Jać Zełepuha był chłop nieszczególny. Kto przed trzydziestu laty przechodził przez Borysław, mógł być pewny, że albo w karczmie, albo gdzieś w pobliżu karczmy posłyszy pijany, ochrypły jego głos.
Prawda, dopóki była żona, trzymał się jeszcze jakoś. Mimo, że miał wszystkiego 6 morgów kiepskiego gruntu, nie chodził do nikogo chleba pożyczać. Dwoje ich było: co zrobili, to mieli. Żyli oszczędnie i spokojnie, pracowali na swym gruncie i mieli mir u sąsiadów. Dzieci mieli kilkoro, ale te im wymarły. Żona Zełepuhy była z bogatej rodziny i miała w Borysławiu jeszcze trzech braci, bogatych gospodarzy. Wniosła ona mężowi Swemu w posagu drugich sześć morgów gruntu, o miedzę z jego własną ojcowizną. Ale po śmierci ostatniej córki szwagrowie-bogacze zaczęli wszelkimi sposobami nalegać na jego żonę, żeby im oddała nazad ten grunt.
— Na co wam — mówili — wy już oboje starzy, dzieci mieć nie będziecie, dożyjecie swego wieku i na tych sześciu morgach, co wam zostaną, a u nas dzieci dużo.
Posłuchała Jewka tych słów, podpisała akt, zrzeczenia się, odebrali bracia jej grunt ojcowski i natychmiast sprzedali go żydom pod »zakopy« naftowe. Ten krok zdradziecki oburzył oboje Zełepuhów do żywego:
— Jakto, panowie szwagrowie? — mówił im Jać, spotkawszy ich siedzących w karczmie. Czy to po bożemu i po ludzku robić tak, jak wyście z nami zrobili? Czy na tośmy wam waszej ojcowizny część odstąpili, żeby na niej żydy jamy kopały, a wy byście mieli za co pić ?
— Idź stary durniu — odrzekł jeden szwagier. Odstąpiliście nam przy ludziach, a na co odstępujecie, o tem nie było mowy. Pole teraz nasze i możemy robić z niem, co nam się podoba.
— Nie prawda — odparł Jać. Myśmy wam tylko dla tego odstąpili, żeby waszym dzieciom było się gdzie pomieścić. Żydom sprzedać nie wielka sztuka, to każdy potrafi.
— Widać, że nie każdy! — odparł śmiejąc się drugi szwagier — kiedyście wy nie potrafili, tylko my.
— Śmiejcie się sobie, śmiejcie, ale ja to tak płazem nie puszczę.
— A cóż zrobisz ?
— Już ja wiem, co zrobię, ale tylko nie wiem, czy wam to słodko będzie.
— Et, idź stary, idź, nie rób z siebie durnia — rzekł trzeci szwagier, klepiąc go po ramieniu. Ot lepiej siądź z nami i wypij po półkwaterku a to co z woza upadło, już przepadło.
— Siąść to ja siędę — odrzekł surowo Jać, i wypić także, wypiję, ale od prawdy nie odstąpię. Zwołam ludzi, zwoła świadków, niech oni nas rozsądzą, czy to sprawiedliwa wasza robota!
— No cóż, wołaj, niech sądzą! rzekł jeden ze szwagrów — tylko z góry ci powiadam, że my plujemy na ten sąd. Co nam zrobią? Czy może sami pieniądze złożą i odkupią ci grunt od żydów?
— A tak! Plujecie na ludzi, na gromadę, Judasze jacyś! A plułby na was świat cały! Ojcowską ziemię żydom sprzedali i śmieją się! A niech was ta ziemia święta po śmierci z grobów wyrzuci!
Słowo po słowie, między Jaciem i szwagrami przyszło do bójki, w której szwagrowie tak obłożyli starego Zełepuhę, że rzeczywiście trzeba było już wołać i ludzi i świadków i bab-znachorek. Płacząc i przeklinając pobiegła Jaciowa do braci, by buntować przeciw nim bratowe. Te stanęły po jej stronie, widząc, że od czasu tej nieszczęsnej historji z gruntem mężowie ich nie wyłażą z karczmy. Rozpoczęła się prawdziwa wojna rodzinna, z kłótniami, przekleństwami, gwałtami, na całą wieś i bójkami. Ze kobietom w tej wojnie najwięcej się dostawało, o tem niema co i mówić. Lecz i mężowie nie wychodzili na sucho. Jedna w przystępie gniewu oparzyła swemu ukropem bose nogi tak, że dwa miesiące nie mógł wstać z pościeli, i najlepiej zrobiła, bo zbawiła resztki pieniędzy, otrzymanych za grunt od żydów, od całkowitego roztrwonienia. U drugiej rozmaicie bywało: gdy mąż był trzeźwy, zwyciężał i bił żonę, lecz gdy był pijany, żona zwyciężała męża i na wielką uciechę żydów prowadziła go za włosy z karczmy do domu, przymawiając przy tem moralne nauki i tłukąc dla większej dobitności pięścią w, kark i w plecy. Najgorzej poszło u trzeciego szwagra: tam mąż z żoną tak się gryźli, że żona uciekła od męża z dziećmi na służbę, a mąż w ciągu dwu lat przepił i przemarnował całe gospodarstwo, chudobę i grunt i najął się do kopania jam u tego samego żyda, któremu sprzedali część grunt Jaciowej.
Strasznie i ciężko było słuchać tych scen, jakie się odbywały wówczas miedzy bratem i siostrą. Wyjdzie oto brat rano na robotę, zwykle już nie trzeźwy, w brudnej, zabłoconej płótniance z twarzą poczerniałą jak ziemia, zgarbiony i niby przybity, a siostra wyjrzawszy z chaty, wybiegnie na podwórze, i jak zacznie płakać, jak zacznie kląć, mocny Boże! I brata jej żal, chociaż tak brzydko z nią postąpił, i ojcowizny żal: sama nie wie na kogo płakać, na kogo kary bożej prosić.
— A wolałabym, braciszku mój, widzieć, żeby cię samego w tę ziemię zakopywali, niż ty masz ją tutaj, ryć i kopać. No, kop, pohańcze, kop, może się tam dokopiesz kosteczek nieboszczyka ojca i dziada! Popatrz się dobrze, pewnie się obaj w grobie na drugi bok poprzewracali, słysząc, jak wy ich pamięć, ich krwawą ziemię szanujecie! A nie zapomnij tam powiedzieć nieboszczykom, w jakich ty teraz honorach u pana żyda zostajesz, jak spisz pod żydowską ławrą, jesz rzem z żydowskimi psami, i jak żydowskie bachory koło karczmy na tobie jak na koniu jeżdżą dla zabawy! Powiedz im to, powiedz!
(Ciąg dalszy nastąpi).
[Przyjaciel ludu, 1890, N 1, 1.І, s. 12—14]
Długo słuchał brat milcząc tych wyrzekań. Wreszcie raz, podpiwszy sobie więcej niż zwykle, nie mógł ścierpieć i krzyknąwszy: »A nie będziesz ty już raz cicho, stara wiedźmo! — rzucił na siostrę »kamykiem«. Sam on twierdził, że był to kamyk nie większy, jak pięść — musiał atoli być większy i z niełada siłą rzucony, bo siostra nietylko że zaraz ucichła, ale nawet od razu na ziemię upadła, wydając tylko ciche jęki. Na ten jęk wybiegł Jać z chaty i podniósł żonę: miała wybite jedno oko i na czole krwawą ranę od lewej brwi na poprzek, aż do samych włosów. Nie krzyczała, nie jęczała wiele, tylko mdlała raz za razem. Na pół nieżywą zawieziono ją do Drohobycza; lekarze powiedzieli, że ma przełamaną czaszkę. Po kilkudniowych męczarniach Jaciowa umarła, a brata jej aresztowano. Umarł w więzieniu, nie doczekawszy sądu.
Od tego czasu Jać Zełepuha zaczął pić na zabój. Zbrzydła mu chata, zbrzydło gospodarstwo, zbrzydła gromada.
Tak minęły dwa lata od śmierci Jaciowej. Gospodarstwo Zełepuhów znajdowało się w całkowitym upadku i zaniedbaniu, bydło zabrał żyd za wódkę, zboże było dawno wysprzedane, płoty obłamane, nawet większa część sprzętów domowych powędrowała z chaty do karczmy. Jać Zełepuha na noc tylko przychodził do chaty — całymi dniami przesiadywał w karczmie.
Czasem tylko w trzeźwych chwilach, Jać Zełepuha szedł chwiejnym krokiem wzdłuż ulicy borysławskiej, niespokojnie wodząc oczyma dokoła i spluwając od czasu do czasu, szepcąc:
— Mój Boże, co się tu dzieje, co się tu dzieje! Prawdziwe skaranie boże na naszą wieś! U Buniaka pięć jam żydzi kopią, u Matwija cztery, u mego przemądrego szwagierka już pół gruntu kupili, przed samemi mu oknami całą górę gliny narzucali! A tam znowu, i tam, i tam! Wszędzie kopią, ryją, czerpią tę przeklętą kipiączkę, żeby im się jeszcze gardłem lała.
