Ślimak (1886)

I.

 

Dawno to było, lat temu przeszło dwadzieścia, kiedy na drodze, prowadzącej z Drohobycza do Borysława*, spotkali się pewnego letniego dnia dwaj młodzi ludzie. Nie wiem, czy można było znaleźć dwóch  parobczaków prawie jednakowych lat, a tak niepodobnych do siebie, tak z postaci, jak i  z charakteru. Jeden wysoki, silny i przystojny, stanął prosto i lekko, uśmiechał się często i często nucił wesołe piosenki; jego ubogie, ale czyste odzienie i stolarskie narzędzia w worku na plecach, odrazu świadczyły, że to stolarski czeladnik, śpieszący szukać zarobku w Borysławiu — wsi, która od niedawna zaczęła się ożywiać i ściągać ku sobie coraz więcej roboczego i przemysłowego ludu. Drugi wędrowiec, był to mizerniutki, zgarbiony i obszarpany żydek, ze zgrzybiałą, prawie bez wyrazu twarzą, małomówny i smutny. Jego chude nogi zaledwie mogły dotrzymać kroku zdrowemu stolarzowi, a maleńkie, zapadłe oczki niespokojnie biegały, jak wylęknione i jak gdyby chciały się gdziekolwiek schować. I on szedł do Borysławia szukać szczęścia, ale nie niósł ze sobą żadnych narzędzi, żadnych środków zarobkowania.

 

— I czemże to, Judko, myślisz żyć w Borysławiu? pyta stolarz.

 

— Czem Bóg da — odpowiada bojaźliwie zgarbiony Judko.

 

— Ta tak to niby, wszystko w ręku Boga — odpowiada stolarz, ależ bo u nas mówią: «Boga wzywaj, a rąk przykładaj !»

 

— U nas tak nie mówią — krótko odrzekł Judka.

 

— A jakże u was mówią? Radbym też wiedział!

 

— U nas mówią: «kto się na Boga spuści, tego Bóg nie opuści».

 

— Cha, cha, cha! roześmiał się stolarz i machnął swemi potężnemi rękami. Niechnoby ja spróbował nie robić z miesiąc, czy Bóg zlazłby z nieba i nakarmił mię!

 

— Nie mów tak, Ślimaku, nie obrażaj Boga.

 

— Boga obrażać nie myślę, ale Bóg przecież nie na darmo dał człowiekowi pomoc własną.

 

I znowu rozmachnął potężnemi rękami, jak gdyby gotował się rozbijać niemi skały.

 

— Jak Bóg zechce, to i ręce twoje nie pomogą, Ślimaku!

 

— Chyba mi poodpadają, wtenczas to i żyć nie zechcę.

 

— I zdrowe będą i nie pomogą!

 

— O, tak źle nie będzie!

 

— Zobaczymy!

 

— No, no, zobaczymy!

 

Obaj towarzysze podczas tej rozmowy szli samotną drożyną przez pola. Do Borysławia było jeszcze z pół mili. Słońce chyliło się z południa i piekło niemiłosiernie. Ślimak dawno już uczuwał pragnienie, a i Judka też od czasu do czasu żałośnie zerkał na węzełek za plecyma Ślimaka, z którego dolatywała go woń świeżego chleba i sera. On nie miał przy sobie ani kawałka chleba, ani jednego centa.

 

Aż oto Ślimak zboczył ze zwykłej drogi na lewo pod stromy, spadzisty pagórek. Judka zatrzymał się na skręcie.

 

— A ty, Ślimaku, dokąd?

 

— Patrz, ot tutaj źródełko, chcę się wody napić.

 

— A może i odpocząć trochę?

 

— No, pewnie; słońce piecze, niby ogień praży, a do Borysławia i tak jeszcze w sam czas zajdziemy.

 

— Niech i tak będzie.

 

Posiadali koło źródełka. Ślimak napił się wody, wydobył Chleb i ser z węzełka, a widząc, że Judka nie ma nic swego, zaprosił go do przekąski.

