DWAJ PRZYJACIELE.
– Et, co to wam kumie mówić o przyjaźni. Przyjaciele, przyjaciele! A ja wam nie wiem co w zakład postawię, że na świecie niema ani prawdziwej przyjaźni, ani przyjaciół prawdziwych. Nazwijcie mię, jak chcecie, gadajcie, co się wam żywnie podoba – ja swoje powtarzać będę! Bo i cóż to przyjaciel? Czy znajdzie się taki, coby was wspomógł w biedzie, w nieszczęściu poratował. Ot, jeżeli chcecie, to ja wam zaraz opowiem historyę, żebyście się przekonali, jak to dzisiaj nie warto liczyć na przyjaciela!
Wszak wiecie sami, w jakiej to żyłem przyjaźni z Chomą Wrzosem. Bo i jakże nie mieliśmy się pobratać! Obaj, jak wiecie, byliśmy parobkami, jakich nie wielu znajdzie się w siole. Chłopcy, niby dębczaki, młode, żwawe, krzepkie. Nie skrzywdził Bóg rodziców naszych na dostatku, ani nas samych na ochocie do pracy. Postroimy się bywało w niedzielę, jak Bóg przykazał, nie wstyd nam pokazać się między ludźmi. A dziewuchy! Ech, zwijałyż się kolo nas, zwijały! Zwyczajnie, chłopcy dziarscy i nie z byle jakiego rodu.
Drużbowaliśmy tedy z Chomą, aż miło. Czy, bywało w las po drzewo, czy w oczerety ze strzelbami na kaczki, do tańca, czy też w innej jakiej sprawie, my zawsze razem i razem. I nie było między nami swarów, niezgody. Semenie – mówi bywało Choma, wyjdź tam jutro na moją sianożęć podciąć trochę trawy, twoja już skoszona. To i czemużby mi nie wyjść; wyjdę – mówię mu – z ochotą. Innym znów razem powiadam ja do Chomy: Przyjacielu, nie masz już nic do roboty, ot weźno naszą sieć i ponaprawiaj, wybierzem się z niedzieli do Dniestru na ryby. A dobrze – mówi Choma i, nie czekając długo, naprawia sieć.
Nasza wieś, jak wiecie, nad samym Dniestrem rozłożyła się na równinie. Obaj z Chomą kochaliśmy się w rybołówstwie. Pójdziem bywało czy to z sakami, czy z siecią na ryby i nałowim takiej ślicznoty, że warto popatrzeć!
Tak więc żylibyśmy z Chomą, jak bracia rodzeni. Nieraz dziwili się ludzie. Jak oni – powiadają – zgodzić się mogą ze sobą? Wszak to niby ogień z wodą! Ja bo, widzicie, z urodzenia powolny sobie, a Choma prędki, jak iskra. Ale, co tu długo mówić, poprzyjaźnili się, to i nie pora było oglądać się po za siebie. Godziliśmy się jakoś wzajemnie. Żeby w gromadzie naszej była taka zgoda przy wyborach nowego wójta, tobyśmy z pewnością nie mieli takich tarapatów, jak to zwykle bywa.
