[Praca, 1878, N 14–15 (29.IX–19.X), s.57, 61]
FEJLETON.
Ach, ten stuk, to pukanie, te krzyki na ulicy właśnie naprzeciw mego okna płoszą każdą myśl z mojej głowy, nie dają mi nawet na chwilę spokoju, odrywają od pracy. Ni ukryć się, ni schować się przed tym bezustannym stukiem. Od rana do wieczora słyszę go ciągle, a kiedy zasnę, zmęczony dzienną spiekota, to nawet we śnie słyszę go wyraźnie. I pomyślcie sobie, to trwa już całe dwa miesiące! Od kiedy naprzeciw mych okien zaczęto murować tę nieszczęsną kamienicę, od tego czasu nie mogę i jednego zdania porządnie skleić, a stuk i kałatanie brzmią ciągle w mych uszach.
Nie mogąc sam pracować siadam codzień u okna i patrzę na pracę innych. Widok ruchu, biegania, trudu kilkudziesięciu ludzi, którzy kręcą się w tej ciasnej, przestrzeni, niby mrówki w mrowisku, łagodzi moje nerwowe rozdrażnienie. Staję spokojniejszy oglądając, jak pomału pod rękami tej masy roboczego ludu rośnie wielki budynek, jak podnoszą się w górę jego mury, jak syczy i i dymi wapno, które gaszą w wielkich drewnianych skrzyniach a następnie zlewają do jamy, jak murarze ciupią i ociosują cegły, dopasowując je do należytego miejsca, jak kobiety noszą cement w cebrzykach, jak pomocnicy wygięci łukiem dźwigają cegłę do góry po rusztowaniu... Cala ta ciężka, codzienna praca ludzka kipi przedemną, zlewa się z oddalonym gwarem miasta w dole, z ogólnym ruchem i życiem przyrody, oblewa mię i otacza niby chmura. Ona uspokaja me nerwy, niby dotknięcie szorstkiej, lecz szczerej, przyjacielskiej ręki. Chwila za chwilą upływa, myśl wprawdzie wypoczywa, lecz ciało przepełnione jakiemś uczuciem siły, wibracją ruchu i pracy ludzkiej.
Tylko ci podmajstrzy ze swym krzykiem, groźnymi głosami, szkalowaniem i samowolą, które pełnemi wiadrami wylewają na robotników, ach, oni burzą wszystką krew w mej piersi. Ile razy posłyszę ich krzyk, zobaczę którego z nich przechadzającego się dumnie po rusztowaniu, tyle razy coś dusi mie w gardle, zapiera oddech, klekoce w piersi, jak kipiątek w szczelnie zamkniętym kotle. Ich tylko dwóch, a przecież wszędzie ich pełno, wszyscy robotnicy milkną i chylą się, gdzie który z nich przechodzi. Niczem im nie dogodzisz, wszystko im nie w ład, na wszystko u nich gotowa obelga, gotowe gniewne, pogardliwe słowo. A niech no który robotnik odważy się przemówić w własnej obronie lub też upomnąć się za towarzyszem! Natychmiast podmajstrzy czerwieni się jak kogut, z ust jego pryska piana i uchowaj Boże! co też musi wysłuchać i wycierpieć, zuchwały śmiałek! I to jeszcze dobrze, jeżeli mu dadzą cierpieć, jeżeli w tej chwili nie napędzą go od roboty. Przecież oni tutaj samowładnymi panami. Władza ich nad robotnikami nieograniczona, napędziwszy jednego natychmiast mają czterech, którzy sami się wpraszają na miejsce wypędzenego. O! dzisiejsze lato*, to żniwo dla podmajstrzych! Wybieraj murarzy, których chcesz i płać im co chcesz, żaden ani piśnie, A jeżeli który zechce skarżyć się budowniczemu, o to precz z takim! Niech zdycha z głodu, kiedy nie chciał być pokornym i potulnym!
Pewnego dnia, gdy jak zwykle wyglądałem przez okno, zrobił się nagle krzyk na frontowej ścianie. Przyczyny kłótni nie zauważałem, słyszałem tylko, jak podmajstrzy rzucił się do jednego robotnika ponurego, wysokiego murarza średniego wieku —i zaczął go lżyć ostatnierai słowami. Ten milczał i pochyliwszy się dalej robił swoje. Lecz to uparte, ponure milczenie jeszcze więcej rozgniewało podmajstrzego.
— Ty złodzieju, ty drabie, kryminalniku, natychmiast mi się zabieraj ztąd ! — krzyczał zapieniony podmajstrzy, nadskakując czem raz bliżej do murarza.
Widziałem jak posępna, pochylona nad cegłą twarz robotnika coraz więcej czerwieniła się, niby ogniem rozgorywała. Ale zagryzł wargi i milczał,
— Czy mam do ciebie sto razy gadać, ty brygitniku, zbóju jeden! Ja cię tu nauczę! Marsz mi ztąd, bo cię w tej chwili na łeb rzucę z muru !...
