I.
E, co to wam, młodym andrusom* gadać!... Po mieście trotoarami chodzą, chodaki* wysmykują, wielka mi sztuka! A schwycą pająki*, to i cóż? Wsadzą do ula*, poturbują trochę, albo nie, i po całej historyi. Wam by ot... Ale gdzież wam? Was na samo gadanie o tem, mrowie po plecach przechodzi. Alboż wy wiecie, co to chłopska komisya? Tam to się takiemu letkiewiczowi dostać, a wiedziałby po czemu pieprz!...
Ja się nie chwalę. Byli tacy, co zakosztowali gorszej sałamachy. Ale i mi się dało we znaki. Ha cóż, tak już, jak się widzi, przypadło człowiekowi. Ozy los garbaty, czy ludzie, kto to może wiedzieć! Dosyć, żo całe życie takie. Ot, już dwudziesty rok siedzę w kryminale, a wam się może zdaje, że to jak palcem przekiwać? Niechno nu świat puszczą — ja znów do swego... Tutaj to jeszcze od biedy nie najgorzej. Bywało nieraz i słono i gorzko, a osobliwie, gdy człek popadł w chłopskie ręce. O, wtedy nieboraku, płacz nie płacz, prośba nie prośba, nic nie pomoże.
Ot, pewnego razu, w jednej wsi, w której nie powiem, bo i tak na nic się to wam nie przyda — dosyć, że oporządziłem tam jednego bogacza. Roboty było dosyć, w komorze jak w sklepie, krótko mówiąc, było tam wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie, poddostatkiem...
Trzech nas (jeden nawet z tej samej wsi) — co mogli, zrobili — i w drogę. Ba, rzucili się chłopi, w padli na trop — jak tam i kędy, tego wam także nie potrzeba wiedzieć — więc dalej za mną. Trzy milo od wsi przydybali mię...
Jesień już się zaczęła. Zwożono jeszcze owies i zabierano się do ziemniaków. Narodu w polu niewiele. Pogoda, słoneczko jeszcze przypieka. Mnie zawiązali w tył ręce i skrępowanego, trzech chłopów pognało gościńcem.
Dopędzamy solarzy z ciężarem.
— Daj Boże! — Daj Boże!
— A którędy z kompanem? — pokazują na mnie.
— Człek niczego — mówią moi gospodarze — „komorowy."
— A,tak! No, niezawadziłoby mu dać na pamiątkę? — rzecze jeden solarz.
— O, to swoim porządkiem — bez tego się nio obejdzie.
— A może pozwolicie i nam od siebie coś trochę przyczynić?
— Jak wasza łaska — odpowiadają, uśmiechając się.
Ja zaś ścieżką nu skraju drogi idę i milczę; bo co tu gadać, kiedy wiem, źe nie poradzę.
Solarz, z ostatniej fury, poskoczył do mnie:
— A no paniczu, przystań!
Staję. Podkasał mi pantalony powyżej kolan i podwiązał sznurkami.
A teraz ruszaj! — rzekł, puszczając mię przodom mimo fury. Ledwie zrobiłem, parę kroków, aż tu nagle jakby mi się gad wpił w nogę. Solarz z całej siły ściągnął mię biczem. Bicz przoplatany drutem, gdzie dotknie ciała, tam gryzie... A węzły niby pijawki wpiły się w mięso... Pospieszam dalej, mijając drugą furę, drugi solarz poprawił niezgorzej. Mijam trzecią — to samo. Sześć ich było, tak, że zanim wyminąłem wszystkie wozy, nogi jak nożem posiekał, a krew zalewała ślady. Ech, zapamiętałem ja sobie tych solarzy! Dowiedziałem się później, w którem to gnieździe lęgną się takie ptaszki i przypomniałem się im jak należy!... Tymczasem gospodarze moi w śmiech i chwalą solarzy za koncept.
