Przemysł domowy (1890)

obrazek galicyjski 

 

Wyczytałem ci ja w gazetach — bom piśmienny trochę, że Bóg dał naszemu krajowi takiego nowego marszałka, który powiada: „wszystkich sił dołożę, żeby tylko przemysł domowy w Galicji podźwignąć“.  Już niech tam sobie- co chce pada, a co chce przepada, a przemysł domowy musi być podźwignięty! Czytałem także, jak to bardzo chwalą ten nasz przemysł domowy tacy wielcy panowie, jak hr. Dzieduszycki, pan Wierzbicki i inni, jak to oni za drogie pieniądze skupują huculskie czerepy, szmaty i  drewniane wyroby i nie tylko wystawiają te, rzeczy na pokaz całemu światu; lecz nawet malować je każą i książki o nich piszą. No pomyślałem sobie, dziękiż Ci panie! I w nasze nareszcie okienko słońce raz przecie zaświeciło. Teraz może i dla mnie uśmiechnie się godzina.

 

Trzeba wam wiedzieć, że i ja, choć nibyto zamożny i gospodarz na gruncie, także trochę tym przemysłem domowym się zajmuję. Prawda, przemysł to nie Bóg wie jaki, wyrabiam łyżki, niecki i kropidła z drzewa. Trzyma się to u nas w familji, z dziada-pradziada. Mamy od dawna swój lasek, same brzozy, lipy i jesiony; takto już u nas postanowiono, że ile który w rodzinie starych drzew zetnie, ma dwa razy tyle młodych posadzić. A średnich całkiem nie wolno ścinać.

 

Jak mówię, przemysł to nie Bóg wie jaki. Zetnę trzy stare drzewa, to mi materjału na rok albo i na dwa lata wystarczy. Robi człowiek po największej części na obstalunek; zaś na sprzedaż chyba gdzie raz w rok wywiozę to, co mi się zostanie, co ludzie prosto z chały nie rozbiorą. Chyba że kropidła dwa razy do roku wożą na Kalwarję na odpusty, a czasem też do Sambora lub Drohobycza. A łyżek moich na jarmarkach nigdy nie zobaczycie. Za łyżkami do mnie ludzie z za dwudziestej granicy chodzą i co tylko  narobię, wszystko zaraz rozchwytają. Nie będę się chwalił, ale to tylko powiem, co ludzie mówią: nie ma nad moje łyżki. I lekkie, i zgrabne, i trwale. Nie wiem, czy wam to wiadomo, że u nas po wsiach każdy łyżkarz ma swój osobny sposób, swoją formę łyżek: jeden robi takie niezgrabne, grube jak pale, drugi nadto wygięte, takie, że jak jesz, to musisz rozlać od gęby, inny znów dobre robi, cóż kiedy tak jakoś drzewne włókno poprzecina, że łyżka, byle tylko wyjrzała na słońce trochę lub nawet od kuchennego gorąca zaraz pęka. Niby to nie wielka sztuka drewnianą łyżkę zrobić, a zawsze to trzeba mieć swoje sposoby, znać się na materjale, umieć go odpowiednio porznąć, w miarę wysuszyć — no i proporcję odpowiednią przy samej robocie trafić. I nie każde drzewo da dobry wyrób, trzeba i drzewo dobrać. U mnie, jak właśnie mówię, już z dziada-pradziada ten przemysł się prowadzi. To też zwykle, jak z mym najstarszym synem zasiadam do robienia łyżek, to w naszej chacie prawdziwy jarmark. Błyskawicą wieść się po siołach rozleci: Oho, Jać Jarymyszyn siadł łyżki robić! I zaraz na drugi dzień zaczynają napływać ludziska, najsamprzód ze swojej wsi ci mają pierwsze miejsce i niższą cenę; taka już od dawna ugoda między nami, a to widzicie za to, że mi mój lasek szanują, bo kiedy w kameralnym czy w pańskim kradną na zabój, to w moim ani pręcika nie tkną, choć to już pod nosem. No, zwyczaj dawny i tego się już wszyscy trzymamy. A zanim, swoich zadowolnię, już patrz z innych siół jak na święconą wodę za porządkiem czekają. A dla mnie kumie, kopę! a dla mnie pół kopy! A dla mnie na spółkę z Oleksą kopę! Pozapisuję sobie wszystkich, naznaczę na kiedy będą gotowe i oni sobie idą. Ale już który z daleka, z nad Dniestra, z dołów przychodzą, tych nie można odprawiać z niczem, czekają dopóki nie nagotuję tyle, ile im potrzeba. Nieraz po pięcioro, po dziesięcioro nocuje u mnie — to pod szopą — to w stodole A wieczorem, rozumie się, trzeba ludzi potraktować czem Bóg dał. My z synem robimy przy warsztacikach, lampa się świeci, a obcy ludzie posiadają na ławie, rozmawiają, opowiadają jak im się żyje, jakie u nich nowiny, a każdy przytem oczyma pasie naszą  robotę; czy prędko odejdzie ten, co przed nim w rzędzie stoi.