Ech, lata, lata młode! Święciłybyście się dla każdego parobka, gdyby nie ta straszna wiedźma–branka. Dzisiaj to jeszcze jako tako. Wezmą cię do wojska, no i cóż począć, ale bodaj człowieka uważają za człowieka, nie zbytkują się, jak nad bydlęciem jakiem. Prawda, że i dziś jeszcze dostanie niejeden swoje, zanim się tej musztry wyuczy, ale, gdzież to podobne do tego, co dawniej bywało? Zresztą i starzy ludzie mówią: póty się pies pływać nie nauczy, póki mu się w uszy nie naleje; bez pracy nie ma kołaczy. Teraz, bo i sam ten asenteruneck nie taki straszny, jak dawniej bywało. Stawisz się człeku raz, drugi i trzeci, nie wezmą cię, wypiszą i jużeś wolny, choć zaraz żeń się, albo do woli hulaj po dawnemu. Ale za moich czasów nie takim wszystko szło trybem! Chroń nas Boże od czego podobnego! Dawniej bywało mandataryusz sam spisuje i podaje kogo mu się podoba do asenterunku, nie pytając, czy stawiłeś się, trzy, czy sześć, lub więcej razy. W ten sposób nie jeden i dziesięć i piętnaście lat w wiecznym żyje strachu... Ot, myśli sobie, spadną żandarmi, zakują w łańcuszki i dalejże pod miarę! Bo trzeba wam wiedzieć, że i asenterunek dawniej inaczej się odbywał. Nie chodzili chłopcy sami do becyrku*, nie stawili się, jak dzisiaj, ale każdy z popisowych uciekał i krył się, gdzie jeno mógł, a mandatory* z żandarmami ścigali biedaków po wszystkich kryjówkach. Źle było wówczas żyć na świecie bożym.
Było to, jak dziś pamiętam, w same zapusty. Po siele gruchnęła nagle wieść, że zapisano nas do asenterunku. Boże, ścisnęło mię coś za serce, kiedym to usłyszał. A mój Choma aż zdrętwiał cały – serdeczny mój!
– Nie czekajmy, Semenie, powiada, aż złe do nas przyjdzie, uciekajmy!
– Uciekajmy! mówię i ja, i bez namysłu pobiegłem do domu zebrać się do drogi. Ojciec, matka i wszyscy swoi, skoro usłyszeli, co się dzieje, aż pobledli ze strachu i posmutnieli z żalu.
– Synu, mój synu! zawadziła macierz, jednego cię mam na świece, jak jedną duszę u Boga i tego chcą mi ciężkie wrogi wydrzeć, zabrać pociechę moją.
– Cicho stara, przemówił ojciec przez łzy, nie wstrzymuj go, niechaj idzie, może go Bóg ustrzeże od ciężkiej niedoli! Zbieraj się nieboraku. Pożegnaj matkę i siostry – pójdziem, odprowadzę cię za sioło.
Zebrałem się, pożegnałem najmilszych, matczysko omdleli, kiedy wyszedłem z chaty.
– Semenie, Semenie – wróć się? krzyknęła, wróciłem.
– Niechaj raz jeszcze spojrzę na ciebie, synku mój, sokole jasny, duszyczko ty moja! Może to już ostatni raz patrzę na ciebie.
– Uspokójcie się matko, Bóg łaskaw! rzekłem drżącym głosem, całując starą macierz w kolana, a tu tymczasem samemu ledwie, że serce z żalu nie pęknie.
Poszliśmy z ojcem dołem ogrodami nad Dniestr. Tam czekał już na mnie Choma. Ojciec pobłogosławił nas, obdarzył radą na drogę. nauczył, gdzie najlepsze kryjówki; pożegnaliśmy się i w drogę.
Oj, nabiedowałże się człek do wiosny, nabiedował. Boże jedyny, ty jeden wiesz o naszej niedoli. Uciekając z miejsca na miejsce, słyszymy to w tem, to w owem siole gospodarzą żandarmi; szukają zbiegów, tego i owego ujęli. Nas jakoś jeszcze Bóg ochraniał od nieszczęścia. Trzymaliśmy się też ciągle naddniestrzańskich okolic – moczarów i oczeretów.
Aż tu naraz mówią nam w jednej wiosce: uciekajcie w pole, żandarmi z dwóch stron nadchodzą, przeszukują oczerety, wyłowią was, jak ryby w saku. Doloż nieszczęśliwa gdzie, się tu podziać? O ukryciu się we wsi niema i mowy; uciekać w pole, znaczyłoby to samochcąc leźć w ręce żandarmów: bo pola nagie, lasku ani potoku nie widać dokoła; przychwycą, jak amen w pacierzu, chybabyśmy mieli zajęcze nogi, albo chybabyśmy się w mysią norę skryli.