— O już to my wiemy, jak się do takich paniczów zabierać! — przechwala się jeden. Bo to widzicie, nic mu się złego nic stanie, a pamiątka będzie! Cha, cha, cha!...
II.
Jeszcze wieczór był daleko, kiedyśmy przyszli do wsi. Prowadzą mię do wójta. Przychodzimy: niema go w domu, wyjechał w pole. Tylko wójtowa krząta się w sieni. Spojrzała na mnie — i nic.
— A nie wiecie kumo — pytają moi przewodnicy — gdzieby go tu umieścić?
— A nie wiem. Wsadźcie go, gdzie się wam żywnie podoba, było tylko nie tutaj. Na co mi kłopotu.
Ja tymczasem stoję i aż oczami błagam, żeby się ulitowała... Bo już wiedziałem, że jeśli nie u wójta, to chyba już przyjdzie nocować tam, gdzie byłem w gościnie. No, a w takim razie nie spodziewaj się człeku dobrego przyjęcia!
Za chwilę gruchnęła wieść po siole: przywiedli złodzieja! Wnet też co żyło po chatach, wybiega. Postawali na oborze, rozglądają się, jedni klną, drudzy grożą, inni tak sobie stoją i gapią się. Aż tu i mój gospodarz, ten u którego buchnęliśmy*, przeciska się, podchodzi bliżej. Wysoki. krzepki, czerwony na twarzy jak kat. Zbliżył się, spojrzał na mnie...
— A to ty? No, to się poznamy bliżej.
Milczę.
— Kumie — mówi do jednego z tych, co mię przywiedli — prowadźcie go do mnie, tam będzie najbezpieczniej. Już ja go przypilnuję!
— Pewnie, tam najbezpieczniej — rzekła stojąca w drzwiach wójtowa. Jak tylko mój wróci, powiem mu zaraz, a on już tam przyjdzie.
Powiedli mię. Gospodarz mój, aż zgrzyta z wściekłości. Po drodze zboczywszy, wyłamał kół z płota.
— Tędy z nim — krzyknął, skręciwszy do swej obory i puszczając mię przodem. Kiedym przechodził mimo niego, zamachnął się na mnie, ale go wstrzymali.
— Nie, kumie — rzekł jeden, tak nie można, ubijecie i jeszcze gotowiście sami pójść do kryminału.
— Co, ja! — krzyknął, za togo opryszka? A toć za śmierć takiego niema grzechu!
— Nie, kumie, dajcie pokój z takiem gadaniem. Postraszyć można, żeby go na drugi raz odeszła ochota, ale zabijać — to nie. My za niego odpowiadamy.
— Już ja go postraszę tak, że do sądnego dnia będzie nim trząść od strachu! — krzyknął gospodarz i, podszedłszy ku mnie,
uderzył pięścią między oczy. Zwaliłem się na ziemię jak snop, krew zalała oczy, pamięć mię odeszła...
III.
Ocknąłem się. Słońce zachodzi. Siedzę na przyzbie: koszula na mnie cała krwią zbroczona, twarz opuchła, ale bólu nie czuję zgoła; całe ciało jakby zacirrpło. W chacie gwar. Kilku ludzi siedzi pod szopą, kilku na przełazie. Gwarzą między sobą i na mnie spozierają...
— Naczelnik! Naczelnik! — dało się słyszeć.
Jeden z gospodarny poskoczył otworzyć wrota.
Przyszedł naczelnik, człowieczek niziutki, tłuściutki, dobroczynny z pozoru. Chód miał drobny. W dłoniach czereśniówka, gruba jak cepisko. Nuż do mnie...
— A co, kochanku, złapali? Widzisz! Teraz gromadzie bieda, trzeba cię pilnować, póki nie będzie okazyi do sądu. A to pora robocza, synku, niema czasu.
— Panie naczolniku — zebrałem się na odwagę, pozwólcie, żebym ten czas u was przebył.
