nowela
Byto blisko północy. — Szerokiemi smugami rozlewało się światło z okien D...skicj rezydencji, — z wnętrza dolatywały melodyjne dźwięki fortepianu. Łagodne światło odbite od białego, roziskrzonego mrozem śniegu migoce z wysokiego pagórka, jak zorza na wschodzie, — daleko ponad siołem rozbrzmiewają dźwięki muzyki i śpiewów, przerywając martwą bez granic ciszę wiejskiej zimowej nocy.
— Ej, coś długo balują goście na plebanii! — mówi półsenny wieśniak, bliski sąsiad proboszcza, wyzierając z sieni na podwórko. — Ha, jakże im nie balować, kiedy jest za co, — nie to co u mnie! Ech, Boże, Boże! — westchnął ciężko, zamknął drzwi drewnianą zasuwą i wrócił do ciasnej nędznej izdebki.
Kaganek slabem światłem migotał na piecu, a na pościeli leżała — dogorywała młoda jeszcze kobieta. Oblicze jej, do niedawna jeszcze piękne, tchnące życiem, dziś skurczone i wyssane nędzą — jedne tylko oczy błyszczały gorączkowym blaskiem, a bujne złociste włosy spadały w nieporządku na piersi i rozrzucały się po brudnej poszewce poduszki. Piersi z trudnością podnosiły się w górę, w wyschniętem gardle odzywało się chrypienie, a całe ciało od czasu do czasu trzęsło się jak w febrze od bólu i zimna.
— Maksymie! szepnęła chora.
Maksym jstał tuż przy niej, niemy, ż załamanemi rękami. .
— Go ta za muzyka?
— Goście u popa! odpowiedział ponuro Maksym.
— A! — odetchnęła ciężko, jakby przypominając sobie, co się z nią dzieje, gdzie się znajduje... — Podaj mi wody Maksymie — w piersiach mię piecze, och jak strasznie piecze!...
Maksym w milczeniu poszedł po wodę, a chora stękając usiłowała ułożyć się wygodniej na twardej pościeli, co gniotła do kości zbolałe сiało, — męczyła się, ale nadarmo.
Na plebanii tymczasem hucznie, żwawo toczy się wesoła zabawa. Starsi „ojcowie“ zasiedli w małym pokoiku do taroka; obok grających na okrągłym stole piętrzą się butelki wina, dwa dzbany piwa, taca ze szklankami i kilka paczek tytoniu i cygar. Oprócz karciarinej — obowiązkowej — toczy się między nimi inna jeszcze rozmowa — o czem? No — rzecz wiadoma, o wysokiej polityce, o wojnie Rosjan z Turkami, o etymologji i fonetyce, o ukrainofilach i socjalizmie. Krzyżują się poważne zdania, przeplatane żartami, krytyka odbywa się spokojnie, bez żaru, bez gorączki, jak przystoi starszym.
Kwestje — stanowiące dla innych podstawę życia, krwawe zadania i zachętę do wielkich ofiar, przedstawiają tutaj tylko milą rozrywkę dla zabicia czasu, temat do dysput, przerywanych ód czasu do czasu tłustemi i cynicznemi uwagami.
Wszystko odbywa się w porządku — jak na starszych przystało!
W przyległym pokoju obszernym, jasno oświetlonym zebrała się młodzież.
Śpiewy, muzyka, tańce, srebrne śmiechy, ciche szepty i śmiało wygłaszane komplementa rozlewają się pstrym potokiem, a napełniając plebanię jakimś świątecznym wesołym gwarem, czynią ją podobną do ula, w którym przed chwilą rozgościł się młody rój brzęczących pszczół. Atoli mimo tego na pozór wesołego obrazu szczęścia, i tutaj wre walka bez końca, zacięta, urozmaicona i kto wie, czy nie cięższa od tamtej na Bałkanach. — Wprawdzie krwi tu nie widać, nie słychać jęków ranionych i krzyków walczących, — ran nie zadają — nie mniej jednak i beż tej okropnej dekoracji wojna może mieć miejsce. O, tak, wojna, jaka się tu toczy, trudniejsza i cięższa, tutąj bowiem starają się jedni drugich nie zranić, nie zabić, ale żywcem porwać w niewolę. — W walce tej główny bron zaczepną stanowią oczy i usta ręćę i piersi śnieżnobiałe, talia i fryzura, wąsy i ruchy, — słowem wszystkie dary przyrody i sztuki. — Ażeby odnieść zwycięstwo każdy innych sposobów używa, innej taktyki i manewru; występuje do boju to otwarcie, to skrycie, pomaga sobie to tą, to ową bronią — bezwzględna wolność panuje w wyborze, boć przecie wszyscy walczący są ludźmi wolnymi. — I na sprzymierzeńcach tu nie zbywa. — Ten czuje za plecyma silną podporę ojcowskich związków i protekcji, — tamta znalazła podstawę operacyjną w ojcowskich książeczkach oszczędności, — inna we własnych wdziękach, inna nakoniec w wykształceniu, którem króluje nad towarzyszkami. — Wszystko tu wyłożone, jak na wystawie sklepowej, wszystko upiększone, ozdobne, przygotowane do boju; każdy z walczących jedno tylko ma na celu: wziąć przeciwnika, albo przeciwniczkę w niewolę! Słowem, wszyslko jak przystało na wolnych ludzi!...
