Dobry zarobek (1889)

Biedny ja człowiek. Gruntu ani odrobiny, wszystkiego tylko jedna chata i ta stara.

 

A tu żona, dziatek dwoje, trzeba czemś żyć, trzeba jakoś trzymać się na świecie. Dwa chłopaki u mnie, jeden w czternastym, drugi w dwunastym roku, za pastuchów służą u dobrych ludzi, za to mają bodaj odzienie i strawę. Zona przędzie, także cokolwiek za­rabia. No, a dla mnie starego, jaki zarobek? Ot, pójdę czasem do poblizkiego zrębu, na­rżnę brzeziny, naklecę miotełek przez tydzień, a w poniedziałek bierzemy z żoną po wiązce na plecy i wleczemy się na targ do Droho­bycza. Niewielki to z tego zarobek, po trzy, cztery centy za miotłę; panu z tego za­płać za pręty, to i mało co zostanie. Ale cóż robić, trzeba się krzątać, ażeby Panu Bogu daremnie chleba nie zjadać. 1 jakie też to życie nasze! Kartofle i barszcz, czasem to niby kasza i chlebek jaki się trafi, żytni to żytni, a jęczmienny lub owsiany, to i za to niech będą Wszechmocnemu dzięki. Jeszcze jak lato, to pół biedy, człek bądź u bogatszego cosik zarobi, bądź też ze sakiem w potoczynę wlezie, rybę jaką ułowi, albo grzybów z lasu nadniesie; ale w zimie wszystkiego tego nie masz. Co od ludzi za robotę dostaniemy, to tylko i mamy i tem się żywimy, a nieraz to i z głodu i z chłodu przymieramy. Ot, jak to u chałupników bywa.

 

No, widzicie, a jeszcze znalazł się dobry człowiek, co pozazdrościł i tym naszym do­statkom! Niby to za dużo dziadku tego do­bra u ciebie, nuż no roztyjesz zanadto, roz­hulasz się. Więc na, masz! I wsypał takiego pieprzu, że Panie, stań się wola Twoja! Słu­chajcie, jak to było:

 

Idę ja sobie raz miastem, miotły do kupy związane na drążku niosę na plecach, i roz­glądam się do koła, czy nie kiwa kto na mnie lub czy nie woła jaka żydówka: „Człowiecze, człowiecze, poczemu miotły ?“ A tu narodu dokoła, jak zwykle w dzień jarmarczny. Zer­kam ja tak tędy i owędy, widzę: idzie za mną jakiś panisko garbaty, z głową dużą, jak u sowy, a oczy u niego szare i złośliwe jak u żaby. Idzie i raz wraz na mnie spogląda. Stanąłem myślę, może potrzebuje czego, a on nie, stanął sobie również opodal. Idę dalej, on znowu za mną. Jakoś mi się niedobrze zrobiło. „Pek ci biedo — myślę sobie — co to takiego?“ Aż tu żydówka z boku wrzeszczy:

 

— Człowiecze, człowiecze, poсzemu miotła?

 

— Po pięd — rzekę.

 

— Ny, za co po pięć? Na wam trzy.

 

— Dawaj cztery.

 

— Nie. trzy.

 

— Nie. cztery.

 

Startowaliśmy za cztery centy. Rzucam swoja wiązkę z pleców, rozwiązuję sobie spo­kojnie. daję żydówce miotłę, aż tu garbaty panisko za mną.

 

— A poczemu miotełki sprzedajecie? — zapytał.

 

— Po pięć centów, panoczku — odrze­kłem — kupcie, miotły dobre.

 

Wziął jednę, spróbował.

 

—  Tak — rzecze — niema co mówić, dobre. A zkąd wy?

 

— Z Monastyrze.

 

­— Tak, tak, z Monastyrza. A często wy takie miotełki sprzedajecie?

 

— Nie, nie często. Ot tak raz na tydzień, co poniedziałek.

 

— Aha, aha co poniedziałku. A dużo tak jednego poniedziałku sprzedacie?

 

— A. jak się trafi, panoczku. Czasem ja i żona wysprzedamy wszystko, co tylko wy­niesiemy, a czasem i nie wysprzedamy.

 

— Hm... A dużo ich w jednym tygodniu możecie zrobić?

 

— Ta i to proszę pana, jak do potrzeby.

