Ślimak
I.
Dawno to było, lat temu przeszło dwadzieścia kilka, kiedy na drodze , prowadzącej z Drohobycza do Borysławia spotkali się pewnego letniego dnia dwaj młodzi ludzie. Nie wiem, czy można było znaleźć dwóch parobczaków prawie jednakowych lat, a tak niepodobnych do siebie, tak z postaci, jak i z charakteru. Jeden wysoki, silny i przystojny, stąpał prosto i lekko, uśmiechał się często i często nucił wesołe piosenki; jego ubogie, ale czyste odzienie i stolarskie narzędzia w worku na plecach, odrazu świadczyły, że to stolarski czeladnik, śpieszący szukać zarobku w Borysławiu. Drugi wędrowiec, był to mizerniutki, zgarbiony i obszarpany żydek, ze zgrzybiałą, prawie bez wyrazu twarzą, małomówny i smutny. Jego chude nogi zaledwie mogły dotrzymać kroku zdrowemu stolarzowi, a maleńkie, zapadłe oczka niespokojnie biegały, jak wylęknione i jak gdyby chciały się gdziekolwiek schować. I on szedł do Borysławia szukać szczęścia, ale nie niósł ze sobą żadnych narzędzi, żadnych środków zarobkowania.
— I czemże to, Judko, myślisz żyć w Borysławiu? pyta stolarz.
— Czem Bóg da — odpowiada bojaźliwie zgarbiony Judko.
— Ta tak to niby, wszystko w ręku Boga — odpowiada stolarz, ależ bo u nas mówią; „Boga wzywaj, a rąk przykładaj!"
— U nas tak nie mówią — krótko odrzekł Judko.
— A jakże u was mówią? Radbym też wiedział!
— U nas mówią: „kto się na Boga spuści, tego Bóg nie opuści".
— Cha, cha, cha! rozśmiał się stolarz i machnął swemi potężnemi rękami. Niechnoby ja spróbował nie robić z miesiąc , czy Bóg zlazłby z nieba i nakarmił mię?
— Nie mów tak, Ślimaku, nie obrażaj Boga.
— Boga obrażać nie myślę, ale Bóg przecież nie na darmo dał człowiekowi pomoc własną.
I znowu rozmachnął poteżnemi rękami, jak gdyby gotował się rozbijać niemi skały.
— Jak Bóg zechce, to i ręce twoje nie pomogą, Ślimaku!
— Chyba mi poodpadają, wtenczas to i żyć nie zechcę.
— I zdrowe będą i nie pomogą!
— O, tak źle nie będzie!
— Zobaczymy!
— No, no, zobaczymy!
Obaj towarzysze podczas tej rozmowy szli samotną drożyną przez pola. Do Borysławia było jeszcze z pół mili. Słońce chyliło się z południa i piekło niemiłosiernie. Ślimak dawno już uсzuwał pragnienie, a i Judka też od czasu do czasu żałośnie zerkał na węzełek za plecyma Ślimaka, z którego dolatywała go woń świeżego chleba i sera. On nie miał przy sobie ani kawałka chleba, ani jednego centa.
Aż oto Ślimak zboczył ze zwykłej drogi na lewo pod stromy, spadzisty pagórek, Judka zatrzymał się na skręcie!
— A ty, Ślimaku, dokąd?
— Patrz, ot tutaj źródełko, chcę się wody napić.
— A może i odpocząć trochę?
— No, pewnie; słońce piecze, niby ogień praży, a do Borysławia i tak jeszcze w sam czas zajdziemy!
— Niech i tak będzie.
Posiadali koło źródełka. Ślimak napił się wody, wydobył chleb i ser z węzełka, a widząc, że towarzysz jego nie ma nic swego, zaprosił go do przekąski.
— Ale może tobie niewolno, bo to trefne ?
— E, rzekł Judka nasz zakon w ostatecznej potrzebie pozwala jeść i trefne.
— A w zwykłym razie to nie pozwala ?
— Nie, nie pozwala.
— No, to dobry wasz zakon, kiedy go w razie potrzeby można naciągać, jak szewc skórę.
— Nie mów tak, Ślimaku, grzech tak mówić. Nasz zakon tak samo od Boga, jak wasz zakon.
