Lekcya kaligrafii (1884)

W obszernej drugiej klasie normalnej szkoły ojców Bazylianów w Drohobyczu cicho jak makiem posiał. Zbliża się godzina „pięknego pisania,“ straszna dla wszystkich nie tyle samym przedmiotem, ile osobą nauczyciela. Wszystkich przedmiotów uczą tu bowiem sami „ojcowie," tylko dla kaligrafii najęli sobie świeckiego człowieka, jakiegoś byłego ekonoma czy karbowego, pana Walkę. Chociaż mu z nahajką chodzić obecnie już nie wypada, nie porzuca bodaj zwykłej trzcinowej laski i nigdy nie zaniedbuje robić z niej odpowiedniego użytku. To też dzieci drżą już naprzód, a „piękne pisanie" jest dla nich największą męką.

 

Mały Miron jeden tylko siedzi spokojny, prawie wesoły w ławce. Dziwi się, dlacze-go naraz taka cisza zapanowała w klasie, kiedy jeden śmiałek wysłany na przeszpiegi, wbiegł do klasy i krzyknął: „Walka przyszedł!" Bo Miron nie zna jeszcze pana Walki; on dopiero co przyszedł z wiejskiej szkółki, ojciec wpisał go do drugiej normalnej klasy u ojców Bazylianów, a dziś pierwszy dzień lekcyi. I chociaż na wsi w pisaniu nie celował, nie umiał ani pióra należycie wziąć do ręki ani wyciągnąć gładko i równo owych „włosków" i „laseczków." to przecież był dzieckiem, które nie umie jeszcze trwożyć się niewiadomą przyszłością. Zdziwił się, dlaczego tak wszyscy zamilkli, lecz o przyczynę pytać swych sąsiadów nie śmiał, gdyż ich nie znał. Zresztą cóż to jego tak bardzo obchodzić mogło? Pośród tej strasznej i trwożliwej dla innych ciszy, on tem wygodniej oddał się naj-milszemu swemu zajęciu — myślom o rodzinnej wiosce. Nie można powiedzieć, że-by tęsknił za nią, przedwczoraj dopieroporzuconą. Wiedział przecież, źe w najbliższy poniedziałek znowu zobaczy ojca i matkę, Roił więc, jak to będzie ślicznie, gdy latem przyjedzie do domu, będzie mógł znowu swobodnie biegać po pastwiskach, siedzieć nad rzeczułką lub brodzić po niej za kiołbikami. Były to marzenia raczej wesołe, jasne, błyszcząco, a nie tęskno, nie żałosno.

 

Mały Miron rozkosznie nurzał się w to piękno przyrody, rozkwitające w jego wy-obraźni pośród szarych, chłodnych ścian bazylianskiej szkoły, i nie wiedział nic o nadchodzącej burzy.

 

— A ty czemu nie przygotujesz sobie kajetu do pisania? — zapytał po cichu sąsiad Mirona, trącając go łokciem.

 

— Ha? — odrzekł chłopczyna, niemile zbudzony ze swego złotego snu.

 

— Kajet do pisania przygotuj! —powtórzył towarzysz i pokajał, jak należy poukładać zeszyty, jak kałamarz i pióro, wedle zaleceń pana Walki.

 

— Idzie już! idzie już! — przeleciał płochy szmer po klasie, poprzedzający niby zbliżanie się jakiegoś groźnego mocarza. Na chodniku odbiły się kroki nauczyciela „pięknego pisania" a przez gwałtownie otwarto drzwi, wszedł Walka. Miron spojrzał na niego. Był to człowiek średniego wzrostu, z krótko obstrzyżonymi włosami na okrągłej, baraniej głowie, z rudymi, krótkimi wąsami i rudą bródką. Jego szeroka twarz i szerokie, silnio rozwinięte policzki wraz z wielkiemi. na boki poodginanemi uszami nadawały mu wyraz tępego uporu i drapieżności. Nie wielkie żabie oczka siedziały głęboko w dołkach i zerkały stamtąd złośliwie, nieprzyjaźnie.

 

— Ano! — krzyknął grożnie, zamknąwszy za sobą drzwi klasy i machnąwszy gibką trzcinową laską.

 

Od togo okrzyku razem pochyliły się w dół głowy osiemdziesięciu i pięciu uczniów nad niebiesko i czerwono poliniowanymi zeszytami, jak w pochmurny letni dzionek od wiatru chylą się kłosy żyta. W ręku każdego chłopca trzęsło się pióro. Jeden tylko mały Miron, który nie znał jeszcze „porządków" pana Wulki, siedział obrócony twarzą do klasy i ciekawie wpatrywał się w nowego nauczyciela.

 

— A ty co?! — wrzasnął, zwróciwszy się do niego mistrz i proste ku niemu skierował swe kroku.