— O, o, o. — krzyknął wójt, nie można ptaku, nie można u mnie! Tutaj kum Maciej krzywdy ci nie zrobi, nie bój się, przypilnuje dobrze. Pobędziesz tu dzień — drugi, aż do niedzieli, a w niedzielę już cię kum Maciej z przysiężnym odstawią do miasta.
Było to we czwartek. Zatem, dwa dni — pomyślałem sobie. Ha, cóż robić, trzeba cierpieć!
— No, a teraz synku wstań, kiedy do ciebie mówię.
Wstałem.
— Chodźno tu.
Wyszedłem na środek obory.
— Połóż się, niebożo.
Spój rżałem na niego.
No cóż, nie słyszysz? Kładź się. Ja naczelnik gromady, ręczę za ciebie, ale mam prawo dać ci pięć kijów — nic więcej!
Nic słyszałem nigdy o takiem prawie, ale cóż począć...
— Kumie przysiężny, nuże dalej! — zawołał wójt i odliczywszy pięć, zabierał się do odejścia.
— A wy, kumie Macieju, pilnujcie go i baczcie, żeby mu się nic złego nie stało. Gromada musi go przed sąd odstawić żywego. Pamiętajcie, żeby był żywym! — mówił, uśmiechając się. Ja tu zajrzę jutro rano. Bywajcie zdrowi.
IV.
Zanim przysiężny okuł mię w łańcuchy, ściemniło się na dobre. Maciej stał z boku jak kot nad duszą i czekał tylko, rychło odejdzie przysiężny. Doczekał się.
— No, cóż, paniczu, teraz jesteśmy sami, nie prawda? — cedził powoli przez zęby, trzymając w dłoni łańcuch, którym mię skuto. W oka mgnieniu szarpnął nim tak silnie, że się na wznak zwaliłem i trzepnąłem głową o ziemię.
— O wa, ty jak widzę pijany! — zaniósł się od śmiechu; a ja cię chciałem prosić na wieczerzę. No, wstawaj, pójdziemy!
Wstałem, gospodarz zawlókł mię do chaty. W piecu palił się ogień, żona krzątała się po izbie, warząc wieczerzę. W kącie siedziała stara babula, matka gospodarza. Obie baby były blado; ujrzawszy mię, zadrżały. Rzadko która z nich ośmieliła się spojrzeć na mnie, a jeśli spojrzała, to tak smutno, tak smutno...
Maciej posadził mię na ławce, a sam siadł u końca stołu, sapiąc, jak miech kowalski. Przeczuwałem, że coś przeciwko mnie knuje. Naraz zerwał się i stuknąwszy w stół pięścią krzyknął:
— Nie, ja go nie puszczę żywego! Niechaj będzie, co chce, ale nie wypuszczę opryszka żywym z chaty.
Kobiety, jakby na dany znak, zapłakały.
— Macieju! synku, Bóg z tobą! Toć się szkoda wróciła. I ty byś chciał taki grzech brać na swoją duszę! Bój się Boga!..
— A on się bał Boga, kiedy podkopał się do komory?..
— Ha, niech go tam!.. Niechaj się sam z Bogiem rachuje!
— Nie, ja mu pomogę. Wprzódmu wszystkie kości policzę! Chodźno tutaj!
I znowu porwał na łańcuch, podniósł mię z ławki i cisnął o ziemię. Wówczas, stanąwszy butami na piersi, skręcił łańcuch tak silnie, że wygiąłem się w kabłąk, aż w krzyżu zatrzeszczało. Pociemniało mi w oczach. Widziałem, jak odwinął się do mej twarzy. Potem uczułem ból w piersiach, w plecach, w boku, a potom... nic nic pamiętam...
V.
Znowu się ocuciłem. W piecu żar dogasa, zresztą ciemno w chacie i cicho. Leżę pod ławą skulony we dwoje, jak ślimak. Ruszam się, ból straszny. Każda kosteczka, każde miejsce...
