Dobry zarobek (1885)

Biedny ja człowiek. Gruntu ani odrobiny, wszystkiego tylko jedna chata i ta stara. A tu żona, dziatek dwoje, trzeba czemś żyć, trzeba ja­koś trzymać się na świecie. Dwa chłopaki u mnie, jeden w czternastym, drugi w dwunastym roku, za pastuchów służą u dobrych ludzi; za to mają bodaj odzienie i strawę. Żona przędzie, także cokolwiek zarabia. No, a dla mnie starego jaki zarobek? Ot, pójdę czasem do poblizkiego wrębu, narżnę brzeziny, naklecę miotełek przez tydzień i w poniedziałek bierzemy z żoną po wiązce na plecy i wleczemy się na targ do Dro­hobycza. Niewielki to z tego zarobek, po trzy, cztery centy za miotłę; panu z tego zapłać za pręty, to i mało co zostanie. Ale cóż robić, trzeba się krzątać, ażeby Panu Bogu daremnie chleba nie zjadać.

 

I jakie też to życie nasze! Kartofle i barszcz, czasem to niby kasza i chlebek jaki się trafi, żytni to żytni, a jęczmienny lub owsiany, to i za to niech będą Wszechmocnemu dzięki. Jeszcze jak lato, to pół biedy, człek bądź u bogatszego cosik zarobi, bądź też ze sakiem w potoczynę wlezie, rybę jaką ułowi, albo grzybów z lasu nadniesie; ale w zimie wszystkiego tego niemasz. Co od ludzi za robotę dostaniemy, to tylko i mamy i tem się żywimy, a nieraz to i z głodu i z chłodu przymieramy. Ot, jak to u chałupników bywa.

 

No, widzicie, a jeszcze znalazł się dobry człowiek, co pozazdrościł i tym naszym dostat­kom! Niby to za dużo dziadku tego dobra u cie­bie, nuż-no roztyjesz zanadto, rozhulasz się. Więc na, masz! I wsypał takiego pieprza, że, Panie, stań się wola Twoja! Słuchajcie, jak to było:

 

Idę ja sobie raz miastem, miotły do kupy związane na drążku niosę na plecach, idę i roz­glądam się dokoła, czy nie kiwa kto na mnie, lub czy nie woła jaka żydówka: «Człowiecze, człowiecze, poczemu miotły?» A tu narodu do­koła, jak zwykle w dzień jarmarczny. Zerkam ja tak tędy i owędy, widzę: idzie za mną jakiś pa­nisko, garbaty, z głową dużą, jak u sowy, a oczy u niego szare i złośliwe, jak u żaby. Idzie i raz wraz na mnie spogląda. Stanąłem, myślę, może potrzebuje czego, a on nie, stanął sobie również opodal. Idę dalej; on znowu za mną. Jakoś mi się niedobrze zrobiło. «Pek ci biedo— myślę sobie — co to takiego?» Aż tu żydówka z boku wrzeszczy:

 

— Człowiecze, człowiecze, poсzemu miotła?

 

— Po pięć — rzekę.

 

— Ny, za co po pięć? Na wam trzy.

 

— Dawaj cztery.

 

— Nie, trzy.

 

— Nie, cztery.

 

Stargowaliśmy za cztery centy. Rzucam swoją wiązkę z pleców, rozwiązuję sobie spokojnie, daję żydówce miotłę, aż tu garbaty panisko za mną.

 

— A poczemu miotełki sprzedajecie? — za­pytał.

 

— Po pięć centów, panoczku,—odrzekłem.— Kupcie, miotły dobre.

 

Wziął jednę, spróbował.

 

— Tak —rzecze—niema co mówić, dobre. A zkąd wy?

 

— Z Monastyrze.

 

— Tak, tak, z Monastyrza. A często wy takie miotełki sprzedajecie?

 

— Nie, nie często. Ot tak raz na tydzień, co poniedziałek.

 

— Aha, aha, co poniedziałku. A dużo tak jednego poniedziałku sprzedacie?

 

— A jak się trafi, panoczku. Czasem ja i żona wysprzedamy wszystko, co tylko wyniesiemy, a czasem i nie wysprzedamy.

 

— Hm... A dużo ich w jednym tygodniu mo­żecie zrobić?

 

— Ta i to, proszę pana, jak do potrzeby.

