(powiastka galicyjska).
I.
„Wystawiony na publiczną sprzedaż grunt pod nr. 29 wraz ze wszystkiemi zabudowaniami gospodarskiemi (była tam tylko jedna chata ze stajenką na krowę, wszystko pod wspólnym dachom, skleconym z dawno przegniłych tarcic), własność Mykoły Procia, wartości 150 złr. na zaspokojenie pretensyi Mordki Szindora w sumie 40 złr. Kto da więcej?"
Całą tę odezwę wyrzucił z ochrypłego gardła woźny sądowy, który zarazem pełnił urząd licytatora. Wypowiedziawszy ją, uderzył kilka razy młotkiem w deskę, opartą na kłodzie i zastępującą miejsce stołu.
— Kto da więcej powtórzył. Suma żądana 40 złr.
Dokoła stało kilku wieśniaków w nędznych guńkach, w słomianych kapeluszach na głowie, w towarzystwie dwóch czy trzech pejsatych. brudnych żydów. Wszyscy oni gwarzyli pomiędzy sobą, spoglądając po podwórku, na którem odbywała się licytacya, ale na okrzyk woźnego nikt nie odpowiadał.
Opodal od zgromadzonych, obok rozwalonego płotu, siedział na kłodzie sam Mykoła Proć, wysoki męzczyzna około 35 lat wieku, chudy jak szczypka, z obliczem wyssanem nędzą i chorobą. Na kolanach trzymał chłopczyka pięcioletniego, który tulił się do ojca, spoglądając z trwogą na obcych ludzi, zgromadzonych przed chatą. Tuż obok stała Prociowa z małem dzieckiem na ręku i zapaską ocierała łzy, cisnące się gwałtem do oczu.
— Kto da więcej? — wołał woźny, spoglądając po obecnych.
W tej chwili przystąpił do niego jeden z żydów — sam Mordka Szinder — i dotknąwszy lewą ręką jarmułki, rzekł:
— Nu, po co, proszę pana, dawać więcej? Ja dam czterdzieści.
— Mordko Szinder daje czterdzieści; kto da więcej? Po pierwszy raz! — krzyczał woźny.
Z obecnych nikt się nie odzywał.
— Po drugi raz!
Wszyscy milczeli, słychać było tylko głuche łkanie Prociowej.
— Po trzeci raz!
Głośne stukanie młotka o deskę było odpowiedzią na ten ostatni okrzyk. Mordko Szinder za swój dług 40 reńskowy został prawnym właścicielem gruntu i gospodarstwa oszacowanych na 150 złr., a przedstawiających w istocie wartość co najmniej 400.
— Nu, jaki ty głupi — zwrócił się do Mykoły. Nie mówiłem, zgódź się ze mną, oddaj dobrowolnie połowę gruntu. A teraz, widzisz, do mnie cały należy!
— Bóg cię pokarze za naszą krzywdę, ty pijawko ludzka! — zawołała, szlochając, Prociowa.
— Za co ma mię Bóg karać? Alboż to ja nie podług prawa zrobił? Ciebie niechaj Bóg skarżę, ty paskudnico jakaś, ty!.. Zaraz mi się tu wynoś z mego podwórza!
Prociowa żywo otarła łzy i chciała coś jeszcze odpowiedzieć, ale Proć skinął na nią ręką i rzekł złamanym, głuchym głosem:
— Daj mu pokój! Nic tu nie pomoże nasze gadanie! Bóg nas pokarał, bo taka była jego wola... Chodźmy:
Po tych słowach wstał, ujął za rękę chłopca i oddalił się, a za nim poszła spłakana kobieta z małą dzieciną na rękach.
— Oj tak, tak, kumie, i znowu jednego gazdy nie stało w gromadzie — gwarzyli wieśniacy na dworze, kiwając głowami.
— Ha! widno dopust boży na naród chrześciański...
— Et, dopust boży! — bąknął jeden trochę porządniej ubrany, ot naród sam sobie winien — i tyle!
— Ej kumie, kumie — odparł drugi, nie mówcie tak. Łatwo to mówić, kiedy z łaski Boga wam dobrze. A biedny, niechby i najporządniejszy, to przecie jedną koszulą dwóch nie odzieje.
— Gadajcie zdrowi — odpowiedział bogatszy. Pracować trzeba więcej, rąk przykładać!
— Oj, a czyż to kumie biedny nie pracuje, aż mu nieraz oczy z głowy wyłażą... Ale co to wszystko pomoże? Ot, my tu stoimy, a kto zgadnie, czy jutro nie spotka którego z nas to samo, co dziś spotkało Mykołę?
