OBRAZEK GALICYJSKI
Wyczytałem ci ja w gazetach—bom piśmienny trochę—że Bóg dał naszemu krajowi takiego nowego marszałka, który powiada: «wszystkich sił dołożę, żeby tylko przemysł domowy w Galicyi podzwignąć». Już niech tam sobie co chce pada, a co chce przepada, a przemysł domowy musi być podźwignięty! Czytałem także, jak to bardzo chwalą ten nasz przemysł domowy tacy wielcy panowie, jak hr. Dzieduszycki, p. Wierzbicki i inni, jak to oni za drogie pieniądze skupują huculskie czerepy, szmaty i drewniane wyroby i nietylko wystawiają te rzeczy na pokaz całemu światu, lecz nawet malować je każą i książki o nich piszą. No, pomyślałem sobie, dziękiż ci Panie! I w nasze nareszcie okienko słońce raz przecie zaświeciło, Teraz może i dla mnie uśmiechnie się godzina.
Trzeba wam wiedzieć, że i ja, choć nibyto zamożny i gospodarz na gruncie. także trochę tym przemysłem domowym się zajmuję. Prawda, przemysł to nie Bóg wie jaki: Wyrabiam łyżki, niecki i kropidła z drzewa. Trzyma się to u nas w familji, z dziada- pradziada. Mamy oddawna swój lasek, same brzozy, lipy i jesiony; tak to już u nas postanowiono, że ile który w rodzinie starych drzew zetnie, ma dwa razy tyle młodych posadzić. A średnich całkiem niewolno ścinać.
Jak mówię, przemysł to nie Bóg wie jaki. Zetnę trzy stare drzewa, to mi materyału na rok albo i na dwa lata wystarczy. Robi człowiek po największej części na obstalunek; zaś na sprzedaż chyba gdzie raz w rok wywiozę to, co mi się zostanie, co ludzie prosto z chaty nie rozbiorą. Chyba że kropidła dwa razy do roku wożę na Kalwarye na odpusty, a czasem też do Sambora lub Drohobycza. A łyżek moich na jarmarkach nigdy nie zobaczycie. Za łyżkami do mnie ludzie z za dwudziestej granicy chodzą i co tylko narobię, wszystko zaraz rozchwytają. Nie będę się chwalił, ale to tylko powiem, co ludzie mówią: niema nad moje łyżki. I lekkie, i zgrabne, i trwałe. Nie wiem, czy wam to wiadomo, że u nas po wsiach każdy łyżkarz ma swój osobny sposób, swoją formę łyżek: jeden robi takie grube, niezgrabne jak pale, drugi nadto wygięte, takie że jak jesz, to musisz rozlać od gęby, inny znów dobre robi, cóż kiedy tak jakoś drzewne włókno poprzecina, że łyżka, byle tylko wyjrzała na słońce trochę lub nawet od kuchennego gorąca, zaraz pęka. Niby to niewielka sztuka drewnianą łyżkę zrobić, a zawsze to trzeba mieć swoje sposoby, znać się na materyale, umieć go odpowiednio porznąć, w miarę wysuszyć, — no i proporcye odpowiednią przy samej robocie trafić. I nie każde drzewo da dobry wyrób, trzeba i drzewo dobrać. U mnie, jak właśnie mówię, już z dziada-pradziada ten przemysł się prowadzi. To też zwykle, jak z mym najstarszym synem zasiadam do robienia łyżek, to w naszej chacie prawdziwy jarmark. Błyskawicą wieść się po siołach rozleci: Oho, Jać Jaremyszyn siadł łyżki robić! I zaraz na drugi dzień zaczynają napływać ludziska, nasamprzód ze swojej wsi — ci mają pierwsze miejsce i niższą cenę; taka już oddawna ugoda między nami, a to widzicie za to, że mi mój lasek szanują, bo kiedy w kameralnym czy w pańskim kradną na zabój, to w moim ani pręcika nie tkną, choć to już pod nosem. No, zwyczaj dawny i tego się już wszyscy trzymamy. A zanim swoich zadowolnię, już patrz z innych siół jak na święconą wodę za porządkiem czekają.—A dla mnie kumie kopę! A dla mnie pół kopy! A dla mnie na spółkę z Ołeksą kopę! Pozapisuję sobie wszystkich, naznaczę na kiedy będą gotowe i oni sobie idą. Ale już którzy zdaleka, z nad Dniestra, z dołów przychodzą, tych nie można odprawiać z niczem: czekają dopóki nie nagotuję tyle, ile im potrzeba. Nieraz po pięcioro, po dziesięcioro nocuje u mnie—to pod szopą, to w stodole. A wieczorem rozumie się trzeba ludzi potraktować czem Bóg dał. My z synem robimy przy warsztacikach, lampa się świeci, a obcy ludzie pozasiadają na ławie, rozmawiają, opowiadają jak im się żyje, jakie u nich nowiny, a każdy przytem oczyma pasie naszą robotę, czy prędko odejdzie ten, co przed nim w rzędzie stoi.
