Jak Rusin tłukł się po tamtym świecie (1887)

Rusin umarł. O tem nie było żadnej wątpliwości. Sekcja jego ciała, dokonana przez trzech lekarzy, wy­kazała nawet przyczyny, dla których on musiał umrzeć. Przyczyny były bardzo  głębokie i bardzo uczonemi ter­minami wyrażone; w protokole nie przemilczano nawet, że trzej sekcjonujący lekarze byli ci sami, którzy go za życia leczyli upuszczali mu krwi, wyrywali zęby i wycinali wszelkie szkodliwe narośle, dopóki nie umarł. Umarł wreszcie i pochowali go.

 

Jak wiadomo, dusza Rusina nie od razu po śmierci leci na tamten świat, ale jeszcze jakiś czas lata po tych miejscach, gdzie spoczywa ciało. Być może, że to jest pierwsza kara za jej grzechy życiowe — spoglądać nie­widomie na to, co z jej ciałem i jej pamięcią czynią po śmierci. Bądź co bądź, dusza naszego Rusina bar­dzo dotkliwie uczuła to. Gdy zeszli się lekarze, by krajać i kawałkować jej ciało, ona w postaci muchy siedziała na wielkim czarnym gwoździu, którym przy­bite były do krzyża nogi drewnianego Chrystusa, sto­jącego u wezgłowia katafalku. Siedziała i słyszała roz­mowe mądrych eskulapów, nie mogąc jednakże żadnym sposobem wyjawić o niej swego zdania.

 

­— Tęgi był człowiek, — rzekł jeden lekarz, — patrzaj kolega, co za kości, co za muskuły, jaka pierś herkuliczna. Nie myślałem, że go tak prędko naszymi lekami pokonamy!

 

­— Go też kolega mówi — prędko! Wspomnij raczej, ileśmy to się z nim namęczyli. Mnie dziwno tylko, jak on tak dużo wytrzymał i żył. Gdyby nie sza­nowny nasz protomedyk, to kto wie, czy nie żyłby jeszcze i teraz.

 

­— I pewnie, że by żył, — rzekł poważnie trzeci doctor, którego tamci dwaj zwali protomedykiem. Ko­ledzy mimo wszelkiej nauki nie poznaliście się na tem, gdzie jego najsłabsza strona i zadawaliście-gnu leki nie takie, jakich potrzeba było dla zupełnego zabicia jego sił żywotnych.

 

— Ależ szanowny kolego, — zawołali jednym głosem dwaj pierwsi, — przecież nam sięy zdaje —

 

— Cierpliwości, koledzy, — rzekł poważnie i spo­kojne protomedyk, — zaraz wam to wytłumaczę. Ko­lega z prawej strony pojąłeś swe zadanie bardzo pry­mitywnie i leczyłeś go tylko na Vim numericam przez upuszczanie krwi, gwałtowne przeczyszczenia itp.

 

— Zdaje się przecież, że skutki — wtrącił nie­śmiło lekarz z prawej strony.

 

Skutki, rozumie się, że były, ale ani tak pręd­kie, ani tak trwałe, jak by się można było spodziewać, — rzekł protomedyk. — Kolega zaś z lewej strony nawet i na tyle nie pojąłeś swego zadania.

 

— Jakto, — krzyknął lekarz z lewej strony, chybaż moje leczenie jego Rabies hajdamacica. —

 

To, to, to, ta nieszczęsna pańska Rabies haj­damacica! A wie kolega, że samo pojęcie etiologiczne i terapeutyczne tej choroby inwolwuje pewną nierów­ność, niesystematyczność w postępowaniu. Wiążesz cho­rego i równocześnie dajesz mu jeść. Wypiekasz jego rany i równocześnie przywołujesz go do przytomności. Dajesz mu na wymioty i równocześnie wzbudzasz jego  apetyt. Upuszczasz mu krwi i jednocześnie oczyszczasz ją. A główna wina twoja — działanie w sprzeczności z kolegą sąsiadem.

 

­— Nno, nie wiem, o ile kolega protomedyk ­— zaczął jakoś zwolna, niby ironicznie lekarz z lewej strony.