— Tere fere... — odparł bogatszy. Nie bójcie się; dobremu, porządnemu nie trafi się to z pewnością, chyba takiemu próżniakowi jak nasz Mykoła. Mówcie, co chcecie, a ja zawsze powtarzać będę swoje, że sam sobie winien!...
II.
Świat szeroki — w którąż stronę zwróci się biedak nieszczęśliwy, gdzie złoży głowę? Mykoła Proć powlókł się w dół siołem, niby senna mara, a za nim postępowała żona, łkając i zawodząc jak za umarłym. Ludzie pracowali w polu. Był to skwarny dzień letni. We wsi nie widać było żywej duszy. Płacząca kobieta przyspieszyła kroku i zrównała się z mężem.
— Mykoło, dokąd ty idziesz?
— Do Świcy — odpowiedział chłop ponuro.
— Jezusie mój, co on mówi?
— No, a gdzież indziej pójdę?
— Niechże nas Bóg ochroni, Mykoło, nie gadaj tak! Ot, tu opodal mieszka moja ciotka, pójdźmy do niej, będziemy latem zarabiać w polu, a zimę, da Bóg, przebiedujemy jakoś.
— A potem?
— Potem... potem znowu będziemy pracować i wyżyjemy przecież od biedy między dobrymi ludźmi.
— Dobrymi?... Oj wartoż żyć z nimi! Nie — nic z tego nie będzie.
I Mykoła puścił się w drogę. Żona przytrzymała go za rękę.
— Bój się Boga człowieku, co ty chcesz robić? Grzech pomyśleć o tem! Cóż ja pocznę nieszczęśliwa z dziećmi małemi?...
— A co ja tobie, co dzieciom pomogę? Głupia, puść mię!
Ale ona nie puszczała, tylko ciągnęła go uparcie przez mostek na podwórko ciotki.
— Wiesz co — rzekł w końcu, jeżeli chcesz, to idź sama do ciotki.
— A ty?
— Ja nie pójdę.
— Czemu?
— Bo nie mogę jednej chwili żyć w tem przeklętem siole! Jeśli mię siłą przytrzymasz, to się powieszę. Toż lepiej puść!
— Ale którędyż pójdziesz?
— Pójdę szukać zarobku na Ludwikówkę do tartaku.
— Do tartaku? Boże mój, wszakżeż ty słaby jak mucha! Cóż ty tam zarobisz?
— Nie bój się, znajdę robotę, a że tam teraz potrzebują robotników, to i mnie przyjmą.
— Kiedyż powrócisz?
— Jak tylko zarobię tyle, żebym mógł wykupić grunt od żyda. Prędzej nie!
Popatrzyła na niego zdumiona, trwożnym wzrokiem.
— Mykoło, co ty mówisz?...
— To, co słyszysz.
— Ależ...
Nie mogła dokończyć, w gardle ją coś dławiło.
— Albo zarobię, albo zginę, co mi po takiem życiu! Bywaj zdrowa!
Ucałował żonę i dzieci i powolnym, chwiejnym krokiem poszedł przed siebie gościńcem. Ona płacząc, patrzyła za nim z mostka, póki nie zniknął na skręcie za pagórkiem.
III.
Rok minął od tego czasu. Znowu lato. Słońce z pogodnego, jasnego nieba obsypuje żarem wysokie łyse góry, zielone moczarki nad rzeką i fabryczne zabudowania parowego tartaku na Ludwikówce. Świca szumi i obryzgiwa pianą okrągłe kamienie, na górach, nieogołoconych jeszcze z drzew, ciemnieją świerkowe lasy, owite mgłą siną, przejrzystą. Wśród kotliny rozsiadła się fabryka, otoczona ze wszystkich stron, niby olbrzymim murem, wysokimi stosami grubych pni świerkowych. Z czerwonego komina bucha dym, z rur rozlega się przeraźliwy świst, w wnętrzu fabryki słychać szalony klekot, pisk, skrzyp i łoskot parowej maszyny, zmieszany z ogłuszającym szumem wody i krzykiem robotników. A w oddali na wierzchach gór rozlega się tu i owdzie odgłos toporów i trzask spadających olbrzymich świerków.