 

Taki to był ten nasz przemysł domowy od dawnych czasów, od kiedy zapamiętam, Pożytku z tego nie wiele, bo cena łyżki całkiem drobna, a robota dość żmudna, no ale człowiek z ludźmi żył, stykał się, miał znajomych, miał poszanowanie po cudzych wsiach, gdzie się tylko pokazał, no i nie bez tego, żeby czasem coś i do gospodarstwa nie przykapnęło.

 

Wyczytawszy tedy, że tam we Lwowie taki dobry marszałek nastał, co się chce zaopiekować naszym przemysłem, aż Bogu podziękowałem z radości. Prawda, nie mogłem to się doczytać tego, w jaki sposób pan marszałek chce ten przemysł podnosić, ale ucieszyła mnie sama chęć poczciwa. Już to, myślę sobie, taki pan mądry i możny wynajdzie sobie sposoby, o jakich nam prostym chłopom ani się śniło. Tymczasem przynajmniej to dobrze, że zwrócił na nas swe oko; pomoże— nie pomoże, lecz obroni nas przed żydami, co to kilku znajomych mi łyżkarzy tak sprytnie wzięli w swe ręce, że biedacy dniami i nocami siedzą z całą familją, robią łyżki dla żydów i od żydów dostają od kopy po 10 centów. Materjał jest żydowski, niechybnie,  ale za robotę taki biedak dostaje zaledwie tyle, że z ciężką biedą wyżyć może. Próbowali oni i do mnie podstąpić, ale im się to nieudało: u mnie swój grunt i swój materjał, więc trudno złowić. Dawali mi nawet pożyczkę i napierali się w spółkę do założenia fabryki wyrobów drzewnych, ale i na taką wędkę nie złapali. Dajcie wy mi spokój — powiedziałem im — szukajcie sobie swoich żydowskich wspólników, a ja sobie będę po staremu robotę robił. Od tego czasu zaczęli ryć podemną. Podjudzili komisarza podatkowego, by mi nałożył podatek zarobkowy. Ale komisarz był poczciwy człowiek, żydom na słowo nie uwierzył, zjechał do mnie obejrzał moje narzędzia, mój lasek, mój zapas suchego drzewa, przesłuchał ludzi, a dowiedziawszy się, że zajmuję się robotą tylko w wolnych chwilach od gospodarstwa i na mały rozmiar, pozostawił mnie w spokoju, a żydów odprawił z kwitkiem.

 

Otóż to o ochronie naszego przemysłu domowego przed takimi nieproszonymi opiekunami chodzi przedewszystkiem, pomyślałem sobie, wyczytawszy o szczerych dla nas chęciach pana marszałka. Ho, ho, gadam uradowany do wszystkich znajomych — widzicie, przecież to i z naszego Podgórza raz na całą Galicję światło płynie! Przecież pan marszałek z naszego blizkiego sąsiedztwa, ze Starego miasta! Mogę śmiało powiedzieć, że moje i mego ojca łyżki wykarmiły go na ludzi. Staromiejscy wszyscy tylko od nas łyżki z dawien dawna kupują! A co pewna, to że w naszych nieckach był dzieckiem kąpany i naszem kropidłem kropiony! No, to nie dziw, że sobie o nas przypomniał teraz, kiedy został takim wielkim panem! Czekajcie — no, co on to nam za pomoc wymyśli!

 

A ludziska słuchają tej mowy i cieszą się sobie:

 

No, cóż, daj Boże, daj Boże, żeby to z naszego prostego stanu wyszedł dla całego kraju pożytek.