– Chomo, przyjdzie się nam tu zginąć pono, mówię, opuściwszy ręce. Nie spaliśmy już trzy noce, zmęczeni, zmordowani, ledwie dyszymy. Nie mamy siły ruszyć krokiem, a cóż dopiero uciekać po polu.
– Wiesz co, rzekł naraz Choma. Pójdź za mną.
– Dokąd?
– Nie pytaj, chodź, jeżeli nie chcesz zginąć, jak ruda mysz.
– Znałem gorącą naturę Chomy, nie rzekłszy więc ani słowa, wysilam się i idę. Po drodze myślę sobie: Boże mój i to ma być przyjaciel, towarzysz szczery!
Prowadzi mię niewiadomo dokąd i słówkiem nie piśnie, nie pocieszy, nie poradzi. Hej, świcie mój jasny, dolo nieszczęśliwa!
– Prawda, że dotychczas nieraz stawał mi Choma w ciężkiej przygodzie, ratował mię, nie zważając na własne niebezpieczeństwo; no, ależ i ja nie opuszczałem go w żadnej potrzebie – sluchałem go we wszystkiem, jak ojca.
I teraz nie spieram się zgoła, ale dążę w ślad za nim.
Tak rozmyślając w duchu idę, wlokąc za sobą utrudzone nogi, idę przez wieś zaułkami, wslad za Chomą i patrzę tylko, kędy mię powiedzie.
– Hou! rzekł Choma, stanąwszy przed biedną chaciną na samym końcu sioła – tutaj odpoczniem.
– Tutaj, odpoczywać? krzyknąłem zdumiony. Chomo, a tobie co się stało? wszakże to skrajna chata; dokoła pusto i nago, jak w polu, tutaj nas znajdą i schwycą, jak wróbli w sidła.
– Tu musimy odpoczywać! rzekł znowu Choma chłodno i uparcie. Nie mam już siły iść dalej!
– Ależ, człowieku, bój się Boga! krzyknę, leziesz samochcąc w matnię! Co się z tobą dzieje, czy cię rozum opuścił, czy co. Ja tutaj nie będę spoczywał za żadne skarby świata.
– Nie będziesz? Ha, to jak wola, a ja tu odpocznę.
– To chodźże bodaj do tego tam oto stogu zagrzebiem się w siano. Nie bądźże szalonym człowieku, nie wyzywaj sam nieszczęścia.
– Ja się stąd krokiem nie ruszę! rzekł znowu twardo Choma i wszedł do chaty.
– Boże mój jedyny – oto mi przyjaciel, to towarzysz szczery! Chce mnie i siebie oddać na rzeź oczywistą. I nie ustąpi od swego, choć giń! Uprze się jak kozioł rogami. Jezu mój, Jezu, chroń mię od złego i od takiego przyjaciela!
– I cóż tu teraz począć? powiadam sam do siebie. Przyjdzie mi chyba ginąć samemu. Ech, myślę znowu, mam ja gdzieindziej przepaść, a Choma gdzieindziej? – lepiej już nam chyba ginąć razem! wstąpiłem za Chomą do izby.
– A co, namyśliłeś się, poszedłeś po rozum do głowy? pyta Choma kpiąc wyraźnie. Boże mój, on jeszcze naśmiewa się z mej niedoli!
Chata, do której wstąpiliśmy, była to na pół rozwalona stara klecionka, mieszkanie dziada –żebraka. W lecie tylko przemieszkiwał on tu czasami, zimę przesiadywał w siole, a i latem często całemi tygodniami włóczył się po wsiach za żebranym chlebem. Nie zastaliśmy go zatem w mieszkaniu. Chacina była zamknięta zasuwą, ale Choma otworzył drzwi kawałkiem patyka. W izdebce nic nie było, oprócz kilku torb, dziadowskiej palicy, czapki pozszywanej z mnóstwa łatek i kilku jeszcze innych łachmanów.