— Hura! — krzyczą rębacze przy każdorazowym upadku jednego z tych leśnych olbrzymów, a potem znowu zaczyna się ciosanie: olbrzyma ogałacają z gałęzi i po utartej kolei spuszczają w dół na rzekę, która go poniesie prosto przed tartak. Codziennie ze wszystkich wierzchów gór brzmi ta wrzawa rębaczów, codzienie setki potężnych pni z chrzęstem zsuwają się po nagich, żwirowatych urwiskach górskich w dolinę, ażeby tam na wodzie czekać, aż z kolei dostaną się pod niezmordowane, żelazne zęby pił parowej maszyny. I co dnia 14 składowych pił, niby 14 wielkich robaków, toczy kości leśnych olbrzymów.
Między rębaczami pracuje i nasz Mykoła. Rok już upłynął mu na ciężkiej pracy w fabryce. Biedak wygląda dzisiaj jeszcze nędzniejszym i chudszym, ale rąbie zawzięcie, jak gdyby te pnie świerkowe były jego śmiertelnymi wrogami.
— Wszak to dzisiaj ostatni raz rąbię — Boże mój... ostatni raz!... — powtarza sobie w myśli, podnosząc z rozmachem siekierę.
Dzisiaj on szczęśliwy. Ma owinięto w chustce 50 złr., zapracowanych w ciągu roku. Czterdzieści — rachuje Mykoła — będzie dla żyda, a dziesięć na początek gospodarstwa. Wieczorem skończy się jego robota, a jutro pójdzie do domu.
I w rzeczy samej nazajutrz, jeszcze poranna zorza nie ukazała się była na niebie, kiedy nasz Mykoła był już daleko od Ludwikówki, w drodze do rodzinnej wioski. Szedł prędko zadyszany, a po głowie błądziła mu myśl o przyszłości, nie zatrzymując się ani razu na minionych chwilach życia, gdzie spotkałby się tylko z niedolą i niedostatkiem.
— Najprzód pójdę do żyda — myślał biedny wieśniak, wykupię pole i chatę, a potem już do kobiety... Człek znowu będzie u siebie.
Myśl ta dodawała siły osłabionym nogom. Słońce zachodziło właśnie, kiedy się zbliżał do rodzinnej wioski. Serce zabiło mu w piersiach na widok dawnej, do połowy rozwalonej chatki i obszernej karczmy, stojącej naskraju sioła. Dobywając ostatka sił, pospieszył do tej ostatniej.
— Dobry wieczór Mordko! — zawołał, wchodząc do izby karczemnej.
— Dobre zdrowie! A, to wy Mykoło? — odpowiedział arendarz. Gdzicżcścio bywali, że was tak długo nie było widać we wsi.
— Byłem na robocie — odrzekł Mykoła. Słuchaj Mordko, mam ci coś powiedzieć.
— Ny, co takiego?
Wydobył ze skórzanego pasa szmatkę, rozwinął i położył przed żydem cztery dziesiątki.
— Masz, widzisz — oddaj mi grunt i chatę.
— Co, co, co? — krzyknął żyd, cofając się o parę kroków. Ty chcesz za 40 reńskich kupić grunt i chatę? Cha, cha, cha!
— Nie kupić, ale swoje odebrać!
— Odebrać? A to jakiem prawem?
— Oddaję ci, com winien, a ty mi oddaj gospodarstwo.
— Owal Ty Mykoło, jak się patrzy, nabrałoś gdzieś wielkiego rozumu. U nas nie tak idzie! Mnie za ten grunt dają trzysta reńskich. Ja chcę czterysta, ale tobie oddam go za dwieście pięćdziesiąt. Rozumiesz?
Mykoła na to słowa stanął jak osłupiały. Żyd widocznie zląkł się, bo uciekł do alkierza, zamknąwszy drzwi za sobą. W karczmie znajdowało się kilku znajomych wieśniaków, którzy, obstąpiwszy Mykołę, zaczęli witać się z nim i pocieszać; ale biedny człowiek ciąglo stał jeszcze nieruchomo z wzrokiem wlepionym w miejsce, gdzie przed chwilą stał arendarz. Długo, długo pozostał tak nieporuszony, aż w końcu zwrócił się do obecnych.
— Ludzie dobrzy, czy może to być? —zapytał głuchym, drżącym głosem.
— A cóż, kumie, zrobicie żydowi, kiedy wszystko w jego rękach — odrzekł na to jeden ze znajomych.
— I prawa niema na to żadnego?
— Niema.
— Ha! — westchnął Mykoła i zamilkł— tylko grube, piekące łzy stoczyły się po bladej, wynędzniałej, opylonej od kurzu twarzy.
— Moiście wy — przemówił po chwili, weźcie te pieniądze, proszę was, oddajcie je żonie. Mnie ich nie trzeba. Pozdrówcie ją odemnie i powiedzcie, że niedługo wrócę. A o tem co było z żydem — ani słowa! Słyszycie, ani słowa!