 

— No, no, rozumie się. Bo to widzicie, ja jestem dostawcą do cesarskich magazynów, to mnie by trzeba takich miotełek dużo, ot tak ze sto. Czy moglibyście do tygodnia zro­bić mi sto mioteł?

 

— Dlaczego nie, zrobię. A dokąd panu donieść ?

 

­— Ot tutaj — mówi i pokazał jeden do­mek. — Ale pamiętajcie, żebyście słowa do­trzymali. A ja zapłacę. A po czemu żądacie za sztukę?

 

— Ta już, jeżeli pan na hurt tak dużo biorą, to spuszczę taniej, po cztery.

 

— Nie, nie, nie, nie trzeba, nie spuszczaj­cie ! Zapłacę i po pięć.

 

­— A niechże panu Pan Bóg da zdrowia i lat setnych!

 

— No, no, bywajcie zdrowi, a pamiętaj­cie: od dziś za tydzień przychodźcie!

 

I z tom słowem panisko poszedł sobie da­lej, a ja zostałem.

 

— Ot to — pomyślałem sobie — jakiś dobry panisko i nawet ceny spuszczać nie każe. Niezły zarobek będzie. Co tchu pobie­głem szukać swojej starej i oboje wysprze­dawszy swój towar, czy nie wysprzedawszy, kupiliśmy soli, siarników i czego tam jeszcze nam było trzeba i do domu. Mówię ja swej starej, że oto tak i tak, zarobek mi się trafił nie­zgorszy. I ona też ucieszyła się.

 

— Trzeba będzie wziąć się nam obojgu, bo gdzież ty sam za tydzień taką robotę zrobisz?

 

Dobrze. Jęliśmy się obydwoje; nanosiliśmy brzeziny całą stertę, fabryka w chałupie. Baba liście obsmykuje, aż jej skóra z dłoni pozła­ziła; ja nożem pręciki obcinam, składam, wiąże, rączki strugam, aż kipi robota. Przy­szła niedziela; cała setka mioteł gotowa i w wiązki powiązana. W poniedziałek bie­rzemy my te wiązki na drągi, a drągi na plecy, i wal do miasta. Upał taki, że uchowaj Chry­ste Panie. Poty z nas setnie się leją, w gar­dle wyschło; ha, ale cóż robie, kiedy zarobek, to zarobek.

 

Przychodzimy do miasta, wszyscy żydzi na nas oczy powytrzeszczali. Cały kahał nas obstąpił, zgiełk taki podjęli, jak gdyby nie­dźwiedzia prowadzono.

 

— Słuchajcie człowiecze, a dokąd wy taką furę pręcia dźwigacie?

 

— To wy z babą cały lasek brzeziny do miasta przywlekli!

 

— Stój, stój! Co chcecie za lasek brze­ziny ?

 

A my nic. Idziemy chociaż ledwie żywi. Dał Bóg, doleźliśmy jakoś aż do tego domu, gdzie pan kazał czekać. Przyszliśmy pod ga­nek i brzdęk owemi wiązkami o ziemię. Aż tu i pan z okna wygląda.

 

— A rzecze — to wy, człowieczku?

 

— Tak proszę pana, to ja z miotłami.

 

— Dobrze, dobrze, ja zaraz do was wyjdę.

 

Zamknął okno. Czekamy. Aż oto i on.

 

— No, cóż, przynieśliście miotełki?

 

— Tak jest, proszę pana, równo sto, jak pan kazali.

 

— Aha, aha, to dobrze. Ale wiecie co, ja ich teraz nie potrzebuję; zabierzcie je so­bie, niech u was jeszcze będą do jakiegoś czasu, albo możecie też i sprzedać. A mnie i gdy będzie potrzeba, to ja wam dać znać. A teraz weźcie ten oto kwitek, to już wam wójt powie, co z nim zrobić.

 

— Ba, a to po jakiemu — rzekę — wszakci pan zamówili, a teraz nie biorą.

 

— Nie, nie biorę — odrzeka on łago­dniutko — bo teraz mi nie potrzeba. Ale wy się nie bójcie, ja o was nie zapomnę. Weź­cie ten kwitek, weźcie!

 

— Na co mnie waszego kwitka? Co ja z nim zrobię?