Na gruncie, który jego nieboszczka żona odstąpiła braciom, a który ci sprzedali żydom, było już obecnie dziesięć studzien naftowych, od pięciu do dwudziestu sążni głębokości. Żyd, który ten grunt za bezcen nabył, obecnie był już bogaczem, spólnikiem pierwszej destylarni naftowej w Borysławiu i właścicielem dwudziestu »zakopów«, prócz swych dziesięciu naftodajnych studzien. Co prawda, nigdzic mu się tak nie szczęściło, jak na gruncie Jaciowej. Grunt ten był prawdziwą złotą kopalnią dla Mendla tSchechtera. Nie dziw więc, że od dawna już ostrzył zęby na przylegający, zupełnie podobny grunt Jacia Zełepuhy. Nieraz już Mendel podchodził do Jacia by mu ten sprzedał swój grunt, ale Jać i słuchać nie chciał o niczem. Nie miał zresztą czasu, bo zwykle albo pił, albo się wytrzeźwiał; zresztą dopóki miał za co pić, nic go nie pędziło do pozbycia się gruntu.
Ale teraz nie było już za co pić: u szynkarza miał Jać nawet znaczny, kilkunastureńskowy dług. Zdaniem Mendla stosowna pora nadeszła, tem więcej, że Jać od kilku dni zaczął jakoś mniej często do karczmy zaglądać i ciągle chodził po wsi smutny i zadumany.
— Dzień dobry wam, panie Jacenty — rzekł jednego dnia Mendel, zbliżając się do Jacia, który coś niby miarkując, stał na środku swego kawałka gruntu z laską w ręku.
— A dzień dobry — odparł Jać, ledwie spojrzawszy na żyda.
— Ny, co porabiacie ? — pytał żyd.
— A co bym miał? Dycham.
— Ny, my wszyscy Bogu dzięki dychamy, to jeszcze nie robota — rzekł, uśmiechając się żyd. — Ja się pytam, co myślicie z gruntem robić?
— Z gruntem? A cóżbym miał robić? Niech leży. Grunt jeść nie prosi.
— To prawda, że grunt jeść nie prosi, ale wam, panie Jacenty jeść i pić trzeba.
Jać wypatrzył się na żyda wielkiemi oczyma, a dalej rzekł, jakby od niechcenia
— To już moja rzecz! Przecież do was prosić nie pójdę!
— Ale szkoda gruntowi leżeć, czego się na nim dorobicie? Pracy po uszy, a chleba i tak nie będzie. Ja wam zapłacę po ludzku, wystarczy na wasze stare lata.
— Hm, a cóżbyście wy dali?
— Ile macie wszystkiego gruntu?
— Bez tego, co pod chatą i podwórzem, sześć morgów.
— Ny, to ja wam dam za wszystko trzysta reńskich.
— To niby po czemu za morg?
— Po pięćdziesiąt. Chyba to mało ? Ludzka cena, dalibóg, że ludzka cena.
— A ile byście wy, Mendlu, chcieli teraz za te dwa morgi, coście od moich szwagrów kupili, o tu zaraz o miedzę?
— Hm — uśmiechnął się Mendel — ja tego pola nie sprzedaję.
— A pewnie, boście na niem skarb wykopali. Choć i śmierdzi, ale zawsze złoto. No a któż mi zaręczy, że i u mnie takiego samego nie ma?
— Ny, Jaciu, jaki bo wy człowiek! — rzekł Mendel. — Czy wy myślicie, że ja bym kupował wasz grunt, gdybym wiedział, że w nim nic niema? Czy myślicie, że nie będę miał nic lepszego do roboty, jak siać owies na waszych pustkach?
— Bóg zapłać wam za otwartość, Mendlu — rzekł na to Jać. — A jeżeli Pan Bóg rzeczywiście i w moją ziemię skarb włożył, to jakiżby ja był dureń, gdybym go tak darmo z rąk wypuścił ?
— Jak to zadarmo? A pięćdziesiąt reńskich, to chyba nie pieniądze?
— Nie, Mendlu, to psie pieniądze.
— Ho, ho, patrzcie, jaki mi pan! — rzekł obrażony Mendel. — Idźcie i znajdźcie je, sobie na drodze, kiedy to psie pieniądze.
— Nawet na drodze szukać, nie potrzebuję, same do mnie przyjdą — rzekł Jać i skierował się ku swej chałupie.
— Panie Jacenty — wołał za nim Mendel — panie Jacenty, zaczekajcie no!
— A cóż tam takiego?— rzekł Jać zatrzymując się.
— Wiecie co ja wam powiem — rzekł Mendel, zbliżywszy się ku niemu — ja wam dam po 80 reńskich za morg.
— Et, puste wasze gadanie — odrzekł Jać i machnął ręką. — Co ja wam będę dawał za 80, kiedy mnie inni po 100 dają?
— Po sto reńskich za morg krzyknął Mendel. — Bójcie się Boga, Jaciu, kto wam daje po sto reńskich?
— Jużto moja rzecz, kto daje! Tylko wy sobie nie myślcie, że stary Jać spił się z rozumu i nie wie, co robi. Głupi to ja, głupi przyznać muszę, ale także cokolwiek wiem i z kaszą zjeść się nie dam.
— Ny, panie Jacenty, cóż wy sobie o mnie myślicie, żebym ja was chciał z kaszą zjeść? Ja się tylko pytam, kto wam daje po sto reńskich za morg gruntu?
Jać długą chwilę patrzył się w oczy Mendlowi, potem odwrócił się, splunął i nie mówiąc ani słowa, poszedł do swej chałupy.
Czas ten jednakże przyszedł prędzej, niż się Mendel spodziewał. W kilka dni po tej rozmowie jeden z Mendlowych zakopów zalała woda, a drugi zawalił się, przygniatając trzech robotników; na domiar strat poniesionych, musiał Mendel opłacać i podpłacać komisję, by wyjednać jej orzeczenie, że robotnicy zginęli przez własną nieostrożność. Straty były znaczne; mniej zamożnego mogłyby były przyprowadzić do ruiny. Jedyna nadzieja Mendla, były źródła naftowe, odkryte na gruncie Jaciowej. Podwójnie więc pożądanem było dla niego czemprędzej dobić targu z Jaciem, o grunt przyległy, tembardziej że wskutek silnego napływu konkurentów, cena ziemi przydatnej pod kopalnie, dość szybko szła w górę i sto guldenów za morg już nie było rzadkością.
Nie minął więc i tydzień od poprzedniej rozmowy, gdy Mendel, opatrzony flaszką dobrej wódki, szedł ku chacie Zełepuhy. Jać siedział w domu i naprawiał dwuuszny ceber.
— Daj Boże dzień dobry — rzekł żyd, uchylając kapelusza.
— Daj Panie Boże! — odrzekł Jać.
— Szczęść Boże przy pracy! — rzekł Mendel.
— Daj Boże! Dziękuję za słowo dobre!
Mendel siadł na ławie i rozglądał się po
chacie. W chacie było pusto i smutno; gołe ściany, gołe pułki, piec dawno nieopalany, a w nim parę natłuczonych czerepów. Pachło pustką.
— Nieładnie tu u was, panie Jacenty, — rzekł po chwilowem milczeniu żyd — źle tak na stare lata żyć.
— Może da Bóg, że kiedyś i u nas lepiej będzie — rzekł Jać, zawzięcie stukając obuchem po obręczach cebrzyka.
— Daj Boże, daj Boże! A co to takiego najlepszego robicie?
A tak, cebrzysko mi się popsuło, to go naprawiam.
— Na co wam ten ceber? Przecież świń nie trzymacie.
A może i będę trzymać. Zawsze lepiej, jeżeli ceber będzie cały, niż w kawałkach. Przecież kosztuje.
Żyd znowu zamilkł, cisnąc flaszkę pod połą chałata. Nie miał jakoś śmiałości przystąpić prosto do rzeczy.
— Co to jest, panie Jacenty — rzekł po chwili — Moszko karczmarz skarżył się przedemną, że już od tygodnia nie bywacie u niego.
— A czegóż mam bywać? Pić mi się nie chce, a pieniędzy, którem mu winien, także jeszcze nie mam.
— A bodajże Bóg bronił! — zawołał ze szlachetnem oburzeniem Mendel — czyż to on się was o pieniądze upomina? On nie pieniądze chce widzieć, ale was.
— Bóg zapłać mu za jego dobroć, rzekł Jać — ale ja sobie dałem słowo, że bez pieniędzy więcej do niego nie pójdę, choć on się nie upomina, ale sam dług się upomina, żeby go jak najprędzej oddać.
— Fi, panie Jacenty, co to za dług! Piętnaście reńskich! Czy to warto o tem mówić! No, ale wiecie co? co my będziemy tak na sucho gadać? Na to u człowieka gardło, żeby je jak najczęściej moczyć. Poszukajcie tam jakiej szkarłupki, jakiej miarki!
Z temi słowy wydobył flaszkę i postawił na stole. Wzrok Jacia ożywił się, gdy ujrzał wódkę, nawet topór wypadł mu z ręki. Chciał już wstawać i szukać kieliszka, ale jakaś silniejsza ręka wstrzymała go na miejscu. Nie mały gwałt musiał sobie zadać ten biedak, przez długie lata nawykły do trunku; aż mu głowa na piersi zwisła i ręce trząść się zaczęły; mimo to, nie ruszył się z miejsca.