— Dobrze kumie, dobrze.
— A teraz ostańcie zdrowi!
Po tych słowach nacisnął kapelusz na głowę i wyszedł spiesznie. Słońce złocisto-krwawom światłom oblało zachód. Purpurową smugą błyszczała Swica, wijąc się pomiędzy borami wśród, ciemno-ziolonoj równiny. Szumiała woda po kamieniach, świergotały wróble w wiklinie, a w sorcu biednego Mykoły kłębiła się rozpacz.
IV.
W tym samym czasie, kiedy odbywała się powyższa scena, w Ludwikówce opowiadali sobie ludzie o strasznym wypadku, który się zdarzył przed kilku dniami. W jednoj karczemce, stojącej samotnie na polu w pobliżu Doliny, wyrznięto w nocy całą rodzinę żydowską. Jeden tylko chłopczyna cudem prawie ocalał, ukrywszy się na piecu; od niego to dowiedziano się bliższych szczegółów o okropnem morderstwie. Ludzi, którzy popełnili tę zbrodnię, chłopczyna nie znał, nie rozumiał nawet ich mowy. Podejrzenie padło na dwóch włochów, robotników w Ludwikowieckiej fabryce, których też zaraz uwięziono. Włosi ci pracowali „na spuście."
Była to niebezpieczna praca: jeden z lesistych szczytów leżał w zbytniom oddaleniu od rzeki, tak, że nie można było spuszczać wprost zrąbanych pni na wodę, zwłaszcza, że górę otaczały dokoła nieprzystępne doły, zarzucone olbrzymimi odłamami skał. Świerki tymczasem, które obrosły wierzch góry, należały do najpiękniejszych. Dyrektor tartaku długo przemyśliwał nad tem, w jaki sposób możnaby się było dobrać do nietkniętego lasu, wreszcie wpadł na śmiały pomysł. W połowio wysokości wzgórza wypływało z pod skały niewielkie źródło, spadające w dół strumieniem, który w dalszym swym biegu gubił się między skałami, a potem znowu wypływał i wpadał spokojnie do Świcy. Od tego źródła dyrektor kazał zbudować spust, łączący się wprost z podwórzem fabryki. Był to po prostu wązki przewód wodny, zbudowany z grubych świerkowych tarcic w kształcie długiego koryta i pociągnięty w prostej jak struna linii od fabryki ponad straszliwą, skałami najeżoną przepaścią aż do samego serca przeciwległej góry. Z dna przepaści przewód wodny podobny był do grubej liny, a kobylice, na których się opierał, wyglądały jak długie, wiotkie żerdzie, które za najmniejszem trąceniem zakołyszą się i padną.
Tem to drewnianem korytem spływała woda ze źródliska, ułatwiając spuszczanie zrąbanych pni świerkowych. Tylko że ilość wody za małą była, ażeby porwać ze sobą olbrzymie kloce odarte z kory dla łatwiejszego ślizgania wzdłuż koryta. Musiało zatem bez przerwy dwóch robotników ciągnąć te kloce w dół do tartaku. Spuszczanie odbywało się w ten sposób, że robotnik wrąbawszy silnie siekierę chwytał oburącz za toporzysko i stąpając po skraju, całem ciałem zwieszony ponad straszliwą przepaścią, wlókł za sobą kloc po ślizgiem dnie koryta. Była to powolna, a niebezpieczna praca; na wypadek bowiem, gdyby siekiera wyskoczyła z kloca, albo ręce robotnika ześliznęły się po toporzysku, nieszczęśliwego czekała nieochybna śmierć na dnie strasznej przepaści. Dlatego też miejscowi robotnicy w żaden sposób nie chcieli iść „na spust," chociaż dyrektor dawał dwa reńskie dziennie. Tylko wspomniani dwaj włosi podjęli się byli tej pracy; jakoż istotnie wiodło im się szczęśliwie przez całe trzy miesiące. Ale miejscowi ludzie nie mieli nawet odwagi patrzeć na tych ludzi, jak wychyleni w tył nad przepaścią, wlekli olbrzymie kloce.
Wprawdzie wzdłuż koryta ułożone były deski, żeby wygodniej można było stąpać, atoli wrazie upadku, deski nie były wstanie utrzymać spadającego robotnika.
Kiedy zatem Mykoła wrócił był do Ludwikówki, miejsce po dwóch włochach było opróżnione.
