Bajka współczesna.
(Poświęcam Iwanowi Sandulakowi z Karłowa).
I.
Był sobie kożuch. Prosty barani kożuch, nawet nie pierwszej młodości, nie łatany wprawdzie, ale już porządnie przechodzony, przesiąkły zapachem potu ludzkiego, z wyblakłemi od dawna ozdobami, które mu niegdyś nadawały charakter typowego pokuckiego kożucha. Jednem słowem, obecnie był to kożuch zwyczajny, powszedni, niepokaźny, nie zajmujący i na pozór nie mający najmniejszego uprawnienia do dumy.
A przecież był on nadzwyczaj dumnym i w samotnych rozmowach, które zazwyczaj prowadził sam ze sobą w ciemnościach nocnych, wisząc na żerdzi nad łóżkiem gospodarza, chełpił się i wynosił się niezmiernie.
— Cóż to — miarkował on — który kożuch, które futro, ma więcej prawa do dumy i powagi odemnie? Prawda, futrom lisim, krytym suknem granatowym, więcej oddają uszanowania i , czapkowania, ale co to znaczy! Pozory, pozory! Bo jakież są ich zasługi, chyba tyle, że więcej pieniędzy kosztują. Lecz mogąż one zrównać się ze mną, prostym biednym kożuchem, który swem naturalnem ciepłem ogrzewam całą rodzinę? Tak! śmiało powiedzieć, że bezemnie jednego nikt, ale to nikt z rodzinymego gospodarza nie mógłby podczas zimy ani razu wychylić się z chałupy. Jestem bowiem jedynym ich kożuchem, jedynym ciepłym przyodziewkiem . I niech mi wielmożne lisie futra i wilcze szuby pokażą jeden przyodziewek, który tak wiernie, niestrudzenie i bezinteresownie służy swemu gospodarzowi, jak ja! Zaledwie pierwsze kury zapieją, już wstaje gospodarz, ciągnie mnie ze żerdzi i idzie do stajni dosypać sieczki z owsem. Wróci ze stajni i stanie do pracy, rznąc sieczkę dla koni, już gospodyni nawleka mię na plecy i idzie do stajni krowinę wydoić. Wróci od krowy znowu gospodarz wdziewa mię na siebie i idzie na podwórku drzewa narąbać. Narąbie drzewa, napoi konie przy studni, kro winie wody przyniesie i wraca do chaty, lecz dla mnie nie ma spoczynku. Już mię ubiera córka-dziewucha, która idzie na cały dzień prząść do bogatego sąsiada, za łyżkę strawy i za serdeczne Bóg zapłać. Zaledwie tam przyjdzie i w ciepłej izbie usiędzie, służąca owego bogacza niesie mię napowrót do domu, bo muszę nową pełnić tu służbę. Synek gospodarza, chłopię siedmioletnie, zjadłszy kawałek chleba z czosnkiem i miseczkę ciepłej zacierki z mlekiem iść musi do szkoły. Więc bierze mnie również na swe drobne ramiona, chociaż po kostki prawie mu sięgam i dolnym końcem po śniegu się wlokę, i idzie do szkoły. I tutaj jednak długo zabawiać nie mogę. W sieni jeszcze zdejmuje mię z chłopczyny parobek — sługa innego sąsiada bogacza który potrzebuje mego gospodarza, by szedł młócić lub gnój ze stajni wyrzucać. Ą w południe, gdy dzieci ze szkoły wychodzą, znowu ten sam parobek niesie mię do szkoły, bym chronił od mrozu chłopczynę, wracającego do domu, a z domu niesie mię znowu do gospodarza, a wieczór znowu wędruję po córkę. I tak cały dzień jak tkackie czółenko z kąta w kąt, z pleców na plecy, od pracy do pracy przechodzę, zawsze do usług gotowy, zawsze pożądany, tęsknie oczekiwany i z wdzięcznością przyjmowany. Zaiste, tak żyć, to znaczy niedarmo żyć! To znaczy spełniać swe przeznaczenie, służyć rzetelnie, być pożytecznym! Tak żyjąc można się czuć zadowolonym ze spełnienia swych obowiązków, można się czuć dumnym.
Tak sobie miarkował poczciwy kożuch. Jedno go tylko smuciło, że się zbyt prędko zużywał.
