Pojedynek (1886)

(zimowa opowieść).

 

                             Zwei Seelen leben, ach, in meiner Brust!

                                      J. W. GOETHE

 

Bitwa wrzała okropnie. Armaty ryczały jak dzikie zwierzęta, wyrzucając z paszcz swoich ciężkie, zabójcze pociski. Rakiety pękały wysoko pod chmurami, rozsypując się gradem krwawych iskier. Cała szeroka kotlina jęczała, krzyczała, grzmiała i pałała, jak jedno piekło. Słońce zaszło, a zalegający na ziemi zmrok czynił cały ten obraz rzezi, zniszczenia i śmierci jeszcze strasz­niejszym. W tym ognistym, piekielnym wirze, gdzie ciemność mieszała się z płomiennemi języ­kami, gdzie śmierć pojawiała się we wszystkich możliwych postaciach, gdzie krew ludzka dymiła się i lała się strumieniami, a tysiące silnych, zdrowych i rumianych młodzieńców szło po tru­pach towarzyszy na spotkanie niechybnej zguby,— w tej otchłani zniszczenia i grozy duch ludzki zamierał, myśl gubiła się jak pyłek śród pola, człowiek stawał się bezduszną machiną, żywem drewnem, które niczego nie wiedząc, ni o czem nie pamiętając, idzie dokąd mu każą, robi co mu każą, i pada gdzie go dosięgnie niechybna zguba.

 

W takim samym nieprzytomnym stanie znaj­dowałem się i ja oto już pół godziny. Odkąd nasz kapitan krzyknął nam: «Marsz!», odkąd dokoła nas zaświstały kule, zatrzeszczały granaty, za­częły rozlegać się głosy ranionych, zadymiło się pole od wystrzałów,—od tej chwili straciłem siłę do odbierania wrażeń, stałem się machiną. Jedno tylko widziałem—że celem naszym były owe pło­nące chaty niedalekiej wioski, zkąd sypał się na nas gęsty grad kul nieprzyjacielskich. Lecz nie, nie mogę powiedzieć, że i to widziałem! Tylko pożar, co tysiącami ognistych mieczów rozrzynał gęstą ciemność i jeszcze gęstsze kłęby dymu,— ten pożar ciągnął mię i wszystkich moich towa­rzyszy do siebie, tak jak ogień łuczywa ciągnie do siebie ćmy nocne. Szliśmy milczkiem, deptali po trupach milczkiem, brodzili we krwi milcz­kiem; czasem tylko, kiedy ten lub ów trafiony kulą powalił się na ziemię, rozlegał się z piersi jego krzyk rozdzierający. Lecz tylko na chwilę. Wkrótce milknął pod nogami następujących sze­regów, które jak ślepa lawina waliły się przez niego.

 

— Biegiem do szturmu! Marsz! — zagrzmiał za nami głos kapitana.

 

Głos ten ochrypły lecz donośny, zdało się, iż chwycił nas w potężne pazury i cisnął nami na­przód, jak ciężkim kamieniem. Co działo się ze mną przez kilka minut po tym rozkazie — nie wiem. W wyobraźni mojej przesuwają się bezład­nie pomieszane błyski pożaru, błyski bagnetów, gaszone w gorącej krwi, grzmoty wystrzałów, przekleństwa, jęki konających i głębokie, okropne rany w pokurczonych, żywych ciałach ludzkich, oświetlone buchającym płomieniem. Opamiętałem się aż śród wioski, śród morza iskier, niby mu­rem otoczony dokoła czarnemi kłębami dymu, na jakiemś wolnem miejscu, niby na wygonie.

 

Byłem sam. Stanąłem, odetchnąłem ciężko, oglądnąłem się dokoła i znowu odetchnąłem. Nie mogłem jeszcze przyjść do siebie z okropnego wzburzenia, nie wiedziałem gdzie jestem, co się ze mną dzieje i zkąd się tu wziąłem.

 

Po chwili zaczęła wracać moja przytomność. Pierwsze czucie, które mi przypomniało że żyję, to był głuchy, piekący ból w piersi. Co to jest? Czy ja raniony? Przekonywam się, że nie, lecz ból mimo to nie ustaje. Długiej chwili trzeba było, zanim mogłem dojść do tego, że to boli moje serce.

 

Lecz czegóż ono boli ? Czy ja winien tej okrop­nej rzezi? Czy ja mogę ją powstrzymać? Czyja mogłem oprzeć się tej wszechwładnej potędze, która mnie samego wraz z tysiącami drugich pchnęła w tę piekielną dolinę na krwawy taniec? Czy ja mogę czarodziejskiem słowem zgoić wszyst­kie rany, zatamować krew, ugasić wszystkie pożary?

 

Dokoła grzmiało, ryczało, klekotało jak w ko­tle. Bitwa trwała dalej, lecz nakształt ognistej lawiny potoczyła się w inną stronę. Szerokiem, zamkniętem kołem otaczały mię kłęby dymu, trzeszczały gorejące belki budynków, buchał ogromny pożar. Bez wyjścia stałem w tem ogni­stem kole. Rozpalone powietrze niby płynny ołów lało się do mej piersi, tamowało mój oddech; krew jak młotem biła w żyłach, okropne pragnie­nie ściskało me gardło, cały świat zaczął chwiać się 1 kręcić się w mych oczach.