— Panie dyrektorze — rzekł Mykoła wchodząc do fabrycznej kancelaryi, wróciłem znowu do tartaku i proszę o robotę.
— O robotę? — mruknął dyrektor. Aha, dobrze. Właśnie przy spuście potrzebuję ludzi, chcesz?
— Przy spuście? — wyjąkał Mykoła.
— Ja ci dobrze zapłacę, dwa reńskie dziennie.
Mykoła namyślał się, mróz przeszedł go po kościach. Ale wyboru nie było. Zresztą, na cóż się miał teraz oglądać?..
— Dobrze panie dyrektorze —odpowiedział, pójdę na spust, dziej się boża wola!
— Co, pójdziesz? — zapytał dyrektor i spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby przestraszony zuchwałym krokiem chłopa.
— Tak, pójdę!
Na drugi dzień rano koło spustu zgromadził się tłum robotników i nadzorców fabrycznych. Chcieli zobaczyć, jak powiedzie się Mykole w tej karkołomnej pracy.
Mykoła był już w lesie. Dochodziły stamtąd krzyki i wołania robotników, odgłos siekier i chrzęst upadających świerków. Zwalono właśnie potężny kloc w koryto. Białe, odarte z kory drzewo smolne błyszczało w słońcu. Ale otóż i Mykoła. Przeżegnał się, pochwycił oburącz ogromną siekierę z długiem, mocnem toporzyskiem i rozmachnąwszy nią nad głową wbił ostrze w grubszy koniec kloca.
— Ano w imię Boże! dalej!..
Ujął toporzysko, nachylił się przewieszony nad przepaścią i przy pomocy innych robotników poruszył pioń z miejsca.
— Powoli, powoli! — krzyczano z dołu.
Kloc sunął się dosyć lekko po dnie przewozu. Mykoła stąpał bezpiecznie po desce. Zbliżył się właśnie do miejsca, gdzie pod nogami rozwarła swą paszczę straszliwa przepaść. Bojaźliwsi odwracali oczy, nio mogąc znieść widoku tego człowieka, przechodzącego jak po nitce między życiem a śmiercią.
— Boże ratuj go! — szeptali robotnicy.
— Ciekawym też, czy przejdzie? — mruknął dyrektor.
Mykoła tymczasem postępował w dół, utkwiwszy wzrok swój w kloc świerkowy i błyszczącą siekierę, która niby ogromny ząb wściekłego zwierza wpiła się była w białe, świecące ciało kloca. Oprócz siekiery i kloca nie widział nic więcej przed sobą. Nie czuł nawet strachu. Zdawało mu się tylko, że siłą wzroku trzyma się pnia, że odwróciwszy odeń oczy, znajdzie śmierć nagłą na dnie wąwozu.
Lecz cóż to?... Czy ręka zadrżała mu ze strachu? Czy siekiera poruszyła się w klocu? Mykołę ścisnęło coś za serce. Czuł, że siekiera za słabo wbita i lada chwila wysunie się z drzewa. Chciał się zatrzymać i poprawić ją, ale jakaś nieprzeparta siła ciągnęła go w dół. Spojrzał w przepaść i w tej chwili dostał zawrotu głowy, pociemniało mu w oczach, a z ust wyrwało się mimowoli jedyne, ostatnie słowo:
— Boże!
Krótki, przerażający krzyk trwogi, dobyty z piersi zgromadzonych przeszył w tej chwili powietrze. Mykoła z szybkością błyskawicy runął w przepaść. Zaraz na pierwszym ostrym odłamie głowa jego rozprysła się w kawały jak rozbity arbuz.
— Boże — jęknęli robotnicy i popędzili w dolinę, chociaż każdy wiedział, że dla biednego Mykoły niema już ratunku.
Pochowano go nad Świcą u stóp wysokiej góry. Zielony mchem i pięknem kwieciem obrosły pagórek, oblany z dwóch stron rzeką, sterczący nad nią wysoko, mieści w sobie jego ciało. Świca pieni się i szumi jakby w bezsilnej złości nad wydartą jej falom ofiarą. Dokoła patrzą w zadumie wysokie góry na niewielką mogiłkę po jednej, a ogromną fabrykę z czerwonym kominem po drugiej stronie,
W leszczynie kuka kukułka, jakby pytała: „Kto tu? Kto tu?" a czyżyk na wysokim badylu przeciągle wywodzi: „nioszczęśli-iwy! nioszczęśli-i-wy!“ Tylko nadąsana, krasa sójka na samotnym świerku przedrzeźnia się: „Sam sobie winien... Ehe, ehe!...“
Myron.
22.09.1888