 

Jeden tylko niewierny Tomasz znalazł się we wsi, tak się nawet i zwał Gębaty.

 

Ej — mówi — kumie Jaciu, nie macie wy i dotychczas czego narzekać na swój los, a na pańską pomoc nie liczcie! Ja tam panów nie sądzę, ale to wam mówię jak stary: nigdy jakoś pańska łaska chłopu na zdrowie nie wychodzi. Nie darmo to starzy ludzie i przypowieść złożyli: nie mierzaj swego nosa z pańskiemi, bo jak twój będzie dłuższy, to ci go urżną, a jak będzie krótszy, to ci naciągną! Pańska łaska na pstrym koniu jeździ.

 

Ja wam w tem, kumie, nie przeczę — odrzekłem — na żadną pańską łaskę nie liczę, ale myślę, że jak będzie ludziom lepiej, to i mnie będzie lepiej, i że przecież pan marszałek na wiatr słów nie rzuca.

 

Tak to my sobie gawędzimy tędy i owędy, gdy w tem przychodzi nowy numer gazeciny tej, co to ją z kumem prenumerujemy. Pisze tam coś długo i szeroko o jakichś korporacjach przymusowych. Coby za djabeł?! Czytam ja, czytam, z początku nic nie rozumiem, a dalej znachodzę, że to o cechach mowa. Dawne cechy mają być odnowione, z samego Wiednia taki nakaz przyszedł. E — myślę sobie -— to nie przy nas pisano. Cechy to  dla miast, to dla rzemieślników, a u nas po wsiach jak świat światem cechów żadnych nie bywało, to, i nie będzie.

 

(Dokończenie nastąpi).

[Przyjaciel ludu, 1890, № 19, 1.Х, s. 299—301]

 

(Dokończenie.)

 

Było to jakoś w zapusty, zimą, a tak koło środopościa zabieram się ja z synem do łyżek. Robimy dzień, robimy drugi, trzeci, narodu zbiera się co raz więcej, rozmawiamy. Aż tu żandarm nadchodzi. — Dzień dobry  Dzień dobry! — Daj Boże szczęście! — Daj Panie Boże! Dziękuję za dobre słowo. Siadł on na ławie pod oknem, patrzy się na naszą robotę, a dalej mówi: A co tu u was gospodarzu, tyle ludzi?

 

—Ta tak, po łyżki, przyszli.

 

— To wy łyżki robicie?

 

— Ta robię, ot tak czasami, na zamó­wienie. Wziął on jedną gotową łyżkę, oglą­dnął. Ładna robota — mówi. A gdzieżeście to się uczyli tego rzemiosła? Nigdzie. To u nas w familji, z ojca na syna przechodzi.

 

— A, tak. A macie wy świadectwo na uzdolnienie? Wypatrzył ja się na niego, jak nieprzymierzając cielę na malowane wrota.

 

 — I cóż to się tak we mnie wpatrujecie — rzekł uśmiechając się żandarm. Czy nie rozumiecie mię? czy co?

 

— Rzeczywiście, że nie rozumiem — odrzekłem.

 

— Jakto, czyż Wy nie wiecie, że wyszło takie prawo, żeby nikt nie śmiał trudnić się żadnem rzemiosłem, kto nie ma od swego cechu świadectwa uzdolnienia?

 

Osłupiałem na taką mowę. — Rzemiosłem? wybełkotałem. Alboż to rzemiosło? — A cóż takiego? — To... to przecież przemysł domowy. — Cha, cha, cha! — rozśmiał się żandarm. Dobry mi to przemysł domowy, kiedy wy robicie towar na sprzedaż. Gdybyście tylko dla swego domu robili, to to byłby przemysł domowy, a tak to jest rzemiosło.