Taki to był ten nasz przemysł domowy od dawnych czasów, od kiedy zapamiętam. Pożytku z tego niewiele, bo cena łyżki całkiem drobna, a robota dość żmudna, no ale człowiek z ludźmi żył, stykał się, miał znajomych, miał poszanowanie po cudzych wsiach, gdzie się tylko pokazał, no i nie bez tego, żeby czasem coś i do gospodarstwa nie przykapnęło.
Wyczytawszy tedy, że tam we Lwowie taki dobry marszałek nastał, co się chce zaopiekować naszym przemysłem, aż Bogu podziękowałem z radości. Prawda, nie mogłem to się doczytać tego, w jaki sposób pan marszałek chce ten przemysł podnosić, ale ucieszyła mię sama chęć poczciwa. Już to, myślę sobie, taki pan mądry i możny wynajdzie sobie sposoby, o jakich nam prostym chłopom ani się śniło. Tymczasem przynajmniej to dobrze, że zwrócił na nas swe oko; pomoże—nie pomoże, lecz obroni nas przed żydami, co to kilku znajomych mi łyżkarzy tak sprytnie wzięli w swe ręce, że biedacy dniami i nocami siedzą z całą familją, robią łyżki dla żydów i od żydów dostają od kopy po 10 centów. Materyał jest żydowski, niechybnie, ale za robotę taki biedak dostaje zaledwie tyle, że z ciężką biedą wyżyć może. Próbowali oni i do mnie podstąpić, ale im się to nie udało: u mnie swój grunt i swój materyał, więc trudno złowić. Dawali mi nawet pożyczkę i napierali się w spółkę do założenia fabryki wyrobów drzewnych, ale i na taką wędkę nie złapali. Dajcie wy mi spokój — powiedziałem im — szukajcie sobie swoich żydowskich spólników, a ja sobie będę po staremu robotę robił. Od tego czasu zaczęli ryć podemną. Podjudzili komisarza podatkowego, by mi nałożył podatek zarobkowy. Ale komisarz był poczciwy człowiek, żydom na słowo nie uwierzył, zjechał do mnie, obejrzał moje narzędzia, mój lasek, mój zapas suchego drzewa, przesłuchał ludzi, a dowiedziawszy się, że zajmuję się robotą tylko w wolnych od gospodarstwa chwilach i na mały rozmiar, pozostawił mię w spokoju, a żydów odprawił z kwitkiem.
Otóż to o ochronie naszego przemysłu domowego przed takimi nieproszonymi opiekunami chodzi przedewszystkiem, pomyślałem sobie, wyczytawszy o szczerych dla nas chęciach pana marszałka. Ho, ho, gadam uradowany do wszystkich znajomych, — widzicie, przecież to i z naszego Podgórza raz na całą Galicyę światło płynie! Przecież pan marszałek z naszego blizkiego sąsiedztwa, ze Starego miasta! Mogę śmiało powiedzieć, że moje i mego ojca łyżki wykarmiły go na ludzi. Staromiejscy wszyscy tylko od nas łyżki zdawien dawna kupują! A co pewna, to że w naszych nieckach był dzieckiem kąpany i naszem kropidłem kropiony! No, o nie dziw, że sobie o nas przypomniał teraz, kiedy został takim wielkim panem! Czekajcie-no tylko, co on to nam za pomoc wymyśli!
