atamana, a w duszy ciągle brzmiał mu okropny kaszel i krzyk konającej : „Hryciu! Hryciu!“
Na łące już kipiała robota, chrzęściały widły obracając siano, rozlegały się rozmowny, żarty, nawet piosenki. Zarządca chodził po łące, rozstawione hajduki z kańczukami pilnowały pracujących i podpędzały leniwych.
— Ha, przecież i ten kum idzie! — krzyknął zarządca, zobaczywszy pana. — Witajcie kumie! Wy pewnie jeszcze nie po śniadaniu ! Hej chłoncy, dajcie no mu śniadania jak się należy!
W jednej chwili hajduki rzucili się na pana i powalili go na ziemię. Jeden siadł mu na głowie, drugi na nogach, a dwaj zaczęli młócić kańczukami. Zarządca śmiał się i pochwalił ich zręczność.
— No, a teraz pokrzepiwszy się, marsz do roboty! — rzekł jowialnie zarządca. Pan milczkiem wziął się do pracy. Nie myślał o niczem, dobywał ostatnich sił, by zrównać się z innymi, lecz nie mógł.
— E, jak widzę, kumie, wy dziś nie w humorze! krzyknął tuż nad nim zarządca i skropił go kańczukiem. — Prędzej, prędzej!
Spocony, zmęczony, ledwie żywy grabił pan siano, nic nie mówiąc, nic nie myśląc, jak machina. Jedno tylko słowo powtarzał, to samo, które wczoraj jeszcze wydawało mu się niemem kłamstwem, a które dziś tak ogromnego nabrało dla niego znaczenia:
— Bieda! bieda! bieda!
A gdy wreszcie w chwili ostatecznego utrudzenia pan myślał, że tuż padnie bez ducha śród łąki i nie wstanie więcej, gdy już ręce, nogi i piersi stanowczo odmawiały służby, zarządca krzyknął naraz:
— Dosyć ! Idźcie jeść !
Same wypadły z rąk pana grabie, same opuściły się ręce, on usiadł na tem miejscu, gdzie stał i nic nie mówił, tylko oddychał i szeptał:
— Panie, czyż jeszcze nie dosyć ?
Kilku chłopów zbliżyło się do niego, rozpytując o żonie i dziecku. Milczał ponuro. Zrozumieli go i kiwając głowami szeptali:
— Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie!
Jakaś litościwa dusza wetknęła mu w rękę kęs czarnego, razowego chleba, upieczonego z pomięszanych resztek mąki żytniej, jęczmiennej, owsianej i stokłosy. Głodny był pan, więc nie namyślając się począł żuć ten twardy chleb. I razem z chlebem jakaś gorycz, zwątpienie i rozdrażnienie opanowały go. Dotychczas on jakoś niejasno przedstawiał sobie i wierzył, że wszystko to albo sen okropny, albo tylko chwilowa próba losu, kara za jego zatwardziałość, — i że lada chwila cudem jakimś wszystko się zmieni i on wróci na swe dawne miejsce. Lecz gdy pojadł chłopskiego chleba, co kamieniem zaległ w jego żołądku, wiara ta zaczęła rozpływać się w nicość i on zaczynał czuć, że co się stało wczoraj, to się już nie odstanie. „A do tej chaty wszedłeś po to, by z niej nie wyjść więcej", przypomniały mu się słowa dziwnego młodzieńca, i on opuścił głowę jak zasądzony zbrodniarz i siedział w nieopuścił głowę jak zasądzony zbrodniarz i siedział w niemem osłupieniu.
Nie czuł żalu za przeszłością, lecz mimo to teraźniejszość bolała go ciągle, nieustannie, jak boli spróchniały ząb. Naraz drgnął i natężył słuch. Tuż za nim na kopicy siana siedział zarządca, zajęty żywą rozmową z zarządcą sąsiednich dóbr, który przed chwilą na koniu przyjechał. Gadali po niemiecku, oczywiście bojąc się, by ich nie podsłuchano i wiedząc, że żaden chłop po niemiecku nie rozumie.