 

—Ale jakie ja mam z cechu świadectwo brać, kiedy ja do cechu nie należę? To nic nie znaczy. Jeżeli uznają, żeście zdolny, to wam świadectwo dadzą. A dopóki takiego świadectwa nie macie, to i robić dla drugich nie macie prawa. Z tem żandarm poszedł, zostawiając nas wszystkich jak ukropem zlanych. Co tu na święcie robić? Zaprzęgam ja konie, jadę do miasta, a syna zostawiam przy warsztacie, trudnoż tylu cudzych ludzi z niczem odprawiać. Biorę ze sobą na wszelki wypadek parę guldenów, i wjo! Dopiero na drodze wpada mi myśl: do jakiego też to cechu mógłbym ja należeć? Jaki majster może mi wydać świadectwo uzdolnienia, kiedy w mieście żaden rzemieślnik wyrobem łyżek i kropideł się nie trudni? Ha, cóż robić, udecydowałem, trzeba będzie iść do wszystkich, którzy tylko zajmują się wyrobami z drzewa, może mi przecież który da to przeklęte świadectwo. Przyjeżdżam do miasta, udaję się najpierw do znajomego stelmacha. Opowiadam mu całą rzecz: tak i tak, gdzie tu szukać porady? Ten się zrazu roześmiał, a dalej gdym mu przedstawił, że u nas po wsiach żandarmi nie żartują, zamyślił się.

 

— Cóż panie Jaremyszyn — rzekł — kiedy tak, to trzeba coś pomyśleć. Wiecie u nas tylko dwa cechy, co się drzewem zajmują: stelmaski i stolarski.

 

— Chodźmy — ja pójdę z wami — nasamprzód do naszego cechmistrza, pomówimy z nim, a jak nie będzie można nic z nim zrobić, to pójdziemy do stolarskiego.

 

— O, Bóg wam zapłać, panie majster, za waszą grzeczność! — rzekłem. Poszliśmy. Stelmaski cechmistrz zmarszczył czoło, zaruszał wąsami, gdym mu przedłożył sprawę. Wyrób łyżek do nas nie należy — odrzekł krótko. A do kogoż należy? — pytam go. Albo ja wiem? To już wasza rzecz, nie moja. Wyszliśmy, idziemy do stolarskiego cechmistrza. Ten jakiś stół politurował, cały zamazany terpentyną. Prosił nas siadać na jakichś deskach, sam sparł się na stół i zawołał chłopca, by mu suchymi rękami napchał do, nosa tabaki, kichnął parę razy i wysłuchawszy mej prośby, krzyknął. Tam do djabła! A jakże ja wam dam świadectwo uzdolnienia, kiedy ja sam nie rozumiem się na robieniu łyżek! Patrzcie, u mnie samego w kuchni kupowane łyżki. A gdzieżby też się udać za takiem świadectwem? Nie wiem, moi drodzy. Najlepiej, pójdźcie do starostwa, tam wam tę rzecz wyjaśnią. Myślę sobie! cóż, kiedy do starostwa, to do starostwa. I rzeczywiście, jest w tem racja. U nas w każdej sprawie najlepiej do starostwa się udać! Czy to podatek, czy choroba zakaźna, czy szkoła, Czy sprawa cerkiewna, czy droga lub most, czy pożar, czy skarga na wójta, — ze wszystkiem idź do starostwa jak w dym. Idę pożegnawszy mego stelmacha, ale tylko co ja na rynek, do ratusza zmierzam (Starostwo w ratuszu), aż tu mój cechmistrz stelmaski łapie mię za połę. Słuchajcie, gospodarzu — mówi mi — a wy przy swej robocie używacie tokarni?

 

— Nie, nie używam.

 

— A jakiegoś narzędzia używacie?

 

— A no, prócz siekiery i piłki tylko cieślicy* rzeźca i wklęsłego noża ośnego.

 

— W takim razie powinniście należeć do cechu rzeźbiarskiego, ale że takiego cechu u nas nie ma, więc rzeźbiarze, gdyby tu jacy byli, należeliby do naszego stelmaskiego cechu.

 

 A Bógby z was gadał, panie cechmistrzu! — krzyknąłem z głupia uradowany,—  więc będę mógł od was dostać tę nieszczęsną kartę.

 

 —No, to jeszcze zobaczymy. Porządek wymaga, żeby karty cechowej nie wydawać nikomu, kto u majstra cechowego nie wyterminował i nie wyzwolił się.

 

— Ale mój Boże — krzyknąłem —panie cechmistrzu! Przecież nie każecie mi iść teraz do terminu, do stelmacha uczyć się łyżki robić, kiedy ich żaden stelmach i sam robić nie umie!

