Hrycio w szkole (1884)

                                   Był Hryć przemądry rodem z Kołomyi,

                                   Uczył się bardzo dobrze na filozofii.

                                               (Piosnka ludowa).

 

I.

 

Gęsi nic o tem zgoła nie wiedziały. Jeszcze tego samego poranku, kiedy ojciec zamyślał odwieźć Hrycia do szkoły, nie wiedziały gęsi o tym zamiarze. Tem mniej wiedział o nim sam Hryć. Jak zwykle, wstał rano, pośniadał, popłakał trochę, poskrobał się, wziął pręt i podskakując, pognał gęsi na pastwisko. Stary, biały gęsior, jak zwyczajnie, wysunął ku niemu swą niewielką głowę z czerwonemi oczyma i czerwonym, szerokim dzióbem, zasyczał ostro, a potem gwarząc o czemś z gąskami, poszedł przodem. Stara, szara gęś, jak zawsze, nie chciała iść w szerogu, ale wałęsała się samopas kolo mostku i rowu, za co Hryć ściągnął ją prętem i nazwał „łupijem“ — tak nazywał wszystko, co nio ulegało jego wysokiej władzy na pastwisku. Oczywista rzecz zatem, że ani biały gęsior, ani szara gęś, ani jedno wogóle z całego stadka — jak ich było dwadzieścioro i pięcioro — nie wiedziało o bliskiej zmianie rządu, o bliskiem przeniesieniu ich dyktatora na inno, daleko mniej poczesne stanowisko.

 

To też kiedy nagle i niespodziewanie nadeszła nowa wieść, to jest kiedy sam ojciec, wracając z pola, zawołał Hrycia do domu i zaraz na wstępie oddał go w ręce matki, żeby go umyła, wyczesała i ubrała, i kiedy potom wziął go z sobą i nic mówiąc ani słowa, poprowadził wygonami, i kiedy gęsi ujrzały swego niedawnego władcę w tak  odmiennym stroju, w nowych bucikach, w nowym pilśniowym kapeluszku i czerJ wonym rzemykiem opasanego, podniósł się między niemi nagły i głośny krzyk zdumienia. Biały gęsior podbiegł blisko do Hrycia, z wyciągniętą naprzód głową, jakby mu się chciał dobrze przypatrzeć; szara gęś także wyciągnęła głowę i długi czas nie mogła słowa przemówić z nagiego wzruszenia, aż w końcu prędko wytrzepała:

 

— Dzie-dzie-dzie-dzie?

 

— Głupia gęś! — odpowiedział hardo Hryć i odwrócił się, jakby chciał powiedzieć: Ehe, poczekaj tylko, nie taki teraz zo mnie pan, żebym ci miał jeszcze odpowiadać na twoje gęsio pytania! A prawdę mówiąc może dlatego nie odpowiadał, że sam o niczem nie wiedział.

 

Poszli górą siołem. Ojciec milczał i Hryć nic nie mówił. Aż przyszli przed obszerny, stary, słomą kryty budynek z kominem na wierzchu. Do tego budynku spieszyło mnóstwo chłopaków takich, jak Hryć, albo i większych od niego. Za domom, po ogrodzie przechadzał się pan w kamizelce.

 

— Hryciu! — zagadnął go ojciec.

 

— Ha! — odpowiedział Hryć.

 

— Widzisz tę chatę?

 

— Ta widzę.

 

— Pamiętaj że sobie, to szkoła.

 

— Ba — odrzekł Hryć.

 

— Tu będziesz chodził na naukę.

 

— Ba — mówił Hryć.

 

— Sprawuj się dobrze, nie swawol, pana profesora słuchaj. Ja pójdę do niego, żeby cię zapisał.

 

— Ba — odpowiedział Hryć, jakby nie pamiętając o tem, co mówił ojciec.

 

— A ty pójdź z tymi oto. Zabierzcie go chłopcy z sobą!

 

— Chodź! — zawołali malcy i wzięli Hrycia, podczas kiedy ojciec poszedł do ogrodu pogadać z profesorem.

 

II.

 

Weszli do sieni, w której panowała zupełna ciemność i strasznie cuchnęło zeszłoroczną zgniłą kapustą.

 

— Widzisz, tam? — zagadnął Hrycia jeden z malców, pokazując w ciemny kąt.

 

— Widzę —odpowiedział drżący ze strachu Hryć, chociaż nie zgoła ni o widział.