Robotnik nie wytrzymał. Zerwał się naraz, wyprostował się jego oczy zabłysły dzikim, niepohamowanym gniewem i jak wicher zamachnął dokoła siebie młotkiem po nad samą głową podmajstrzego.
— Widzisz... ty... psie rudy!... krzyknął. Nie ustąpisz się? Chcesz?...
Podmajstrzy na chwilę jak gdyby zastygł na miejscu, ale prędko przyszedł do siebie i zawrzeszczał na całe gardło:
— Gwałtu, złodziej, rozbójnik! Zabić mię chce! Gwałtu!'
Przybiegł drugi podmajstrzy. Ile przeklęstw, ile obelg posypało się na robotnika!... Ale przystąpić do niego nie śmiał żaden.
— Zabieraj się natychmiast, ty opryszku! Marsz, marsz! krzyczeli.
Murarz uparcie uderzał młotkiem o cegłę.
— Zabieraj się, bo każę policjanta zawołać, słyszysz! Ty pijaku, ty, przeklęte bydlę!
Wreszcie podmajstrzy ośmielił się i przyskoczywszy ku murarzowi wyrwał mu młotek z rąk i rzucił ni ulicę. Natenczas obskoczyli go i zaczęli szturkać go i potrącać w dół z rusztowana. On zaś nie mówiąc i słowa, niemy ze złości i rozpaczy — poszedł. Inni robotnicy, którzy widzieli całą tę rzecz, milcząc pracowali pochyleni nad cegłami, zagryzając wargi. Żaden z nich nie pisnął ani słowa.
— Zaczekaj no, ty psie rudy, popadniesz ty kiedyś w moje ręce, popamiętasz ty sobie, — krzyknął odpędzony robotnik jak z ulicy i pogroził podmajstrzemu kułakiem.
— O, opryszek, — wrzeszczał podmajstrzy na murze, jak szalony. Patrzcie, on mi jeszcze śmie grozić!...
(C. d. n.)
(Dokończenie.)
Drugiego dnia wstałem rano i wyjrzałem przez okno. Na ulicy było jeszcze cicho. Robotnicy właśnie schodzili się na fabrykę. Bardzo byłem zdziwiony zobaczywszy odpędzonego wczoraj murarza. Zaciekawiony zacząłem przypatrywać się co z tego będzie, gdy przyjdzie podmajstrzy. Pozostali robotnicy mało rozmawiali ze sobą, a do odpędzonego wcale nikt się nie zbliżał, — on stał na uboczu, kolo parkanu. Wreszcie nadszedł podmajstrzy, mrucząc coś pod nosem. Rzutem oka obejrzał robotników; jego gniewny wzrok zatrzymał się na wypędzonym wczoraj murarzu.
— A ty opryszku znowu tutaj? Czego tu chcesz? Ja cię nie potrzebuję.
— Panie podmajstrzy — (pośród ogólnej ciszy słyszę, jak drży jego głos) — miejcież wzgląd! prosi murarz. Co ja wam zrobiłem? Za co mię chleba pozbawiacie? Wiecie przecież, że teraz roboty nie znajdę, a w domu...
— Marsz mi, ty kryminalska duszo! wrzasnął podmajstrzy, któremu dzisiaj nie podobała się pokorna mina, tak jak wczoraj nie podobało się posępne uparte milczenie.
Murarz zwiesił głowę, wziął pod pachę swój worek z mularskiemi narzędziami i poszedł.
Cały tydzień odtąd każdego poranku powtarzała się ta sama scena na ulicy. Odpędzony murarz widocznie nie mógł nigdzie znaleźć roboty i każdego rana przychodził prosić podmajstrzego, by go przyjął. Ale podmajstrzy był twardy, jak skała. Żadne prośby ani zakłęcia nie wzruszały go i czem więcej murarz giął się i chylił, czem mizerniejszą i zieleńszą stawała się jego twarz, czem głębiej wpadały w dół jego mętne oczy, tern dumniej występował w obec niego podmajstrzy, tem przykrzejszemi i obólźywszemi słowami obsypywał biednego murarza. A ten nieborak po każdej odmownej odpowiedzi tylko ściskał usta, brał milcząc pod pachę swój worek i uciekał, nie oglądając się, jakby lękał się strasznej pokusy, która parła go do jakiegoś rozpaczliwego czynu.
* * *
[W dwa tygodnie później pospieszyłem do sądu. Przed trybunałem miała się odbyć rozprawa o morderstwo, o której szeroko rozpisywały rlę dzienniki zapowiadające rzecz bardzo ciekawą.