 

Mały Miron osłupiał z nagłego przerażenia. Nieświadomym odruchom odwrócił się   złożył swe ciało w takie same położenie, w jakiem już około minuty pozostawali, dech w sobie wstrzymując, jego towarzysze.

 

Walka wziął w rękę kredę, przystąpił do tablicy, rozmachnął się i zaczął pisać. Z po-czątku kreślił pojedyncze litery, małei wielkie, samogłoski i spółgłoski, bez żadnego zresztą związku i porządku. Ale wreszcie doszedł do slow i całych zdań, juk naprzykład: „Bóg stworzył świat," „człowiek ma dwie ręce," „ziemia matka nasza. Wyczer- pawszy w ten sposób swoją mądrość, wykazawszy dostatecznie umiejętność pięknego pisania w licznych zakrętach i długich ogonkach, położył kredę, odstąpił krok w tył, spojrzał z upodobaniem na zapisaną tablicę, a następnie obróciwszy się do zamierającej ze strachu klasy, krzyknął groźnie:

 

— Pisać!

 

Jego praca naukowa w tej chwili została szczęśliwie ukończona, teraz zaczynała się „nadzorcza.“ Żeby to jak najdobitniej pokazać uczniom, strzepnął silnio palcami uczony pył kredowy, a natomiast wziął do rąk swą trzcinkę i jak jastrząb śledzący z góry za zdobyczą, rozejrzał się po klasie, zeszedł z podwyższonego „gradusa" i rozpoczął swój obchód.

 

Pierwszym, na którego spadł, był maleńki, słabo zbudowany i nadzwyczajnie przestraszony chłopczyna. Cały spocony, pochylony nad zeszytem męczył się z całej siły, by utrzymać pióro w drżącej ręce i co chwila spoglądał na tablicę, usiłując wyciągać na papierze takie samo haczyki, kruczki i „kiełbasy," jakimi upstrzyła deskę wprawna ekonomska ręka. Niestety, ręka malca trzęsła się, kruczki, haczyki i kiełbasy wychodziły łamane, nierówno, nawet, pióro nieposłuszne co chwila przekręcało się czegoś i pragnęło jak najprędzej z nich się wydobyć.

 

Walka stanął nad nim jak kat i uśmiechając się złośliwie, nie mówiąc ani słowa, przyglądał się jego pracy.

 

Biedny malec, czując niechybną biedę, do resztę stracił wszelką władzę nad swoją ręką i nad nieposłusznem piórem.

 

— To ty tak piszesz? — przecedził nauczyciel zwolna przez zęby, lecz tem raźniej gwizdnęła w powietrzu jego trzcinka i nakształt żmii okręciła plecy biednego ucznia.

 

— Oj-oj-oj! — jęknął, lecz zamilkł natychmiast, spotkawszy się z groźnym, wę-żowym wzrokiem szkolnego pogromcy.

 

— Czy ty lepiej pisać nie umiesz? — pytał Walka.

 

— Umiem, umiem... — wyjąkał malec, sam nie wiedząc, co mów i.

 

Walka może wierzył temu zapewnieniu, że chłopiec umie pisać lepiej, a tylko jemu na przekór lub z wielkiej tęsknoty za jego trzcinką bazgrze brzydko.

 

— No, uważajże mi! — i mistrz poszedł dalej, nic zważając, jakie też to zbawienne płody przyniosła jego nauka. Zresztą, cóż go obchodziły jakiekolwiek płody? On teraz był karbowym!

 

Oczy jego już zwróciły się w inną stronę i w innym kącie klasy upatrzyły nową ofiarę. Siedział tam żydek, który wedle starożytnego zwyczaju swego plemienia pisał w tył, usiłując nakreślić Walkowe wzory od strony prawej ku lewej, od końca wiersza ku początkowi. Jedną linię już zapełnił w taki sposób i właśnie rozpoczął drugą od słów: „stworzył Bóg a z k ser." Napisany wiersz wyglądał nie źle, ale nowy, dopiero rozpoczęty od końca ukłuł w oczy pana Walkę.

 

— A ty co robisz, Mojsze? — krzyknął, przybiegając do chłopca.

 

Pan Walka wszystkich izraelitów w klasie nazywał „Mojsze," z wyjątkiem synów bogatych miejskich „głowaczy," przód którymi miał wielki respekt. Żydek Jonas Tartoltaub, usłyszawszy ten krzyk i zobaczywszy przyskakującego nieprzyjaciela, pochylił się, skurczył jak ślimak w swej skorupce, i przestał pisać.

 

— Cha, cha, cha! — grzmiał pan Walka, przyglądając się pismu.

 

— Herr Professer...— wybełkotał żydek i urwał, nie mogąc wykrztusić słowa.

 

— Chodź tutaj!

 

I nie czekając, dopóki Jonas wyjdzie z ławki, wziął go za ucho i powlókł na środek.