A ludziska słuchają tej mowy i cieszą się sobie:
— No, cóż, daj Boże, daj Boże, żeby to z naszego prostego stanu wyszedł dla całego kraju pożytek.
Jeden tylko niewierny Tomasz znalazł się we wsi, tak się nawet i zwał Choma Gębaty.
— Ej— mówi — kumie Jaciu, nie macie i wy i dotychczas czego narzekać na swój los, a na pańską pomoc nie liczcie! Ja tam panów nie sądzę, ale to wam mówię jak stary: nigdy jakoś pańska łaska chłopu na zdrowie nie wychodzi. Niedarmo to starzy ludzie i przypowieść złożyli: nie mierzaj swego nosa z pańskiemi, bo jak swój będzie dłuższy, to ci go urżną, a jak będzie krótszy, to ci naciągną! Pańska łaska na pstrym koniu jeździ!
— Ja wam w tem, kumie Chomo, nie przeczę—-odrzekłem—na żadną pańską łaskę nie liczę, ale myślę, że jak będzie ludziom lepiej, to i mnie będzie lepiej, i że przecież pan marszałek na wiatr słów nie rzuca.
Tak to my sobie gawędzimy tędy i owędy, gdy wtem przychodzi nowy numer gazeciny tej, co to ją z kumem djakiem na spółkę prenumerujemy. Pisze tam coś długo i szeroko o jakichś korporacyach przymusowych. Coby za djabeł? Czytam ja, czytam, z początku nic nie rozumiem, a dalej znachodzę, że to o cechach mowa. Dawne cechy mają być odnowione, z samego Wiednia taki nakaz przyszedł. E,—myślę sobie,— to nie przy nas pisano. Cechy to dla miast, to dla rzemieślników, a u nas po wsiach jak świat światem cechów żadnych nie bywało, to i nie będzie.
Było to jakoś w zapusty, zimą, a tak koło środopościa zabieram się ja z synem do łyżek. Robimy dzień, robimy drugi, trzeci, j narodu zbiera się czem raz więcej, rozmawiamy. Aż tu żandarm nadchodzi.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry!
— Daj Boże szczęście!
— Daj Panie Boże! Dziękuję za dobre słowo.
Siadł on na ławie pod oknem, patrzy się na naszą robotę, a dalej mówi:
— A co to u was, gospodarzu, tyle ludzi?
— Ta tak, za łyżkami przyszli.
— To wy łyżki robicie?
— Ta robię, ot tak czasami, na zamówienie.
Wziął on jedną gotową łyżkę, oglądnął. Ładna robota — mówi. A gdzieście to się uczyli tego rzemiosła?
— Nigdzie. To u nas w familji, z ojca na syna przechodzi.
— A, tak. A macie wy świadectwo na uzdolnienie?
Wypatrzyłem się na niego, jak, nieprzymierzając, cielę na nowe wrota.
— I cóż to się tak we mnie wpatrujecie—rzekł uśmiechając się żandarm. Czy nie rozumiecie mię, czy co?
— Rzeczywiście, że nie rozumiem — odrzekłem.
— Jakto, czyż wy nie wiecie, że wyszło takie prawo, żeby nikt nie śmiał trudnić się żadnem rzemiosłem, kto nie ma od swego cechu świadectwa uzdolnienia?
Osłupiałem na taką mowę.
— Rzemiosłem?...—wybełkotałem. Alboż to rzemiosło?
— A cóż takiego?
— To... to przecież przemysł domowy.
— Cha, cha, cha! rozśmiał się żandarm. Dobry mi to przemysł domowy, kiedy wy robicie towar na sprzedaż. Gdybyście tylko dla swego domu robili, to to byłby przemysł domowy, a tak to jest rzemiosło.
— Ale jakże ja mam z cechu świadectwo brać, kiedy ja do cechu nie należę?
— To nic nie znaczy. Jeżeli uznają, żeście zdolny, to wam świadectwo dadzą. A dopóki takiego świadectwa nie macie, to i robić dla drugich nie macie prawa.
Z tem żandarm poszedł, zostawiając nas wszystkich jak ukropem zlanych.