— Bóg zapłać wam, panie Mendlu, za dobrą chęć — rzekł złamanym głosem — ale ja nie wiem? jaki to interes my mamy zapijać. A tak na kota w worku, mohoryczu pić się nie godzi.
— U, u, u, jakiż to wy człowiek, że i nie przystępuj do was! — mówił Mendel. A jeżeli ja nie z interesem, a tak tylko do dobrego sąsiada z poczęstunkiem przychodzę?
— No, to już mówcie, komu innemu, a nie mnie — rzekł Jać. — Żyd bez interesu ani kroku nie zrobi.
— Co za interes! — rzekł Mendel. — U mnie jeden interes, wiecie jaki. Dobijmy targu za grunt!
— Trudno będzie — krótko odparł Jać.
— A niech Bóg broni! Dlaczego miało być trudno. Przy Bożej pomocy, wszystko może być łatwem.
— Po czemu dajecie za morg?
— Ny, co wy pytacie? Przecież wiecie moje słowo: osiemdziesiąt papierków.
— E, tak, to nawet nie ma o czem mówić. Nawet za sto nie dam.
— Fu, jak wy bystro w górę rośniecie! Myślał by kto, że u was w skrzyni bogactwa Bóg wie jakie, że się tak drożycie.
— W skrzyni, nie w skrzyni — odparł Jać — ale w tej samej ziemi pewnie, że są bogactwa. Po cóż je mam wam zadarmo oddawać ?
A pewnie — rzekł z przekąsem żyd — po co oddawać te bogactwa? Lepiej pójść i samemu zabrać.
A wy myślicie, że co? Kopiecie wy, dlaczegóż bym ja także nie miał kopać?
Żyd aż zerwał się z miejsca i szeroko wytrzeszczy! oczy na tego nędznego, mizernego chłopa, który śmiał coś podobnego powiedzieć.
— Co, co, co, wy mówicie?
Jać spokojnie patrzał na żyda i rzekł z uśmiechem:
— Coś was tam pewnie ukłuło, żeście się tak zerwali, panie Mendlu? A to, co ja mówię, to jest głupie gadanie, prawda?
— Pewnie, że głupie gadanie — rzekł z gorącem przekonaniem Mendel. — Wy sobie myślicie, że to taka łatwa rzecz: pójść i brać z ziemi dary boże! Aha! Nie wiecie, ile kosztuje. Za kopanie płać, za ogrodzenie koszary płać, za ocembrowanie płać, a jeszcze w ziemi, czy trafi się co, czy nie. Ot u mnie już trzy szachty woda zalała, a wiecie, że każdy szacht kosztował mnie, co najmniej sto reńskich! Ny, a skąd wy tyle pieniędzy zbierzecie? A choć zbierzecie, och, to nie wasza głowa do takiej roboty, dalibóg, nie wasza głowa!
— Ha, to już, jak Bóg da, będziemy widzieć — rzekł Jać. — I wyście wszystkie rozumy nie pojedli, może się tam jakie ździebełko i dla nas zostało. Sprubójemy.
(Ciąg dalszy nastąpi.)
[Przyjaciel ludu, 1890, N 2, 15.І, s. 26—29]
(Ciąg dalszy.)
Mendel z coraz większą trwogą spoglądał na Jacia.
— Co, to wy naprawdę, panie Jacenty? Nie żartujecie?
— Albo ja wiem — odparł chłop ponuro — może i żartuję.
— Ny, a jakże będzie z gruntem? Sprzedacie ?
— Jak do ceny przyjdzie, to i sprzedam.
— Jakaż wasza cena?
— To widzicie, tak. Mam sześć morgów: dwa tutaj blisko koło chaty, a cztery o tam dalej, na Wolance. Te cztery gotowem wam sprzedać po 150 zł. za morg.
— Te cztery? A na jakiego mi djabła tych czterech? Przecież na Wolance nikt nie kopie.
— A kto wie, może i tam skarby leżą.
— E, ja na »kto wie« nie kupuję. Ny, a te dwa po czemu?
— Tych dwóch nie sprzedaję. Te dwa dla siebie zatrzymam.
— Jak? Dla siebie? A na co wam ich?
— To już moja w tem rzecz.
— To nie, panie Jacenty, nie żartujcie! Ile chcecie za te dwa morgi
— Nie, stargajmy tamte cztery.
— Na co mi tamtych czterech? Pustary, bodjaki, co ja z niemi zrobię. Za te dwa dam wam po sto reńskich.
— Za tamte cztery wezmę, jak od was, po sto czterdzieści — rzekł Jać z prawdziwie chłopską upartością — a o tych dwóch nawet mówić szkoda.
— No, to czekajże, durniu, na łysego djabła, który ci za tamte da po sto czterdzieści! — krzyknął w pasji Mendel, chwycił swą wódkę i wybiegł z chaty. Chłop spokojnie dalej nabijał obręcze. Po chwili jednak, wysapawszy się, Mendel wrócił.
— Nie, panie Jacenty, z wami mówić, to trzeba się naprzód grochu najeść. Mówcie bo naprawdę: po czemu chcecie za te dwa morgi ?
— Za tamte cztery po sto czterdzieści, a tych teraz jeszcze nie sprzedaję.
— A kiedyż sprzedacie?
— Tego jeszcze nie wiem. Jak przyjdą do swej ceny.
— A kiedyż po waszemu przyjdą do
ceny?
— Albo ja wiem. Zobaczymy.
Czy to ostatnie wasze słowo?
— Ostatnie.
Mendel poszedł, klnąc po cicho chłopską upartość.
A Zełepuha naprawdę zamyślił wystąpić do konkurencji z żydami. W jego starej, nie nawykłej do myślenia głowie, mglisto układał się plan, jak to uczynić, ale postanowienie
było silne... ...No, cóż, będę kopał sam i koniec na tem!“ myślał z początku, lecz wkrótce przekonał się, że samemu kopać zupełnie niepodobna, że trzeba co najmniej trzech ludzi do jednego szachtu. Nająć dwóch, to by było dobrze, ale skądże wziąć pieniędzy? U niego nie było ani pieniędzy, ani chleba, ani bydła, nie było nawet co sprzedać, prócz ziemi. Tymczasem jakiś silny wewnętrzny głos ciągle mu szeptał: a no, bierz się do tej roboty! Bóg ci włożył skarb w ziemię, grzech go zmarnować! Na co jemu, samotnemu i staremu, zda się ten skarb, o tem także nie myślał. Czasem tylko jakieś fantastyczne obrazy snuły się w jego wyobraźni. „Cerkiew zbuduję, piękną, murowaną, kaplicę zbuduję nad żoną, dam „na Boże“, niech Bóg będzie miłościw mej duszy“ — dalej po za te pobożne marzenia myśl jego nie szła.
Odwidziny Mendla dały mu dowód, że sprawa rzeczywiście musi być pewna z tym skarbem i zarazem popchnęły myśl jego na; praktyczniejsze tory. Parę godzin przesiedział, w swej chacie nad naprawionym cebrem, myśląc o tem, co robić, wreszcie wstał, zebrał się i poszedł na wieś. Dla urzeczywistnienia swego planu przedewszystkiem postanowił pozbyć się swej nienawiści, przeprosić się z dwoma pozostałymi jeszcze szwagrami.
Gdy wszedł do chaty jednego szwagra — pięć lat minęło, jak w niej nie był — na samym wstępie uderzyła go myśl:
— Cóż to ja oszalał, czy całkiem oślepł, żem mógł go uważać za bogacza?
Chata była wprawdzie obszerna i oczywiście za dobrych czasów porządnie zbudowana, ale nadzwyczaj zaniedbana i pusta. Ani narzędzi rolniczych pod szopą, ani zasieków ze zbożem w obszernej sieni, ani skrzyń z płótnami, ubiorami w komorze, ni kożuchów na żerdzi, ni poduszek na pościeli — niczego nie było.
Na dodatek Zełepuha zastał w chacie prawdziwy sądny dzień: płacz i lament żony i dzieci szwagrowych.
— Co wam takiego, kumo — zapytał on po przywitaniu, siadając na brudnej ławie.
Szwagrowa spojrzała na niego czerwonemi od łez oczyma, a wreszcie odwracając się rzekła:
— A wam co do tego ? Jakie was tu licho przyniosło?
— Ta Bóg z wami, kumo szwagrowa odrzekł Jać. — Nie licho mię przyniosło. Przecieżeśmy sobie krewni. Grzech nam „curać się", jedni drugich. Przyszedłem was odwidzić, poradzić się...
— Aha, może znowu chcecie memu jaki kawałek gruntu odstąpić. Ha, niech was Bóg ciężko ukurzę za to dobrodziejstwo, coście mu przed laty wyświadczyli!...
I biedna kobieta załamała ręce i zalała się łzami. Dzieci za nią.
— Ależ kumo, bójcie się Boga, cóżem ja tu winien, że wasz mąż oszukał moją nieboszczkę, że wyłudził od niej ojcowiznę i sprzedał ją żydom.