Patrząc na to wszystko dziwiłem się, dlaczego to mój Choma tak cieszy się i biega jak szalony po izbie.
– Hej, Semenie, mówi on, ty jak widzę drzwi zasunąłeś! Nie zasuwaj, ale i owszem odchyl je trochę, tutaj duszno!
Jezusie mój miły, ten człowiek, jak się patrzy, rozum postradał!
– Otwórz drzwi i odchyl je na roścież, słyszysz? huknął na mnie.
Cóż było robić! Musiałam usłuchać szalonego.
– Rozbieraj się i kładź się spać, trzeba ci spocząć, bo w nocy ani na włos nie zmrużym oka.
Osłupiałem na te słowa, wytrzeszczyłem oczy, sam nie wiedząc, co się ze mną dzieje.
Hejże, słyszysz niezdaro, rozbieraj się i śpij! Kiedy będzie czas do drogi, obudzę cię.
Na te słowa zakipiało mi w sercu, jak w kotle. Łzy zaświeciły mi w oczach.
Chomo! mówię z płaczem, co się tobie stało? Czy nie masz Boga w sercu, czyś ty zapomniał, że masz rodziców, czy zapomniałeś o tem, że żandarmi nadejdą lada chwila. Człowieku, co robisz, nie gub mnie i siebie. Wszakże niedawno jeszcze byliśmy przyjaciółmi od serca, kochałem cię szczerze, jak rodzonego brata! Cóżem ci ja teraz zawinił, za co mię chcesz zgubić, pozbawić lat młodych!
I cóż, myślicie może, że Chomę słowa te skruszyły? Bodaj tak psy trawy jadły? Odwrócił się odemnie, jakby nie człowiek; potarł, jak się zdaje, dłonią po czole, czy też po twarzy i w śmiech.
– Cha, cha, cha! Oto mi parobek! śmiał się. Zawąchał biedę, jak ten ślepiec kiełbasę w barszczu i dalejże zawodzić: ginę, niema mnie!
Otóż macie szczerego przyjaciela! I spuśćże tu się na takiego człowieka! Ale posłuchajcie tylko, jakiego to on mi figla wypłatał.
Semenie, mówi Choma po chwili łagodniej już trochę; Semenie, bracie mój, czy myślisz, że ja cię nie kocham, że nie oddałbym życia za ciebie? Chyba zapominałeś, żeśmy obaj na jednej drodze? Nie myślże sobie, że mi się w głowie przewróciło, że chcę cię zgubić. Rób tylko to, co ci powiem, a zobaczysz, żem nie taki głupi, jak ci się patrzy.
Słowa te uspokoiły mię trochę, a zresztą, cóż było począć? Rozebrałem się, pościeliłem sukmanę na ziemi i ległem. Ale, gdzie mi tam było do spania! Drżę na całem ciele, jak ryba w matni. Bo i komużby się chciało spać w takiem nieszczęściu.
Choma nie kładł się zgoła. Chodził tylko z kąta w kąt po izbie.
Co on zamyślał począć? Bogi go wiedzą, ja domyśleć się nie mogłem.
Semenie, mówi naraz Choma, widząc, że nie mogę zasnąć, masz wypij!
I podał mi sporą czarkę gorzałki. Miał on pełną flaszkę w swej sakwie podróżnej, czarkę zaś znalazł w jakimś zakątku.
Wypiłem. Trunek był silny, jakieś miłe ciepło objęło mię całego, zmęczenie poczęło się znowu dawać we znaki; za chwilkę zasnąłem snem twardym, jak kamień.
Jak długo spałem, tego nie wiem; zbudził mię dopiero głos Chomy, który krzyknął na mnie krótko:
– Semenie, wstawaj, żandarmi!
Ostatnie słowo, jak piorun z nieba otrzeźwiło mię w jednej chwili.