Przekąsili i dalej. Ot już i Borysław. Chociaż dotychczas szli po suchej ziemi, chociaż deszczu nie było prawie od tygodnia, to przecież w Borysławiu po wszystkich uliczkach było głębokie i grzęzkie błoto. Żydzi, parobki, nafciarze, wozy i taczki snuły się dokoła. Grwar, śpiewy, krzyki i pijane przekleństwa nie ustawały ani na chwilę.
— Dokądże ty teraz, Judko?
— Pójdę gdzie szukać miejsca. A ty dokąd?
— Ja tutaj zamówiony, do tej tam budowy, widzisz? Mam tam robić drzwi, futryny i całą stolarską robotę. No, bywaj zdrów!
— Bywaj zdrów, Ślimaku! A wiesz co? Gdyby ci czego było potrzeba, a jabym mógł, wiesz, ja nie taki żyd, przychodź do mnie! Ja ci nie zapomnę.
— Ja do ciebie? cha, cha, cha! roześmiał się Ślimak. A cóż ty mi możesz pomódz, kiedyś sam goły!
— Kto wie, Ślimaku, kto wie, co komu Bóg sądził. Jeszcze raz mówię ci: przychodź! Judka ci nie zapomni.
I rozeszli się.
II.
Minęło lat dziesięć. Przy głównej ulicy borysławskiej dopiero co otwarty został nowy szynk. Szynk stał na rogu dwóch ulic, w bardzo dobrem miejscu, chociaż prawie o łokieć niżej od poziomu ulicy, tak że do drzwi trzeba było schodkami złazić w dół. Robotnicy we dnie i nocy wypełniali obszerną, brudną i wilgotną szynkownię; śpiewy, krzyki i kłótnie, nie milkły tam nigdy i głuchym klekotem wylatywały na Borysław przez wiecznie otwarte okna. Nad drzwiami szynku przybita tablica, pomalowana na czarno, opiewała ogniście czerwonemi literami wypisane słowa: „Piwo i wódka. Wyszynk Judki Maultrommera". W szynku zaś pomiędzy pijanymi robotnikami uwijał się jak piskorz zgarbiony, choć i nie bardzo już mizerny żydek. Zydkiem tym był Judka. Za szynkwasem siedziała brzydka jak noc, ale bogato ubrana żydówka, zwykle z jednem lub z dwojgiem dzieci na ręku; była to żona Judki.
Wieczór. Tłumnie wysypali się robotnicy od roboty i rozsypali się każdy w swoją stronę; część największa po szynkach. U Judki pełno, jak nabito. Ale cóż to za smutny, przygarbiony, nędzny człowiek przeciska się przez tłum do szynkwasu? Twarz jego blada i zbolała świadczy o przebytej słabości. W rekach trzyma dwa kije, któremi się podpiera, bezwładnie wlokąc chore, wychudłe nogi. Oto z ciężką biedą dotarł do szynkfasu, stanął i ogląda się.
— Czego wam trzeba? — spytała żydówka.
— Judki.
— Judki? A na co wam Judki? Chcecie wódki, to i ja wam dam sama. Na borg, to i Judka nie da.
— Nie, nie chcą wódki; chciałbym pomówić z Judka.
— Pomówić? przeciągle zapytała żydówka i pogardliwie zmierzyła oczyma obdartego nędzarza. Co wy macie jemu pomówić? Pomówcie mnie, to ja mu powiem.
— Nie, ja chcę jemu samemu. Lecz oto i on! I obdarty nędzarz zwrócił się do Judki, który właśnie przecisnął się do szynkwasu ze szklankami i kieliszkami w obu rękach.
— Ten człowiek chce mówić z tobą — rzekła żydówka do Judki. Ten obrócił się i przez chwilę wpatrywał się w obdartego nędzarza, lecz oczywiście nie mógł go poznać.
— Wyście chcieli ze mną mówić ? Ny, mówcie, czego chcecie?
— Wy mnie nie poznajecie, Judko ?
— Nie, nie mogę jakoś odparł Judka, jeszcze raz spojrzawszy na niego.
— Prawda, nie dziś to się działo, jaki to my obaj, młodzi jeszcze, wędrowaliśmy do Borysławia... nie pamiętacie?
— A Ślimak! O, toż to u mnie pamięć! Jakże nie pamiętam! Ny, co słychać, Ślimaku?
— Źle słychać. Judko. Bieda koło mnie.
— Koło mnie dobrze. Bogu dzięki — odrzekł Judka.
— Widzę, widzę — rzekł Ślimak smutnie kiwając głową.