 

— Wiem, wiem, co kolega chce powiedzieć, — przerwał ten żywo, — i zaraz wam wyłuszczę swoją metodę i swoje postępowanie. Wstąpiłem na teren fizjo­logiczny przez was przygotowany, — temu nie przeczę, lecz użyłem metody doskonalszej i skuteczniejszej, bo skierowałem całą operację nie przeciw ciału, lecz prze­ciw duszy. Jego vis numerica, którą podkopywał ko­lega z prawicy, przydała mi się przeciw samemu kole­dze. Jego Rabiem hajdamacicam zwróciłem przeciw ko­ledze na lewo. Ani jedna ani druga nie szkodziła mi ani krzty. Natomiast ja za główną podwalinę jego życia uznałem Independentiam summi positam, zwaną także Mania autonomica, i przeciw tej czysto psychicznej cho­robie skierowałem cały aparat również psychicznych środków, dopóki dusza jego nie zwątpiła o swem wła­snem istnieniu i nie porzuciła tego olbrzymiego cielska.

 

Biedna dusza słyszała te słowa i rozumiała je, ale nie mogła nic odpowiedzieć. Zatrzepotała tylko tę­czowemi skrzydełkami, lecz wyższe wyroki nie dozwa­lały jej ulecieć ­— musiała słuchać dalszych rozmów, lekarzy, musiała patrzeć, jak ich noże. pogrążały się w jej ciało, piłowały jej kości, jak ich krwawe ręce wyrywały z piersi jej serce i rozcinały je na ćwierci, by poznać jego budowę, i jak ich palce wydrapywały mózg z jej czaszki i nurzały się w jego zwojach.

 

Wreszcie minął jej czas i ona uleciała na tamten świat, przepełniona jadem goryczy, gdyż nikt o niej nie wspominał dobrem słowem, nikt, jak się zdawało, nawet nie dostrzegł, że z pośród żyjących ubył jeden i to, nie najgorszy i nie pośledni ze wszystkich,. Dźwigając całe piekło boleści i żalu, poleciała dusza zwykłą słone­czną drogą,, lecz wkrótce z niej zbłądziła. Była to du­sza bardzo grzeszna, — więc rzecz oczywista, że błę­dna ścieżka zaprowadziła ją prosto do piekła.

 

II.

 

Przyszedł Rusin przed bramę piekielną i nawet stukać nie potrzebował. Piekło, jak wiadomo, stoi za­wsze otworem i bramę ma szeroką, a w bramie ciąglę taki tłum i ścisk, że nikt i nie spostrzegł, jak nasz Ru­sin wraz z innymi grzesznikami wszedł do wnętrza tego padołu „ogni niegasnących “ i „robaków niewiędnących“.

 

Widok piekła rozczatował go bardzo. Myślał że znajdzie jakieś bezdenne otchłanie, okropności, męki i katusze, jakich ani oko nie widziało ani ucho nie sły­szało. A tymczasem gdzie tam! Jakieś szare niby ba­gniska niby piaski bez końca, bez zieleni, bez lasu, bez rzeki; w górze coś niby niebo, tylko czarne jak smoła, bez słońca i bez gwiazd, jednem słowem, oko­lica nędzna i nudna do najwyższego stopnia. A między tem niebem i tą ziemią niby chmury czarne unosiły się całe roje dusz — grzeszników, błąkających samopas, bez zajęcia, bez . pracy ale i bez żadnej osobliwej męki.

 

— Aha, — pomyślał 3obie Rusin, — widzisz no ty, czem djabły przeklęte chcą dokuczyć człowie­kowi. Niby to — żyj sobie, lataj, pływaj, ale nic nie rób. E, wiem, nudą chcą dopiec, bo wiedzą, że dla go­spodarskiego dziecka robota, to pierwszy warunek życia. Ale niedoczekanie wasze, pohańcy,. żebym ja się tu poddał waszej regule.

 

Zły był Rusin. Tak dużo złości przyniósł ze sobą ze świata, że w piekle postanowił robić wszystko na złość i na przekor.

 

— Wszystko mi jedno,— myślał sobie. — Raz już tu, człowiek się dostał, to przynajmniej pohulam i zaleję djabłom gorącego sadła za skórę.

 

I zaczął latać po piekle jak opętany, przewraca­jąc, rozbijając i tłukąc wszystko, co tylko spotykał po drodze. Ale przeklęta równina była nieskończenie długa, przeszkód nie było żądnych, a rozbijać biedne, grzeszne dusze na nic się nie zdało.

 

— Co mi one winne? — myślał Rusin. — Ot, gdyby tak djabła jakiego spotkać, to co innego!