“ Kiedyż pan kupuje tę wioskę? — pytał obcy zarządca miejscowego.
— Przed nowym rokiem trudno będzie.
— O, a to dlaczego? Przecież zdawało mi się, żę kapitału panu nie braknie.
— To też to kłopot, że jeszcze nie staje dwóch tysięcy do zapłacenia z kontraktu.
— Przez lato i jesień zapewne pan zaoszczędzi tę sumę.
— A rozumie się. Urodzaje mamy piękne, siano także ładne. Można będzie sprzedać sto korcy pszenicy dla siebie, no, i siana pół sterty można będzie na moje nowe gospodarstwo odstawić. Ja już z właścicielem się umówiłem.
— No, to dla czegóż pan chce zwlekać do nowego roku?
— Bo to, widzi pan, w tej wiosce lasu budulcowego nie ma, a u nas w zimie zaczniemy rąbać, to można będzie jakich dwieście sosen dla siebie odłożyć. Przecież pan wie, jak tam wszystkie budynki zaniedbane.
— A tak! Gratuluję pana! Daj Boże szczęśliwie dojść do celu. A cóż pan?
— A cóż wy ? Wie pan, jak to mówią: dobre durity koły prystupaje. Wyrósł w dostatku i przepychu i choć o gospodarstwie nie ma pojęcia, uważa się Bóg wie za jakiego gospodarza, bo mu wszystko idzie. Ciekaw ja, jak to bezemnie iść będzie. Z wielkiej rozkoszy zapragnął wreszcie biedę zobaczyć i wczoraj mało cały dom do góry nogami nie przewrócił, najstai szych I sług ze służby poodprawiał.
— Za co?
— Od kogo tylko posłyszał słowo „bieda“, zaraz żądał, żeby mu ten biedę pokazał.
— Cha, cha, cha!
— A skoro nie — marsz ze służby. Ledwie go dzisiaj uprosili, by się zlitował nad ludźmi.
— Głupi on, głupi! Myśli, że jak dotychczas było mu dobrze, to tak i na wieki będzie. Hej, pozna on jeszcze biedę, aż mu się w uszy naleje.
— No, a jakże z pańskiemi oszczędnościami? — zapytał miejscowy zarządca.
— O, jeszcze daleko do celu! — odparł zamiejscowy. — U mnie pan — bita bestja, ale mimo to człowiek do tysiączki w roku gotowizny prócz pensji uciuła.
Dalej pan nie mógł słuchać rozmowy tych poczciwców. Prawie nie pamiętając co robi, wstał, wziął wbite obok niego w ziemię żelazne widły i spokojnie zbliżywszy się, z całej siły wsadził je w pierś swego rządcy. Ten padł bez ducha, tylko nogami zatrzepał. Obcy rządca odskoczył i narobił gwałtu. Przyskoczyli hajduki, uwiązali zbrodniarza, a widząc, że rządca nie żyje, złożyli go na nosze i kazali chłopom nieść do dworu, a za trupem prowadzili związanego zabójcę.
— Do ciężkiej szkoły oddałeś mię, Boże. Wprowadziłeś mię do tego uniwersytetu biedy i drzwi za mną zatrzasnąłeś ! Gzy myślałem też wczoraj, tak lekkim krokiem uchodząc z ojczystego dworu, że dziś powrócę do niego z więzami na rękach, zbity, wzgardzony, porównany z najniższymi i wobec nich nawet uniżony, bo zbrodniarz! I jakże prędko ta szkoła napełniła ciało moje cierpieniem a duszę rozpaczą!
Tak myślał pan, postępując pośród hajduków na dziedziniec swego dworu. Na ganku siedział nowy pan — on wiedział, kto to był w jego własnej postaci, — lecz usta miał zamknięte. Zobaczywszy niezwykły pochód, wyszedt naprzeciw niego. Spojrzał spokojnie, z wyrazem politowania na trupa i na winowajcę, długo wpatrywał się w niego swymi łagodnymi oczyma, wreszcie zapytał:
— Dla czegóż zabiłeś mego rządcę?