— Czuję, że niedużo mi już lat pozostaje do życia wkrótce szwy popękają włos się wyleni, ba, nawet skóra gdzieniegdzie już pękać zaczyna. I co wtenczas zrobi mój biedny gospodarz? Wiem, że już od dawna najgorętszem jego pragnieniem jest zaoszczędzić pieniądze na nowy kożuch, ale do ziszczenia tego pragnienia jakże daleko! Odkąd pan dziedzic lasy powycinał, nie ma zarobku z końmi w czas zimowy. Owiec nie trzyma, a co zaś rękoma w zimie zarobi, to zaledwie starczy na jakie takie obuwie i na podatek Skądże tu przyjść do kożucha? A bez kożucha w zimie jak bez ducha! Oj ciężka dolo wieśniacza !
(Dok. nast.)
[Przyjaciel ludu, 1892, № 11, 1.VI, s. 174—175]
(Dokończenie).
II.
Pewnego dnia zaszła maleńka zmiana w rozkładzie usług kożucha. Ranek przeminął jak zwykle.
Kożuch odprowadził chłopaka do szkoły, gdy w tem przybiega jego gospodarz, a ojciec chłopaka w lekkiej kurtce płótnianej. Wybiegł do szkoły, nauczyciela nie było — i chuchając w palce rzekł spiesznie do chłopaka.
— Juruniu, daj no mi kożuch! Pan dziedzic po mnie przysłał, każe mi jechać z jego furami do lasu.
— Oj, a jakże ja wrócę ze szkoły bez kożucha, — rzekł chłopak skrobiąc się w ; głowę.
— Weź synku nogi na plecy i biegnij prędko, to się zagrzejesz, nic ci nie będzie, — rzekł ojciec, wdziewając kożuch na ramiona. — A może da Bóg, że przy dworze znajdę lepszą robotę, to drugi kożuch sprawimy — dodał, by pocieszyć zakłopotanego chłopczynę.
W tym dniu już kożuch dzień cały nie złaził z ramion gospodarza. Gdy wieczorem obaj powrócili do domu, kożuch w trzech miejscach popękał na rękawach, a gospodarz mruczał niezadowolony, gdyż ekonom za robotę mało zapłacił, i nawet na drugi dzień przychodzić nie kazał.
Lecz najgorszą biedę w domu zastali: Jurcio leżał chory. Gorączka trawiła chłopczynę, spiekłemi usty jęczał nieprzytomnie i jedno tylko powtarzał: w boku mię kłuje, oj kłuje!
Od tego dnia zmieniły się losy kożucha. Chłopczyk nie chodził do szkoły. Co tam mu radzili, jak chuchali i szeptali i płakali biedni Od tego dnia zmieniły się losy kożucha. Chłopczyk nie chodził do szkoły. Co tam mu radzili, jak chuchali i szeptali i płakali biedni rodzice, nie umiem tego powiedzieć. Dość, że poleżawszy ze dwa tygodnie Jurcio wyzdrowiał. Twarda wszak chłopska natura! Znikła gorączka, ustał kaszel, nie stało kłucia w boku, tylko pozostało osłabienie. Rwał się chłopczyna do szkoły, lecz matka widząc jego bezsilność, puścić go nie chciała.
Lecz oto pewnego pięknego poranku, właśnie gdy cała rodzina siedziała przy misce zacierki, a kożuch wisiał na żerdzi, drzwi się otwarły i weszła do chaty prześwietna władza gromadzka: dziesiętnik i przysiężny.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus ! — rzekli wchodząc.
— Na wieki wieków Amen — odrzekł gospodarz, powstając od stołu.
— Czas do obiadu — rzekła gospodyni.
— Z Bogiem świętym, niech Bóg błogosławi, — odrzekła władza gromadzka.
Chwile panowało milczenię w chałupie.
— Prosimy siadać, — rzekł gospodarz. Władza usiadła na ławie.
Co was panowie do nas sprowadza? — pytał gospodarz.
— Ta to my, kumie Iwanie, nie sami od siebie, — rzekł skrobiąc się w głowę przysiężny. — To pan naczelnik nas przysłał.
— Oj, a cóż tam nowego? — wyjęknął gospodarz.—Wszakźem szarwarek odrobił.
