Rębacz (1886)

W ciągu mej dalekiej i uciążliwej wędrówki zaszedłem w ogromny, gęsty las — i zabłądziłem. Chłód leśny, zwykle tak orzeźwiający, przygniatał teraz pierś moją, jak zwątpienie przygniata duszę. Olbrzymie, czarne konary groźnie wisiały nade mną, złowrogo szeleszcząc liśćmi. Kręte korzenie tu i owdzie wyłaziły z ziemi stawiając zasadzki moim nogom, niby ręce tajemniczych demonów ciemności pragnących uchwycić mię w swe szpony. Suche łomy trzeszczały pod mymi stopami, a strwożonej wyobraźni mojej zdawało się, że to pękają, kruszą się i szemrzą boleśnie zwiędłe i zeschłe marzenia mej młodości. A zresztą głucha cisza dokoła, przerywana chyba skrzekiem wiewiórki na gałęzi lub rykiem niedźwiedzia w czaharze.

 

Szedłem strwożony, bezwiedny, niemy. Niby jakaś niewidzialna siła pędziła mię naprzód, lecz dokąd? — nie wiedziałem. Gąszcz leśny zupełnie zakrywał mi słońce przed oczyma, a zresztą słońce, ów jasny i nieomylny wędrowiec niebieski, od dawna już przestało być sterownikiem mej ziemskiej wędrówki. Serce gwałtownie biło mi w piersi; słuch, drażniony ogromną ciszą odwiecznej puszczy, chwytał jakieś niepewne tony odzywające się z najgłębszego wnętrza mego własnego jestestwa: to głuchy, dawno zapomniany jęk dzwonów wioskowych, to boleśny, ciężki oddech konającej matki, to dziecięce, naiwnie-serdeczne szepty pacierzy, to echa okropnej burzy życiowej, chrzęst kluczów więziennych, urywane słowa złorzeczeń i pogardy, cichy płacz zdradzonej miłości, zgrzyt rozpaczy i chłodny uśmiech rezygnacji. Pod wpływem tych wewnętrznych głosów, niby pod wpływem smętnej pieśni matczynej, powoli usypiała się świadomość moja, tonęła w chłodnej pomroce, gubiła się w gąszczu lesistym. Zwolniłem kroku, lecz iść nie przestawałem naprzód, ciągle naprzód.

 

Stan mój podobny był do snu ciężkiego, boleśnego, tym boleśniejszego, ile że pozbawionego marzeń. Głuche jakieś poczucie, że błądzę, że nie widzę wyjścia przed sobą, że prędzej czy później opuszczą mię siły w tej okropnej samotności, że może żywcem stanę się zdobyczą potworów wietrzących każdy zapach życia w tej puszczy — to poczucie nie opuszczało mię ani na chwilę, dręczyło i bolało mię nieustannie jak cierń wbity w nogę. Prócz tego jednego boleśnego uczucia nic więcej nie czułem: ani żalu, ani nadziei. Jakieś odrętwienie ogarnęło mię i zamroziło wszystko, co było we mnie ludzkiego, z wyjątkiem tego jednego, na pół zwierzęcego poczucia bólu i trwogi.

 

Z wysiłkiem rozpaczy przesadzałem zwalone kłody, przedzierałem się przez zgniłe parowy, wdrapywałem się na strome wzgórza, by chwycić okiem nieco szerszego widoku. Wszystko nadaremnie. Puszcza ogarniała mię ze wszech stron i niby szeptała mi milionami swych liści, skrzypem konarów, skrzekiem wiewiórki i rykiem niedźwiedzi: Nie ujdziesz! Nie ujdziesz! Kto tutaj zaszedł, żegnaj się z nadzieją!