 

— Ale może tobie niewolno, bo to trefne?

 

— E, rzekł Judka, nasz zakon w ostatecznej potrzebie pozwala jeść i trefne.

 

— A w zwykłym razie, to nie pozwala?

 

— Nie, nie pozwala?

 

— No, to dobry wasz zakon, kiedy go  w razie potrzeby można naciągać, jak szewc  skórę.

 

— Nie mów tak, Ślimaku, grzech tak mówić. Nasz zakon tak samo od Boga, jak wasz zakon.

 

Przekąsili i dalej. Ot już i Borysław. Chociaż dotychczas szli po suchej ziemi, chociaż deszczu nie było prawie już od tygodnia, to przecież w Borysławiu po wszystkich uliczkach było głębokie i grzęzkie błoto. Żydzi, parobki, nafciarze, wozy i taczki snuły się dokoła. Gwar, śpiewy, krzyki i pijane przekleństwa nie ustawały ani na chwilę.

 

— Dokądże ty teraz Judko?

 

— Pójdę gdzie szukać miejsca. A ty dokąd?

 

— Ja tutaj zamówiony, do tej tam budowy, widzisz? Mam tam robić drzwi, futryny i całą stolarską robotę. No, bywaj zdrów!

 

— Bywaj zdrów, Ślimaku! A wiesz co?

 

Gdyby ci czego było potrzeba, a jabym mógł, wiesz, ja nie taki żyd, przychodź do mnie! Ja ci nie zapomnę.

 

— Ja do ciebie? cha, cha, cha! roześmiał się Ślimak. A cóż ty mi możesz pomódz, kiedyś sam goły!

 

— Kto wie, Ślimaku, kto wie, co komu Bóg sądził. Jeszcze raz mówię ci: przychodź! Judka cię nie zapomni.

 

I rozeszli się.

 

II.

 

Minęło lat dziesięć. Przy głównej ulicy borysławskiej dopiero co otwarty został nowy szynk. Szynk stał na rogu dwu ulic, w bardzo dobrem miejscu, chociaż prawie o łokieć niżej od poziomu ulicy, tak, że do drzwi trzeba było schodkami złazić w dół. Robotnicy we dnie i nocy zapełniali obszerną, brudną i wilgotną szynkownię; śpiewy, krzyki i kłótnie nie milkły tam nigdy i głuchym klekotem wylatywały na Borysław przez wiecznie otwarte okna. Nad drzwiami szynku przybita tablica, pomalowana na czarno, opiewała ogniście czerwonemi literami wypisane słowa: «Bier Brandwein Ausschanh des Judas Maultrommeh.W szynku zaś pomiędzy pijanymi robotnikami uwijał się jak piskorz zgarbiony, choć i niebardzo; już mizerny żydek; to by Judka. Za szynkfasem siedziała brzydka jak noc, ale bogato ubrana żydówka, zwykle z jednem lub z dwojgiem dzieci na ręku; to była jego żona.

 

Wieczór. Tłumnie wysypali się robotnicy od roboty i rozsypali się każdy w swoją stronę; część największa po rynkach. U Judki pełno, jak nabito. Ale cóż to za smutny, przygarbiony, nędzny człowiek przeciska się przez tłum do szynkfasu? Twarz jego blada i zbolała świadczy o przebytej słabości. W rękach u niego dwa kije, któremi się podpiera, bezwładnie wlokąc chore, wychudłe nogi. Oto z ciężką biedą dotarł do szynkfasa, stanął i ogląda się.

 

— Czego wam trzeba? spytała żydówka.

 

— Judki.

 

— Judki? A na co wam Judki? Chcecie wódki, to i ja wam dam sama. Na borg, to i Judka nie da.

 

— Nie, nie chcę wódki; chciałbym pomówia z Judka.