 

— Tam jama — rzekł chłopczyk.

 

— Jama! — powtórzył Hryć.

 

— Tak będziesz się źle sprawował, to profesor wsadzi cię w tę jamę i będziesz musiał przesiedzieć noc całą.

 

— Ja nie chcę — krzyknął Hryć.

 

Tymczasem inny chłopczyk szepnął coś na ucho pierwszemu, obaj zaśmiali się, poczem pierwszy, domacawszy się drzwi szkolnych, rzekł do Hrycia:

 

— Zastukaj do drzwi! Prędko!

 

— Ta na co?

 

— Trzeba! Tu taki zwyczaj, gdy kto pierwszy raz przychodzi.

 

W szkole było gwarno, jak w ulu; ale kiedy Hryć zastukał pięściami, nastała cisza. Malcy powoli drzwi otworzyli i wepchnęli przybysza do środka. W tej chwili załopotały brzezinowe rózgi po jego plecach. Hryć przeląkł się niezmiernie i zakrzyczał.

 

— Cicho durniu!—wołali na niego chłopcy. którzy zasiadłszy za drzwiami, zrobili mu tę niespodziankę.

 

— Oj-oj-oj-oj! — wrzeszczał Hryć.

 

Malce przestraszeni, bojąc się, żeby nie posłyszał profesor, poczęli kolegę uciszać.

 

— Cicho, to taki zwyczaj! Kto do drzwi stuka, tego trzeba po plecach postukać. Tyś o tem nie wiedział?

 

— Nie-e-e wie-e-dzia-a-ał! — odchlipnął Hryć.

 

— To czemuś nio wiedział?

 

—Bo ja-a-a pie-e-rwszy ra-a-ez w szkole...

 

— Pierwszy raz! A! — krzyknęli malcy, niby zdziwieni tom, juk można pierwszy raz być w szkoło.

 

— O, to trzeba cię ugościć! — powiedział jeden, poskoczył do tablicy, wziął ze skrzynki spory kawałek kredy i podał ją Hryciowi.

 

— Na, masz durniu, jedz, a prędko!

 

Wszyscy milczeli i w oczekiwaniu spoglądali na Hrycia, który obracał w rękach kredę, u potem pomaleńku włożył do ust.

 

— Jedz, a prędko! upominali malcy i dusili się od śmiechu.

 

Hryć począł chrupać i ze wstrętem zjadł kredę.

 

W szkole rozległ się śmiech, że aż okna zabrzęczały.

 

— Czego się śmiejecie? — spytał zdziwiony Hryć.

 

— To nic, nic. Może zechcesz jeszcze?

 

— Nie, nie chcę. A co to takiego?

 

— Nie znasz? O, toś ty głupi! Toż to jest jeruzalem taki, to bardzo dobre.

 

— Oj, nie bardzo dobro — odparł Hryć.

 

— Boś jeszcze nie zasmakował. To godzi się jeść każdemu, kto pierwszy raz przychodzi do szkoły.

 

W tej chwili wszedł profesor. Malcy, jak spłoszono wróblo, pierzchnęli do ławek; tylko Hryć został zo łzami w oczach i żabielonemi kredą licami. Profesor groźnie zbliżył się do niego.

 

— Jak się nazywasz? — krzyknął.

 

— Hryć.

 

— Co za Hryć? Aha, ty nowy. A czemu w ławce nie siedzisz? Czego płaczesz? Ozem się zabieliłeś? Ha?

 

— Ta ja jadł jeruzalem.

 

— Co? Jaką jeruzalem? — dopytywał się profesor.

 

Chłopcy znowu aż dusili się od śmiechu.

 

— To dawali chłopcy.

 

— Którzy chłopcy?

 

Hryć obejrzał się po izbie, ale nie mógł poznać żadnego.

 

— No, no! Idź, siadaj, a ucz się dobrze, a jerozolimy więcej nie jedz, bo będziesz bity.

 

III.

 

Zaczęła się nauka. Profesor mówił coś, pokazywał jakieś deszczułki, mi których  były namalowane jakieś haczki i słupki; chłopcy od czasu coś wykrzykiwali, kiedy ukazała się nowa deszczułka, u Hryć nic z togo nie rozumiał. On nawet nie zważał na nauczyciela, jemu tak śmieszni wydali się chłopcy dokoła niego siedzący. Jeden dłubał palcem w nosie, drugi z tyłu raz poraź starał się wetknąć niewielkie źdźbło Hryciowi w ucho, trzeci pracował długi czas bardzo pilnie, wyskubując ze swego starego kaftana nitki i strzępki; przed nim na spodniej desce ławki leżała już ich spora kupka, a on ciągle jeszcze skubał z całej siły.