– Gdzie, gdzie? pytam zrywając się na równe nogi.
– Nie pytaj, ale rób, co ci każę!
– Cóż mam robić?
Zamknij oczy i nie otwieraj ich, żeby tam nie wiem co się w koło ciebie działo. Pamiętaj! Dobrze, dobrze.
– A teraz weź to w rękę!
Wziąłem. Był to kawał sznurka, czy też krajki.
– Trzymaj się silnie.
Ścisnęłem sznurek w dłoni.
– A teraz pójdź za mną.
Poszliśmy.
Przez drogę słyszę krzyk jakiś, płacz, zawód, ryk bydła, szczekanie psów, pod nogami błoto; idziemy siołem, jak się zdaje.
– Chomo, dlaboga, kędy ty mnie wiedziesz.
– Ani słowa, kpie jakiś, żandarmi nachodzą! szepnął mi swoim ostrym głosem. Zamarłem ze strachu.
Teraz to już pewnikiem zginąć przyjdzie, myślę sobie. Przepadła koza, przepadła i brzoza!
Idziemy dalej, podemną kolana dyl, dyl, dyl.
Wtem nagle słyszę:
– A zkąd wy, dziady? pyta głos jakiś ostry, surowy.
– To pewnie żandarm, myślę sobie. No, Boże, zmiłuj się nad naszą grzeszną duszą. Zaraz się do nas zwróci. Dziwi mię tylko, dlaczego wprzódy odzywa się do jakichś dziadów.
Cichy, drżący głos dziadowski odzywa się tuż koło mnie:
– Z szerokiego świata – panoczku łaskawy! My boże starce, bracia bliźni. W potoku kąpali się, w wodzie nurzali się; kiedym go pod wodą pławił, biednegom oczu pozbawił; pogubiwszy oczy w wodzie, teraz ślepcem za mną chodzi.
– Cha, cha, cha! zaśmiało się kilka głosów.
Boże łaskawy, tu ich musi być nie mało. I czemu nas nie chwytają, nie wiążą, nawet nie spytają o nas jednem słówkiem?
– Gdzie mieszkacie włóczęgi? pytał znowu surowy głos, ale już jakby na pół ze śmiechem.
– Daleko, panoczku daleko – za dziesiątą górą, za dziesiątą rzeką. Nasza chata z badyli po nad wodą się chyli, strzecha z liści buraka, zasuwa z łyczaka.
Znowu śmiechy dokoła, my stoimy na miejscu jakby nic nie było. Drżę na całem ciele i trzymam się silnie za sznurek, nie śmiejąc już naprawdę spoglądnąć na świat oczyma. Myślę sobie tylko: niechaj będzie, co chce, zobaczę, jak się to skończy.
– Jakiś bestyja wesoły! rzekł naśmiawszy się z dziadów surowy głos do drugich. Ale chodźmy już. Zdaje mi się w tej oto stercie za wsią uda się nam złowić jakiego ptaszka.
Słyszałem, jak żandarmi, śmiejąc się, poszli dalej i zdumiony nie wiedziałem, gdzie się znajduję.
– Pójdź ślepy móy bracie! wołał dziadowski, trzęsący głos, zawsze jeszcze tuż koło mnie, pójdźmy tam, gdzie wiatr świszczę – na wietrze się położymy, wietrzykiem się otulimy, wiatr pod głowę pokładniemy i cieplutko zaśniemy.
– Złodziej z swoimi przymówkami! doleciało mię zdaleka. Choma szarpnął za sznurek. Poszedłem za nim, zawsze jeszcze nie wiedząc dokładnie, czy to sen, czy jawa.
Szliśmy tak długi czas jeszcze.
– No, otwórz wreszcie oczy ślepy kocie! zawołał na mnie Choma wesoło.
