Biedny ja człowiek. Gruntu ani odrobiny, wszystkiego tylko jedna chata i ta stara.
A tu żona, dziatek dwoje, trzeba czemś żyć, trzeba jakoś trzymać się na świecie. Dwa chłopaki u mnie, jeden w czternastym, drugi w dwunastym roku, za pastuchów służą u dobrych ludzi, za to mają bodaj odzienie i strawę. Zona przędzie, także cokolwiek zarabia. No, a dla mnie starego, jaki zarobek? Ot, pójdę czasem do poblizkiego zrębu, narżnę brzeziny, naklecę miotełek przez tydzień, a w poniedziałek bierzemy z żoną po wiązce na plecy i wleczemy się na targ do Drohobycza. Niewielki to z tego zarobek, po trzy, cztery centy za miotłę; panu z tego zapłać za pręty, to i mało co zostanie. Ale cóż robić, trzeba się krzątać, ażeby Panu Bogu daremnie chleba nie zjadać. 1 jakie też to życie nasze! Kartofle i barszcz, czasem to niby kasza i chlebek jaki się trafi, żytni to żytni, a jęczmienny lub owsiany, to i za to niech będą Wszechmocnemu dzięki. Jeszcze jak lato, to pół biedy, człek bądź u bogatszego cosik zarobi, bądź też ze sakiem w potoczynę wlezie, rybę jaką ułowi, albo grzybów z lasu nadniesie; ale w zimie wszystkiego tego nie masz. Co od ludzi za robotę dostaniemy, to tylko i mamy i tem się żywimy, a nieraz to i z głodu i z chłodu przymieramy. Ot, jak to u chałupników bywa.
No, widzicie, a jeszcze znalazł się dobry człowiek, co pozazdrościł i tym naszym dostatkom! Niby to za dużo dziadku tego dobra u ciebie, nuż no roztyjesz zanadto, rozhulasz się. Więc na, masz! I wsypał takiego pieprzu, że Panie, stań się wola Twoja! Słuchajcie, jak to było:
Idę ja sobie raz miastem, miotły do kupy związane na drążku niosę na plecach, i rozglądam się do koła, czy nie kiwa kto na mnie lub czy nie woła jaka żydówka: „Człowiecze, człowiecze, poczemu miotły ?“ A tu narodu dokoła, jak zwykle w dzień jarmarczny. Zerkam ja tak tędy i owędy, widzę: idzie za mną jakiś panisko garbaty, z głową dużą, jak u sowy, a oczy u niego szare i złośliwe jak u żaby. Idzie i raz wraz na mnie spogląda. Stanąłem myślę, może potrzebuje czego, a on nie, stanął sobie również opodal. Idę dalej, on znowu za mną. Jakoś mi się niedobrze zrobiło. „Pek ci biedo — myślę sobie — co to takiego?“ Aż tu żydówka z boku wrzeszczy:
— Człowiecze, człowiecze, poсzemu miotła?
— Po pięd — rzekę.
— Ny, za co po pięć? Na wam trzy.
— Dawaj cztery.
— Nie. trzy.
— Nie. cztery.
Startowaliśmy za cztery centy. Rzucam swoja wiązkę z pleców, rozwiązuję sobie spokojnie. daję żydówce miotłę, aż tu garbaty panisko za mną.
— A poczemu miotełki sprzedajecie? — zapytał.
— Po pięć centów, panoczku — odrzekłem — kupcie, miotły dobre.
Wziął jednę, spróbował.
— Tak — rzecze — niema co mówić, dobre. A zkąd wy?
— Z Monastyrze.
— Tak, tak, z Monastyrza. A często wy takie miotełki sprzedajecie?
— Nie, nie często. Ot tak raz na tydzień, co poniedziałek.
— Aha, aha co poniedziałku. A dużo tak jednego poniedziałku sprzedacie?
— A. jak się trafi, panoczku. Czasem ja i żona wysprzedamy wszystko, co tylko wyniesiemy, a czasem i nie wysprzedamy.
— Hm... A dużo ich w jednym tygodniu możecie zrobić?