Pan czuł, że na słowie „mego“ głos jego drgnął niepewnością i domyślił się, że i u nowego pana pomimo zmienionej postaci pasmo świadomości swego ja nie zostało przerwane, tylko usta tak samo były zamknięte, jak i u niego. I odrzekł pan:
— Zabiłem, bo tak było trzeba.
— Cóż on zawinił?
— Nad niższymi okrutnik, przed wyższymi kłamca, o siebie tylko dbał.
— Lecz cóż on tobie uczynił?
— Mnie? Kazał mię bid za spóźnienie i —
— I co ?
Pan milczał, nie mógł opowiedzieć rozmowy zabitego z sąsiednim rządcą.
Tymczasem przywołano stróżów prawa, którzy od wczoraj jeszcze przebywali we dworze, gdyż indagowani przez nich przestępcy nie mogli iść, a fury trudno było dostać. Ci wzięli nowego przestępcę w swe ręce.
— Za coś zabił rządcę?
— Bo tak trzeba było.
Więcej nie mogli się od niego niczego dopytać.
—- Czekaj, zaraz ty nam więcej wyśpiewasz! — rzekli i zaczęli go indagować po swojemu. Lecz chociąż krew tryskała z przewiązanych batogiem palców, chociaż rozpaloną szyną poopalano mu łytki, a namoczonymi w soli sznurami skrajano do krwi plecy, — nic więcej nad te słowa z niego nie wydobyto. Dopiero nad ranem, po odbytych męczarniach, złożono powiązanych delikwentów na drabiniasty wóz i odwieziono do miasta.
Gdy wyjeżdżali ze wsi, zabrzmiały dzwony z wieży wiejskiej cerkiewki na znak, że wkrótce odbędzie się pogrzeb. Czas był roboczy, więc ksiądz kazał z rana wynieść na cmentarz trupy żony i syna Hryćka by je pokropić i pochować, zanim rosa zejdzie z siana. Przy dźwięku tych dzwonów, których nigdy nie miał już słyszeć, skatowany przestępca zapłakał pierwszy raz ciężko i boleśnie. Czuł, że mu serce taje, że ciało jego złamane, że wszystko skończyło się dla niego na świecie i nie pragnął już niczego więcej, jak tylko spocząć jak najprędzej obok swej niańki i swego braciszka.
IX.
Pół roku upłynęło od tego dnia, gdy przez ulice stołecznego miasta ku wzgórzu za miastem ciągnął ogromny orszak ludzi. W otoczeniu uzbrojonych sie paczów jechał wóz, na którym przykuty siedział człowiek blady, zmęczony i przedwcześnie zwiędły. To był zabójca rządcy, zasądzony na śmierć, którego oto prowadzono za miasto, gdzie czekała nań szubienica.
On oczywiście od dawna znał co go czeka i nie okazywał trwogi. Zdawało się nawet, że pragnął śmierci, inni zaś mówili, że to proste bydlę o tępych uczuciach, i że spokój ten to idjotyzm i nic więcej.
Obok winowajcy stał ksiądz i gadał mu długo i przekonywująco do sumienia, gadał o skrusze, o pokucie za grzechy w życiu i o sprawiedliwości boskiej, połączonej z miłosierdziem niezgłębionem. Lecz winowajca czy to z idjotyzmu, czy z zatwardziałości, nie słuchał czy nie rozumiał tych nauk.
— Patrzcie, ani razu się nie przeżegna! — krzyczały za nim stare dewotki. — Idź, idź bezbożniku! Djabłuś duszę zaprzedał, wkrótce się dostaniesz w jego pazury!
— Takiego porządnego, uczciwego i przyjemnego człowieka zamordował i to zupełnie bez dania racji i ani krzty żalu! — gadali inni.