— Wiecie co, Ślimaku, ja teraz nie mam czasu z wami gadać. Ot siądzcie sobie tutaj na ławkę, tak... Małko daj mu dobrej wódki i zakąskę, słyszysz? A potem jak będzie wolniej, to pogadamy. Dobrze?
— Ta dobrze — rzekł Ślimak i usiadł w kącie koło szynkwasu.
Było już późno po północy, kiedy w szynku o tyle mniej zostało ludzi i było ciszej, że Judka mógł mieć nieco wolniejszego czasu. Obudził więc Ślimaka, który przez ten czas pośród gwaru i zaduchy spał na ławce.
— Ny, Ślimaku, powiadaj, co tam u ciebie słychać ?
— Sami widzicie — rzekł niechętnie Ślimak. Ot czegom się dorobił przez dziesięć lat. Żona rozpiła się i umarła, roztrwoniwszy wszystko, com miał; samego mię rzuciło w chorobę, nogi odjęło. Co teraz począć ? Do stolarskiej roboty nie przyjmują, tam trzeba stać, biegać, dźwigać, a ja nie mogę. Do jamy także nie. Co czynić? Ręce zdrowe, a przyjdzie się widać żywcem ginąć.
— A widzisz, Ślimaku, czy ja tobie nie mówił, że Boga nie trza uczyć, jak ma człowieka karać. U Boga na wszystko sposób jest.
— Oj, widzę już, widzę! — westchnął Ślimak. Ile przecierpiałem przez te lata... Boże jedyny! Spójrz, posiwiałem!
— Ny, a cóż teraz będzie!
— Albo ja wiem, co będzie. Przyszedłem do was, Judko. Wiecie, wówczas mówiliście: przyjdź. Dopókim mógł zarobić, to myślałem sobie: zarobię! A teraz ani rusz. I to, widzicie, nie tak, żeby całkiem nie można: ręce zdrowe i wszystko, tylko nogi, to bieda!
— I cóż ja wam na nogi poradzę?
— E, już mi na nogi nikt nie poradzi, chyba rydel i łopata — rzekł z żałośnym uśmiechem Ślimak. Ale możebyście wynaleźli dla mnie robotę jaką.
— Robotę? Hm! rzekł Judka i zamyślił się. Dla ciebie robotę? To trudno, niebożę Ślimaku. Ale co robić, obiecał człowiek, to trzeba jakoś pomiarkować. Ny, wiesz, Ślimaku, połóż się tutaj na ławeczce. Małko, daj mu brudną płachtę pod głowę. Przenocuj, a jutro zobaczymy.
Z temi słowy Judko poszedł spać, a Ślimak, westchnąwszy i pomodliwszy się na ławce, zwinął pod głowę brudną płachtę, którą mu wetknęła żydówka i także zasnął.
(Dok. nast.).
[Przyjaciel ludu, 1889, N 10, 15.VIII, s.160— 162]
(Dokończenie).
Na drugi dzień rano Judka długo naradzał się ze swoją Małką, biegał gdzieś do sąsiadów, a wreszcie około południa, zawołał Ślimaka do swej sypialni, zawalonej pierzynami i prawie całkiem ciemnej.
— Wiesz co, Ślimaku, jest dla ciebie robota.
— Jaka?
— Łatwa robota, stolarska. A masz tyj jakie narzędzia ?
— Jest tam coś: para hebli, świder, topor...
— Dobrze. Świder możesz sprzedać, świdra nie trza. Trzeba tylko hebla, siekiery i piłki.
— A cóż to za robota taka, tylko z heblem, siekierą i piłką?
— Łatwa robota, Ślimaku. Będziesz strugał rączki do korb i młynków, listewki, kołki, wiesz — same drobiazgi. Nawet warsztatu nie trzeba, można na ławce; będziesz sobie siedział i swoją robotę robił.
— A po czemu? Co zapłacicie?
— Zapłacicie, Ślimaku? Za co tu płacić? Słuchaj, co ja tobie powiem. Chaty nie masz, prawda?
— Nie mam.
— To ja ci dam chatę ot tutaj, na podwórzu. Cicho ci będzie, spokojnie, tylko siedź i rób. Słyszysz ? A i jeść także dostaniesz. No, a bieliznę ty jaką masz?
— Jest tam coś.