 

Cóż, kiedy bo djabła nawet na lek nie było.

 

— A to po jakiemu, — pomyślał Rusin. — W piekle być i djabła nie widzieć, — hę, to przecież hańba ostatnia! Ale czekaj ty antypku jeden z drugim, zaraz ja was tu wywabię.

 

Siadł na błoto i zaczął rękami i nogami mięsić piekielne błoto, lepić z niego wałki i cegły i układać w kupę. Wreszcie, gdy tych zapasów dosyć już nago tował, podniósł rękę, by je przeżegnać i krzyknął:

 

— No, Boże dopomagaj!

 

W tej chwili zjawił się tuż obok niego ładny pa­nicz w czapeczce z koguciem piórem, w zielonej kurtce i w czerwonych obcisłych spodońkach, z laseczką  w ręce.

 

— A co ty tu człowieku robisz? — zapytał Rusina.

 

Rusin z przyzwyczajenia zdjął przed paniczem swój ogromny zatłuszczony pilśniowy kapelusz i rzeki:

 

— A to, proszę pana, chcę tu cerkiew murować.

 

— Co, jak?— zapiszczał panicz. — Ty byś śmiał? Chyba ty nie wiesz, gdzie jesteś?

 

— Ta niby to wiem, że w piekle —rzekł Rusin, skrobiąc się w głowę, — ale nie wiem jeszcze, jakie tu porządki. Księży tu widzę dosyć, no, to chciałem wybudować cerkiew, tobyśmy tu wszyscy z naszej pa­rafji razem zamieszkali.

 

— Nie wiesz, jakie tu porządki? — wrzasnął panicz i zamachnął na Rusina laseczką, która nagle przemieniła się w ogromny żelazny drąg. — Czekaj, ja cię nauczę naszych porządków!

 

Ale zanim zdołał uderzyć, już Rusin wyrwał mu drąg z reki i w tejże chwili jak nie odwinie rąk, jak nie walnie djabła jego własnym drągiem po grzbiecie, aż ten zawył, niby sto wilków naraz, zakręcił się wi­chrem i poleciał do najstarszego djabła na skargę.

 

Niezmiernie ucieszył się Rusin, dopadłszy drąga do swych rąk.

 

— No, teraz już nie będę się nudził, — myślał on. — Ja im tym patyczkiem we wszystkich ścianach tyle dziur narobię, że im pewnie i krochmalu się ode­chce. A no, próbujmy podłogę!

 

I począł pracować co siły, wiercąc i wybijając dziurę w ziemi. Po kilku potężnych uderzeniach po­czuł, że drąg przełazi na wskroś niegrubą skorupę, którą przedzielone było górne piekielne piętro od dol­nego. Z dziury wydobywał się gęsty smrodliwy dym.

 

— Aha, djabły przeklęte! — krzyknął Rusin. — Hej, patrzcie się, ludzie dobrzy ­— krzyczał on do grze­szników, którzy otoczyli go szerokiem kołem, jak nie­zliczone stado wron i. kawek, — patrzcie się, co to za bestje. Tu na górze nas morzą chłodem i ciemno­ścią, a sami siedzą w ciepłem i ogień sobie palą, świecą. Ale czekajcie, dobierzemy my się do was. Hej, kto ma odwagę, za mną! Łamcie podłogę, więc i u nas będzie widno i ciepło!

 

Ale inne dusze były to proste cienie, nie mogły więc niczem mu dopomóc. Tylko on jeden między niemi był silny; chwyciwszy więc drąg djabelski  zaważył nim w dziurę tak potężnie, źe aż sklepienie za­trzeszczało i od razu ogromna dziura w niem się wy­kruszyła. Przez tę dziurę widać było dolne piętro pie­kielne. Było to również ogromna równina, po której jak gwiazdy po niebie rozsiane były niezliczone ogro­mne ogniska z przystawionymi do nich kotłami. Po­między ogniskami jak olbrzymie czarne węże snuły się niezliczone rzeki i potoki roztopionej płynnej smoły,  wydając z siebie dość przyjemna i na piersi bardzo  zdrową parę żywiczną.