W gardle mi wyschło, pali. Zajęczałem.
Czarny cień przemknął po chacie, szeleszcząc niewyraźnie. Spojrzę — żólto-pomarszczona twarz schyla się nademną, a drżąca, zimna ręka przesuwa mi się po twarzy.
— Ty jeszcze żyjesz, synku, co?
— Żyję!., wody!., wystękałem.
Podała mi wody.
— Pij, a żywo, bo gotów nadejść, a w tedy nieszczęsna dla mnie godzina. Potwór jakiś — szeptała baba. Biednyś ty nieboraku, biedny! Żal mi cię, lecz cóż ja tu poradzę!..
— Bóg wam zapłać! — wyszeptałem.
Skrzypnęły drzwi i stara zniknęła jak cień, a kiedy wszedł gospodarz, pokaszliwała na piecu.
— A co, nie odzywał się złodziej? — zapytał.
— Nie, synu.
— Tfu do dyabła, jeszcze jak zginie u licha, gotowa być bieda.
We mnie aż duch wstąpił. Ot, myślę sobie, może się zlituje, zwolni, popuści łańcucha. Ale gdzie tam. Pomruczał tylko i znowu spać się położył.
— Wszystko jedno — słyszę jeszcze: jak żywy, to i do jutra żyć będzie, a nie, to niech go dyabli porwą!...
Przez całą noc oka nie zmrużyłem. Com się wtedy wycierpiał, to mogłoby mi śmiało starczyć na dziesięć lat życia. Już myślałem, że może krew zaleje i prosiłem Bogu o skonanie. Ale gdzio tam! Innemu jeszcze, szczęśliwszemu, to z pewnością, ale mnie!..
W każdym jednak razie noc owa była może najcięższą i najdłuższą w mojem życiu. I gdyby mi owa babusia nie podała wody, byłbym z pewnością beknął. Ale już mi widać było sądzonem, żebym wy trzymał.
VI.
Rozwidniło się. W chacie powstawali. Mój gospodarz przedewszystkiem do mnie. Nadsłuchuje — dyszę. Aż odsapnął.
— Więc ty żyjesz jeszcze? — zawołał. No proś Boga, który cię na dłuższy czas oddał w moje ręce! Ale tego. co cię jeszcze czeka, na pewno ani odprosisz, ani wybłagasz. Żeby tylko do miasta żywego odstawić, a tam już, niechaj i kark złamie!..
Głupiec! On po swojemu rachował, a ja po swojemu; no i przecie na mojem stanęło.
Wyciągnął mię z pod ławy, rozkręcił łańcuch... A, chwała ci panie! W krzyżu lżej się zrobiło, świat mi się innym wydał. Ale o powstaniu ani myśleć. A jednak gospodarz, kopiąc nogami, wyrzucił mię na dwór, do obory, a żonie kazał posprzątać w chacie.
Siedzę znowu na przyzbie. Ranek zimny, ciało mi stężało, tak że nie czuję bólu, tylko w głowie dziwnie szumi, a w piersiach kole, kiedy oddycham. Rychło zapalili w chacie, dym smugami rozciągnął się nad strzechą, prosto w oczy. Zapłakałem, zakrztusiłem się, alo milczę. Gospodarz tymczasem poszedł do chudoby, wołom natrząsł strawy, pognał do wody, ba, słyszę, wybiera się w pole z pługiem orać pod żyto. Ach, jakżem się ucieszył. „Nie będzie, myślę sobie, mego kata przez dzień cały w chacie!"
Aż tu słyszę glosy. Spojrzę, wójt z przysiężnym u przełazu. Podchodzi, ogląda mię i uśmiecha się.
— A co, rybeńko, dobrze cię tu gościli?
Ja ledwie dyszę, we krwi cały.
— Cóż, nie odpowiadasz serdeńko? Gadaj, nie bój się, ja ci nic za to nie powiem.