 

Na widok biednego Jonasa, skulonego, drżącego i zaślinionego ze strachu, cała klasa buchnęła głośnym śmiechem, chociaż każdy sam drżał i kurczył się. Lecz taka już siła tej groźnej pedagogii, że dosyć jej mistrzowi uśmiechnąć się, a wszyscy pozostający pod jego władzą zaczną śmiać się z całego gardła, bez' względu na to, że urągają whisnej niedoli.

 

— Chodź do tablicy! Pisz!

 

Pan Walka zmazał własnoręcznie część swego pisma i wcisnął żydkowi kredę do ręki. Chłopiec zaczął pisać jak umiał, to jest w tył. Na nowo parsknęła śmiechem cała klasa a wraz z nią pan Walka, lecz twarz jego natychmiast się zachmurzyła, skinął ku ostatniej j ławce, w której siedźieli najstarsi wiekiem i najtężsi chłopcy, i krzyknął:

 

— Ano, dajcie też mu!

 

Zydek drgnął i cóś wybełkotał, lecz prędko przyskoczyli do niego dwaj towarzysze- siepacze i poprowadzili na „gradus.“ Wszyscy ucichli nagle. Zamiast śmiechu bladość pokryła wszystkie twarze — tylko boleśny wrzask Jonasa, sieczonego rózgami, rozlegał się pośród murowanych ścian bazyliańskiego klasztoru.

 

— Dosyć z niego! — rzekł Walka, achłopiec, łkając, poszedł na swoje miejsce.

 

Spełniwszy ten wysoce pedagogiczny czyn, nauczyciel zaczął znowu swój pochód po klasie, i znowu rozległy się uderzenia jego trzcinki po plecach i po rękach bie-dnych malców.

 

Jakie wrażenie wywarła cała ta nauka na małym Mironie opisać trudno. Drżał bez ustanku, jak w febrze; w uszach mu szumiało, w oczach ćmiły się mroczne plamki. Jedna tylko myśl nie porzucała go, że ta burza i jego nie minio. Zdawało mu się, że każdo uderzenie strasznego nauczyciela było dla niego przeznaczone, a tylko przez pomyłkę dostało się innemu. Napisane już w kajecie słowa i wierszo skakały przed jogo wzrokiem, nadymały i plątały się, nabierają jeszcze brzydszych kształtów, niż miały w rzeczywistości. Sam nie wiedział, kiedy zaprzestał pisania — szara pomroka osłaniała jego oczy.

 

— To ty tak piszesz?—huknął pan Walka tuż nad jego głową.

 

Miron  zerwał się, chwycił za pióro, umoczył je w atramencie i powlókł rozpaczli-wie po papierze.

 

— Czy ty nie wiesz, jak masz pióro trzymać:

 

— N-nie wiem! — wyszeptał Miron.

 

— Co? — wrzasnął pan Walka. Czy ja tobie nie pokazywał już dziesięć razy, nie raz?

 

Miron zdziwiony wypatrzył się na rozognioną twarz pana Walki. Ale zamiast odpowiedzi mistrz ściśniętym kułakiem uderzył go w twarz. Mały chłopczyna, jak kosą podcięty, powalił się na ławkę a z ławki na podłogę. Krew oblała jego twarz.

 

— Podejmcie go! — krzyknął Walka.

 

Z ostatniej ławki przyskoczyli dwaj — ci sami, którzy przed chwilą siekli Jonasa, i podjęli zemdlało dziecko, któremu głowa zwisła w dół, juk u umarłego.

 

— Biegnij po wodę! — komenderował dalej Walka i jeszcze raz spojrzał na Mi-rona.

 

— Co to za chłopiec? — zapytał.

 

— Miron — odrzekł „cenzor,“ t. j. najstarszy wiekiem i najsilniejszy uczeń, którego ojcowie ustanowili niby nadzorcą w kłusie.

 

— Czyj? — pytał dalej Walka.

 

— Jakiegoś chłopa syn. z N...

 

— Chłopski syn! Tfu. Po jakiego dyabła to chłopy pchają się tutaj!

 

Lżej zrobiło się mistrzowi na sercu. Już zaczął był po trosze lękać się odpowiedzialności, ale chłopski syn, tego przecież można bić, można pastwić się nad nim jak chcesz, za chłopskim synem nikt się nie upomni!...

 

Pan Walka nie omylił się w swej rachubie. Nikt nie upomniał się za chłopskim sy-nem. Nieludzki czyn nauczyciela-karbowego minął dlań gładko, tak jak i wiele in-nych jego nieludzkich czynów. Tylko w sercu chłopskiego synu wypadek ten nie przepadł, ale stał się pierwszem nasieniem oburzenia, wzgardy i wiecznej nienawiści przeciwko wszelkiej przemocy, przeciwko wszelkiej niewoli i tyranii.

 

Myron

 

22.09.1888