 

— Patrzcie, bestje djabły jak sobie przyjemnie  urządzili pomieszkanie! — krzyknął Rusin, — a bie­dne dusze zębami dzwonią od zimna i duszą się  w smrodliwych błotnistych wyziewach. No, no, ja tego  nie zniesę! Raz się człowiek do piekła dostał, to przy­najmniej piekielna sprawiedliwość musi tu być! Hejże za mną, komu tu kiepsko! — krzyknął do grzeszni­ków i z drągiem w ręku skoczył przez dziurę w dolne piętro. Jak nieprzejrzana chmura poparły się za nim grzeszne dusze, napełniając przeraźliwym piskiem i świ­stem całe piekielne podziemie.

 

— Hej, a to co? — wrzasnął jeden djabeł, co stał u najbliższego kotła i podkładał ognia pod ki­piącą w nim smołę, w której smażyły się dusze innych grzeszników.

 

— A ty przeklęta maszkaro, ­— krzyknął do niego Rusin, — ty sobie tutaj zabawki urządzasz, a o nas nie wspominasz? A to po jakiemu? ha?

 

— Gwałtu! — zawrzeszczał djabeł, widząc dziurę w suficie i tłoczące się przez nią grzeszne dusze. Zatem chwycił swój drąg, którym mięszał smołę w kotle i zamachnął się na Rusina. Rusin atoli nie czekał uderzenia, ale nim jeszcze djabeł zdołał drąg odwinąć, pchnął ;o swoim w pierś; tak potężnie, że djabeł przewrócił się na wznak i poleciał kilka kroków, aż wpadł do smolnej rzeki, z której tylko nogami zatrzepotał. Inne djabły od sąsiednich kotłów, widząc niemiłą przygodę swego towarzysza, pierzchły przelęknione, bo solidarność nie należy do cnót djabelskich.

 

— Dobra nasza! — krzyknął Rusin, — a teraz zobaczymy, co oni tu warzą w tych kociołkach.

 

Zbliżył się do pierwszego kotła i dopiero nachyliwszy się nad jego brzegiem, posłyszał jakiś cichy, glęboki jęk, niby szmer kipiącego samowara. Wsłuchawszy się jeszcze lepiej poznał, że to ludzkie jęki, dobywające się gdzieś jak gdyby z ogromnej głębi.

 

— Hej, kto tu? krzyknął on nachyliwszy się nad kotłem, w którym kipiała smoła.

 

— Ratunku! Miłosierdzia! — piszczało coś w głębi.

 

— Wypływajcie  na wierzch, biedne dusze! — krzyknął Rusin, ale dusze nie wypływały, tylko wciąż piszczały o ratunek. Nie wiele myśląc, wsadził Rusin w wodę swój drąg żelazny i krzyknął:

 

— Komu tam źle, chwytajcie się tego drąga, ja was wyciągnę.

 

Piszczenie ucichło — po chwili Rusin chwycił oburącz za drąg i począł ciągnąc do góry. Ani rusz! Drąg niby przymarzał do' dna kotła. Jeszcze raz popróbował Rusin, aż zęby zaciął —  nie ruszy.

 

 To grzechy nasze tak ciężkie! — zapiszczały dusze.— Miłosierdzia nad naszymi grzechami!

 

— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! Ano do góry! — krzyknął Rusin, i drąg z naczepionemi do niego duszami jak piórko wyleciał w powietrze, aż kipiąca smołą obryzgała Rusinowi cały kapelusz. Obtrzepały się grzeszne dusze, jak muchy wydobyte z wody, i głęboko oddychając frunęły do góry.

 

— Komu gorąco — rzekł im Rusin. — niech się idzie ochłodzić! Widzicie tę dziurę w suficie? A ja pójdę do innych kotłów.

 

I szedł Rusin ze swym drągiem od kotła do kotła, wyciągając zmęczonych grzeszników i puszczając ich na chłód, aż wszyscy djabli zawyli z przerażenia na takie zaburzenie piekielnego porządku.

 

(Dokończenie nastąpi).

 

(Dokończenie.)

 

III.

 

Do najstarszego djabła Lucyfera przyleciała cala hurma djabłów z krzykiem i narzekaniem na Rusina.

 

— Wasze wieliczestwo,— krzyczał jeden, przyszedł tu do nas jakiś hajdamaka i całe piekło zbuntował! — wołał jeden djabeł.

 

— Drąg mi odebrał, a samego mało nie skaleczył — jęczał drugi.

 

— Dziurę w suficie przewiercił i porządek naruszył — krzyczał trzeci.

 

— Dusze z kotłów powyciągał,—biadał czwarty, — Co to za hajdamaka? — pytał zdziwiony Lucyfer.