 

Ściemniało. Wyraźne kontury otaczających mię przedmiotów rozpłynęły się w ciemności, tworząc wokoło jednolitą, nieprzepartą ścianę. Nie mogłem ani kroku dalej zrobić czując, że piersią, głową, stopami uderzę o zaporę. Na darmo trwoga śmiertelna prawie całkiem wysadzała z czaszki oczy me: ani jednego drgania świetlanego promyka nie mogły złowić źrenice. Znużony padłem na ziemię. W tej chwili wiatr, co za dnia drzemał pod wierzchołkami drzew, zbudził się i jęknął przeciągle, żałobnie, jak posłaniec niosący jakąś okropną nowinę w dalekie strony.

 

Chwilę leżałem w zupełnym odrętwieniu i zdawało mi się, że ciemne demony puszczy z cichym szeptem zadowolenia obstępują mię pochylając się nade mną, wyciągają długie ręce, by przyłożyć je do mej piersi i wstrzymać głośne bicie serca. Zerwałem się na nogi, jak od dotknięcia żmii, i w okropnej trwodze jeszcze raz wytężyłem wzrok, czy nie ujrzę jakiego promyka ratunku w tej ciemności.

 

Ujrzałem. Zdało mi się, że półksiężyc blady zwolna idzie lasem, świdrując ciemności. Mignął czasem i w takich chwilach głuchy jakiś łoskot rozlegał się po puszczy jak grzmot podziemny, i w ślad za tym łomot walącego się leśnego olbrzyma. A potem znowu spokojnie, równo płynął tajemniczy półksiężyc po puszczy i oczy moje, spragnione światła, nie mogły oderwać się od jego mdłego, lecz uspokajającego blasku.

 

Zbliżył się wreszcie i wówczas poznałem, że tajemnica objaśniała się dosyć naturalnie. Po puszczy, nie deptaną ścieżką szedł człowiek w grubej, chłopskiej siermiędze i niósł w ręku siekierę, której blask w oddali wziąłem za blask półksiężyca. Twarzy owego człowieka w ciemności rozpoznać nie mogłem; w niepewnych zarysach widniała tylko jego potężna postać i dziwnym ogniem śród ciemności błyszczały jego oczy. W trwodze mojej padłem przed nim na kolana, a ze ściśniętego gardła te tylko słowa wydobyć mogłem:

 

— Ratuj zbłąkanego!

 

— Chodź ze mną — odrzekł nieznany wędrowiec głosem tak spokojnym, łagodnym i zarazem stanowczym, że od razu poczułem przypływ nowych sił w mięśniach i nowej nadziei w duszy.

 

Szedłem więc za nim. Ciemności jakoś rozrzedzały się przed nim — czy to od blasku jego siekiery, czy od światła jego oczu — nie wiem. Szedł prosto, nie schybiając ni w prawo, ni w lewo, jak gdyby widział przed sobą w dali cel jakiś, do którego w oznaczonym czasie zdążyć powinien. Szedł nie spiesząc się, lecz i nie tracąc czasu, równym, ciężkim, lecz pewnym krokiem. Postępując za nim, widziałem przed sobą tylko ciemne kontury jego pleców, głowy, ramion, a kontury te, im pilniej w nie się wpatrywałem, tym więcej wyrastały przed mymi oczyma do kolosalnych, lubo nie potwornych rozmiarów.

 

Wtem słup ciemny, olbrzym lasowy zastąpił nam drogę. Ani chwili nie wahając się przewodnik mój wysoko podniósł siekierę i oburącz uderzył nią w potężną zawadę. Jęknęła puszcza ogromnym echem i ze strasznym łoskotem runęło drzewo, niby uderzeniem pioruna powalone na ziemię, druzgocąc w upadku własne i obce konary. Zakrzyczały sowy i kruki, które gnieździły się w jego rosochatej koronie, frunęły ponad głowami naszymi nietoperze mieszkające w jego szparach i długo jeszcze puszcza nie mogła uciszyć się po stracie jednego ze swych synów. Lecz przewodnik mój ani dbał o to; cicho i spokojnie posunął naprzód, a ja za nim.