 

— Po co to skubiesz? — spytał Hryć.

 

— Będę to z bawscem jeść domu — odparł, szeplcniąc chłopiec, a Hryć długi czas dumał nad tom, czy też przypadkiem nie zwiódł go ten chłopiec.

 

— Ależ bo ty, Hryciu nieboże, nic nie uważasz — krzyknął na niego nauczyciel i pokręcił go za ucho tak, że Hryciowi mimo woli aż łzy stanęły w oczach i przestraszył się tak nieborak, że przez długą chwilę nietylko uważać nic mógł, ale i zgoła o świecie zapomniał. Kiedy się wreszcie opamiętał, chłopcy już zaczynali czytać składane litery na ruchomych tabliczkach, które przed nimi rozkładał i składał profesor. Powtarzali oni bezwiednie po raz setny śpiewającym głosem: „a baba gałamaga‘‘ Hryciowi, nie wiadomo dlaczego, podobało się to bardzo; więc począł swym piskliwym głosem na wyścigi drzeć się: „a ba-ba ga-la-ma-ga.“ Profesor już był gotów wziąć go za bardzo pilnego i zręcznego chłopca, u chcąc się lepiej przeko

 

 nać, poprzestawiał litery. Niespodzianie wysunął przed uczniami litery: „baba," ale Hryć, nie patrząc na nie, tylko na nauczyciela, cienkim, śpiewającym głosem krzyknął: „gałamaga." Wszyscy buchnęli śmiechem, nie wyłączając i samego profesora; tylko Hryć zdziwiony oburzył się i zagadnął głośno swego sąsiada:

 

— Czemu nie krzyczysz „gałamaga?"

 

I dopiero wtedy opamiętał się biedak, kiedy nauczyciel ściągnął go za pojętność rózgą po plecach.

 

— No, a czegóż tam w szkole ciebie nauczyli? — spytał ojciec, kiedy Hryć w południe wrócił do domu.

 

— Uczyliśmy się „a baba gałamaga" — odpowiedział Hryć.

 

— A umiałżeś ty? — zapytał ojciec, nie wchodząc w to, co też to za dziwaczna nauka być może.

 

— Ta że umiał — odparł Hryć.

 

— No, to tak mi się sprawuj! — zachęcał ojciec. Jak się tu w siole wszystkiego wyuczysz, to pójdziesz do miasta, do większej szkoły, a potom wyjdziesz na księdza. Matko, a daj no mu co zjeść.

 

— Ba — odpowiedział Hryć.

 

IV.

 

Minął jak raz rok od tego ważnego dnia. Błyszcząco nadziejo ojca o przyszłości Hrycia dawno się rozwiały. Nauczyciel wprost mu oświadczył, że Hryć to „setny głupiec," że lepiej zrobi, jeśli go zabierze do domu i jak dawniej przeznaczy do pasienia gęsi. I w istocie, po roku szkolnej nauki Hryć wracał do domu taki mądry, jakim był przed rokiem. Wprawdzie „a baba gałamaga" wyuczył się dokładnie na pamięć i nieraz we śnie nawet z ust jego wymykało się to dziwaczno słowo, które stanowiło niejako pierwszy próg wszelakiej mądrości, którego jednak przekroczyć nic mógł. Ale dalej, po za to słowo Hryć w nauce nie postąpił. Litery mieszały mu się przed oczyma tak, iż nie mógł nigdy rozpoznać, która „t,“ a która „ł,“ która „sz,“ a która „cze." O czytaniu niema co i mówić. Ozy przyczyną tego była jego niepojętność, czy niezdarne nauczanie, nie wiadomo; to tylko pewna, że oprócz Hrycia, takich „setnych głupców“ między uczniami było 100 na 120, a wszyscy oni w ciągu szkolnego roku żywili zapewne w swych młodych sercach błyszczące nadzieje, jak to będzie ładnie, kiedy uwolnią się od codziennych rózeg, nacierania uszu, szturchańców, „pac," targania „pod włos" i pokażą się znów w pełnym blasku swej powagi na pastwisku. Hryć zapewne najwięcej i najczęściej o tem marzył. Przeklęty elementarz, przez czas całorocznej mitręgi nad naukowemi zagadnieniami poszarpany niemal na strzępki, przeklęta „a baba gałamuga“ i przeklęte profesorskie zachęty do nauki tak mu już były dojadły, że aż wychudł, pobladł i chodził przez cały czas niby widmo. Nakoniec zlitował się Bóg i zesłał miesiąc lipiec. zlitował się i ojciec, bo pewnego poranku tak go zagadnął:

 

— Hryciu!