— Panie... wójcie — wyjęczałem, drugiej... takiej nocy nie przeżyję!
— Nie przeżyjesz, duszko — uśmiechał się wójt. Ech, nie bój się, przeżyjesz! Tacy jak ty, umieją wszystko przeżyć. No, a teraz niebożę, ty wiesz, co ci się odemnie należy?
Wytrzeszczyłem oczy.
— Oj, krótką, jak widzę, masz pamięć gołąbku! Nuże wstań i rozłóż się. Mam ja prawo odliczyć ci na śniadanie pięć kijów, nie więcej. Kumie przysiężny, dalejże, weźcie go!
— A wy, kumie — zwrócił się wójt do mego gospodarza, który właśnie nadchodził — będziecie musieli w sobotę po południu wybrać się w drogę do miasta. Pojedziecie wy, kum przysiężny, no i aresztant.
Był to piątek. Zatem jutro. Mój gospodarz łypnął na mnie z pod oka, ale tak dziko i zajadle, jakby mu się śmiertelny wróg, którego od razu udusić nie może, z rąk wyrywał. Osłupiałem na myśl, że potrzeba będzie jeszcze jedną noc spędzić u togo człowieka bez serca. I za cóż tyle męki?.. Ot, prawdę powiedziawszy, możeśmy byli buchnęli na sto reńskich wszystkiego i większą część szkody odebrał. A chłop bogaty, w jego komorze, byle sprytno ręce, nie tak się można było obłowić!..
VII.
— A tutaj tymczasem kum przysiężny będzie przez dzień pilnował aresztanta! — dodał wójt na odchodnem.
Przysiężny obejrzał mnie, łańcuchy i kłódki, a potom usiadł na progu, gawędząc naprzemian z gospodarzem, z gospodynią, to znów z babulą. Gospodarz wyciągnął z pod szopy pług, wyniósł jarzmo, a potem zajrzał do wołów. Przez ten czas, żona ugotowała obiad. Woła do chaty. A tu ja taki osłabiony, taki cierpiący i głodny, że tylko Bogu jednemu wiadomo! Przytem na przyzbie, w cieniu, chłodno człowiekowi, choć słonko wysoko. Popełznąłem na słońce, siadłem sobie na płycie i patrzę do sieni. Słyszę, jak łyżkami stukają, gwarzą, przysiężnego proszą do obiadu...
— Jedzcie zdrowi, niech Bóg błogosławi — odpowiada on (siedzi na progu obrócony do mnie plecami). Ja — mówi — przekąsiłem na wychodnem, a i tak niezadługo żona przyniesie mi obiad.
O mnio nikt ani spytał. A tu barszczyk podbielany tak pachnie, tak pachnie, Boże mój, rok życia oddałbym za miskę! Zjedli obiad. Gospodarz oddalił się powoli. W tem spojrzę, stara ukradkiem niesie miskę barszczu.
— A co — mówi, nieboraczku, o tobie wszyscy zapomnieli?.. Masz sieroto, skosztuj, pożyw się. Ale prędko, żeby ten herod nie dostrzegł!..
— Niech wam Bóg stokrotnie nagrodzi — wyszeptałem i wziąłem miskę. Ręce mi się trzęsły — a pod starą kolana dygotały ze strachu. Ale gdzie tam! Ledwie przełknąłem trochę, aż tu widzę „herod" nadchodzi. Jak zobaczył, rzucił się piorunem.
— Co — krzyknął, wy tutaj moją pracą złodzieja karmicie? A smoły mu gorącej!
Wyrwał mi z rąk miskę i cisnął za starą, szczęściem nie trafił, miska roztrzaskała się o kamień w drobno czerepy. Stara w nogi, a on do mnie.
— Choćbyś miał zginąć z głodu, nie dam ci ni okruszyny skosztować. Bodaj mi ręka uschła, jeżeli kłamię!
— Ależ, kumie, uważajcie — zagadał przysiężny.