 

Raptem wionęła na mnie fala chłodnego, ożyw­czego powietrza; wyprostowałem się i zobaczy­łem przed sobą—siebie samego. Śmiertelna trwo­ga przeniknęła mię do kości, wzburzona krew

 

 

 

lodem ścięła się i na chwilę niby zupełnie krą­żyć przestała. Jak zaczarowane wpiły się moje oczy w dziwne zjawisko, co stało przedemną nieme, z groźnem, od pożaru pałającem obliczem.

 

— Ktoś ty?—ledwie wyjąknąłem, nie mogąc tchu w pievsi zachwycić.

 

— Jestem Miron, — odpowiedziało zjawisko śmiałym i pewnym głosem.

 

Tak, to rzeczywiście był Miron! .to rzeczy­wiście byłem ja, taki sam, jakim byłem kiedyś w najpiękniejszych, najświętszych dniach mej mło­dości. W twardej, śmiałej postawie, w błyszczą­cej zbroi własny mój obraz stał przedemną, mie­rząc mię surowem, groźnem okiem sędziego, któ­ry widzi przed sobą zatwardziałego, niepopraw­nego grzesznika. Od tego wejrzenia pierś mi się ściskała, cała istota moja drżała jak listek od jesiennego wiatru. Ach! czułem to niejasno, że nie wyjdę czystym z tego surowego sądu. Lecz po chwili, w której roztworzona myśl moja miała czas skupić się i uporządkować się, ode­zwała się w mej piersi potężnym głosem miłość własna i zagłuszyła trwogę:

 

— Jak ty to mówisz, że tyś Miron,—rzekłem nie spuszczając z niego oczu, — kiedy ja jestem Miron!

 

— Ty?—odrzekł on krótko, ale z wyrazem głębokiej pogardy. To jedno krótkie słowo dziw­nego zjawiska niby młotem uderzyło mię po ciemieniu. Znowu poczułem głuchy, piekący ból w piersi i długą chwilę nie mogłem ułowić w piersi tyle powietrza, by odetchnąć swobodnie.

 

— Kiedyś ty Miron,—rzekłem w końcu,—to któż ja jestem? Obydwaj przecież nie możemy być jedną i tą samą osobą.

 

— Nie możemy, pewnie że nie możemy!— powtórzył on z pogardliwym uśmiechem.

 

— To któż ja jestem, kiedyś ty Miron?

 

— Ty? kto ty jesteś? Mara powietrzna, wi­dziadło mojej rozgorączkowanej wyobraźni, nic!

 

— Ja... nic?—krzyknąłem, dobywając ostat­nich sił. Ja... widziadło? Ja... mara? Ależ ja mam ciało i kości i krew! Ależ ja ruszam się i chodzę niezależnie od siebie! Ależ ja byłem tu przed tobą.

 

Dziwne widziadło groźnie zmarszczyło brwi.

 

— Nędzna maro, — krzyknął on, — kłamliwe widziadło, wytworze zmroku i trwogi, — i ty śmiesz jeszcze sprzeczać się ze mną? Śmiesz wy­ciągać swe złudne ręce przeciwko mnie, rzeczy­wistej rzeczywistości? No, czem — powiedz mi, czem ty dowiedziesz, że ty jesteś Miron a nie ja?

 

Stanąłem jak gromem rażony. Myśl moja była jakby odrętwiała,— nie mogłem znaleźć żad­nego dowodu.

 

— No, powiedz mi, jakie są twoje czyny, twoje dążności? Dokąd idziesz? Czego chcesz? Za co walczysz?

 

— Ja ochraniam porządek, robię porządek, chcę porządku, walczę za porządek,—wyjąkałem, lecz czułem zarazem, że siły mię opuszcząją, jak gdy- { by kto pół serca wyrwał mi z piersi, pół życia wyssał z ciała.

 

— Nędzne widziadło,—rozległo się piorunu­jące słowo mego strasznego sędziego,—i ty śmiesz twierdzić, że jesteś Miron? A więc wiedz, że Mi­ron ten twój porządek uważa za panowanie pod­łości nad cnotą, a twoje czyny za usługę tyranji, j a twoją walkę za krwawą zbrodnię. Precz, zni­kaj! Tyś nie Miron! .

 

— Lecz czemże ty dowiedziesz, żeś ty Mi­ron?—wyszeptałem.

 

Kiedy dowiodę, żeś ty mara, widziadło, nic.

 

Usta moje złożyły się do uśmiechu.

 

— Jeszcze nie wierzysz? Przekonaj się! Ano, zmierzmy swe siły! Jeżeli ty jesteś Miron rze­czywisty, a ja widziadło, to ja muszę zniknąć od twego wystrzału, a jeżeli ja rzeczywisty Mi­ron, to ty znikniesz. Bo przecież widziadło nie powinno zwyciężyć rzeczywistości. Strzeląj!

 

Wycelowałem—zagrzmiał wystrzał,—i głośno zaśmiał się mój straszny przeciwnik.

 

— Maro nędzna!—rzekł on,—znikaj że od mej kuli! Błysnął jego karabin,— i niby piorunem ra­żony ja powaliłem się między trupy.

 

Miron ***

 

27.09.1888