 

— Ha — zapytał Hryć.

 

— Od dzisiaj już nie pójdziesz do szkoły.

 

— Ba — odpowiedział Hryć.

 

— Zdejm buciki, kapelusz i rzemyk, trzeba je schować na niedzielę, a sam opasz się łyczkiem, ta pogoń gęsi na paszę.

 

— Ba! — wyrzekł Hryć radośnie.

 

V.

 

Gęsi, zwyczajnie głupie gęsi, i tym razom nie wiedziały o radosnej zmianie, jaka ich czekała. Przez cały rok szkolnej nauki Hrycia pasał je mały chłopiec sąsiada Lucio, który tyło tylko robił na pastwisku, że kopał jamki, lepił placki z błota i posypywał się kurzom. O gęsi nie troszczył się woale; to też chodziły samopas. Nieraz trafiało im się zajść na łąkę i wtedy musiały od poszkodowanego wycierpieć sporo przekleństw a często nawet i razów. Prócz tego nieszczęście kilka razy w tym roku złowieszczem skrzydłom przeleciało nad stadem. Pięć młodych gęsiorów i dziesięć gąsek gospodyni sprzedała na jarmarku, ciężko przyszło się pozostałym rozstawać z niemi.

 

Starą popielatą gęś zabił w szkodzie sąsiad żerdzią i w narbarzyńskiej nieludzkości przypiął bezdusznego trupa za łapkę do tej samej żerdki, wlókł go tak przez cało pastwisko, a potom rzucił gospodarzowi na oborę. Nakoniec jednego młodego gęsiora, krasę i nadzieję stada, zabił jastrząb, kiedy ulubieniec odłączył się raz od swej rodziny. Lecz mimo to wszystkie ciężkie i nieodżałowane straty, stado w tym roku było większe, niż zeszłego. Dzięki białemu gęsiorowi, szarej gęsi i dwom jeszcze, czy trzem jej córkom, stado tego lata wynosiło 40 sztuk z górą.

 

Kiedy Hryć zjawił się między niemi z prętem, znakiem swej namiestniczęj władzy, wszystkich oczy od razu zwróciły się na niego i tylko jeden niemy syk zdumienia dał się słyszeć. Ale ani biały gęsior, ani szaragęś nie zapomniały o swym dawnym, dobrym pasterzu i poznały go rychło. Zgłośnemi okrzykami radości i trzepotaniem skrzydeł rzuciły się ku niemu.

 

— Dzie-dzie-dzie-dzie? trzepotała gęś szara.

 

— Ta że w szkole był — odpowiedział Hryć z dumą.

 

— Ou! ou! ou! — dziwował się biały gęsior.

 

— Nie wierzysz durniu! — krzyknął na niego Hryć i ściągnął go prętom.

 

— A so-so-so? A so-so-so? — klekotały, gromadząc się w koło niego inno gąski.

 

— To niby, co ja się nauczył? — formułował Hryć ich pytanie.

 

— So-so-so-so? — klekotały gęsi.

 

— „A baba gałamaga!" — odpowiedział chłopiec.

 

Znowu syk zdumienia — jakby żadna z tych 40-tu gęsich głów nic mogła zrozumieć tak głębokiej mądrości. Hryć stał dumny, niedościgniony. Aż wreszcie biały gęsior zdobył się na słowo:

 

— „A baba gałamaga! A baba gałamaga“ — krzyknął on swym dźwięcznym, metalicznym głosem, wyprostował się i podniósłszy głowę wysoko, trzepotał skrzydłami.

 

A potem zwracając się do Hrycia — dodał, chcąc go niejako więcej jeszcze zawstydzić:

 

— A kszy, a kszy!

 

Hryć był złamany, zawstydzony. Gęsior w jednej chwili pojął i powtórzył tę mądrość, która go kosztowała rok cały nauki!

 

— Ach, czemu oni go do szkoły nie dawali? — pomyślał sobie Hryć i pognał gęsi na wygon.

 

 M.

22.09.1888