 

— Pomówić? przeciągle zapytała żydówka i pogardliwie zmierzyła oczyma obdartego nędzarza. Co wy macie jemu pomówić? Pomówcie mnie, to ja mu powiem.

 

— Nie, ja chcę jemu samemu. Lecz oto i on! I obdarty nędzarz zwrócił się do Judki, który właśnie przecisnął się do szynkfasu ze szklankami i kieliszkami w obu rękach.

 

— Der goj will schmissen mit dir (ten człowiek chce mówić z tobą) — rzekła żydówka do Judki. Ten obrócił się i przez chwilę wpatrywał się w obdartego nędzarza, lecz oczywiście nie mógł go poznać.

 

— Wyście chcieli ze mną mówić? Ny, mówcie, czego chcecie?

 

— Wy mnie nie poznajecie, Judko?

 

— Nie, nie mogę jakoś — odparł Judka, jeszcze raz spojrzawszy na niego.

 

— Prawda, nie dziś to się działo, jak to my obaj, młodzi jeszcze, wędrowaliśmy do Borysławia... nie pamiętacie?

 

— Ślimak! O, toż to u mnie pamięć! Jakże nie pamiętam! Ny, co słychać, Ślimaku?

 

— Źle słychać, Judko. Bieda koło mnie.

 

— Koło mnie dobrze, Bogu dzięki — odrzekł Judka.

 

— Widzę, widzę — rzekł Ślimak, smutno kiwając głową.

 

— Wiecie co, Ślimaku, ja teraz nie mam czasu z wami gadać. Ot siądźcie sobie tutaj na ławkę, tak... Małky, gib ihm a güt Bromfen ün a Umbassen, horst dü mech ? (Małko, daj mu dobrej wódki i zakąskę, słyszysz?). A potem, jak będzie wolniej, to pogadamy. Dobrze?

 

— Ta dobrze — rzekł Ślimak i usiadł w kącie koło szynkfasu.

 

Było już późno po północy, kiedy w szynku o tyle stało mniej ludzi i ciszej, że Judka mógł mieć nieco wolniejszego czasu. Obudził więc Ślimaka, który za ten czas pośród gwaru i zaduchy spał na ławce.

 

— Ny, Ślimaku, powiadaj, co tam u ciebie słychać?

 

— Sami widzicie—rzekł niechętnie Ślimak. Ot czegom się dorobił przez dziesięć lat. Żona rozpiła się i umarła, roztrwoniwszy wszystko, com miał; samego mię rzuciło w chorobę, nogi odjęło. Co teraz począć? Do stolarskiej roboty nie przyjmują, tam trzeba stać, biegać, dźwigać, a ja nie mogę. Do jamy także nie. Co czynić? Ręce zdrowe, a przyjdzie się widać żywcem ginąć.

 

— A widzisz, Ślimaku, czy ja tobie nie mówił, że Boga nie trza uczyć, jak ma człowieka karać. U Boga na wszystko sposób jest.

 

— Oj, widzę już, widzę!—westchnął Ślimak. Ile przecierpiałem przez te lata... Boże jedyny! Spójrz, posiwiałem!

 

— Ny, a cóż teraz będzie?

 

— Albo ja wiem, co będzie. Przyszedłem do was, Judko. Wiecie, wówczas mówiliście: przyjdź. Dopókim mógł zarobić, to myślałem sobie: zarobię! A teraz ani rusz. I to, widzicie, nie tak, żeby całkiem nie. można: ręce zdrowe i wszystko, tylko nogi, to bieda!

 

— I cóż ja wam na nogi poradzę?

 

— E, już mi na nogi nikt nie poradzi, chyba rydel i łopata — rzekł z żałośnym uśmiechem Ślimak. Ale możebyście wynaleźli dla mnie robotę jaką.