— Niech was wszystkich, wszystkich Bóg ciężko skarżę za moje łzy, za moją nędzę, za moje życie zatrute! Co ja wam winna, co wam winne te biedne robaki, że muszą marnie ginąć przez tego pijanicę przeklętego?...
— Ale cóż się stało? co on takiego zrobił? — pytał Jać, wcale nie czując się dotkniętym jej przekleństwami, w których widział tylko objawy bólu i nic więrcej.
— Sprzedał pohaniec, sprzedał już i resztę gruntu żydom. Sprzedał, i nie wiem, za ile. Już drugi tydzień pije gdzieś w Drohobyczu, żeby mu tam głowę ukręciło. Oj dolo moja, dolo nieszczęśliwa! Sama biedna nie wiem, co z sobą począć. Już żydy z wójtem i przysiężnymi grunt zabrali, jamy kopać zaczęli, a jego jak nie ma, tak nie ma.
— O tak masz — pomyślał Jać — otom na bogacza naskoczył! E, tu, jak widzę, jeszcze gorsza bieda, niż u mnie.
I zwróciwszy się do szwagrowej, zaczął ją pocieszać, jak mógł i umiał.
Nie płaczcie, kumo, uspokójcie się, jakoś to będzie. Może to jeszcze Pan Bóg wszystko ku dobremu obróci.
— Prędzej was wszystkich do góry nogami obróci, co daj Boże, amen! — krzyknęła szwagrowa, znowu załamując ręce i odwróciwszy się do płaczących dzieci, zaczęła zawodzić nad niemi, jak nad umarłemi:
— Dziateczki moje, sieroteczki drobne! Dał wam Bóg ojca-pohańca, co o was nie dba, co djabłu duszę zaprzedał, a żydom ziemię! Gdzież wy się teraz podziejecie? Kto was wyhoduje i na ludzi wyprowadzi? Pochylą się wasze główki po cudzych zagonach! Poleją się wasze łezki po cudzych kątach, niebożęta moje. Zmarniejecie, jak badyle w polu! Bodaj by wasz ojciec był tak zmarniał, nimem go poznała!
— No, tu ani ja porady nie dostanę, ani moja goła pociecha na nic się nie przyda — pomyślał Jać i cichaczem wyniósł się z chaty.
Ale obraz płaczącej kobiety i głodnych, obdartych i zaniedbanych dzieci, kleszczami ściskał jego serce.
— Co im z mej pociechy — myślał, idąc drogą. — Tu trzeba pomocy, nie pociechy. Ot, gdyby tak mnie dokopać się na swem polu do kipiączki, zrobić majątek — no wtenczasby można i ich wszystkich przytulić. Prawda, szwagier brzydko z nami postąpił, ale żona i jego dzieci nic mi nie winne. Nie, nie, trzeba radzić, trzeba szukać pomocy, może to Bóg miłosierny zlituje się nad nami.
W brudnej, zaniedbanej i łzami przesiąkłej chacie szwagrowej, znalazł Jać niespodzianie to, czego tam pewnie nie szukał, znalazł bliski, dotykalny cel dla swych marzeń i usiłowań. Skarb naturalny, ukryty w jego gruncie, niezmiernie zyskał na wartości, od kiedy Jać poczuł, że skarb ten potrzebny mu jest nie tylko dla zbudowania cerkwi i sprawienia aparatów cerkiewnych, ale także dla zaopatrzenia zrujnowanej i zubożałej rodziny szwagrowej.
Jego miękkie serce w jednym momencie wszystkie te sprawy powiązało silnymi i trwałymi węzłami. Z wyjaśnieniem celu życia zdało się, że mu przybyło siły, energji i śmiałości i raźnym krokiem niby odmłodzony o dziesięć lat, podążył do chaty drugiego szwagra, tego zacnego, któremu żona ongiś nogi poparzyła, i którego wskutek tego w całym Borysławiu przezwali Niedowarzonym.
Mieszkał on na drugim końcu Borysławia, pod samym działem, gdzie wcale nie było gruntów naftowych i był rzeczywiście zamożnym gospodarzem. Tylko od owego oparzenia na nogi nie statkował, chodził z kosturem w ręku i śród rozmowy często syczał, gdy go źle wyleczone nogi piec i świerzbić zaczynały. Osobliwie przed każdą zmianą powietrzą czuł w nogach wielki ból i wtenczas bywał zły i opryskliwy, jak głodny niedźwiedź. Na nieszczęście dla Jacia dziś właśnie była taka pora.
— A, szwagierek kochany, sss! krzyknął on, zdała ujrzawszy nadchodzącego Zełepuhę. A jakie cię licho do mnie niesie, ty żebracza duszo, a? sss!
Jać Zełepuha tylko głową pokiwał. Na wyżynach swych marzeń i zamiarów czuł się niedostępnym dla tego rodzaju przywitań.
— Ej szwagrze, szwagrze — rzekł zbliżywszy się i uchylając czapki — dużom ci razy progi obijał za żebranym chlebem, że mię tak witasz? Fe, wstyd ci. żeś taki dumny ze swego bogactwa?
— Patrzcie, jaki mi nauczyciel, sss! — krzyknął Niedowarzony. A ja głowę moją w zakład daję, żeś mimo to za żebraniną przyszedł. Im więcej u żebraka nędzy za plecyma, tem więcej funtów na języku. Ano powiedz, czegoś przyszedł?
— Przyszedłem w dwóch interesach — rzekł spokojnie Zełepuha, usiadłszy na kłodzie naprzeciw szwagra. Jeden interes nie mój, ale szwagra Czapli...
— Tego żydowskiego poplecznika i pijaka? Wiem, wiem, przepił ostatnią krztę rozumu, sprzedał żydom resztę gruntu i teraz przepija pieniądze w Drohobyczu. Tak mu durniowi trzeba.
— Cóż, ja też o nim nic nie mówię, niech go Bóg sądzi. Ale jego żona, toż to waszej i mojej nieboszczki siostra! I dzieci drobne, co one komu winne? I wszyscy pozostali bez chleba, bez ojcowizny. Co z niemi będzie?
— Cóż mię to obchodzi? Czy ja im ojcem? Czy ja mam obowiązek starać się o nich?
— Ależ bójcie się Boga, panie szwagrze, krzyknął Jać. — Przecież nie damy własnej krwi marnie przepaść. Właśnie tam byłem. Stara płacze, aż się serce ściska.
— A niech sobie płacze — odrzekł ze złością szwagier. Popłacze i przestanie. Ja umywam ręce i wiedzieć o niczem nie chcę. Nie moje proso, nie moje wróble.
Mówiąc to ciągle syczał i zęby ściskał. Zdawało się, że cudze cierpienia sprawiały
mu jakąś osobliwą, dziką przyjemność.
— No, to jeden interes — rzekł po chwilowem milczeniu. A jaki drugi ?
— Bóg z wami — odrzekł Jać. Widzę żem się z moimi interesami nie na tę ulicę wybrał. Lepiej dać spokój gadaniu.
— O, widzisz go, już zły.
— Żebyście nie myśleli, żem naprawdę zły, więc wam powiem. Kupcie sobie mój grunt na Wolance, cztery morgi w jednym kawałku. Tanio wam sprzedam.
— A mnie po co ten grunt na Wolance?
— Jak to po co? Grunt do gruntu, zawsze się zda, choć odłogiem leżeć będzie — konie napasiecie czy wyarendujecie komu pod owies, to i dochód będzie.
— A czemuż ty sam tej sztuki nie zrobisz?
— Zrobił bym, ale mi teraz pieniędzy trzeba
— Po co ci pieniędzy.
— Et, co ja wam będę gadać. To już moja rzecz.
— Nie chcesz ty mnie gadać, to i ja z tobą nie chcę.
I Niedowarzony zasyczał i odwrócił się.
— A jeżeli nie chcecie gruntu — rzekł niezrażony niczem Zełepuha, zniżając głos, to wiecie co, wstąpcie ze mną do spółki.
— Do jakiej spółki ?
— No, widzę, że wam trzeba wszystko powiedzieć. Więc słuchajcie. W tym gruncie co wam moja nieboszczka odstąpiła, żydy wykopały źródła kipiączki, ot już parę lat czerpią i majątek robią. Nasiadły się też i na mój kawał, co przylega do tamtego: rzecz pewna, że i w nim takie same skarby leżeć muszą.
— No i cóż z tego? To im sprzedaj.
— Czy tak myślicie? — rzekł zwolna Zełepuha. A ja myślę, że to byłby grzech. Dał pan Bóg skarb w nasze ręce: tylko trochę się potrudź, i bierz, i czerpaj — nie, my musimy oddać go za darmo, a sami iść na służbę.
— Cha, cha, cha! skarb! sss! — zaśmiał się i zasyczał boleśnie Niedowarzony. Jaki to skarb: przeklęta cuchnąca ropa. Chrześciańskiemu człowiekowi grzech nawet tem się zajmować. To żydowskie rzemiosło.
— A nie grzech chrześciańskiemu człowiekowi kopać i czerpać ją w najmie u żyda.
(Ciąg dalszy nastąpi).
[Przyjaciel ludu, 1890, N3, 1.IІ, s. 43—47]
(Ciąg dalszy.)