— Wiecie, gdyby był skruchę okazał, to może byliby mu złagodzili karę.
— E, a ja zawsze mówię, że tu, osobliwie tu nie można mieć najmniejszego względu. Raz chłopstwu za grzechy w życiu i o sprawiedliwości boskiej, połączonej z miłosierdziem niezgłębionem. Lecz winowajca [ czy to z idjotyzmu, czy z zatwardziałości, nie słuchał czy nie rozumiał tych nauk.
— Patrzcie, ani razu się nie przeżegna! - krzyczały za nim stare dewotki. — Idź, idź bezbożniku! Djabłuś duszę zaprzedał, wkrótce się dostaniesz w jego pazury!
— Takiego porządnego, uczciwego i przyjemnego człowieka zamordował i to zupełnie bez dania racji i ani krzty żalu! — gadali inni.
— Wiecie, gdyby był skruchę okazał, to może byliby mu złagodzili karę.
— E, a ja zawsze mówię, że tu, osobliwie tu nie można mieć najmniejszego względu. Raz chłopstwu popuść, to Bóg wie na co się ono odważy.
Pan słuchał tych rozmów, lecz serce jego było spokojne, nie oburzało się i nie buntowało się. On rozumiał, że ci ludzie nie wiedzą co mówią i litował się nad nimi.
Naraz poczuł, że ktoś dotknął się jego ramienia. Obrócił twarz i ujrzał obok siebie tego samego młodzieńca, który ongiś zaprowadził go do chłopskiej chaty. Twarz młodzieńca była jasna, promieniejąca. On rzekł:
— No cóż, przebyłeś szkołę?
— I dochodzę do kresu — dpkończył pan.
— Próba twoja skończyła się Może chces popuść, to Bóg wie na co się ono odważy.
Pan słuchał tych rozmów, lecz serce jego było spokojne, nie oburzało się i nie buntowało się. On rozumiał, że ci ludzie nie wiedzą co mówią i litował się nad nimi.
Naraz poczuł, że ktoś dotknął się jego ramienia. Obrócił twarz i ujrzał obok siebie tego samego młodzieńca, który ongiś zaprowadził go do chłopskiej chaty. Twarz młodzieńca była jasna, promieniejąca. On rzekł:
— No cóż, przebyłeś szkołę?
— I dochodzę do kresu — dokończył pan.
— Próba twoja skończyła się. Może chcesz wrócić napowrót do życia, do swego dworu?
— Rzucony pod koła machiny społecznej, zgruchotany i zmiażdżony miałbym żyć dalej ? Nie, nie chcę! Pragnę końca.
— No, to do widzenia!
Lecz pan siedział pogrążony w myślach i nie słyszał tych ostatnich słów. Perspektywa życia, dawniejszego życia tak dawno już znikła z przed jego oczu, że w pierwszej chwili przy słowach młodzieńca on nawet uwierzyć nie mógł w jej istnienie, w jej możność. Lecz w następnej już chwili odżyły dawne wspomnienia, z ponurej ciemności wybłysnęła niezniszczona miłość do życia i on mimo woli wyciągnął ręce w stronę młodzieńca i krzyknął: — Ach, nie!... Daruj!... Chcę żyć! chcę wrócić do tego, czem byłem. Chcę kochać, cierpieć i walczyć!
Lecz młodzieńca już nie było przy nim, a słowa jego, niezrozumiałe i dziwne, nowe tylko wzbudziły złorzeczenia wśród dewotek.
— Diabła woła, by go wybawił... chce żyć rozbójnik !
— Obłąkany mówili inni. — I takich ludzi wieszają, zamiast ich wziąć pod kurację!
— Wilka, czy zdrowego czy wściekłego, zarówno zabijać trzeba. A tutaj szczególnie excmplum est statuendum.
I zwolna jak różnobarwna rzeka posuwał się okropny pochód wzdłuż ulicy, czem raz bardziej zbliżając się do fatalnego celu.
12.12.1887