Spojrzałem. Gęsta mgła ścieliła się po polu, przed nami w oddali szarzało sioło, dym z kominów unosił się po nad nizkiemi słomianemi strzechami
– No i cóż, zjedli cię żandarmi? pytał Choma z uśmiechem.
Nie odpowiedziałem ani słowa, trudno mi było ochłonąć po tem wszystkiem co zaszło.
– Miły towarzyszu, a widzisz, że ja cię w przepaść nie pchnąłem, rzekł do mnie po cichu. Spojrzałem teraz po raz pierwszy na Chomę. Cóż to? Przedemną stał żebrak obdarty, skulony.
– W imię ojca i syna, co się z tobą stało?
– To samo, co i z tobą! odpowiedział?
– To co i ze mną? Jak to rozumiesz?
– Spójrzno tylko w wodę na swoją urodę! odpowiedział trzęsącym dziadowskim głosem. Opodal była szeroka kałuża, schyliłem się nad wodą. Tfy, przepadnij maro! gdybym nie wiedział, że ja jestem ja – tobym się nie był pozwał w chwili onej. Dziad i dziad choć oczy wypatrz, a nie poznasz Semena. Poobwieszany torbami, z długą palicą w ręku, w pstrokatej czapce na głowie; nie inaczej wyglądał i Choma. Dlatego to kazał mi się nie tracąc czasu położyć spać w dziadowskiej chacie. Aha, teraz rozumiem wszystko!
Tak więc, jak widzicie, uszliśmy tym razem biedy. Lecz czyż myślicie może, że się już na tem skończyło? Gdzie tam! Poszukiwania odbywały się dalej, chodziliśmy tędy i owędy, krążąc ciągle w okolicy nad Dniestrem. Aż tu naraz słyszymy, mówią ludzie: rychło się skończy wasza bieda, żandarmi już coraz rzadsi w okolicy.
– Chwała ci Panie – myślimy sobie, tym razem ujdzie nam na sucho. Teraz nic innego nie pozostaje, jak dostać się w jakikolwiek sposób do domu. Radź Chomo, prowadź Chomo! Choma prowadzi.
Wracaliśmy powoli, manowcami – ostrożnie, żeby nie popaść niespodzianie w ręce żandarmów. Zbliżyliśmy się wreszcie do sioła – jeszcze tylko pół milki nie więcej, a potem...
I ktoby się był spodziewał, że tutaj właśnie, na moście, jak to powiadają, spotkamy się z biedą, która nas omijała w ciągu półrocznej prawie wędrówki.
A jednak tak się stało, a wszystkiemu złemu winien był nie kto inny, jak tylko Choma.
Drugi już dzień siedzieliśmy w oczeretach. Doszła nas bowiem była wiadomość, że żandarmi przebywają w naszem siole. Pod wieczór mówi do mnie Choma:
– Wiesz ty co Semenie, mnie boli noga, możebyś ty przemknął się do wsi, dowiedział się od dobrych ludzi, co słychać i przyniósł trochę strawy. Przystałem z chęcią. Ledwie żem wyszedł z sitowia, spojrzę, aż tu żandarmi chodzą po polu. Jakem ich spostrzegł, odrętwiałem z przestrachu. Jezusie mój – nuż mię dojrzą! Ech, jak nie podkasam poły, jak nie puszczę się tam zkąd przyszedłem, umykam, ile mi sił starczy, ale niestety było już za późno; dojrzały mię psiąjuchy, puściły się za mną w pogoń. Pamiętam tylko, że było ich czterech. Którędy biegłem, nie przypominam sobie; pamiętam tylko, że zmoczony, obszarpany, skrwawiony upadłem kolo Chomy, jak nieżywy. Choma pojął w okamgnieniu, co się stało.
– Wstawaj – krzyknął na mnie – skacz pod most!
Opodal ciągnął się szeroki most przez rzekę. Pod nim znajdowała się znajomi nam kryjówka. Dobywając ostatka sił, powstałem.