Na to Niedowarzony nie miał odpowiedzi fakt oczywisty bił w oczy. Znalazł jednakowoż inny zarzut.
Skąd wiesz, że właśnie i w twoim gruncie jest kipiączka ? Ja myślę, że jak żyd sąsiedni grunt przekopał, to i z twego dawno wszystko do jego jam ściekło.
— A ja myślę, że żyd czuje, gdzie zyskać można i nie darmo mi chatę nałazi, bym mu ten grunt sprzedał.
— No, ale czegóż właściwie chcesz odemnie? Do jakiej spółki mnie wołasz?
— Chcę sam kopać na swoim gruncie i jestem pewny, że się dokopię kipiączki. Na kopanie trzeba będzie pewnie ze sto reńskich a u mnie teraz pustka w chacie. Więc myślałem.
— I nie myśl nawet! — przerwał mu Niedowarzony. Głupia twoja spekulacja a ja i pieniędzy nie mam, i ochoty nie mam wdawać się w takie historje. Jeszcze się żydy na mnie rozjuszą, co im to znaczy spalić mnie albo i zabić? Kto im tu da radę?
— A więc myślicie, że nic z tego nie będzie? — zapytał Jać szwagra.
— Rozumie się, że nie będzie — odrzekł ten daleko już miększym niż wprzódy głosem, Bo powiedz ty mi, czy to twoja, czy to nasza w tem głowa? A najgorzej to, że trzebaby wojnę poczynać z żydami. Nie, nie, nic z tego nie będzie.
Zełepuha jeszcze chwilę posiedział na kłodzie ze zwieszoną głową, ale zwolna wzrok jego rozjaśnił się, głowa się podniosła, wstał i stuknąwszy laską o ziemię rzekł z uporem:
— A ja wam mówię, że taki będzie! Chybabym miał zginąć, a mego dopnę. Przystajecie do spółki?
— Idź, stary warjacie! — odrzekł mu szwagier! — Dotychczas myślałem, żeś tylko głupi, ale teraz widzę, żeś przepił i tę odrobinę rozumu, co ci matka dała.
— Więc nie idziecie do spółki?
— Ani mi się śni.
— Wola wasza. Obejdziemy się i bez was. A ja wam mówię, że pożałujecie tego.
I nie ukłoniwszy się, stanowczym krokiem poszedł do swego domu. A szwagier długo jeszcze siedział na przyźbie i myślał.
Poszedł potem do chaty, by się umówić z żoną, jakby poratować jej siostrę i siostrzeńców. Ale myśl o skarbie, złożonym przez Boga w gruncie Zełepuhy od czasu do czasu na nowo powstawała w jego głowie i krążyła natrętnie. Po obiedzie jeszcze raz dokładnie wszystko obmyślał.
— A co — rzekł wreszcie jeżeli ten Jać nie taki głupi, jak się zdaje? Wojna z żydami?
No i cóż, wojna, to wojna, trzeba się pilnować i mieć ufność w Bogu. Możeby się to jakoś przebyło.
Trzeba będzie kiedy pójść i oglądnąć plac może się da co zrobić. Żeby tylko Jać nie zwarjował i nie sprzedał go żydom. Ale nie, zawziął się chłop, widać to po nim, to już tak prędko swego nie popuści. A jeżeli tak, to i mojej spółki ominąć nie może, bo jakże sobie inaczej da radę? I uspokojony tem, Niedowarzony, kazał zaprządz do woza i nabrawszy cheba, mąki, krup, nabiału i nieco bielizny, siadł z żoną na wóz i pojechał do jej siostry a swej szwagrowej.
Jać tymczasem siedział samotny w swej pustej chacie.
— Sam będę kopał, myślał, to rzecz pewna, ale czem żyć przez ten czas? Czy przyciągnąć do spółki tych biedaków, co codzień prawie kupami chodzą po wsi, szukając roboty i chleba? Do spółki by oni przystali, to rzecz pewna, ale skąd im wziąć chleba.
Gdy tak biedny Jać biedził się ze swemi myślami, lekko, nieśmiało otworzyły się drzwi jego chaty i wsunęła się przez nie chuda, zgarbiona postać Judki, znanego powszechnie w Borysławiu Judki Łybaka*).
Judka miał miękkie, ludzkie serce, zawsze gotów był każdemu dopomódz, podzielić się z biednym ostatnim kąskiem.
Żył już kilkanaście lat w Borysławiu, zajęty swym mizernym łybackim zarobkiem, mieszkał u chłopa i w chwilach wolnych chętnie pracował przy chłopskiem gospodarstwie. Śmiano się z jego niezręcznej postaci, ale lubiano go za jego dobroć i żaden chłop borysławski nie odmawiał mu drobnej pomocy : zawiezienia do miasta nazbieranej ropy lub też dania mu zadarmo paru kartofli lub pary jaj, z których składało się całe pożywienie Judki. Za to i chłop był pewnym, że w kosowicę lub w żniwa, kiedy najtrudniej o robotnika, Judka na pierwsze zaproszenie porzuci swój koński ogon i pójdzie do siana lub do snopów, za sam tylko poczęstunek.
— Dobry człowieczysko ten Judka — mawiali o nim borysławscy gospodarze.
— Dobre południe wam, panie Zełepuha, rzekł Judka wchodząc i kłaniając się nisko.
— Dobre żdrowie! — odrzekł Zełepuha. To ty, Judko? Siadaj sobie, będziesz gościem.
— A co tam u ciebie nowego, Judko?— pytał Jać.
— A cóż by? Wszystko, Bogu dzięki, po staremu.
— Miałeś mi co powiedzieć, że tak czapkę mniesz? — pytał dalej Jać, uśmiechając się dobrodusznie.
— Wiecie co, panie Zełepuha? Mówił mi Mendel, że checie sprzedać swój grunt na Wolance?
— Grunt na Wolance? A tak, sprzedałbym.
— No, to sprzedajcie mnie.
— Tobie? A tobie na co?
— Tak sobie. Trzeba mi. Mam tu trochę pieniędzy, to myślę, czy nie dorobił bym się czego na waszym gruncie.
— No, niech ci Bóg dopomoże Judko — rzekł szczerze Zełepuha. Jak masz na tyle pieniędzy, to pewnie lepiej na gruncie robić niż końskim ogonem po kałużach machać.
— A jaka wasza cena?
— Chyba ci Mendel nie mówił? Po sto za morg.
— To na mnie za dużo — rzekł Judka. Ja wam dam po ośmdziesiąt. Dobrze ?
— Niech będzie po ośmdziesiąt. Innemu żydowi bym i za sto nie dał, ale tobie dam za ośmdziesiąt, bo wiem że się chłopskiem gospodarstwem nie brzydzisz.
Judka słodko uśmiechnął się przy tych słowach i wydobył z zanadrza kwartę wódki.
— No, kiedy tak, to wypijmy mohorycz! rzekł Judka. — Niech nam Bóg wszystko dobre pomaga. I zaraz do pisarza pójdziemy, kontrakt zrobimy.
— A kiedy pieniądze dasz?
— Zaraz, jak tylko kontrakt będzie przy świadkach podpisany.
Jać Zełepuha słuchał i prawie uszom swoim nie wierzył. Judka Łybak grunt kupuje! i gotówką płaci! No, to już chyba koniec świata będzie.
Zełepuha parę razy z niedowierzaniem spoglądał na rozpromienioną twarz Judki — czy nie myśli żyd kpin z niego stroić? Ale nie, Judka całkiem na serjo brał się do rzeczy i nigdy żartować nie lubiał.
Wypili po parę kieliszków mohoryczu i poszli do pisarza. Pisarz był w domu, kontrakt zrobił natychmiast, Judka zapłacił mu całego guldena od ręki, podpisali kontrakt i natychmiast udali się na Wolankę, gdzie Zełepuha własnoręcznie oddał Judce przy ludziach grunt swój w posiadanie i otrzymał od Judki również przy ludziach całe 320 zł. nowymi banknotami.
Otrzymawszy pieniądze Zełepuha nie zważając na to, że był już wieczór, pobiegł do szwagrowej. Jakże się zdziwił, zastawszy przed domem na ulicy furę Niedowarzonego, a jego samego z żoną w chałupie.
— A, szwagierek tu! — krzyknął Niedowarzony ujrzawszy Zełepuha, i, trzeba dodać, krzyknął daleko weselej, niż rano. No, no, chodź bliżej.
— Nie spodziewałem się was tu zastać — rzekł Zełepuha, stojąc u drzwi.
— Aha, myślałeś, że ja już taki Turek, co nie ma w sobie duszy chrześciańskiej ?
Tymczasem Zełepuha kiwnął szwagrowej, a odprowadziwszy ją na bok, wręczył jej pięć reńskich i rzekł, że jeśli będzie czego potrzebować, niech się prosto do niego udaje. Biedna kobieta wypatrzyła się na niego zdziwionemi oczyma, nawet podziękować zapomniała. A Zełepuha już zacisnął czapkę na głowę i chciał iść do domu.
— Czekaj no, szwagierku, czekaj! — zawołał na niego z chaty Niedowarzony.