Co tu na świecie robić? Zaprzęgam ja konie, jadę do miasta, a syna zostawiam przy warsztacie: trudnoż tylu cudzych ludzi z niczem odprawiać. Biorę ze sobą na wszelki wypadek parę guldenów, i wjo! Dopiero na drodze wpada mi myśl: do jakiego też to cechu mógłbym ja należeć? Jaki majster może mi wydać świadectwo uzdolnienia, kiedy w mieście żaden rzemieślnik wyrobem łyżek i kropideł się nie trudni? Ha, cóż robić, udecydowałem, trzeba będzie iść do wszystkich, którzy tylko zajmują się wyrobami z drzewa, może mi przecież który da to przeklęte świadectwo.
Przyjeżdżam do miasta, udaję się najpierw do znajomego stelmacha. Opowiadam mu całą rzecz: tak i tak, gdzie tu szukać porady? Ten się zrazu roześmiał, a dalej, gdym mu przedstawił, że u nas po wsiach żandarmi nie żartują, zamyślił się.
— Cóż panie Jaremyszyn — rzekł — kiedy tak, to trzeba coś pomyśleć. Wiecie, u nas tylko dwa cechy, co się drzewem zajmują: stelmaski i stolarski. Chodźmy — ja pójdę z wami—nasamprzód do naszego cechmistrza, pomówimy z nim, a jak nic nie będzie można z nim zrobić, to pójdziemy do stolarskiego.
— O, Bóg wam zapłać, panie majster, za waszą grzeczność!—rzekłem.
Poszliśmy. Stelmaski cechmistrz zmarszczył czoło, zaruszał wąsami, gdym mu przedłożył sprawę.
— Wyrób łyżek do nas nie należy—odrzekł krótko.
— A do kogóż należy?—pytam go.
— Albo ja wiem? To już wasza rzecz, nie moja.
Wyszliśmy; idziemy do stolarskiego cechmistrza. Ten jakiś stół politurował, cały zamazany terpentyną. Prosił nas siadać na jakichś deskach, sam sparł się na stół i zawołał chłopca, by mu suchemi rękami napchał do nosa tabaki, kichnął parę razy i wysłuchawszy mej prośby, krzyknął:
— Tam do djabła! A jakże ja wam dam świadectwo uzdolnienia, kiedy ja sam nie rozumiem się na robieniu łyżek! Patrzcie, u mnie samego w kuchni kupowane łyżki.
— A gdzieżby też się udać za takiem świadectwem?
— Nie wiem, moi drodzy. Najlepiej, pójdźcie do starostwa, tam wam tę rzecz wyjaśnią.
Myślę sobie: cóż, kiedy do starostwa, to do starostwa. I rzeczywiście, jest w tem racya. U nas w każdej sprawie najlepiej do starostwa się udać: czy to podatek, czy choroba zakaźna, czy szkoła, czy sprawa cerkiewna, czy droga lub most, czy pożar, czy skarga na wójta,—ze wszystkiem idź do starostwa jak w dym.
Idę, pożegnawszy mego stelmacha, ale tylko co ja na rynek, do ratusza zmierzam (starostwo w ratuszu), aż tu mój cechmistrz stelmaski łapie mię za połę.
— Słuchajcie, gospodarzu — mówi mi — a wy przy swej robocie używacie tokarni?
— Nie, nie używam.
— A jakiegoż narzędzia używacie?
— A no, prócz siekiery i piłki tylko cieślicy*, rzeźca i wklęsłego noża ośnego.
— W takim razie powinniście należeć do cechu rzeźbiarskiego, ale że takiego cechu u nas niema, więc rzeźbiarze, gdyby tu jacy byli, należeliby do naszego stelmaskiego cechu.
— A Bógby z was gadał, panie cechmistrzu!—krzyknąłem z głupia uradowany,— więc będę mógł od was dostać tę nieszczęsną kartę?
— No, to jeszcze zobaczymy. Porządek wymaga, żeby karty cechowej nie wydawać nikomu, kto u majstra cechowego nie wyterminował i nie wyzwolił się.
— Ależ mój Boże—krzyknąłem — panie cechmistrzu! Przecież nie każecie mi iść teraz do terminu do stelmacha uczyć się łyżki robić, kiedy ich żaden stelmach i sam robić nie umie!