 

— Weźcie, weźcie — powtarza on. — A zresztą nie chcecie, to jak się wam podoba. A teraz idźcie ztąd!

 

Już to, prawdę powiedziawszy, chciałem tam postawić się do niego z językiem, ale on obrócił się i czmychnął do chaty. Zostaliśmy jak wodą zlani. A dalej, cóż robić, zabrali­śmy miotły i poszli.

 

Aż tu nie minął tydzień, woła mnie wójt.

 

„Co za bieda“, myślę sobie. Przychodzę, a wójt śmieje się i mówi:

 

— Nu, dziadku Panku (wszyscy mię dzia­dkiem zwą, chociaż ja i nie taki to nadto stary), masz niepokalane zwiastowanie.

 

— Co za zwiastowanie?

 

— A ot tutaj, widzisz ? — i wyjął papier, ten sam, co mi ów panisko napychał, rozło­żył go i zaczął czytać coś takiego, czego ja ani w ząb nie zrozumiałem.

 

— A cóż to za pokusa? — pytam.

 

— Nie pokusa, bracie, ale arkuszek.

 

— Arkuszek? Co za arkuszek? dla kogo?

 

— A jużei, że dla ciebie. Masz płacić obok domowego podatku jeszcze i zarobko­wego po pięć reńskich rocznie.

 

— Po pięć reńskich rocznie ? Panie, zmi­łuj się, to za co?

 

— Za miotły. Co tygodnia sto mioteł sprzedajesz. Sam pan inspektor podatkowy widział i przekonał się.

 

Stanąłem, jak ten, powiadają, święty Szy­mon Słupnik, co to pięćdziesiąt lat na jednem miejscu słupem stał. Wolałbym był miskę ciemierzycy na obiad zjeść, niż coś podobnego usłyszeć.

 

— Panie wójcie — rzekę po chwili — ja płacić ani myślę.

 

— Musisz.

 

— Nie, nie będę. Co mi zrobicie? Co goły za pazuchę schowa?

 

— Kzekucję naślemy. zobaczysz.

 

— Ślijcie sobie i natychmiast. U mnie i kzekutnik zdechnie, zanim co znajdzie.

 

— To chatę sprzedamy, a was z babą puścimy na cztery wiatry. Cesarskie nie śmie przepaść.

 

Jęknąłem, jak poderżnięty.

 

— A widzisz! A co, czy będziesz płacił?

 

— Będę — odrzekłem, a sam sobie swoje mam na myśli.

 

Trzy lata minęły, nie płaciłem ani centa. Gdy kzekucja przychodziła, chowaliśmy się z babą w łoży, a chatę zamykaliśmy; przyjdą, popukają i pójdą. Dwa razy chcieli się wdzie­rać gwałtem, okna wyrywać i komin walić, ale obydwa razy dobrzy ludzie jakoś wypro­sili. Wreszcie tej wiosny urwało się. Nic już nie pomogło. Resztancji na mnie uzbierało się coś około dwudziestu reńskich; z miasta nakazano zaraz pieniądze złożyć, albo chatę na licytację puścić. Jużem ja i nie uciekał nigdzie, widzę, że już to na nic się nie zda.

 

No i cóż? Wyznaczyli licytację, oszacowali cały mój majątek na okrągłych dwadzieścia reńskich. Przychodzi ten dzień: bębnią, wołają kupców „kto da więcej?" Ehe, kiedy bo nikt i tyle nie daje. Dziesięć, dwanaście, ledwie na piętnaście reńskich wyciągnęli i za tyle też sprzedali. A ja w śmiech i mówię do wójta:

 

— A widzicie, przecieżem was okpił. Chy­baż wam nie mówiłem, że gołego trudno obedrzeć?

 

A wójt do mnie :

 

— Niech ciebie dziadu djabli biorą, na jakie ty się sposoby puściłeś!

 

Naszą chatę kupił żyd Jojna na chlewek dla cieląt, a my z babą, jak wadzicie, w ko­j morneśmy poszli i znowu po staremu żyjemy,  dopóki Pan Bóg wieku przedłuży. Ona przę­dzie, chłopcy ludzkie bydło paszą, a ja miotły klecę, i tak żyjemy, nie widząc ani słysząc, co to arkuszek podatkowy.

 

Iwan Franko.

 

 

 

21.09.1889