 

— No, no, rozumie się. Bo to, widzicie, ja jestem dostawcą do cesarskich magazynów, to mnieby trzeba takich miotełek dużo, ot tak ze sto. Czy moglibyście do tygodnia zrobić mi sto mioteł?

 

Pomiarkowalem trochę i mówię:

 

— Dlaczego nie, zrobię. A dokąd panu do­nieść?

 

— Ot tutaj—mówi i pokazał jeden domek.— Ale pamiętajcie, żebyście słowa dotrzymali. A ja zapłacę. A po czemu żądacie za sztukę?

 

— Ta już, jeżeli pan na hurt tak dużo biorą, to ja spuszczę taniej, po cztery.

 

— Nie, nie, nie, nie trzeba, nie spuszczajcie! Zapłacę i po pięć.

 

— A niechże panu Pan Bóg da zdrowia i lat setnych!

 

— No, no, bywajcie zdrowi, a pamiętajcie: od dziś za tydzień przychodźcie.

 

I z tem słowem panisko poszedł sobie dalej, a ja zostałem.

 

«Ot to —myślę sobie—jakiś dobry, nawet i ceny spuszczać nie każe. Niezły zarobek będzie».

 

Co duchu pobiegłem szukać swojej starej i oboje, wysprzedawszy swój towar czy nie wy­sprzedawszy, kupiliśmy soli, siarników i czego tam jeszcze nam było trzeba i do domu. Mówię ja swej starej, że oto tak i tak, zarobek mi się trafił niezgorszy. I ona też ucieszyła się.

 

— Trzeba będzie — mówi — wziąć się nam obojgu, bo gdzież ty sam za tydzień taką robotę zrobisz?

 

Dobrze. Jęliśmy się obydwoje; nanosiliśmy brzeziny całą stertę, fabryka w chalupie. Baba liście obsmykuje, aż jej skóra s dłoni pozłaziła; ja nożem pręciki obcinam, składam, wiąże, rączki strugam, aż kipi robota. Przyszła niedziela; cała setka mioteł gotowa i w wiązki powiązana. W po­niedziałek bierzemy my te wiązki na drągi, a drągi na plecy, wal do miasta. Upał taki, że uchowaj Chryste Panie. Poty z nas setne się leją, w gardle wyschło; ha, ale cóż robić, kiedy zarobek, to zarobek.

 

Przychodzimy do miasta, wszyscy żydzi na nas oczy powytrzeszczali. Cały kahał nas obstą­pił, zgiełk taki podjęli, jak gdyby niedźwiedzia prowadzono.

 

— Słuchajcie, człowiecze, a dokąd wy taką furę pręcia dźwigacie?

 

— Ta wy z babą cały lasek brzeziny do mia­sta przywlekli!

 

— Stój, stój! Co chcecie za lasek brzeziny?

 

A my nic. Idziemy, chociaż ledwie żywi. Dał Bóg, doleźliśmy jakoś, aż do tego domu, gdzie pan kazał czekać. Przyszliśmy pod ganek i brzdęk owemi wiązkami o ziemię. Aż tu i pan z okna wygląda.

 

— A—rzecze—to wy, człowieczku?

 

— Tak, proszę pana, to ja, z miotłami.

 

— Dobrze, dobrze, ja zaraz do was wyjdę.

 

Zamknął okno. Czekamy. Aż oto i on.

 

— No cóż, przynieśliście miotełki?

 

— Tak jest, proszę pana, równo sto, jak pan kazali.

 

— Aha, aha, to dobrze. Ale wiecie co, ja ich teraz nie potrzebuję; zabierzcie je sobie, niech u was jeszcze będą do jakiegoś czasu, albo możecie też i sprzedać. A mnie gdy będzie potrzeba, to ja wam dam znać. A teraz weźcie ten oto kwi­tek, to już wam wójt powie, co z nim zrobić.

 

— Ba, a to po jakiemu— rzekę—wszakci pan zamówili, a teraz nie biorą.

 

— Nie, nie biorę—odrzeka on łagodniutko— bo teraz mi nie potrzeba. Ale wy się nie bójcie, ja o was nie zapomnę. Weźcie ten kwitek, weźcie!

 

— Na co mnie waszego kwitka? Co ja z nim zrobię?