— Albo co, wójt kazał mi go pilnować, ale karmić, nikt mi nie każe!
I ruszył do wołów. Lecz przechodząc mimo, raz jeszcze z całej siły kopnął mię butem w samą jamę pod piersiami. Jak siedziałem na płycie, tak i przewróciłem się na wznak i nie pamiętam już, co się zemną potem działo. To wiem tylko, że kiedym oprzytomniał, leżałem na innem miejscu, zmoczony wodą, nademną stali stara i przysiężny. W piersiach kość się przełamała, tak że do dzisiaj rusza się jeszcze.
VIII.
Słońce wskazywało właśnie południe i piekło żarem. Przysiężny poszedł pod szopę i zjadłszy obiad, drzemał. Gospodyni krzątała się w chacie, a stara, jak kwoczka, dreptała tędy i owędy. Litowała się nademną, ale strach miała wielki.
— Ej, babusiu — mówię do niej — Bóg wam latka przedłuży, dajcie choć trochę przegryźć!
— Kiedy się boję, synku.
— Nie bójcie się, przysiężny nie zabroni, a tamten pojechał.
Stara namyśliła się, poszła potem do chaty, potargowała się trochę z gospodynią i wyniosła mi drugą miskę barszczu, kromkę chicha i kaszę z mlekiem, tak, że się od biedy pokrzepiłem.
Boże mój, myślę sobie, żeby tak teraz na wolnym świecie, jeszczebym znalazł dość siły do ucieczki!..
Stara wyniosła kożuch na przyzbę, usiadła i przędzie. Przysiężny zaczął z nią gawędzić, ale leniwo. Skwer dopiekał.
— Ej, panie przysiężny — wyjęczę, spójrzcie na mnie, jaki ja zbity i zmęczony, a patrzcież, jak tu słonko doskwiora. Pozwólcie mi odpocząć trochę. Ot, tutąj w stodole. Toż i tak, gdy gospodarz wróci noc moja przepadła!
Oj tak, tak — dorzuciła stara, co się go też nie nakatował tej nocy, niech Pan Jezus bronił Nic wiem, jak sierocisko wytrzymał.
Przysiężny zawahał się.
— Ba, a nie umkniesz ty paniczu?
— Bójcie się Boga i jakże mnie uciekać! Kroku stąpić nie mogę, no, a żelazo także nie glina. Było tylko odpocząć trochę na klepisku między słomą.
— Pozwólcie mu, pozwólcie, panie przysiężny, prosiła stara. Leży tam słoma od onegdaj jeszcze i płótnianka, i kożuch, co się to nim gospodarz okrywał. A jak się drzwi otworzy, to stąd wszystko zobaczymy. I którędy by on zresztą uciekł!
— Ha, niechaj i tak będzie. Idź więc i przeleż się — rzekł i posunął swą kłodę naprzeciw szopy tak, ażeby mógł wprost na mnie, od czasu do czasu spoglądać.
— Chwała ci Panic — pomyślałem sobie i polazłem raczkiem na klepisko. Ległem, okrywszy się kożuchem, ach jak mi się lekko zrobiło. Poczęłem naraz w sobie jakąś silę, odwagę. Leżę na wznak i patrzę. Zasieki pełne snopów. zawalone aż po banty. A nad bantami nie dołożono, tak, że przeleść można. Żeby się tam dostać, myślę sobie, dalej już bajki, przebiłbym przyczółek, potem w dół po strzesze i bęc w ogród za stodołę. A tam... Nie chciałem i myśleć o tom co będzie „tam,“ byle tylko się dostać!..
Patrzę dalej. Przysiężny kiwa się w drzemce, stara przędzie na przyzbie!