— A czego wam trzeba! — rzekł Zełepuha niechętnie, zbliżając się ku drzwiom.
— No, a co, jeszcześ nie porzucił swego warjackiego planu — kopania jam na swoim gruncie ?
— Nie, nie porzuciłem.
— A kiedy zaczynasz?
— Jutro.
— Co? jutro? No, a kogożeś do spółki zwabił?
— Nikogom nie zwabił i nikogo wabić nie potrzebuję. Będę sam sobie dawał rade, to i najlepiej. Dobranoc wam.
I Zełepuha oddalił się spiesznie, pozostawiąjąc Niedowarzonego w wielkiem zdziwięniu. Wreszcie postanowił na drugi dzień osobiscie pójść do Zełepuhy i pomówić z nim, na rozum.
Ho, ho, jaką scenę zastał drugiego dnia Niedowarzony na gruncie Zełepuhy! Cała kupa żydów i żydziaków, chłopów, robotników i rozmaitych włóczęgów, krzyk, harmider, kłótnie i żarty. Co to wszystko znaczy?
To Jać zaczął jamy kopać na swym gruncie. Pierwszy chłop wziął się do tego interesu, który dotychczas żydzi uważali za swój własny przywilej. Nie dziw więc, że skoro Jać przyprowadził trzech robotników i wyznaczył trzy miejsca dla kopania jam, zbiegła się masa żydów i chłopów z całego sąsiedztwa. Pierwszy przyleciał Mendel, a zobaczywszy co się dzieje, aż posiniał ze złości.
— Co, wy chcecie tu kopać? — zapytał Jacia na pół łaskawym, na pół groźnym głosem.
— A jużci chcę — odrzekł Jać.
— A kto wam pozwolił?
— Sam sobie na moim gruncie pozwalam.
—Ale ja wam zabronię, ja! — krzyknął Mendel, nie mogąc się dłużej hamować i prawie nie wiedząc, co mówi.
— Ano spróbuj! — odrzekł Jać.
Mendel przyskoczył ku niemu i chciał mu wyrwać z rąk rydel, ale w tej chwili Jać pchnął go w pierś tak silnie, że Mendel jak długi przewrócił się na wznak na ziemię.
Nowe życie zaczęło się od tego dnia w chacie Zełepuhy. Robotnicy, kopiący jamy, mieszkali z nim razem, szwagrowa gotowała mu jeść, sąsiedzi zachodzili często to wódki wypić, to tak sobie, spojrzeć na robotę i pogawędzić. Niektórzy z nich naradzili się, by i u siebie począć taką samą robotę, czekali tylko na wynik Jaciowego przedsięwzięcia.
A Jać myślał o jednem tylko — o wydobyciu ziemnych skarbów. Ogrodził swój grunt wysokim płotem, nawet trzy duże psy uwiązał obok jam, by pilnowały ich w nocy od uszkodzenia ze strony żydów. Wkrótce czterech robotników nie starczyło do kopania czterech jam równocześnie. Niektórzy radzili mu porzucić tymczasowo trzy jamy, a kopać tylko jedną, a gdy w tej dobędzie kipiączkę, wtenczas można będzie i trzy dalsze dokończyć.
Ale Jać nawet mówić sobie o tem nie dawał. W ogóle w umyśle jego w ostatnich dniach odbywał się jakiś dziwny przełom. Zdawało się, że cały ostatek jego energji, sił umysłowych i fantazji skoncentrował się w jednym punkcie — wydobyć naftę na swym gruncie. Co potem będzie, to go już nie obchodziło. Po za tym granicznym słupem majaczyły w jego wyobraźni jakieś różowe pola i pachnące od kwiatów łąki, niczem nie zamącone szczęście i nieustanna radość. Byle tylko kipiączkę wydobyć!
Dzień i noc obmyśliwał sposoby kopania, przeżywał godziny nie wysłowionej trwogi, a nuż nie na dobrych miejscach kopie? przykładał ucho do ziemi, czy nie posłyszy czego, przedsiębrał różne środki ostrożności. Nieraz zrywał się w nocy i uzbrojony w grubą pałkę obchodził swe jamy. Środki ostrożności nie były zbyteczne; parę razy żydzi podsyłali swych robotników, by niszczyli cembryny, zasypywali jamy, przecinali liny.
Jamy miały już po dziesięć sążni a nafty ani śladu. Wtedy dopiero Jać spostrzegł, że z jego pieniędzy już bardzo mało co zostało. Okropna przejęła go trwoga. Nie spał całą noc, a na drugi dzień rano skoro świt, zaprowadziwszy swych robotników na roboty, pobiegł Jać do szwagra Niedowarzonego.
— Panie szwagrze — zaczął Jać, nie czekając na żadne powitanie — przychodzę do was z pilnym interesem.
— Z jakim? — zapytał Niedowarzony.
— Pamiętacie, wyście się kiedyś interesowali mojemi jamami, pytaliście, kogo do spółki przyjmuję? Głupi wówczas byłem, myślałem, że mi moich pieniędzy wystarczy...
— A teraz toś zmądrzał, jakeś swoje pieniądze zakopał i mnie chcesz wciągnąć w swój głupi interes! — krzyknął z gniewem Niedowarzony. Idź ty mi z chaty, idź, bo cię psami wyszczuć każę! Idź do swego Judki, coś go za trzysta reńskich bogaczem zrobił, a nie do mnie!
— Bogaczem? Jakim bogaczem? — wyjąkał Jać.
— Chyba nie wiesz, że Judka na twojem polu na Wolance już cztery źródła kipiączki wydobył, od tygodnia czerpie i czerpie, po sto beczek dziennie i jeszcze końca nie ma! Widzisz, jaki twój rozum? Idźże do niego, proś go, może przystanie do spółki z tobą, a mnie daj święty spokój!
I Niedowarzony obrócił się na drugi bok, plecyma do osłupiałego Zełepuhy. Ten posiedział jeszcze chwilę milcząc, a dalej wyszedł chwiejnym krokiem.
Na gruncie rzeczywiście robota kipiała. Dwudziestu robotników zajętych było przy studniach, czerpaniem kipiączki. Dwudziestu innych robotników kopało nowe jamy.
— Daj Boże szczęście! — rzekł Jać.
— Daj Boże!— odrzekł Judka. Jak się macie panie Zełepuho?
— Źle się mam, Judko — odrzekł Jać. Ot tobie posłał pan Bóg szczęście, a ja twoje pieniądze zakopałem i nic nie mam.
— Trzeba wam kopać dalej i u was pewnie będzie.
— I ja tak myślę, że będzie. Cóż, kiedy nie mam za co dalej kopać.
— Kupiłem ja od was ten grunt —rzekł Judka — Bóg zapłać wam za niego. Kupiłem go tanio, po 80 reńskich za morg. Oto wam jeszcze 80 reńskich do tamtych pieniędzy. Jakeście cenili, tak wam daję, żebyście na mnie krzywdy nie mieli.
Na tem się rozstali. Jać pełen nowych nadzieji popędził do domu. Zamknął trzy jamy, odprawił większą część robotników, zatrzymując tylko dwóch.
A robota szła teraz pomału. Zamiast miękkiej gliny, przyszedł twardy łupek, który! trzeba było łamać oskardami. Zwolna, smutno szła robota, tylko gorączka Jacia coraz bardziej się zwiększała.
Minął jeszcze tydzień. Jama wynosiła już dwadzieścia i dwa sążni głębokości a w kasic Zełepuhy zostało się wszystkiego dwadzieścia i dwa centy.
Pobiegł do Judki — Judki nie było w Borysławiu. Udał się do szwagrowej z prośbą.
— Kumo szwagrowa — rzekł — na was moja jedyna nadzieja. Wyszły mi pieniądze robotnicy odeszli, a kopać jamę trzeba. Muszę się dokopać kipiączki. Prędzej zginę, niż tę rzecz porzucę. Pomóżcie mi, kumo! Jaż
to przecież nie dla siebie. Jak co będzie, to będzie i dla was i dla waszych dzieci. Chodźcie sami, macie dziewuchę już w sile, obie staniecie do korby, chłopiec mniejszy może młynkować, a ja pójdę do jamy, kopać będę. Będę kopać, dopóki mi sił starczy. Czuję, że już nie długo. Parę razy uderzyć. Kto wie może tylko raz uderzyć w odpowiednie miejsce... Nie odmówcie mi, kumo.
A gdy szwagrowa się wahała, Jać nagle zalał się łzami i rzucił się jej do nóg.
— Kumo szwagrowo! — wołał ściskając jej kolana — na Boga was zaklinam, nie odmówcie mi tej prośby! Nie odmówcie, bo zwarjuję!
— Bóg z wami, szwagrze! — krzyknęła przestraszona kobieta, podejmując płaczącego. Uspokójcie się, wszystko dobrze będzie. Już wam nie odmawiam. Pójdziemy wszyscy, będziemy kopać i Bogu się modlić, może się Pan Bóg zlituje nad naszą niedolą, może nam poszle swój dar bogaty. Tylko nie płaczcie!
Bóg zapłać wam! Bóg zapłać! — szeptał Jać.