— Nie o szarwarek tu chodzi, — rzekł dziesiętnik. — Ale ot chłopca do szkoły nie posyłacie. Pan nauczyciel na karę go podał. Macie reńskiego zapłacić.
— Reńskiego? Boże! — wykrzyknął Iwan. — Wszakże chłopczyna był chory!
— A któż to wiedział ? Czemuście o tem nauczycielowi nie donieśli?
— A Boże drogi! Czyż to człowiekowi w głowie! — rzekł Iwan.
— Ha, a my także temu nie winni. Nam nakazano ściągnąć z was karę, reńskiego.
— Choć mię na męki tu bierzcie, choć mnie szynami palcie podeszwy, jeżeli na mem całem obejściu reński gotówką się znajdzie!
— Nam nic do tego, kumie kochany, rzekli przysiężni wraz z dziesiętnikiem.— My, kumie, słudzy gromady, co nam rozkażą, czynić musimy. Niema pieniędzy, nam nakazano brać, co możemy. Oto jest kożuch!
— Kumie ten kożuch, to nasz majątek jedyny! — krzyknął gospodarz, jak oparzony. — Bez niego nikt z nas z chałupy nie ma w czem na mróz się wychylić.
Lecz próżne były błagania. Już kożuch był w ręku dziesiętnika, który obejrzawszy go, rzekł kiwając głową:
— No dwa, trzy reńskie on zawsze jeszcze wart!
— Nie bójcie się kumie; rzekł przysiężny. — Kożuch wasz nie przepadnie. Zaniesiemy go do Judki — dziś przyniesiecie reńskiego, dziś wam ten kożuch zwrócimy.
Ależ kumie, bójcie się Boga! zawołał Iwan— skądże wam wezmę reńskiego? Wszak bez kożucha w zimie zarobić nie mogę!
— Cóż nam do tego? Weźcie gdzie chcecie! My mamy nakaz surowy.
— Ależ ten kożuch jest mokry zawołała gospodyni łamiąc ręce. — Żeby przynajmniej żyd go osuszył, nim go gdzie rzuci w komorze.
Lecz władza tych słów już nie słuchała, dziesiętnik wziął kożuch pod pachę i nie pozdrowiwszy nikogo, wyszedł z chałupy. Wyszedł też za nim przysiężny. Ci, co zostali w chałupie po wyniesieniu kożucha, doznali takiego uczucia, jak po wyniesieniu trupa kogoś najdroższego z rodziny. Chwilę siedzieli jak w osłupieniu, a dopiero potem jak na komendę obie kobiety głośnym wybuchnęły płaczem, chłopak łzy otarł rękawem, a sam gospodarz siedział ponury przy oknie; okiem śledził za władzą, która ni stąd ni z owąd wpadła, jak wicher i uniosła właśnie to, bez czego cała rodzina w jednym momencie stała się dwakroć uboższą i zupełnie bezradną.
III.
Tydzień upłynął od tego dnia. Iwan cudem jakimś wydobył zkądciś reńskiego zaniósł do wójta i otrzymał pozwolenie — wziąć napowrót zagrabiony kożuch. Razem z dziesiętnikiem udał się do Judki, rad, że się przecież znowu doczeka kożucha w chacie. Lecz radość jego wkrótce minęła. Gdy Judka wyniósł kożuch z komory, Iwan już zdała poczuł od niego niedobry zapach zgnilizny. Mokry kożuch, przeleżawszy tydzień w wilgotnej komorze, stał się zupełnie nieprzydatny do użytku, zbutwiał i w palcach się rozłaził. Jęknął Iwan i aż się za głowę schwycił rękami.
— A, Bóg by, was pobił! — zawołał, zwracając się to do dziesiętnika, to do żyda.
— Ny, a mnie za co ? — odrzekł Judka — czy to ja mam obowiązek suszyć wasze kożuchy?
— A ja także temu nie winien — mówił dziesiętnik — kazano mi zagrabić — zagrabiłem, reszta nie do mnie należy.
— Ależ bójcie się Boga — lamentował Iwan — reńskiego zapłaciłem, i kożuch utraciłem! Któż mi moją krzywdę powróci ?
Judka i dziesiętnik tylko ramionami ścisnęli.
Iwan Franko.
[Przyjaciel ludu, 1892, № 12, 15.VI, s. 185—188]
25.09.1892