— Ta i to proszę pana, jak do potrzeby.
— No, no, rozumie się. Bo to widzicie, ja jestem dostawcą do cesarskich magazynów, to mnie by trzeba takich miotełek dużo, ot tak ze sto. Czy moglibyście do tygodnia zrobić mi sto mioteł?
— Dlaczego nie, zrobię. A dokąd panu donieść ?
— Ot tutaj — mówi i pokazał jeden domek. — Ale pamiętajcie, żebyście słowa dotrzymali. A ja zapłacę. A po czemu żądacie za sztukę?
— Ta już, jeżeli pan na hurt tak dużo biorą, to spuszczę taniej, po cztery.
— Nie, nie, nie, nie trzeba, nie spuszczajcie ! Zapłacę i po pięć.
— A niechże panu Pan Bóg da zdrowia i lat setnych!
— No, no, bywajcie zdrowi, a pamiętajcie: od dziś za tydzień przychodźcie!
I z tom słowem panisko poszedł sobie dalej, a ja zostałem.
— Ot to — pomyślałem sobie — jakiś dobry panisko i nawet ceny spuszczać nie każe. Niezły zarobek będzie. Co tchu pobiegłem szukać swojej starej i oboje wysprzedawszy swój towar, czy nie wysprzedawszy, kupiliśmy soli, siarników i czego tam jeszcze nam było trzeba i do domu. Mówię ja swej starej, że oto tak i tak, zarobek mi się trafił niezgorszy. I ona też ucieszyła się.
— Trzeba będzie wziąć się nam obojgu, bo gdzież ty sam za tydzień taką robotę zrobisz?
Dobrze. Jęliśmy się obydwoje; nanosiliśmy brzeziny całą stertę, fabryka w chałupie. Baba liście obsmykuje, aż jej skóra z dłoni pozłaziła; ja nożem pręciki obcinam, składam, wiąże, rączki strugam, aż kipi robota. Przyszła niedziela; cała setka mioteł gotowa i w wiązki powiązana. W poniedziałek bierzemy my te wiązki na drągi, a drągi na plecy, i wal do miasta. Upał taki, że uchowaj Chryste Panie. Poty z nas setnie się leją, w gardle wyschło; ha, ale cóż robie, kiedy zarobek, to zarobek.
Przychodzimy do miasta, wszyscy żydzi na nas oczy powytrzeszczali. Cały kahał nas obstąpił, zgiełk taki podjęli, jak gdyby niedźwiedzia prowadzono.
— Słuchajcie człowiecze, a dokąd wy taką furę pręcia dźwigacie?
— To wy z babą cały lasek brzeziny do miasta przywlekli!
— Stój, stój! Co chcecie za lasek brzeziny ?
A my nic. Idziemy chociaż ledwie żywi. Dał Bóg, doleźliśmy jakoś aż do tego domu, gdzie pan kazał czekać. Przyszliśmy pod ganek i brzdęk owemi wiązkami o ziemię. Aż tu i pan z okna wygląda.
— A rzecze — to wy, człowieczku?
— Tak proszę pana, to ja z miotłami.
— Dobrze, dobrze, ja zaraz do was wyjdę.
Zamknął okno. Czekamy. Aż oto i on.
— No, cóż, przynieśliście miotełki?
— Tak jest, proszę pana, równo sto, jak pan kazali.
— Aha, aha, to dobrze. Ale wiecie co, ja ich teraz nie potrzebuję; zabierzcie je sobie, niech u was jeszcze będą do jakiegoś czasu, albo możecie też i sprzedać. A mnie i gdy będzie potrzeba, to ja wam dać znać. A teraz weźcie ten oto kwitek, to już wam wójt powie, co z nim zrobić.
— Ba, a to po jakiemu — rzekę — wszakci pan zamówili, a teraz nie biorą.
— Nie, nie biorę — odrzeka on łagodniutko — bo teraz mi nie potrzeba. Ale wy się nie bójcie, ja o was nie zapomnę. Weźcie ten kwitek, weźcie!
— Na co mnie waszego kwitka? Co ja z nim zrobię?