 

— Robotę? Hm!—rzekł Judka i zamyślił się. Dla ciebie robotę? To trudno, niebożę Ślimaku. Ale co robić, obiecał człowiek, to trzeba jakoś pomiarkować. Ny, wiesz, Ślimaku, połóż się tutaj na ławeczce. Małky, gib ejm a schmutzig Łalech ünter'n Kop. (Małko, daj mu brudną płachtę pod głowę). Przenocuj, a jutro zobaczymy.

 

Z temi słowy Judka poszedł spać, a Ślimak, westchnąwszy i pomodliwszy się Bogu, położył się na ławce, zwinął pod głowę brudną płachtę, którą mu wetknęła żydówka, i wkrótce także zasnął.

 

(Dok. nast.)

[Kraj, 1886, № 2, 12 (24). І, s. VI—VII (Dział lit. «Kraju»)]

 

 

(Dokończenie).

 

Na drugi dzień rano Judka długo naradzał się ze swoją Małką, biegał gdzieś do sąsiadów, a wreszcie, około południa, zawołał Ślimaka do swej sypialni, zawalonej pierzynami i prawie całkiem ciemnej.

 

— Wiesz co, Ślimaku, jest dla ciebie robota.

 

— Jaka?

 

— Łatwa robota, stolarska. A masz ty jakie narzędzia?

 

— Jest tam coś: para hebli, świder, topór...

 

— Ny, dobrze. Świder możesz sprzedać, świdra nie trza. Trzeba tylko hebla, siekiery i piłki.

 

— A cóż to za robota taka, tylko z heblem, siekierą i piłką?

 

— Łatwa robota, Ślimaku. Będziesz strugał rączki do korb i młynków, listewki, kołki, wiesz—same drobiazgi. Nawet warsztatu nie trzeba, można na ławce; będziesz sobie siedział i swoją robotę robił.

 

— A po czemu? Co zapłacicie?

 

— Zapłacicie, Ślimaku? Za co tu płacić? Słuchaj, co ja tobie powiem. Chaty nie masz, prawda ?

 

— Nie mam.

 

— Ny, ja ci dam chatę ot tutaj, na podwórcu. Cicho ci będzie, spokojnie, tylko siedź i rób, Słyszysz? A i jeść także dostaniesz. Ny, a bieliznę ty jaką masz?

 

— Jest tam coś.

 

— Ny, to dobrze. Jak będzie trzeba, to i u mnie się znajdzie. Płachtę ci dam na pościel, ny, i dwie paczki tytoniu na tydzień, i,co soboty dwa kieliszki wódki. Przystajesz, Ślimaku?

 

— Ta cóż mam i robić, niech i tak będzie—rzekł ponuro Ślimak i pochylił głowę Z wyrazem takiego smutku, jak gdyby pochylał ją w jakieś ciężkie jarzmo, z którego już żadna siła nie w stanie go wydobyć.

 

III.

 

Minęło drugich lat dziesięć. Przyjazd cesarza w lecie 1880 r. zgromadził do Borysławia tysiące narodu z całej podgórskiej okolicy. Poszedłem i ja także. Zrana pogoda była prześliczna i, wesoło rozmawiając, wędrowałem z gromadką znajomych wieśniaków, lubując się pięknemi okolicami i gęstemi kopami owsa, co, jak gwiazdy na niebie, usiały pola dokoła. Lecz niedaleko od Borysławia napadł nas deszcz, gęsty i przejmujący, tak, że gdyśmy doszli na miejsce,  byliśmy wszyscy przemoknięci do nitki. Drżałem cały od chłodu, wybrawszy się w drogę w jednej tylko letniej bluzie z szarego płótna. Rzecz zatem oczywista, że w tak niemiłych okolicznościach wcale nie do tego mi było, by rozglądać się po wieńcach, tryumfalnych bramach z napisami i tysiącznych chorągwiach, powiewających nad tysiącami odświętnie poubieranych żydów, którzy, pomimo słoty, gęsto snuli się po ulicach, uśmiechając się z dumą i tylko skarżąc się na Jehowę, że tak nie w porę popsuł im «ich święto», tak wielkie, przedewszystkiem zaś tak drogie. Ja i mój towarzysz nie długośmy się włóczyli po błotnistych ulicach; chłód i deszcz zmusiły nas co żywo szukać suchego schronienia. Wstąpiliśmy do pierwszego szynku, zaraz za tryumfalną bramą. To był szynk Judki Maultrommla.