Naraz muzyka ucichła, tańce, szepty, śmiechy i śpiewy przerwano, z przyległych pokoi ruszyli „ojcowie“ i starsze panie (pań było niewiele, większa ich część zresztą była obecną przy zabawach młodzieży, maskując lub spiesząc z posiłkami podczas ataków swoich „młodym“) i wszyscy ustawili się szerokiem kołem na środku pokoju. Po chwili stanęła przed zgromadzonymi wysoka harda postać ojca Ilija, gospodarza domu. Długie czarne włosy podczesane nad czołem, spadały mu bujnie na tył głowy, długa czarna rewerenda leżała na nim jak ulana, a czarne przenikliwe oczy i orli nos kazały domyślać się w nim człowieka, który lubi rozkazywać i nie znosi oporu.
O. Ilija był wdowcem bezdzietnym i zażywał w całej okolicy sławy pierwszego patrjoty, podpory Rusi. Z imieniem jego często można się było spotkać w „Słowie“ w rubryce pod napisem „Składki“, które zbierał i nadsyłał redakcji. — Składki te zbierane były w różnych celach: „na drugą miejską cerkiew“, na „bursę przy Narodnym domie“, to znowu na odnowienie cerkwi św. Jura, albo w ogóle na inne „czcigodne“ cele. — Kto tylko wybierał się do szanownego ojca z wizytą, (a gości spraszał o. Ilija często i ugaszczał dobrze, miał bowiem z czego) wiedział, że koniecznie będzie musiał „złożyć ofiarę“, odkładał więc z góry reńskiego, na podatek. — O. Ilija jako szczeruteńki patrjota powstawał („ujadał“ wyrażali się trywialnie sąsiedzi) przeciw Lachom, głównym wrogom ojczyzny, jakkolwiek odgadnąć łatwo, nie miał z nimi bliższych stosunków, a polskiego „ludu“ nie znał zgoła, — cieszył się, że mądrzy władzcy Europy podzielili Polskę, że Rossja tak rozumnie i systematycznie każe im się pozbywać dawnych mrzonek i fantazyj, i narzekał, że Austrja nie wiadomo dlaczego obdarowała ich tak obszerną swobodą. Wogóle o. Ilija trzymał się ściśle politycznych i literackich idei „Słowa“ i wszelkimi sposobami starał się o żwerbowańie dla niego nowych prenumeratorów.
Wszyscy goście oczekiwali ciekawie, z jakim projektem ofiarnym wystąpi dziś o. Ilija i każdy z nich sięgnął do kieszeni,. ażeby wydobyć stamtąd dawno odłożonego w tym celu reńskiego. O. Ilija milczał przez chwilę, póki nie nastała zupełna cisza, potem obejrzawszy się do koła, odkaszlnął i przemówił ostrym, silnym głosem:
— „Szanowni sąsiedzi; a drodży goście moi! Bóg świadkiem, jak miłym jest dla mnie dzisiejszy wieczór, jaką radością napawa mię widok tylu szczerych i ukochanych synówi cór naszej świętej Rusi! Lecz wśród wesela i ochoty nie należy nam nigdy zapominać o naszej wspólnej świętej matce, która dzisiaj zwłasźcza jęczy i słabnie pod naciskiem wrogich żywiołów!
— Brawo, brawo! — zawołało grubym halsem kilku starszych „ojców“ którym szczególniejszą przyjemność sprawiały zwroty nie posiadające wprawdzie znaczenia, ale za to imponujące hucznymi frazesami.
— Wiecie zapewne — mówił dalej o. Ilija po chwilowej przerwie — jak ciężkie nastały czasy dla naszej narodowości, jak odwieczni nasi wrogowie i teraz pracują na zgubę ruskości, (tu zauważyć musimy, że wszyscy nasi patrjoci używają w swych przemowach i pismach najczęściej zamiast konkretnych wyrażać, abstrakcji jak „narodowość“, „ruskość“ i t. d. Jakże wysoki, wzniosły zaisle polot ich myśli, który przedewszystkiem lęka się dotknąć tej niskiej, ohdartej rzeczywistości!) — i juk udało im się chytrze podejść część naszej młodzieży, która zaparłszy się swych świętych obowiązków, chwyciła się zgubnych zagranicznych idei i wspólnie z wrogami pracuje nad zagładą nuszego imieniu!
— Ęj, smarkacze, niodowarzeni szkolarze! zakrzyczało kilku ojców.
— Każdemu z nich po konwie zimnej wody na głowę! — huknęli drudzy.
— Oho! przebyła nasza Ruś nie tukie opały, to i z tej biedy potrafi wyjść cało — zakonkludowali w chęci uspokojeniu umysłów najstarsi ojcowie, którzy tym frazesem zwykli byli zbywać wszystko, czego ulu zrozumieli, albo nad czem nie chcieli się zastanawiać.