Szwagrowa nic już nie powiedziała i z najstarszą córką stanęła do korby i pomaleńku ostrożnie spuściła Jacia do jamy, chociaż ten z głębi ciągle krzyczał: prędzej, prędzej! Chłopiec tymczasem z natężeniem wszystkich sił młynkował do jamy świeże powietrze.
(Ciąg dalszy nastąpi).
[Przyjaciel ludu, 1890, N 4, 15.IІ, s. 58—62]
(Dokończenie).
Z początku robota szła. Jać pracował jak wół.
Ale kipiączki ani śladu nie było. Po kilku godzinach ciężkiej pracy Jać osłabł, poczuł ostry ból w krzyżach, w rękach i nogach, poczuł niedostatek powietrza, jakieś stukanie w skroniach, zawrót głowy.
Wyciągnęła go szwagrowa z dziećmi w kiblu na powietrze.
— Zabijecie się sami, szwagrze — mówiła. Odpocznijcie lepiej, nabierzcie sił. Jama nie ucieknie.
Ledwie mogła wyprosić szwagrowa, by zaczekał do południa.
Tak upłynęły dwa dni raczej ciężkiej męki, niż roboty. Jać w tych dniach postarzał się o jakich dziesięć lat: zgarbił się, posiwiał, twarz i czoło pokryły się zmarszczkami. Tylko siwe oczy płonęły żywym ogniem, a energja jego nie tylko że nie słabła, ale z dniem każdym jeszcze więcej rosła.
Trzeciego dnia na nieszczęście przyszedł szwagier pijak i zabrał do domu żonę i dzieci.
Jać pozostał sam w chacie, bez sił, bez środków, bez nadzieji.
— Mój Boże! Przecież ja sam teraz, sam jak badylka w polu! Co ja teraz pocznę?
I co mnie teraz robić, co poczynać nieszczęśliwemu! — lamentował w głos, usiadłszy na ziemi i chwyciwszy się oburącz za głowę. Czy rzucić się w dół łbem do tej zaklętej jamy i zrobić koniec swemu życiu Doprawdy nic innego mi nie pozostaje. O ziemio, matko moja! Przyjmij mię do siebie, niech się tu nie męczę dłużej.
I zalewając się łzami, z rozpostartemi ramionami rzucił się twarzą, ku ziemi i zamarł tak ni to w niemej modlitwie, ni to w odrętwieniu. Tylko łkanie wstrząsało nim i świadczyło o tem,. że to człowiek żywy, nie trup na ziemi leży.
Naraz zerwał się jak od ukąszenia żmiji? Co to było? Czy to sen? Drżał cały w nieopisanej trwodze. Długą chwilę stał, przecierając oczy, nie wiedząc, co ma czynić. Wreszcie pochwycił sznur probierczy i rzucił uwiązany na jego końcu kamień do jamy. Po chwili kamień z suchym stukiem upadł na suche dno. Wyciągnął go — kamień był suchy. A więc to bełkotanie, które on tak wyraźnie posłyszał, gdy leżał z twarzą przyciśniętą do ziemi, było złudzeniem, było nieprawdą. Żegnaj, ty świecie niewdzięczny, ty życie obrzydłe!
Jać postąpił parę kroków w tył, by się rozpędzić i wskoczyć do jamy, bo nie chciał już dłużej żyć. Lecz cóż to, zaledwie oddalił się od jamy, posłyszał znowu to samo słabe bełkotanie. Postąpił jeszcze dwa kroki w tył, jeszcze wyraźniej je słyszy. Równocześnie o nos jego uderzyły gęste gazy naftowe.
— Co to jest? Co to znaczy? Oglądnął się dokoła — Boże! Przecież to on stoi w pobliżu swej dawnej, zabitej z wierzchu i darnią założonej jamy! Jednym skokiem był na samej jamie, wyraźne bełkotanie pod ziemią przekonało go, że cel jego pragnień był osiągnięty, że skarb był znaleziony, był tu, gdzie się najmniej spodziewał.
Lecz Jać jeszcze nie wierzył sam sobie. Drżący, zadyszany, prawie bez pamięci co czyni i co się z nim dzieje, zrzucił z siebie gunię, przypadł na kolana i począł rękami odzierać darń, wyrzucać glinę, odgrzebywać grube belki, którymi zabitą była jama. Z ostatecznym wysiłkiem odwalił jedną belkę. Promień słońca niby od gładkiego, metalowego zwierciadła odbił się od powierzchni gęstej, czarnej cieczy, która napełniała jamę aż po sam brzeg.
Że Jać w tej chwili nie zwarjowal, że z radości nie wpadł do jamy, to był prawdziwy cud.
Po chwili odrętwienia owładnął nim prawdziwy szał. Rzucił się do drugiej przysypanej jamy, odgrzebał ją, odkrył — pełna! Do trzeciej — to samo! A więc nie daremne były te sny, w których coś ciągle szeptało mu: Jest, jest ten skarb upragniony! Tylko jego własna ślepota była przyczyną tak mnogich jego cierpień!
Nie myśląc prawie, co czyni — pobiegł do Mendla. Zastał żyda targującego się z robotnikami. Nie witając się, nie mówiąc ani słowa, przyskoczył, chwycił Mendla za plecy i powlókł go ze sobą.
— Co to jest? krzyczał Mendel. — Jaciu czyście oszaleli? Czego odemnie chcecie?
— Chodź, chodź! — ochrypłym zadyszanym głosem wołał Jać, nie puszczając go z rąk.
— Dokąd? po co? — pytał Mendel.
— Chodź, chodź, zobaczysz! — krzyczał Jać i wlókł go dalej do pierwszej jamy.
— Patrzaj.
Jeszcze się Mendel nie opamiętał, już Jać szarpnął go do drugiej jamy.
— Patrzaj!
I znowu dalej, do trzeciej.
— Patrzaj!
Mendel osłupiał.
Jać bezsilny usiadł na ziemi, ciężko dysząc, ale nie mogąc wyrzec ani słowa więcej. Dobra chwila minęła w milczeniu.
— I cóż? — rzekł wreszcie Mendel, zwracając się ku Jaciowi.
— Kup — rzekł krótko Jać.
— Ile chcecie?
— Miljon!
— Co? miljon? jaki miljon?
— Miljon!
— Opamiętajcie się. Jaciu! Co wy mówicie? Kto wam da miljon?
— Ty dasz.
— Ale czy wiecie wy, co to jest miljon? Ile to pieniędzy?
— Wiem, że dużo. A jak będę miał w ręku, to i policzyć potrafię. A ty myślał, że ja ci to za darmo oddam?
— Ja nie chcę za darmo. Ale mówcie ludzką cenę!
— Miljon.
Żyd zaśmiał się na całe gardło.
— Co z nim gadać! Nauczył się na pamięć tego jednego słowa i powtarza. Ależ Jaciu, gdzie ja wam miljona wezmę?
— To twoja rzecz.
— I co wy z nim zrobicie?
— To moja rzecz.
Żyd znowu zaśmiał się na całe gardło. Nagle spoważniał. Szczęśliwa myśl strzeliła mu do głowy.
— Ny, wiecie co, Jaciu — rzekł przystępując do niego bliżej. Widzę, żeście nie taki człowiek, by z wami żartować. Niech się dzieje wola Boża, dam wam miljon za wasze jamy.
— Wiedziałem, że dasz — rzekł spokojnie Jać.
— Ale już za wszystkie cztery.
— To się rozumie.
— I za całą resztę gruntu.
— A tak.
— Więc idę po pisarza i po świadków.
— Idź.
Około południa chata Jacia Zełepuhy roiła się ludem. Mendel kazał ustawić przed oknami na prędce z desek zbite stoły i ławki, zasiadało na nich mnóstwo chłopów i żydów, byli to świadkowie. I coraz nowi przybywali.
Po całym Borysławiu gruchnęła wieść, że Zełepuha wykopał trzy jamy kipiączki i sprzedaje ją Mendlowi za miljon. Żydzi uśmiechali się, chłopi wzdychali, żegnali , się krzyżem świętym i wszyscy biegli ku jego chacie, wiedząc, że tam dziś będzie suty poczęstunek.
Cisza w zgromadzeniu. Za stołem siedzą i wójt i starszy brat cerkiewny i pan przysiężny — to główni świadkowie. Pan pisarz właśnie skończył pisanie kontraktu, posypał go piaskiem i głośno krząka na znak, że chce zacząć czytanie. Jać stoi naprzeciw pisarza, niemy, żółty jak wosk, z płonącemi oczyma i wpatruje się w jego usta.
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen! — zaczyna donośnym głosem pan pisarz i wszyscy przytomni chłopi żegnają się pobożnie. Jako ja, niżej podpisany gospodarz Jać Zełepuha, wobec przytomnych tu świadków pana wójta borysławskiego Jakyma Duryhrisza i pana przysiężnego Ołeksy Bowta i pana starszego brata Hrycia Tumana z obecnym tutaj Mendlem Lampenlichtem zrobiłem ugodę albo kontrakt następującej treści, że sprzedaję temuż Mendlowi grunt mój własny ojcowski, a wynoszący dwa morgi, wraz ze znajdującemi się na tym gruncie jamami naftowemi i ze wszystkiem, co w nim i na nim jest i oddaję ten grunt natychmiast przy świadkach Mendlowi na wieczną własność. Mendel zaś ma mi przed oddaniem gruntu przy tychże świadkach, wręczyć cenę kupna, wynoszącą miljon waluty austrjackiej.