— No, no—rzekł uśmiechając się cech- mistrz—tego wam nie każę, ale cechowe przepisy musicie wypełnić.
— Jakież to przepisy?
— Majstersztyk zrobić, to pierwsza rzecz.
— Majstersztyk? Cóż ja za majstersztyk zrobię?
— A co? Każdemu cechowemu po pół tuzina łyżek, a dla mnie ze dwa tuziny, ot wam i majsterszyk będzie.
— No, toby jeszcze można.
— Ale to jeszcze nic. Trzeba dać wpisowego pięć reńskich, na światło cechowe drugich pięć, no, a za to, że wam bez terminowania wydamy kartę, musicie złożyć taksę 40 reńskich i wreszcie, rozumie się, traktament dla cechowych braci. W takim razie wydamy wam kartę, z nią pójdziecie do urzędu podatkowego, dostaniecie arkuszyk zarobkowy, z arkuszykiem zgłosicie się do mnie, wpiszę was do spisu majstrów cechowych...
I gadał to tak spokojnie i rozsądnie, jak gdyby już porządkował na stole traktament dla całej cechowej braci. Złość mię porwała, nie dosłuchałem jego gadania...
— Bywajcie zdrowi, panie cechmistrzu!— krzyknąłem.
— No cóż to, dokąd wy?
— Do domu.
— No, a karta cechowa?
— Dziękuję, nie potrzebna mi już.
— Dla czego.
— Bo od dziśdnia zarzucam cały swój przemysł. Wiecie, panie cechmistrzu, że to, co wyście mi tu wyliczyli do płacenia, ja nie zarobię i za dziesięć lat, nie licząc już mego materyału. Trzymajcie sobie swą kartę i swój honor cechowy! Obejdzie się cygańskie wesele bez marcepanów!
I poszedłem, nacisnąwszy czapkę na uszy, by nie słyszeć, jak wołał za mną pan cechmistrz.
Przyjechawszy do domu, natychmiast poodprawiałem obcych ludzi, oświadczając im, że już więcej łyżek robić nie będę, a narzędzia wszystkie zapakowałem do skrzynki, pod zamek i do komory, niech leżą aż do lepszych czasów!
Za parę dni przychodzi żandarm znowu.
— A co, macie kartę uzdolnienia?
Machnąłem ręką.
— Zresztą—dodałem—już mi jej nie potrzeba. Od teraz nie myślę się tknąć nawet łyżek—chyba przy jedzeniu...
— No, pamiętajcie! Bo jak was przyłapiemy na sprzedaży, to narzędzia wszystkie zabierzemy i 50 reńskich kary zapłacicie.
— Czy tak? No, to warto sobie przestrogę zapamiętać...
Rozstałem się ze swoim przemysłem. Poczuł się człowiek naraz jak bez rąk. Chodzę, nudzę się, a dalej z nudu pomyślałem sobie: czekajcież—no—napiszę choć list do samego pana marszałka. I napisałem. Wszystko mu wyłożyłem: jak naszej roboty łyżkami jego ekscelencya w dzieciństwie się karmił, jak teraz od niego czekaliśmy opieki i pomocy, jak nas raptem ta cechowa ustawa podcięła od a do z. Wypisałem mu także, ilu to w naszej okolicy kowali, szewców, tkaczy, cieśli i innych rzemieślników przez te cechy chleb potraciło i nareszcie — jak to cała ta historya wyszła na dobre tylko żydom, bo żyd takich zbankrutowanych rzemieślników bierze do siebie niby w służbę, dostaje dla siebie arkuszyk zarobkowy i każe biedakom robić na siebie... Żyd się bogaci, a oni ledwie dyszą. Wypisałem to wszystko i posłałem do Lwowa, do rąk samego pana marszałka. Aliści—jak poszło, tak i do dzisiejszego dnia żadnej odpowiedzi i niema. No, ta się to i rozumie: gdzieby tam taki wielki pan chciał odpowiadać na bazgraninę prostego chłopa. Tylko że, po co oni tam prawią o podniesieniu przemysłu domowego?...
_____________________
* Cieślica—wklęsłe i zagięte dłutko. (Przyp. aut.).
27.09.1888