— To dobrze. Jak będzie trzeba, to i u mnie się znajdzie. Płachtę ci dam na pościel i dwie paczki tytoniu na tydzień i co soboty dwa kieliszki wódki. Przystajesz, Ślimaku ?
— Ta cóż mam robić, niech i tak będzie — rzekł ponuro Ślimak i pochylił głowę z wyrazem takiego smutku, jak gdyby pochylał ją w jakieś ciężkie jarzmo, z którego już żadna siła nie jest w stanie go wydobyć.
III
Minęło drugich lat dziesięć. Przyjazd cesarza w lecie 1880 r. zgromadził w Borysławiu tysiące narodu z całej podgórskiej okolicy. Poszedłem i ja także. Zrana pogoda była prześliczna i wesoło rozmawiając, wędrowałem z gromadką znajomych wieśniaków, lubując się pięknemi okolicami i gęstemi kopami owsa, co jak gwiazdy na niebie usiały pola dokoła. Lecz niedaleko od Borysławia napadł nas deszcz, gęsty i przejmujący, tak, że gdyśmy doszli na miejsce, byliśmy wszyscy przemoknięci do nitki. Drżałem cały od chłodu, wybrawszy się w drogę w jednej bluzie z szarego płótna. Rzecz zatem oczywista, że w tak niemiłych okolicznościach wcale nie do tego mi było, by rozglądać się po wieńcach, trjumfalnych bramach z napisami i tysiącznych chorągwiach. Ja i mój towarzysz nie długośmy się włóczyli po błotnistych ulicach; chłód i deszcz zmusiły nas co żywo szukać suchego schrońenia. Wstąpiliśmy do pierwszego szynku, zaraz za trjumfalną bramą. Był ło szynk Judki Maultrommera.
Stara żydówka stała za szynkfasem, chociaż w tej chwili, z powoda uroczystości nikogo prócz nas, nie było w szynku. Po izbie przechadzał się podeszły już żyd z ładnym brzuszkiem, w atłasowej bekieszy, podpasanej świątecznym, jedwabnym pasem. Na gładkiej, błyszczącej twarzy, widać było spokój i zadowolenie. Przechadzającym się tym był Judka.
Ogrzawszy się trochę, wyszedłem na podwórze, do którego ze wszystkich stron przypierały ślepe ściany sąsiednich domów i szop, wykpione żółtą gliną. Podwórze to wyglądało więc jak wielka klatka, brudna, zaniedbana, nadgniła i cuchnąca nad wszelki wyraz. Pośrodku wznosiła się wielka kupa śmiecia i wszelkich odpadków. Na prawo, po przez róg szynku, było wąziutkie przejście na ulicę i tędy też z pod sąsiednich okapów strumieniem spływała woda na niskie, jak jama podwórze, Ale z drugiej strony odpływ jej był po części zatamowany. Tam właśnie przyparta do ślepej ściany jakiegoś długiego budynku, stała nędzna ni to szopa ni to buda, z przegniłym dachem i czarnemi, nie wylepionemi i w wielu miejscach dziurawemi ścianami. Między szynkiem i budą był tylko wąziutki przesmyk dla wody, ale napływający strumień nie mógł się w nim pomieścić i zalał prawie całą połowę podwórza szerokim stawkiem błotnistej, burej wody. Osobliwie koło budy, jako najniżej leżącego miejsca na całem podwórzu, zebrało się najwięcej wody i duże potoki lały się przez szpary w potrzaskanych drzwiach i pod przegniłym progiem do wnętrza, Jedno wąziutkie okienko z powybijanemi od dawien dawna szybami, całe zaliepione było pożółkłym od słońca i deszczu papierem. W budzie było cicho, jak w grobie. Deszcz nietylko że nie ustawał, lecz wzmagał się jeszcze. Z ulicy dolatywały do podwórza głuche krzyki i gwary; żaden jednak ślad na tem wstrętnem podwórzu nie pokazywał, że dziś w Borysławiu święto, że cała ta osada przystroiła się odświętnie, by przywitać najdostojniejszego gościa.
Stałem czas jakiś pod poddaszem, rozglądając się dokoła. W tem z prawej strony wązkim przełazem przecisnęła się maleńka, może ośmioletnia dziewczynka i nieśmiało pytająco spojrzała mi w oczy.
— Czego ci, dziecię, potrzeba? spytałem.
— Przyszłam tu — do dziada.
— Do jakiego dziada?