 

Lecz oto ogromna szara masa, stroma skała, zastąpiła nam drogę. I znowu spokojnie, bez wahania przewodnik mój podniósł siekierę i raz potężny wymierzył. Miliony iskier sypnęły spod ostrza, huk gwałtowny zatrząsł ziemią i odwieczna skała pękła na dwoje, pokruszyła się na drobne bryły, które z głuchym łoskotem zaczęły staczać się w przepaść, to znowu z cichym chrzęstem kruszyły się w coraz drobniejsze kawały równając nam drogę. I dalej spokojnie, ani na chwilę nie zbaczając ze swej prostej drogi kroczył mój przewodnik, a ja za nim.

 

Lecz oto chłód wionął po twarzy mej, a przed nami, gdzieś spod ziemi, słychać grzmot głuchy, szum, ryk rozhukanych żywiołów. Jeszcze kroków kilka, a przed nogami mego przewodnika otworzy się czarna otchłań, urwisko stromego, skalistego jaru, na dnie którego szumi i pieni się szalony potok. Lecz i ta przeszkoda nie wstrzymała go. Błysnęło ostrze podniesionej siekiery, zatrzeszczało zwalone, olbrzymie drzewo i runęło swym cielskiem poprzek jaru tworząc wygodną kładkę. W szalonej, bezsilnej złości zawyły w dole demony zniszczenia, zaklekotały spienione fale bryzgając na nas zimną pianą, to nie wstrzymało nas jednak: po kładce owej przeszliśmy spokojnie.

 

Nareszcie przerzedzać się poczęły ciemności i przerzedziła się puszcza. Po niedługim czasie wyszliśmy na wolny przestwór i oczy moje radośnie powitały pierwszy brzask wschodzącego słońca, zawisły na złotych, u góry purpurą oblanych chmurkach na wschodzie, a wreszcie z ciekawością rozbiegły się po krajobrazie leżącym przed nami.

 

Smutny to był krajobraz. Ogromna, bezbrzeżna równina, której krańce ginęły gdzieś daleko we mgle porannej. Ani wzgórka, ani krzaczka, ani śladu żywej duszy: drobna, sucha trawa i niskie, pełzające burzany — oto cała jej roślinność. Bez oporu biegły oczy w dal po tej płaszczyźnie, gdzieś w nieskończoność, rwąc za sobą i duszę a zostawiając w sercu jakąś nieopisaną tęsknotę, jakieś uczucie próżni, nie spełnionych pragnień i niedościgłych dążeń. Pogrążony w tych ciężkich uczuciach szedłem w milczeniu za mym przewodnikiem nie oglądając się za siebie, lecz tym pilniej ścigając oczyma każdy punkcik na dalekim horyzoncie, wypatrując czegoś, co by przerwało tę zabijającą jednostajność.

 

I oto zdało mi się, że hen daleko, na tle różowego horyzontu zamajaczyły kontury jakiegoś ogromnego ptaka siedzącego na stepie, z wyciągniętą szyją i zwieszonym dziobem. Czy żuraw stoi na straży? Czy orzeł stepowy obudziwszy się zbiera się do lotu? Lecz ptak ów nie zrywał się do lotu, a im więcej się do niego zbliżaliśmy, wydłużał się, rósł i prostował; w niewielkiej odległości od niego pokazał się drugi, dalej trzeci, czwarty, ustawione w szeregu i gubiące się gdzieś daleko we mgle przezroczystej. Oczy moje, zmęczone jednostajnością stepu, ani na chwilę nie odrywały się od zagadkowego przedmiotu. Lecz im więcej się ku niemu zbliżałem, tym trwożniej biło mi serce, tym wyraźniej rozpoznawałem całą okropność tego przedmiotu. Długa szyja żurawia to był wysoki, czarny słup; głowa jego to poprzeczna belka, a dziób do dołu zwieszony to wisielec chwiejący się na sznurze za każdym wiatru powiewem.