Jakbym się cicho sprawił, nie usłyszeliby, a nimby się porwali, minęłoby sporo czasu. Ale ba, co począć z żelazem, którem skutą była prawa ręka z lewą nogą! Co z tem poradzić? Ej, a gdybym spróbował, czy nie uda się skówkę zsunąć. Zaparłem oddech—daremnie. Jeszcze raz — nie idzie, chociaż niewiele brak. Et, choćby mi przyszło i skórę z ręki zedrzeć, wszystko głupstwo. Tymczasem jednak lękam się potroszę, bo nuż przysiężny przyjdzie oglądać! Poczekam jeszcze, a tymczasem naskręcam cienkich przewiąseł z siana, owinę potem kajdany, żeby nie brzęczały. Siano w kącie, dobrałem się do niego i trzymając ręce pod kożuchem, kręcę, a oczami śledzę tylko na wszystkie strony. Naraz, patrzę, zerwał się mój przysiężny, spojrzał i podchodzi do mnie.
— A cóż ty złodzieju, spisz?
— Drzemię.
Podszedł bliżej, spojrzał na mnie i wrócił znowu do kłody.
IX.
— Teraz pora! — pomyślałem sobie i pośliniłem okutą rękę, ażeby tem łatwiej zsunąć żelazo. Jak pocisnąłem — to i zleciało, chociaż mi wszystkie kości zatrzeszczały. No, dobrze, że ręka wolna. Szybko przewiąsłami okręciłem kajdany i przywiązałem je do nogi, a po wierzchu nasunąłem pantalony. A teraz, chyba na banty! Obejrzałem się: przysiężny drzemie pod szopą, babula przędzie. Dobrze. Leciutko wypełzałem z pod kożucha, ale tak, ażeby leżał na dawnem miejscu i żeby zdaleka mogło się zdawać, że pod nim śpię. Ledwie się stamtąd wydobyłem, zaraz szust w kąt, gdzie mię już z podwórza widzieć nie było można, a stąd w górę po ścianie, po dylach. Trudno mi było, ale strach dodawał siły, wdrapałem się. No, a kiedy już byłem na belce, chwyciłem za krokwie i trzymając się, po łatach, jak po schodach tyłem zwieszony nad klepiskiem, dolazłom do bantów. Stamtąd wydobyłem się na snopy i dalej do strzechy. Raz, dwa, wydarłem kilka snopków i otworem przecisnąłem się na dwór. Bożo, jakże mi się świat wydał miłym, kiedy zbity, zmęczony, drżący, wysunąłem głowę przez strzechę, niby szczur z mąki! Hajże, dołem strzechy, w sad i w dół sadu nad rzekę!.. Rzeczka nie szeroka, ale głęboka, spokojna. Niema czasu do namysłu, hajda w wodę! A za wodą łąka, dalej wikliny, olszyna, u jeszcze dalej szerokie łąki, zasiane kopami siana. Jak stałem rzuciłem się w rzekę — i tak mię wówczas woda odświeżyła, że migiem stanąłem na przeciwnym brzegu; przebiegłem łąkę i w łozy. Tu ja pan! Kto mię odszuka! W łozach dopiero odetchnąłem. Słucham. We wsi krzyk gwałt! Po sadzie biegają, szukają, naradzają się. Ehe, myślę ja sobie, szukajcież wiatru w polu!
Śmignąłem przez wiklinę i dalej łąkami. Gdzie pracowali ludzie przy sianie, tam ich wymijałem, kryjąc się za kopki. Łąki w tych stronach ciągną się daleko wzdłuż rzeki. Do kilku panów należą. Gdzieniegdzie jeszcze widać, kopy, ówdzie już tylko sterty, albo stogi, w tych miejscach pusto dokoła.