 

Brzydka i, jak stary, opuszczony cmentarz, pomarszczona żydówka, stała za szynkfasem, chociaż w tej chwili, z powodu uroczystości, nikogo, prócz nas, nie było w szynku. Po izbie przechadzał się podeszły już żyd z ładnym brzuszkiem, w atłasowej bekieszy, podpasanej świątecznym, jedwabnym pasem, z wydrzanem «sgtramełe» na głowie. Na jego gładkiej, błyszczącej, chociaż żółtej twarzy, widać było spokój i zadowolenie. To był Judka.

 

Ogrzawszy się trochę, wyszedłem na podwórze. Do niego zo wszystkich stron przypierały ślepe ściany sąsiednich domów i szop, wylepiono żółtą gliną. To była jak gdyby wielka klatka, brudna, zaniedbana, zgniła i woniejąca nad wszelki opis. Pośrodku wznosiła się wielka kupa śmiecia i wszelkich odpadków. Na prawo, po przez róg szynku, było wąziutkie przejście na ulicę, i tędy też z pod sąsiednich okapów strumieniem wpływała woda na nizkie, jak jama, podwórze. Ale z drugiej strony odpływ jej był po części zatamowany. Tam, przyparta do ślepej ściany jakiegoś długiego budynku, stała nędzna nie to szopa, nie to buda, z przegniłym dachem i czarnemi, nie wylepionemi i w wielu miejscach dziurawemi ścianami. Między szynkiem i budą był tylko wąziutki przesmyk dla wody, ale napływający strumień nie mógł się w nim pomieścić i zalał prawie całą połowę podwórza szerokim stawkiem błotnistej, burej wody. Osobliwie koło budy, jako najniżej leżącego miejsca na całem podwórzu, zebrało się najwięcej wody i duże potoki lały się przez szpary w potrzaskanych drzwiach i pod przegniłym progiem do wnętrza. Jedno wąziutkie okienko, z powybijanemi od dawien-dawna szybami, całe zalepione było pożółkłym od słońca i deszczu papierem. W budzie było cicho, jak w grobie. Deszcz nietylko że nie ustawał, lecz wzmagał się jeszcze. Z ulicy dolatywały do klatki głuche krzyki i gwary; żaden jednak ślad na tem odraźliwem podwórzu nie pokazywał, że dziś w Borysławiu święto, że cała ta osada przystroiła się odświętnie, by przywitać najdostojniejszego gościa.

 

Stałem czas jakiś pod poddaszem, rozglądając się dokoła. Wtem z prawej strony, wązkim przełazem przecisnęła się maleńka, może ośmioletnia dziewczynka i nieśmiało, pytająco spojrzała mi w oczy.

 

— Czego ci dziecię potrzeba? spytałem.

 

— Przyszłam tu — do dziada.

 

— Do jakiego dziada?

 

— A ot tutaj, pokazała na nędzną budę, tu dziad Ślimak, ja go tak i nazywam: dziad... Przyszłam popatrzeć się na niego. Nie wiecie, czy on jest?

 

— Nie wiem, moje dziecko. A czy wychodzi on czasem?

 

— Nie wychodzi nigdzie. Mówił mi tylko przedwczoraj dziad, kiedym była u niego, że go Judka chce wyrzucić.

 

— Wyrzucić? A to dlaczego?

 

— Ba, widzicie, bo dziad już stary, robić nie może.

 

— A cóż ten dziad tutaj robi?

 

— Ta ot: rączki do korb, listewki, kołeczki. Od kiedy zapamiętam, zawsze to samo robi; matuś mówili, że już tak jest z dziesięć lat.