 

Osłupiałem z przerażenia. Widok był okropny: trup świeży jeszcze, do połowy tylko odarty z mięsa przez ptactwo drapieżne; pod szubienicą czarne plamy krwi, na członkach ślady strasznych przedśmiertnych katuszy: oczy wypalone, ręce zwęglone, kości w nogach połamane. Spojrzałem na dalsze szubienice — ten sam widok, tylko że trupy tam daw- niejsze, gołe szkielety lub cząstki szkieletów, a pod szubienicami zardzewiałe we krwi okropne narzędzia męczarni: śruby, kleszcze, koszule, kolczaste, straszne maski żelazne, koła zębate, łańcuchy i korby. A jeszcze dalej wisiały na szubienicach same tylko zwęglone czaszki poprzy- bijane gwoździami, wisiały wieńce smolne i cierniowe, miecze i pazury żelazne, a jeszcze dalej — nic, oczy moje nie mogły dobiec do końca tego okropnego szeregu, który gubił się gdzieś w nieskończoność.

 

— Boże mój — krzyknąłem załamując ręce — czy to rozbójnicy?

 

— Nie —- odrzekł mój przewodnik — to męczennicy tylko.

 

I odłożywszy na bok swą siekierę przykląkł pod strasznym słupem, u stóp wiszącego trupa. Party jakąś tajemniczą siłą zrobiłem to samo.

 

— Oto ofiara nasza! — rzekł mój przewodnik z pochylonym obliczem. — Módlmy się, żeby ta najświeższa ofiara, umęczona za prawdę i wolność, była ostatnią i żeby odtąd podobnych ofiar nie było potrzeba!

 

I przypadłszy twarzami do ziemi modliliśmy się duchem i uczuciem,, całując ziemię krwią męczennika zbroczoną. A gdyśmy powstali, przewodnik mój wziął do rąk siekierę i znowu zbliżył się ku szubienicy,

 

— Świątynia nasza w duchu i prawdzie — rzekł. — Ci, którzy krwią swoją zapisali jej świadectwo, powinni być dla nas drogoskazem, lecz nie bożkami. Zwycięstwo ich, lecz nie relikwie czcić będziemy!

 

To mówiąc podniósł siekierę i uderzył. Padła i w proch rozsypała się szubienica — padły i rozsypały się wszystkie aż do najdalszego krańca widnokręgu. Tylko szeroki pas żyźniejszej, bujną zielonością pokrytej ziemi oznaczał ślad dawno przebytych i pogrzebanych cierpień i walk; i zwycięstw niezliczonych pokoleń ludzkich. Ze wzrastającą otuchą i pokrzepionymi siłami szedłem dalej tym śladem za przewodnikiem moim i zdało mi się, że każdy atom tej ziemi, tego powietrza, nowe siły, nowe myśli, nowe, wolniejsze uczucia wnosi w moje jestestwo. Poczułem się niejako członkiem tejże rodziny, jednym z wytworów, z rezultatów tych walk i cierpień tysiącletnich.

 

Lecz oto chmura jakaś ciemna, ogromna, z błyszczącymi ostrymi wierzchołkami wyrosła na wschodzie, rozpostarła się groźnie i zakryła słońce przed nami. Na chwilę zdawało się, że pogrąży nas w zupełnej ciemności, lecz tego dokazać nie mogła. Przeciwnie, im bapdziej zbliżą-, liśmy się ku niej, tym bardziej malała, ściągała swe kontury i ujrzeliśmy w końcu, że to nie chmura, jeno ogromny posąg wśród równiny. Na piedestale z czarnego marmuru siedziała na kłębach chmur marmurową postać mężczyzny z długą brodą, błyszczącymi oczyma i z pękiem żłó- cistych grotów w wysoko podniesionej prawicy. Głowa jego otoczona była wieńcem złoconych promieni, zaś lewa ręka trzymała wypukłą tarczę. Piedestał był jak góra przerzynająca naszą drogę, a kolos na tym piedestale zdawał się czołem podpierać chmury. Przed posągiem zaś ujrzeliśmy nieprzeliczone mnóstwo narodu w najróżniejszych strojach i postawach. Jedni, ubrani w świąteczne długie szaty, z wieńcami na głowach, tańczyli przy odgłosie monotonnej muzyki; inni na roznieconych stosach palili ofiary; inni znowu, ze stroskanym obliczem, na klęczkach pełzali po ostrym żwirze, by dotknąć się ustami do owego czarnego marmuru, a z boku okuci w kajdany niewolnicy z pochylonymi obliczami czekali, rychło ich poprowadzą na zarżnięcie w cześć owego kolosa.