– A cóż się z tobą stanie?
– Uciekaj, poradzę ja sobie!
Skoczyłem pod most, zostawiając Chomę w sitowiu. Do dziś dnia nie wiem, co też nowego wymyślił był Choma, ażeby ponownie wymknąć się żandarmom z pod nosa. Za chwilę, trzęsąc się na całem ciele, siedziałem już pod mostem ukryty bezpiecznie. Siedzę i siedzę; po chwili i strach już przeszedł, wyzieram, nadsłuchuję, co się też z Chomą stanie; nic nie słychać, tylko rzeka szumi i uderza o filary mostu.
Siedziałem tlak długo skulony, nieruchomy pod mostem pomiędzy dwoma dylami. Aż naraz słyszę jakiś gwar i hałas. Wyzieram ostrożnie. Wielki Boże, wszak to mego przyjaciela, mego Chomę wiodą żandarmi. Na rękach i nogach brzęczą mu łańcuszki, żandarmi obstąpili go dokoła i pobłyskują gwerami.
Pociemniało mi w oczach, dusza we mnie zamarła. Przyglądam się z natężeniem. Choma zmoczony, owalany po szyję błotem; na odzieży zmokłej pełno tataraku, zgniłych liści i zielonej trawy wodnej. Chciał się, jak widać ukryć w bagnie, ale daremnie, znaleźli go, schwycili!
– Chwała ci Panie, że chociaż mnie się udało zamknąć, pomyślałem sobie, skuliłem się we dwoje i siedzę cicho, ledwie dysząc.
No, i po tem wszystkiem czyż mogłem się spodziewać, że Choma teraz zechce mi poszkodzić.
Hej, hej, przyjaciel, przyjaciel! Posłuchajcie tylko, na jaką to chytrość zdobył się mój towarzysz, żeby wraz z sobą i mnie zgubić i wydać w ręce żandarmów. Słucham ja, zdaleka rozlegają się kroki. Żandarmi weszli na most. Cicho, nadsłuchuję, zaparłszy dech w piersiach, ktoś niby śpiewa – zawodzi. Nadsłuchuję uważniej, to głos Chomy. Idzie i przyśpiewuje sobie przeciągle, żałośnie:
"Oj Semenie, Semenie, towarzyszu drogi,
Pokłońże się odemnie matuli niebogiej,
Pocieszże ją serdecznie szczeremi słowami,
Niechaj doli wojaka nie oblewa łzami”.
– Dobrze, dobrze! huknąłem z pod mosta, wzruszony żałosnym śpiewem Chomy.
Boże mój, jakżem się w tej chwili przeraził własnego głosu! Umierać będę, a chwili tej nie zapomnę. Zaszumiało mi w uszach, świat mi pociemniał, krew buchnęła do głowy, nie wiem sam, co się ze mną stało.
Ocuciłem się na moście. Dwaj żandarmi trzymali mię za ręce, jeden zamykał na żelazną kłódkę łańcuszek, którym związane były ręce. Ruszyłem nogą, skuta.
I wy możecie mówić o przyjaźni! Czy to po przyjacielsku postąpił ze mną Choma?
Spojrzałem na niego. Stał ponury, mokry, drżący od zimna. Raz tylko spoglądnął na mnie, w oczach zakręciły mu się łzy jasne... Lecz cóż mi po tych łzach? Wszak one ani mnie, ani jemu już nie pomogą!
Na drugi dzień ostrzygli nam głowy. Zostaliśmy wojakami.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
– Och, przyjaźń, przyjaźń! Towarzystwo! Dało mi się ono gorzko we znaki, nie zapomnę ja o niem póki życia, bo przezeń przepadły młode moje lata.
Iwan Franko.
____________________________
* Bezirk, z niem. = powiat; becyrk, cyrkuł = administracyjny urząd powiatowy; mandataryusz = dawny sędzia gminny. (Przyp. tłóm.)
29.09.1888