 

— Albo ja wiem? Jakiś Rusin, odrzekli chórem djabli.

 

— Co wy gadacie, głuptasy! — ofuknął ich Lucyfer. — Czyż nie wiecie, że nie ma Rusi, a więc i Rusinów być nie może. To może jakiś Moskal?

 

— Nie, wasze wieliсzestwo, my Moskali znamy. To Rusin.

 

— Ale bredzisz jeden z drugim. Nie ma Rusi, więc i Rusina żadnego nie powinno być.

 

— Cóż mamy robić, kiedy jest? — wyjąkali djabli.

 

— Nie śmie być i kwita, — groźnie krzyknął Lucyfer.—W naszym piekielnym katalogu nie ma takiego narodu, więc piekło nie może przyjąć nikogo, kto się przyznaje do takiego narodu. Rozumiecie?

 

— Rozumiemy, — rzekli djabli.

 

— Kto wie, może to jaka fiuta tych paniczów z nieba? — ciągnął dalej Lucyfer. — Może to oni naumyślnie stworzyli taką fikcję i nasłali nam ją tutaj na nasze utrapienie. Ale niedoczekanie wasze, panowie! Hej, bieżcie co prędzej i wyproście tego hajdamąkę, za drzwi piekła! I nakażcie mu ostro, żeby tu  więcej nie wracał!

 

Jak wicher rzucili się djabli wypełniać rozkazy swego władcy.

 

— Ej chachoł! bracie Rusinie! człowieku! — krzyczeli oni z daleka do Rusina, co wciąż wyciąga! dusze z kotłów piekielnych.

 

— A co? — zapytał Rusin,

 

— Bądź taki dobry, zabieraj się z tąd! U nas niema dla ciebie miejsca.

 

— Jak to nie ma? A gdzież moje miejsce?

 

— Gdzie chcesz, tylko nie u nas. Idź sobie choć do pana Boga! A piekło nie dla ciebie.

 

— A, proszę panów, dlaczegożeści mi tego wcześniej nie powiedzieli? Darmo się człowiek namęczył, robiąc tu u Was porządek. A co mnie będzie za moją robotę.

 

— Idź tylko, idź, już my ci przy wyjściu za robotę zapłacimy, — namawiali djabli.

 

— Ha, cóż, kiedy iść, to iść, — rzekł Rusin i nie puszczając z rąk djabelskiego drąga, otoczony całą  gromadą djabłów, poleciał ku piekielnej bramie.

 

— No, jakiejże ty chcesz nagrody za twoją robotę? — zapytali djabli, gdy Rusin stanął w bramie  i uparłszy się jak wół rogami nie chciał iść dalej.

 

— Wiecie co, rzekł im Rusin. — Jest tam na  świecie trzech wielkich doktorów, którzy mię leczyli za życia. Chciałbym ich teraz na chwilkę zobaczyć i powiedzieć im parę słów. Przystawcie mi ich tutaj żywcem!

 

Djąbli spojrzeli po sobie; poszeptali coś i natychmiast trzej z pomiędzy nich polecieli w bezbrzeżną przestrzeń. Zaledwie Rusin zdołał się obejrzeć, już wszyscy trzej lekarze, przyniesieni za włosy, stali przed nim z twarzami wykrzywionemi śmiertelną trwogą, chwilkę wpatrywał się w nich Rusin napół z pogardą a napół z żalem, a wreszcie rzekł:

 

— No, cóż, panowie! Słyszałem waszą mądrą orację nad moim trupem. Bóg zapłać wam za staranność około mego zdrowia. A zamiast podziękowania przyjmijcie słowo prawdy. Ty kolego z prawej strony jesteś dureń. Starałeś się moje siły wycieńczyć, a sam umrzesz na wycieńczenie.; Ty kolego z lewej strony leczyłeś mię na wściekliznę, a sam doznasz jej bólów. A ty panie protomedyku —

 

Zamiast zakończenia plunął panu protomedyku w twarz, odwrócił się i poszedł ku rajskim bramom.

 

IV.

 

Ciężka była droga, ciernista i stroma, ale dla Rusina nie przedstawiała nadzwyczajnych trudności. Nie bardzo nawet zadyszany przyszedł i zapukał do wąskie furtki niebieskiej.

 

— Kto tam? — zapytał z wnętrza święty Piotr.

 

— Ja, Rusin, — odpowiedział nasz bohater.