Ściemniło się. Zmęczony byłem strasznie, pragnienie pali, cale ciało boli. Koniecznie potrzeba gdzieś odpocząć! Wyszukałem więc wielki stog siana, na pagórku, nad samą rzeką. Stog był już oddawna skończony, przykryty snopem i przewiązany na krzyż łozinami. Po łozinach wdrapałem się aż pod sam wierzch, wygrzebałem tam norę, w której mógł się wygodnie człowiek skryć z czubom, a potem zsunąłem wybrane siano dołem pod pręty. Wtedy dopiero, do wody. Opłukałem z krwi moje łachy i sam się też obmyłem... Gdybyście wtedy widzieli moje ciało, całe sine i w pręgach jak posiekał. Wymoczyłem się w wodzie uczciwie, póki łachy na brzegu nie wyschły, a potem do legowiska. Ułożywszy się wysoko w górze, tak, żeby mię nie namacano z ziemi, a przytem zasłoniwszy głowę snopem, mogłem widzieć wszystko, jak na dłoni. Ale niedługo patrzyłem dokoła. Pusto; ani żywej duszy. Jak nie zasnę po tych tarapatach, to mówię wam, przez dwie doby nie wyłaziłem z nory. Chwilami czułem się tak osłabionym, że ani ręką ani nogą ruszyć, i samochcąc życzyłem sobie śmierci. To znów wstępowała we mnie jakaś siła, u wtody zacząłem znowu rozmyślać, co począć dalej.
X.
I cóż dalej? Przeleżałem tak dwie doby nie ruszając się. Głód, pragnienie. Rozmyśliłem się dobrze, przeczekałem do wieczora i hejże z kryjówki do tego samego sioła. Mieszkał tam mój znajomy, więc do niego, Podjadłem, pokrzepiłem się i jeszcze tej nocy znalezliśmy się u togo samego gospodarza w komorze. No, aleśmy go tak oczyścili, że pewnie nie poskarżył się na nas!
A byłem tak rozsierdzony na niego, że nie mogąc zabrać dwóch kożuchów, porznąłem oba na strzępki.
Nieraz jeszcze potom pytałem ludzi z tamtych stron: a co mój gospodarz porabia? Śmieli się ludziska. Mówili, że z początku napadł był na starą, omal, że nie zabił babuli, pomawiając ją, że wypuściła złodzieja. A kiedyśmy go za kilka dni oczyścili do nitki, przycichł i ustatkował się. Zawsze jeszcze, powiadają, boi się, żeby go nie podpalili.
— Durniu, durniu! — mówię na to. Powiedzcie mu, niech się nic lęka. Nie taki ja głupi, użebym buchnąwszy zostawiał sztemp* po sobie. Za podpalenie kara wielka, u dla mnie pożytek nijaki. Ot powiedzcie mu, niechaj tylko znowu w komorze naskłada magazyn, a już ja tam po starej znajomości przypomnę się jak należy! *.
__________________
* Andrus, w złodziejskiem narzeczu — chłopiec, złodziej.
* Chodaki wysmykują — pugilaresy wyciągają.
* Pająk — policyant.
* Ul — areszt.
* Buchać — kraść.
* Sztemp — ślad.
* Opowiadanie to słyszałem w r. 1877 z ust sławnego złodzieja Michała Zabrańskiego i podaję je obecnie nie dla morałizacyi łub nauki, ale po prostu jako materyal do bliższego poznania prawnych pojęć i obyczajów naszego łudu. Rozumie się, nie mogłem wówczas spisać tego opowiadania dosłownie, w takim bowiem razie byłoby bezwątplenia o wiele żywszem. Jednakże dopełniwszy z pamięci braki, starałem się, o ile możności, zachować ton i układ pierwotny i dlatego zastrzegam się z góry, co do własnego artystycznego opracowania, którego w niniejszym obrazku nie widać prawie. Nie usiłowałem również zmienić dla artystycznych względów zasadniczego poglądu na świat starego złodzieja, skutkiem czego w powyższym wątku niejedno może się wydać dzikiem i niemoralnem. O samym autorze i bohaterze niniejszego opowiadania, wspomnę tylko, że zaliczał siebie do t. z. złodziei „komorowych" i wówczas kiedy go poznałem, był już w podeszłym wieku.
P. a.
22.09.1888