— A ot tutaj, pokazała mi nędzną budę, tu dziad Ślimak, ja go tak i nazywam: dziad.. Przyszłam popatrzeć się na niego. Nie wiecie, czy on jest?
— Nie wiem, moje dziecię. A czy wychodzi on czasem?
— Nie wychodzi nigdy. Mówił mi tylko przedwczoraj dziad, kiedym była u niego, że go Judka chce wyrzucić.
— Wyrzucić? A to dlaczego?
— Ba, widziecie, bo dziad już stary, robić nie może.
— A cóż ten dziad tutaj robi?
— Ta ot; rączki do korb, listewki, kołeczki. Od kiedy zapamiętam, zawsze to sarao robi; matuś mówili, że już tak jest z dziesięć lat.
— A ty od przedwczoraj nie byłaś u niego ?
— Ta nie byłam, bo moi matula także coś byli chorzy, to musiałam koło nich siedzieć. Aż dzisiaj jest trochę lżej, tom się wyprosiła do dziada. Dziad to taki dobry, bajki takie ładne opowiada. A matula mówili, żebym szła, może dziadowi potrzeba co przynieść, bo dziad słaby na nogi i chodzić nie może. A jak niczego nie trzeba, to żebym zaraz wracała.
— No, dobrze, to idź i popatrz się.
Dziewczynka postąpiła kroków parę —
i zatrzymała się, zobaczywszy ogromną kałużę przed drzwiami.
— Oj — oj — oj, jakże ja tu przejdę! Popatrzcie jaka woda, jak Wisła!
— Zaczekaj, ja cię przeniosę, rzekłem, i wziąwszy dziewczynkę na ręce, stąpiłem w kałużę. Brodząc omal że nie po kolana, : doszedłem do drzwi i otworzyłem je. Dziwny, straszliwy widok przedstawił się naszym oczom. Cała buda stała w wodzie. Dokoła czarne, gołe ściany, przez które gdzie niegdzie przeblyskiwało bure dzienne światło. Koło drzwi stała ławka do strugania, na niej hebel, piłka, topor i kupa niedostruganych kawałków desek. A w kącie, także prawie całkiem w wodzie, kupa trzasek, heblówek przegniłych, nawalonych może na łokieć wysoko. Na tej dopiero kupie, zaryty w heblówkach do połowy i ledwie przykryty staremi czarnemi szmatami, leźał człowiek osiwiały jak bez, suchy jak szczapa, z wyrazem nieopisanej tęsknoty i jakiegoś żalu na wynędzniałej twarzy. Człowiekiem tym był Ślimak.... czyli mówiąc ściślej: tylko trup Ślimaka...
Dreszcz po mnie przeszedł. Dziesięć lat w takiem piekle, i tu żył człowiek, „dobry ten dziad, który takie ładne bajki opowiadał“. Więc w sersu jego tryskało jeszcze ciche, niedostrzeżone źródełko poezji i miłości? Dziesięć lat! Jakieś urywane, bezkształtne wyobrażenia przesuwały się przez moją głowę, lecz myśl nie mogła ich opanować i złożyć w jakąbądź całość. Tymczasem dziewczyna rzuciła się budzić dziada. Zobaczywszy jednak, że dziad zimny i zdrętwiały i taki jakiś straszny, krzyknęła głośno i uciekać po częła na dwór. Znowu przebrodziliśmy kałużę. Krzyk dziewczynki atoli nie zwabił nikogo do chłodnego trupa, w tej samej chwili gęsto zbite tłumy ludu podniosły na ulicy ogłuszający okrzyk:
— Wiwat! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje!“
Był to znak, że wysoki gość znajdował się już w obrębie ulic borysławskich. Niebo wypogodziło się, poszarpało bure chmury i zrzuciło je z siebie w kąt, jak nędzne żebracze łachmany, by natomiast pokazać swą świąteczną, błękitną odzież.
— Wiwat! Wiwat! Szumiało po całym Borysławiu, rozlegało się z tysiącznych ust, a dziad Ślimak w tej chwili niemo, ponuro, ze skostniałym od boleści wyrazem twarzy, leżał na swoim zgniłym barłogu, w owej ohydnej skorupie, w której zamknęła go pożądliwość ludzka, a z której uwolniła go tylko ostatnia przyjaciółka: śmierć!
[Przyjaciel ludu, 1889, N 11, 1.IX, s. 177—179]
20.09.1889