W sali było zgromadzonych mnóstwo osób. Szczególniej chciwe wrażeń kobiety tłumnie zajęły pierwsze rzędy ławek w sali i na galerjach. Wśród całej publiczności zainteresowały mnie przecież trzy tylko postacie: kobieta wychodzona, blada, ubrana ubogo, którą otaczało dwoje dzieci, dziewczynka lat może 12 i chłopak 14letni, oboje z zapadniętemi oczyma, poczerniałe prawie z nędzy i głodu. Mówiono, że to była rodzina podsądnego, Wszystko troje ukryli się w ciemnym kącie na galerji i patrzyli przestraszonym wzrokiem na salę rozpraw,
Godzina oznaczona minęła, gdy się zaczęli schodzić sędziowie, Ławę przysięgłych obsiadło kilkunastu otyłych obywateli miejskich, Na ich twarzach czytałeś bezmyślność i obojętność na wszystko, co tylko nie ma nic wspólnego z żołądkiem. Przyszedł przewodniczący, prokurator i obrońca przez sąd wskazany. Usiedli przy zielonych stołach, odezwał się dzwonek.
— Wprowadzić podsądnego! zabrzmiał rozkaz przewodniczącego, Prowadzony przez dwóch woźnych wszedł oskarżony. Chwiał się na nogach, był blady, wargi mu drgały. Z wielkiem zaledwo natężeniem mogłem poznać znajomego mi murarza. Po pytaniach ogólnych, na które odpowiadał cicho, głosem bez dźwięku, nastała chwila ciszy. Była to cisza przed uderzeniem gromu.
— Oskarżony jesteś, że sposobem skrytobójczym zamordowałeś jednem uderzeniem kielni w głowę swego podmajstrzego. Lekarze oglądali trupa i znaleźli jednę tylko ranę zadaną silnem uderzeniem tępego narzędzia, schwytano cię nieopodal miejsca czynu i znaleziono w ręku twojem skrwawioną kielnię. Czy przeczysz temu ?
— Nie, przyznaję.
— Więc przyznajesz się do wszystkiego tego, co zeznałeś w śledztwie? Czy masz co na swe usprawiedliwienie?
Nastąpiła dusząca pauza. Milczenie straszne, które niecierpliwiło słuchaczy. Proces nieobiecywał być interesującym.
— Jakto więc nic nie powiesz na swe usprawiedliwienie? Cóż cię spowodowało do tego czynu ?
Murarz jeszcze się wahał, powiódł ponurem okiem po zgromadzonych, spojrzał na galerję, gdzie siedziała jego rodzina zachwiał się i bąknął głucho:
— Rozpacz! Zemsta! Głód!
— Powiadają towarzysze twoi, że podmajstrzy odpędzał cię od roboty, bo byłeś krnąbrny i. zuchwały, że groziłeś mu. Czy to prawda ?
— Prawda, groziłem mu wtedy, gdy mię chciał odpędzać od roboty, gdy wiedziałem, że żona i dziecko w domu chore, że gdzieindziej nie znajdę roboty i trzeba chyba będzie umrzeć z głodu, mówił robotnik i łzy było czuć w jego głosie.
— Chciałem go zastraszyć, ciągnął dalej, niepomogło, poszedłem. Wracałem codziennie rano, prosiłem, żeby mię przyjęto do roboty. Pan podmajstrzy był coraz gniewniejszy, łajał, przeklinał, pluł mi w twarz, We wtorek spotkałem go na drodze, prosiłem jeszcze. Żachnął się gniewnie i chciał mię uderzyć, wtedy...
Upadł na ławę wyczerpany.
— I to wszystko, co masz powiedzieć na swoją obronę? zapytał przewodniczący.
Robotnik oddychał ciężko i nic nie mówił.
— P. oskarżyciel ma glos, odezwał się suchy głos przewodniczącego.
P. prokurator mówił krótko. Wobec przyznania się i jasnej winy podsądnego niechciał się długo rozwodzić nad sprawą. Zacytował kilka paragrafów i z tryumfującą miną usiadł na krześle. Powstał obrońca i przyznał zupełną słuszność prokuratorowi. Po cóż się miał trudzić. Wszakże za obronę nikt mu nic nie da.
Z obowiązku wspomniał tylko coś o okolicznościach łagodzących o tern, że go podmajstrzy chciał uderzyć, co jednak nie było stwierdzonem, mimochodem wspomniał o braku roboty i zakończył zdając klienta na lasko sądu.
Rozprawa skończona. Sędziowie udają się na ustęp, przysięgłym przedłożono pytania. Krótko trwała narada. Wszyscy jednogłośnie odpowiedzieli „winien“. Wyrok brzmiał: śmierć! Kiedy ogłoszcno go obwinionemu, przyjął go nieczule. Był zupełnie złamany. Szmer zgromadzonych mówił: Zatwardziały zbrodniarz. Pytano go, czy żąda jakiej łaski. Spojrzał na galerję w ciemny kąt, gdzie patrzyło nań sześcioro oczu łzami zalanych. Chciał coś powiedzieć, ale zaciął zęby, dłonie zacisnął i milczał. Żandarmi odprowadzili go do więzienia. Sędziowie przysięgli poszli do „handelku“ na śniadania.]
J. F. i B.S.
26.11.1880