 

— No, no — rzekł uśmiechając się cechmistrz — tego wam nie każę, ale cechowe przepisy musicie wypełnić.

 

— Jakież to przepisy?

 

— Majstersztyk zrobić, to pierwsza rzecz.

 

— Majstersztyk? Cóż ja za majstersztyk zrobię?

 

— A co? Każdemu cechowemu po pół tuzina łyżek, a dla mnie ze dwa tuziny, ot wam i majstersztyk będzie. — No, toby jeszcze można. — Ale to jeszcze nic. Trzeba dać wpisowego pięć reńskich, na światło cechowe drugich pięć, no, a za to, że wam bez terminowania wydamy kartę, musicie złożyć taksę 40 reńskich i wreszcie, rozumie się, traktament dla cechowych braci. W takim razie wydamy wam karlę, z nią pójdziecie do urzędu podatkowego, dostaniecie arkuszyk zarobkowy, z arkuszykiem zgłosicie się do mnie, wpiszę was. do spisu majstrów cechowych.

 

I gadał to tak spokojnie i rozsądnie, jak gdyby już porządkowa! na stole traktament dla całej cechowej braci. Złość mię porwała; nie dosłuchałem jego gadania... — Bywajcie zdrowi, panie cechmistrzu!— krzyknąłem.

 

— No cóż to, dokąd wy?

 

— Do domu.

 

— No, a karta cechowa?

 

— Dziękuję, niepotrzebna mi już.

 

— Dlaczego?

 

— Bo od dziś dnia zarzucam cały swój przemysł. Wiecie, panie cechmistrzu, że to, co wyście mi tu wyliczyli do płacenia, ja nie zarobię i za 10 lat, nie licząc już mego materjału. Trzymajcie sobie swą kartę i swój honor cechowy! Obejdzie się cygańskie wesele bez marcypanów! I poszedłem, nacisnąwszy czapkę na uszy, by nie słyszeć, jak wołał za mną pan cechmistrz. Przyjechawszy do domu natychmiast poodprawiałem obcych ludzi, oświadczając im, że już więcej łyżek robić nie będę, a narzędzia wszystkie zapakowałem do skrzynki, pod zamek i do komory, niech leżą aż do lepszych czasów! Za parę dni przy chodzi żandarm znowu.

 

— A co, macie kartę uzdolnienia —  Machnąłem ręką. — Zresztą, —  dodałem —  już mi jej nie potrzeba. Od teraz nie myślę się tknąć  nawet łyżek — chyba przy jedzeniu...

 

— No pamiętajcie! Bo jak was przyłapiemy na sprzedaży, to narzędzia wszystkie zabierzemy i 50 zł. kary zapłacicie.

 

— Czy tak? No, to warto sobie przestrogę zapamiętać...

 

Rozstałem się ze Swoim przemysłem. Poczuł się człowiek na raz, jak bez rąk. Chodzę, nudzę się,  a dalej z nudów pomyślałem sobie: czekajcież — napiszę choć list do samego pana marszałka. I napisałem. Wszystko mu wyłożyłem : jak naszej roboty łyżkami jego ekscelencja w dzieciństwie się karmił, jak teraz od niego czekaliśmy opieki  i pomocy, jak nas raptem ta cechowa ustawa podcięła od a do z. Wypisałem mu także ilu to w naszej okolicy kowali, szewców, tkaczy, cieśli i innych rzemieślników przez to chleb potraciło i nareszcie — jak to cała ta historja wyszła na dobre tylko żydom, bo żyd takich zbankrutowanych rzemieślników bierze do siebie niby w służbę, dostaje dla siebie arkuszyk zarobkowy i każe biedakom robić na siebie... Żyd się bogaci, a oni ledwie dyszą..

 

Wypisałem to wszystko i posłałem do Lwowa, do rąk samego pana marszałka. Aliści i — jak poszło, tak i do dzisiejszego dnia żadnej odpowiedzi nie ma. No, ta się  to i rozumie: gdzieby tam taki wielki pani chciał odpowiadać na bazgraninę prostego  chłopa. Tylko że po co oni tam prawią o  podniesieniu przemysłu domowego.

 

 

___________

* Cieślica — wklęsłe i pogięte dłutko.

 

[Przyjaciel ludu, 1890, № 20, 15.Х, s. 307—309]

27.09.1890