 

— A ty od przedwczoraj nie byłaś u niego ?

 

— Ta nie byłam, bo moi matula także coś byli chorzy, to musiałam koło nich siedzieć. Aż dzisiaj jest trochę lżej, tom się wyprosiła do dziada. Dziad to taki dobry, bajki takie ładne opowiada. A matula mówili, żebym szła, może dziadowi potrzeba co przynieść, bo dziad słaby na nogi i chodzić nie może. A jak niczego nie trzeba, to żebym zaraz wracała.

 

— No, dobrze, to idź popatrz się.

 

Dziewczynka postąpiła kroków parę —i zatrzymała się, zobaczywszy ogromną kałużę przed drzwiami.

 

— Oj-oj-oj, jakże ja tu przejdę! Popatrzcie, jaka woda, jak Dunaj!

 

— Zaczekaj, ja cię przeniosę, rzekłem, i, wziąwszy dziewczynkę na ręce, stąpiłem w kałużę. Brodząc omal że nie po kolana, doszedłem do drzwi i otworzyłem je. Dziwny, straszny widok przedstawił się naszym oczom. Cała buda stała w wodzie. Dokoła czarne, gołe ściany, przez które, gdzieniegdzie przebłyskiwało bure dzienne światło. Koło drzwi stała ławka do strugania, na niej hebel, piłka, topór i kupa niedostruganych kawałków desek. A w kącie, także prawie całkiem w wodzie, kupa trzasek, heblówek, przegniłych na gnój, nawalonych może na łokieć wysoko. Na tej dopiero kupie, zaryty w gnoju do połowy i ledwie przykryty staremi, czarnemi szmaciskami, leżał człowiek, osiwiały jak bez, suchy jak szczapa, z wyrazem nieopisanej tęsknoty i jakiegoś żalu na wynędzniałej twarzy. To był Ślimak... mówiąc ściślej: tylko trup Ślimaka...

 

Dreszcz po mnie przeszedł. Dziesięć lat w takiem piekle, i tu żył człowiek, «dobry ten dziad, który tak ładne bajki opowiadał». Więc tu tryskało jeszcze ciche, niedostrzeżone źródełko poezyi i miłości? Dziesięć lat! Jakieś urywane, bezkształtne wyobrażenie przesunęło się przez moją głowę, lecz myśl nie mogła ich opanować i złożyć w jakąbądź całość. Tymczasem dziewczynka rzuciła się budzić dziada. Zobaczywszy jednak, że dziad zimny i zdrętwiały i taki jakiś straszny, krzyknęła głośno i uciekać poczęła na dwór. Znowu przebrodziliśmy kałużę. Krzyk dziewczynki nie zwabił atoli nikogo do chłodnego trupa; w tej samej chwili gęsto zbite tłumy ludu podniosły na ulicy ogłuszający krzyk:

 

— Wiwat! Niech żyje nasz ojciec. Niech żyje!

 

Był to znak, że wysoki gość znajdował się już w obrębie ulic borysławskich. Niebo wypogodziło się, poszarpało bure chmury i zrzuciło je z siebie w kąt, jak nędzne żebracze łachmany, by natomiast pokazać swą świąteczną, błękitną odzież.

 

— Wiwat! Wiwat! Szumiało po całym Borysławiu, rozlegało się z tysiącznych ust, a dziad Ślimak w tej chwili niemo, ponuro, ze skostniałym od boleści wyrazem twarzy, leżał na swoim zgniłym barłogu, w owej ohydnej skorupie, w której zamknęła go pożądliwość ludzka, a z której uwolniła go tylko ostatnia przyjaciółka: śmierć!

 

___________________

* Borysław, wieś podgórska w Galicyi, miejsce obfitych kopalń nafty i wosku ziemnego.

 

[Kraj, 1886, № 3, 19 (31).І, s. IV—V. (Dział lit. «Kraju»)]

27.09.1888