 

— Kto to jest? — zapytałem mego przewodnika.

 

— Skamieniały wytwór ich własnej fantazji, który zrobił się ich władzą, tyranem. Dla niego ich pląsy, kadzidła, łzy i krew. W imię przyszłości, której nie znają, zabijają teraźniejszość, którą widzą i czują. By uniknąć cierpień fikcyjnych, niepewnych — sobie i braciom swoim zadają męki rzeczywiste i nieskończone. Lecz nastał już czas wybawienia. Zobacz, jak tańczący porzucili pląsy i śmieją się szyderczo sami z siebie. Zobacz, jak ofiarujący gaszą ogień. Zobacz, jak żebrzący litości u czarnego marmuru wzdrygają się i rzucają nań kamieniami. Zobacz, jak opadają pęta z niewolników przeznaczonych na krwawą ofiarę. W porę przyszedłem!

 

I rzekłszy to przewodnik mój chwycił oburącz siekierę i uderzył nią w czarny piedestał. Zadrgała olbrzymia budowa, zachwiał się od samego szczytu kamienny kolos i z trzaskiem poopadały pozłacane promienie z jego głowy i groty z ręki. A następnie rozległ się ogromny huk i runął kolos, i potrzaskał się w kawały, daleko i szeroko pokrywając ziemię odłamami swego kamiennego cielska. Zdziwione i przerażone tłumy stały w milczeniu, tylko ludzie ubrani w szaty świąteczne, z wieńcami na głowach podnieśli ogromny krzyk wołając:

 

— Zniszczony porządek świata! Obalone podstawy wszechbytu! Biada, biada!

 

Lecz przewodnik mój nie zwracając uwagi na ich biadanie rzekł do tłumów:

 

— Bądźcie dobrej myśli. Umiejcie być wolnymi, a będziecie wolni! Zechciejcie być braćmi, a będziecie braćmi! Umiejcie żyć, a żyć będziecie!

 

I poszedł torując sobie drogę pomiędzy gruzy, i w niemym podziwie dążyłem za nim.

 

— Kto jesteś ? — zapytałem wreszcie.

 

Wówczas pierwszy raz obrócił ku mnie swe oblicze i rzekł łaskawie:

 

— Czy nie poznajesz mnie?

 

Nic nie odpowiedziałem. Zdało mi się, że z tej strony słońce weszło, i musiałem pochylić oczy przed tym blaskiem potęgi, triumfu i nadziei, jaki bił z jego twarzy.

 

— Poznaję cię całym sercem, całą istotą moją — lecz imienia twego wypowiedzieć nie zdołam — wyrzekłem.

 

— Jestem rębacz, który rąbie zapory na drodze ludzkości, zapory postawione przez dzikość, ciemnotę i złą wolę. Widziałeś cząstkę mej pracy?

 

— Widziałem.

 

— Wiesz, w czym leży moja siła?

 

— Czuję, domyślam się...

 

— Poznasz ją. I cel rozumiesz?

 

— Rozumiem i pragnę, chociaż z daleka, zobaczyć odblask jego.

 

— Umiej z tego zrezygnować, a wówczas on będzie najbliżej ducha twego. Nie oglądanie do ciebie należy, lecz prostowanie ścieżek prawdzie i wolności. Chcesz stanąć do takiej roboty?

 

— Chcę.

 

— Pójdziesz bez szemrania po cierniach?

 

— Pójdę.

 

— Idź więc...

 

I dał mi siekierę.

 

 

19.09.1888