— Czego? czego? — przerwał czytanie Jać.
— Waluty austrjackiej — powtórzył pan pisarz. — To znaczy pieniędzy austrjackich, cesarskich, rozumiecie?
— A, rozumiem! No pewnie, innemi pieniędzmi ja nie przyjmuję. No, czytajcie dalej.
Dalsze czytanie poszło prędko. Kontrakt podpisano, rozumie się, że jak Jać, tak i wszyscy świadkowie podpisali jedynie znakiem krzyża świętego. Następnie zbliżył się Mendel i położył na stół cały worek pieniędzy. Rozwiązał go i zaczął wyjmywać paczkę za paczką banknotów. Każda paczka złożona była z drobnych banknotów, przeważnie z papierowych szóstaków lub guldenów.
— Tu sto, tu sto, tu sto, tu sto! — petlował Mendel, waląc paczkę na paczkę, aż wszyscy oddech zataili. Kilka minut upłynęło zanim wypakował całą treść worka.
— Oto macie wasz miljon, panie Jaciu, rzekł spoglądając na niego z tryumfem.
Jać stał oszołomiony. Takiej masy pieniędzy jeszcze nigdy w życiu nie widział, a teraz to wszystko było jego własnością!
— Hm, a kto wie, czy to dobrze liczono rzekł wreszcie. Trzeba by przeliczyć.
— Ja mogę przysiądz, że dobrze liczono — rzekł Mendel. Ny, ale wy możecie sobie nie wierzyć, to wasza rzecz. Tylko miljon przerachować nie tak łatwo, jak wam się zdaje. A żebyście na mnie nie narzekali, żem was ocyganił, to ja wam coś powiem. Złóżmy te pieniądze tu nazad do worka, zawiążmy i zapieczętujmy je przy świadkach i niech wam kogo chcecie z gminy wyznaczą, żeby wam pomógł przeliczyć. Jak wam jednego reńskiego zabraknie, to ja się zobowiązuję za jeden dać wam dziesięć.
— Dobrze, dobrze! — zakrzyczeli chórem świadkowie. Ot widać, że uczciwy żyd, nie chce waszej krzywdy, kumie Jaciu.
— Przystanę na to — rzekł Jać. Ale worek z pieniędzmi musi w moich rękach pozostać.
— A, to się rozumie! — żywo wtrącił Mendel. Przecież wy właściciel.
I raźnie zapakował papiery do worka, zawiązał worek i zapieczętował go w kilku miejscach wielką gminną pieczątką, którą wójt zawsze nosił przy sobie w cholewie od buta.
— No, teraz ta sprawa ubita, kumie Jaciu. Oddajże Mendlowi grunt i jamy.
Wstali wszyscy i poszli. Oddawszy wszystko Mendlowi, Jać uczuł się spokojnym. Zaczął się poczęstunek, który dzięki nadzwyczajnej uprzejmości Mendla przeciągnął się do późnego wieczora. Tylko pan pisarz, oddawszy Mendlowi podpisany kontrakt do rąk poszedł do domu, nie czekając na traktament. Miał jeszcze dziś wiele roboty, a w rzeczy samej czuł się nieco niespokojnym. Co prawda, zarobił dziś dobrze. Prócz zwykłych pięciu guldenów »od ręki« wziął od Mendla całych sto reńskich i to za największą drobnostkę w świecie. Tylko czort jego wie, czy z tej drobnostki nie wyrośnie jaka wielka rzecz. Bo przecież tu o wielkie sumy chodzi. Wprawdzie Mendel zapewnił go, że nie ma się czego bać, że on naumyślnie tyle świadków sprosił, że wszystko robił po trzeźwemu i z wszelkiemi ostrożnościami. Ale kto wie, czy można żydowi wierzyć! Pan pisarz pomimo wszelkich zapewnień był niespokojny. Dlaczego? A oto dlatego, że w tekście kontraktu napisał — ale nie przeczytał — że Mendel płaci Jaciowi nie miljon złotych reńskich, lecz tylko miljon centów, to znaczy 10 tysięcy złotych.
Tymczasem Jać rozkoszował się myślą, że posiada miljon. Co z nim robić, jak go użyć, o tem czas będzie pomyśleć jutro, pojutrze, później. Teraz cieszy! się tylko, że ma ogromne, bajeczne bogactwo.
Późna noc już była, gdy od Jacia wyszli ostatni goście — wójt, przysiężny i starszy brat Na ich cześć Jać musiał wypić parę kieliszków tej słodkiej wódki, którą Mendel przyniósł już na samym ostatku, kiedy wszyscy inni ludzie się rozeszli. Do wódki był domięszany taki proszek, co to ludziom dają, żeby mocno bardzo spali. I sam Mendel, dawszy Jaciowi wódkę, pożegnał go i poszedł spać. Po odejściu ostatnich gości. Jać czuł się tak szczęśliwym, tak spokojnym i zdrowym, tak nigdy. Ani śladu niedawnej pożerającej i trawiącej gorączki. Siedział na ławie, łokciami oparty o stół, ściskając w objęciach swój miljon, zawarty w zapieczętowanym worku. Uśmiechał się i powtarzał jakieś słowa bez związku. Przypomniał wreszcie że trzebaby za gośćmi drzwi pozamykać, ale nie czuł w sobie na tyle siły, by wstać.
— E, co mi tam drzwi — pomyślał — mam miljon miljon, miljon!
I szepcąc te słowa, skłonił głowę na worek z pieniędzmi i zasnął. Olejny kaganek palił się naprzeciw niego na stole.
Po chwili otwarły się po cichu drzwi chaty i ostrożnie, stąpając na bosych palcach, wszedł Mendel.
Zbliżył się prosto do śpiącego, oglądnął go, a potem spokojnie podniósł w górę jego łokcie, wyjął worek i podłożył pod nie okrągłe polano, które leżało pod ławą, wziął worek pod pachę i skierował się ku drzwiom. Lecz natychmiast wrócił się, wziął kaganek ze stołu i postawił go na ziemię, na której jeszcze od wczoraj rozesłany był okłot słomy. Wielka kupa słomy leżała pod ławą, na której siedział Jać.
— Tak będzie lepiej — szepnął Mendel. Śladu nie zostanie.
I pospiesznie wyszedł z chaty, zamknął ze środka przednie drzwi, wyszedł tylnemi i zasunął je z podwórza, aby Jać nie mógł uciec z chaty, jak się zacznie palić.
— Ostrożnie z ogniem! — krzyczał przeciągłym głosem stróż gromadzki, przechodząc wzdłuż ulicy. Nagle wzrok jego padł na chatę Zełepuhy, stojącą na pustem uboczu, o jakich sto kroków od ulicy.
— Co u djabła ten stary tam wyrabia? pomyślał stróż. — Czy w piecu jeszcze pali tak późno w nocy?
Ale w tej chwili silne światło, które napełniało chatę Zełepuhy, naraz ogromnymi, krwawymi językami wyskoczyło na strzechę, przez okna, przez drzwi, ogarnęło całą chatę, która od razu zapłonęła, jak świeca jarząca.
— Pali się! Pali się! — zawrzeszczał stróż ile miał siły i poleciał do dzwonnicy, by uderzyć na gwał w dzwony.
Na drugi dzień rano znowu tłum ludzi stał koło chaty Jaciowej, tylko, że ta chata przedstawiała obecnie zwęglone zgliszcza. Tylko gliniany, czworogranny, duży piec, sterczał śród pogorzeliska, a pod piecem odgrzebano na pół zwęglone zwłoki Jacia Zełepuhy. Oczywiście nieboszczyk, zbudziwszy się w ogniu, chciał się schować pod piec, ale zdołał zapchać się tylko połową ciała: nogi i niższa część tułowiu sterczały i spaliły się zupelnie. Za to twarz, przytulona do ziemi, i ręce były całkiem nietknięte. W ręku zamiast worka z pieniędzmi, trzymał grube polano.
— Nieszczęśliwy! — tłómaczyli ludziska, pewnie zadrzemał nad pieniędzmi i strącił kaganek ze stołu w słomię. A jak się zbudził to w zamięszaniu zamiast ratować pieniądze, chwycił polano. A pieniądze wszystkie zgorzały. Nie dał mu Pan Bóg skorzystać ze skarbu. A trup Zełepuhy leżał przed chatą z polanem w ramionach mocno zaciśniętem. Jego posiniała, przerażona twarz, zwróconą była ku niebu, jak gdyby z tych kurczowo zaciśniętych zębów, chciało się wydobyć pytanie:
— Boże — Ty wszystko widzisz? Lecz cóż to wszystko znaczy?...
Iwan Franko.
[Przyjaciel ludu, 1890, N 5, 1.III, s. 76—79]
_____________________
*) Łybakami nazywali się dawniej w Borysławiu ci, którzy zapomocą końskich ogonów zgartywali z powierzchni wód, kałużek i źródeł borysławskich występującą na nich naftę i sprzedawali ja jako smarowidło do wozów.
20.09.1890