 

— Rusin... Rusin — Rusin— mruczał święty Piotr. — Czekaj chwilkę, niech no ja zaglądnę do twojej konduity. E, bratku, ta bo ty hajdamaka?

 

— Cóż, skrobiąc śię w głowę rzekł Rusin, był ten grzech, ależ święty Piętrzę, weź na uwagę, jakie były do niego powody i jaka za niego pokuta.

 

— Te, te, te! Wiemy to wiemy. Ależ bo tu jeszcze inne rzeczy stoją. Podkopywałeś się bratku pod powagę państwa i kościoła!

 

— Kto? Ja? Kiedy? jak?

 

— E, długo by to było tłómaczyć się przed tobą! Przeczytaj sobie „Czas“, to się sam przekonasz.

 

— „Czas", chybaż i u was ma on walor?

 

— A ty jak chciałeś? Rozumie się.

 

— Ha, to w takim razie nie mam tu co robić. I chciał już odejść, gdy w tem naraz stanął, jak osłupiały.

 

— Święty Piętrzę, —zawołał, — ej, święty Piętrzę?

 

— No, czego chcesz? — zapytał święty Piotr, wychylając głowę przez okienko nad furtą.

 

— Powiedz mi, bądź łaskaw, co mam robić, dokąd się udać? Byłem w piekle, stamtąd mię wypędzono. Do raju mię nie puszczacie. Gdzież moje mejsce.

 

— Alboż ja wiem? — odrzekł święty Piotr, ruszając ramionami.

 

— A któż to ma wiedzieć?

 

— Pan Bóg wie. A ty idź sobie, z czasem zobaczysz.

 

— Ha, kiedy tak, to niech będzie i tak, — odrzekł pokornie Rusin. — Bywaj zdrów święty Piętrzę!

 

I Rusin zdjął kapelusz z głowy i ukłonił się świętemu. Nagle przyszła mu dzika myśl do głowy. Zamachnął szeroko kapeluszem i rzucił go przez wysoki mur do raju. Kapelusz był pochlapany piekielną smolą, od której zaczął się po raju rozchodzić straszliwy smród.

 

Między świętymi powstało zamięszanie, krzyk i ścisk, a Rusin pod bramą również gwałtu narobił:

 

— Oddajcie mi mój kapelusz! — wrzeszczał on. — Przedemną daleka droga, jakże ja bez kapelusza pójdę?

 

Ale daremnie próbowali święci przystąpić do kapelusza i wziąć go. Piekielna smoła parzyła i piekła  ich przeczyste ręce. A Rusin ciągle lamentował za swym  kapeluszem.

 

— No, idź durniu i weź go sobie sam, niech nam tu smrodu nie robi! — rzekł święty Piotr i wpuścił Rusina do raju.

 

— He, he, he! — rzekł Rusin dostawszy się do wnętrza, — jakże tu pięknie i przyjemnie! A teraz już byłbym prawdziwym durniem, gdybym raz się tu j dostawszy, dobrowolnie stąd wyszedł!

 

— Co? jak? Tybyś śmiał? — krzyknął święty Piotr.

 

— Ależ panie Piętrzę, rzekł Rusin siadając w nagłówek swego kapelusza i podciągając pod siebie nogi tak, żeby stopy stanęły na jego szerokich kresach. Patrz, przecież ja nie w twoim raju siedzę, lecz w swoim kapeluszu.

 

Zdziwił się święty Piotr nad takim konceptem i uśmiechnąwszy się dobrodusznie poszedł zapytać się pana Boga, co robić z tym natrętem.

 

— Kiedy go z piekła wypędzono, — rzekł pan  Bóg — to widać, że nie jest on taki zły, jak o nim mówią. Ale i na raj on nie zasłużył, bo na raj zasługuje się nie mnogością cierpienia, lecz mnogością dobrych dzieł. Niech więc wraca napowrót na świat, niech żyje i pracuje, a wtenczas zobaczymy, gdzie go  pomieścić.

 

Wrócił święty Piotr i oznajmił Rusinowi tę wiadomość. Nie śmiał Rusin sprzeciwiać się wyrokom boskim i wrócił napowrót na ziemię, odrodził się i żyje. Przebywszy kilka chwil i w piekle i w raju umie cenić swe nowe życie, bo wie, co stanowi jego wartość.

 

Iwan Franko.

 

26.09.1888