— Weźcie, weźcie — powtarza on. — A zresztą nie chcecie, to jak się wam podoba. A teraz idźcie ztąd!
Już to, prawdę powiedziawszy, chciałem tam postawić się do niego z językiem, ale on obrócił się i czmychnął do chaty. Zostaliśmy jak wodą zlani. A dalej, cóż robić, zabraliśmy miotły i poszli.
Aż tu nie minął tydzień, woła mnie wójt.
„Co za bieda“, myślę sobie. Przychodzę, a wójt śmieje się i mówi:
— Nu, dziadku Panku (wszyscy mię dziadkiem zwą, chociaż ja i nie taki to nadto stary), masz niepokalane zwiastowanie.
— Co za zwiastowanie?
— A ot tutaj, widzisz ? — i wyjął papier, ten sam, co mi ów panisko napychał, rozłożył go i zaczął czytać coś takiego, czego ja ani w ząb nie zrozumiałem.
— A cóż to za pokusa? — pytam.
— Nie pokusa, bracie, ale arkuszek.
— Arkuszek? Co za arkuszek? dla kogo?
— A jużei, że dla ciebie. Masz płacić obok domowego podatku jeszcze i zarobkowego po pięć reńskich rocznie.
— Po pięć reńskich rocznie ? Panie, zmiłuj się, to za co?
— Za miotły. Co tygodnia sto mioteł sprzedajesz. Sam pan inspektor podatkowy widział i przekonał się.
Stanąłem, jak ten, powiadają, święty Szymon Słupnik, co to pięćdziesiąt lat na jednem miejscu słupem stał. Wolałbym był miskę ciemierzycy na obiad zjeść, niż coś podobnego usłyszeć.
— Panie wójcie — rzekę po chwili — ja płacić ani myślę.
— Musisz.
— Nie, nie będę. Co mi zrobicie? Co goły za pazuchę schowa?
— Kzekucję naślemy. zobaczysz.
— Ślijcie sobie i natychmiast. U mnie i kzekutnik zdechnie, zanim co znajdzie.
— To chatę sprzedamy, a was z babą puścimy na cztery wiatry. Cesarskie nie śmie przepaść.
Jęknąłem, jak poderżnięty.
— A widzisz! A co, czy będziesz płacił?
— Będę — odrzekłem, a sam sobie swoje mam na myśli.
Trzy lata minęły, nie płaciłem ani centa. Gdy kzekucja przychodziła, chowaliśmy się z babą w łoży, a chatę zamykaliśmy; przyjdą, popukają i pójdą. Dwa razy chcieli się wdzierać gwałtem, okna wyrywać i komin walić, ale obydwa razy dobrzy ludzie jakoś wyprosili. Wreszcie tej wiosny urwało się. Nic już nie pomogło. Resztancji na mnie uzbierało się coś około dwudziestu reńskich; z miasta nakazano zaraz pieniądze złożyć, albo chatę na licytację puścić. Jużem ja i nie uciekał nigdzie, widzę, że już to na nic się nie zda.
No i cóż? Wyznaczyli licytację, oszacowali cały mój majątek na okrągłych dwadzieścia reńskich. Przychodzi ten dzień: bębnią, wołają kupców „kto da więcej?" Ehe, kiedy bo nikt i tyle nie daje. Dziesięć, dwanaście, ledwie na piętnaście reńskich wyciągnęli i za tyle też sprzedali. A ja w śmiech i mówię do wójta:
— A widzicie, przecieżem was okpił. Chybaż wam nie mówiłem, że gołego trudno obedrzeć?
A wójt do mnie :
— Niech ciebie dziadu djabli biorą, na jakie ty się sposoby puściłeś!
Naszą chatę kupił żyd Jojna na chlewek dla cieląt, a my z babą, jak wadzicie, w koj morneśmy poszli i znowu po staremu żyjemy, dopóki Pan Bóg wieku przedłuży. Ona przędzie, chłopcy ludzkie bydło paszą, a ja miotły klecę, i tak żyjemy, nie widząc ani słysząc, co to arkuszek podatkowy.
Iwan Franko.
21.09.1889