 

— Weźcie, weźcie—powtarza on.—A zresztą nie chcecie, to jak się podoba... A teraz idźcie ztąd!

 

Już to, prawdę powiedziawszy, chciałem tam postawić się do niego z językiem, ale on obrócił się i czmychnął do chaty. Zostaliśmy, jak wodą zlani.. A dalej, cóż robić, zabraliśmy miotły i poszli.

 

Aż tu, nie minął tydzień, woła mnie wójt.

 

«Co za bieda», myślę sobie. Przychodzę, a wójt śmieje się i mówi:

 

— Nu, dziadku Pańku (wszyscy mię dziad­kiem zwą, chociaż ja i nie taki to nadto stary), masz niepokalane zwiastowanie.

 

— A ot tutaj, widzisz?—i wyjął papier, ten sam, co mi ów panisko napychał, rozłożył go i zaczął czytać coś takiego, czego ja ani w ząb nie rozumiałem.

 

— A cóż to za pokusa?—pytam.

 

— Nie pokusa, bracie, ale arkuszek.

 

— Arkuszek? Co za arkuszek? Dla kogo?

 

— A jużci, że dla ciebie. Masz płacić obok domowego podatku jeszcze i zarobkowego po pięć reńskich rocznie.

 

— Po pięć reńskich rocznie? Panie, zmiłuj się, to za co?

 

— Za miotły. Co tygodnia sto mioteł sprze­dajesz. Sam pan inspektor podatkowy widział i przekonał się.

 

Stanąłem, jak ten, powiadają, święty Szymon Słupnik, co to pięćdziesiąt lat na jednem miejscu słupem stał. Wolałbym był miskę ciemierzycy na obiad zjeść, niż coś podobnego usłyszeć.

 

— Panie wójcie—rzekę po chwili — ja płacić ani myślę.

 

— Musisz.

 

— Nie, nie będę. Co mi zrobicie? Co goły za pazuchę schowa?

 

— Kzekucyę naślemy, zobaczysz.

 

— Ślijcie sobie i natychmiast. U mnie i kze­kutnik zdechnie, zanim co znajdzie.

 

— To chatę sprzedamy, a was z babą pu­ścimy na cztery wiatry. Cesarskie nie śmie prze­paść. ,

 

Jęknąłem, jak poderżnięty.

 

— A widzisz! A co, czy będziesz płacił?

 

— Będę—odrzekłem, a sam sobie swoje mam na myśli.

 

Trzy lata minęły, nie płaciłem ani centa. Gdy kzekucya przychodziła, chowaliśmy się z babą w łozy, a chatę zamykaliśmy; przyjdą, popukają i pójdą. Dwa razy chcieli się wdzierać gwałtem, okna wyrywać i komin walić, ale obydwa razy dobrzy ludzie jakoś wyprosili. Wreszcie tej wio­sny urwało się. Nic już nie pomogło. Resztancyi na mnie uzbierało się coś około dwudziestu reń­skich; z miasta nakazano zaraz pieniądze złożyć, albo chatę na licytacyę puścić. Jużem ja i nie uciekał nigdzie, widzę, że już to na nic się nie zda. No i cóż? Wyznaczyli licytacyę, oszacowali cały mój majątek na okrągłych dwadzieścia reń­skich. Przychodzi ten dzień; bębnią, wołają kup­ców. «Kto da więcej?» Ehe, kiedy bo nikt i tyle nie daje. Dziesięć, dwanaście, ledwie na piętnaście reńskich wyciągnęli i za tyle też sprzedali. A ja w śmiech i mówię do wójta:

 

— A widzicie, przecieżem was okpił! Chybaż wam nie mówiłem, że gołego trudno obedrzeć?

 

A wójt do mnie:

 

— Niech ciebie, dziadu, djabli biorą, na jakie ty się sposoby puściłeś!

 

Naszą chatę kupił żyd Zojna na chlewek dla cieląt, a my z babą, jak widzicie, w komorneśmy poszli i znowu po staremu żyjemy, dopóki Pan Bóg wieku przedłuży. Ona przędzie, chłopcy ludzkie bydło pasą, a ja miotły kiecę, i tak ży­jemy, nie widząc, nie słysząc, co to arkuszek podatkowy.

 

Iwan Franko.

 

23.09.1888