— Tak — podchwycił o. Ilja — złote te słowa i święta prawda!
Ale nam, wiernym dzieciom ojczyzny, należy dołożyć starać, ażeby o ile siły starczą dopomóc matce naszej, wesprzeć tych, którzy walczą za jej pomyślność i sławę, którzy gromią na każdym kroku jej jawnych i skrytych wrogów!
— Tak, tak, — huknęli goście, chociaż nikt nie mógł odgadnąć, dokąd zmierzała przemowa o. Ilija.
— Takim nieustraszonym bez skazy rycerzem, takim bojownikiem za naszą Ruś świętą, jest gazeta „Słowo“ i jej światły redaktor. Wnoszę zatem, ażeby przy dzisiejszej okoliczności otworzyć składkę dla wsparcia tego jedynego rycerza. Będzie to skromny datek, ale użyty na cel szlachetny. Ja pierwszy ofiaruję w tym celu 10 złr., a jeśli kto z obecnych zechce od siebie przyczynić się datkiem, niechaj wpisze swe imię na tej oto liście, jutro zaś wyszlemy składki wraz z podpisami do Lwowa.
— Brawo, brawo! zawołali ojcowie i ruszywszy się gromadnie popchnęli o. Ilija do slotu, na którym leżała już lista obok blaszanej pomalowanej w kwiaty tacy. — Na liście dużemi literami wypisane było, co następuje: „Dla redakcji „Słowa“ ofiary zebrane staraniem ojca Ilija w D... O. Ilija — 10 złr.“
Pod O. Ilijem podpisywali się drudzy, na tacę tymczasem posypały się reńskie i drobne pieniądze. Wszystkie one nosiły na sobie ślady potu niemytych, grubych dłoni, i zdawało się, że dosyć ścisnąć pieniądz w garści, a pociecze zeń gorąca ludzka krew i powietrze przeszyją jęki i westchnienia owych tysięcy nieszczęśliwych przygniecionych, którzy wraz z reńskimi i drobnymi groszami wetknęli po cząstce życia i serca swego w garść wielebnego ojca. — A jutro te krwawe, potem i łzami przesiąkło pieniądze złożone zostaną w ręce „błagorodnych“ redaktorów i „wydawców patrjotów“, którzy zwykłym trybem roztrącą je miło po szynkach, kawiarniach i innych nie mniej od nich samych „błagorodnych“ miejscach!...
Po spłaceniu kontrybucji goście odetchnęli, jakby im ciężar spadł z piersi. „Ojcowie“ wrócili do taroka, młodzież do tańców, starsze panie do miłej rozmowy o zeszłorocznym śniegu; słowem wszystko potoczyło się dawną koleją, u z chwilowego patrjotycznego pożaru nie zostało ani iskierki, ani popiołu nawet...
Była dziewiąta godzina z rana, kiedy po skończonej zabawie goście na poły drzemiąc i przecierając senne oczy, rozjechali się do domów. — O. Ilija przez całą noc oka nie zmrużył, ale patrjotyzm nie pozwalał mu i teraz odpocząć, póki nie napisze listu do pana redaktora „Słowa“, i nie odeszle ma zebranych wczoraj pieniędzy. Zakasał więc rękawy, przetarł powieki, które bezustanku sen sklejał, rozmachnął rękami, ażeby nadać im więcej siły i jąwszy za pióro począł pisać list. Ale klejące się powieki i drżąca ręka wypowiadały mu posłuszeństwo; zamiast „czcigodny“ napisał „czcigłodny“, a zamiast „redaktor“ — „ledaktor“, a ujrzawszy nagle obie pomyłki podarł z gniewem zaczęty list. W tej chwili dało się słyszeć za drzwiami w sieniach stukanie butów o podłogę, — znak, że ktoś ze wsi przyszedł do jegomościa.
— Kto tam? — krzyknął gniewnie o. Ilija rozdrażniony i zły, że „jakaś mara tłucze tymi chłopami wtedy właśnie, kiedy on nie ma czasu“!
Drzwi otworzyły, się z lekka, a przez nie wsunęła się do pokoju blada, wynędzniała postać Maksyma.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — przemówił kłaniając się nizko.
— A czego tam? w jakim to interesie przychodzicie tak rano? — zapytał jegomość.
— A proszę jegomościa — zmarła mi kobieta.
— Tak? no i cóż?
— Ta ja przyszedłem zapytać, coby też jegomość zechcieli za pogrzebanie grzesznego ciała?...
— A, nieboże — zwrócił się do wieśniaka o. Ilija powstając z miejsca wszakże to ona zmarła niespowiadana! Cóż to znowu za porządek?
— Ta... niby tak, proszę jegomościa — odwlekło się. — Ja sam jak palec... i tu pójdź i tam, i tego doglądnij i owego przypilnuj i koło chorej dzień i noc...
— E, tere fere, odwlekło się, nie było kiedy! A do karczmy i na targ i... wszędzie, to jest kiedy, tylko do spowiedzi nie macie czasu! A teraz nieboże nie minie cię trzynaście papierków!
Maksym poskrobal się w głowę i począł prosićprzedstawiać, że przecie nieboszczka w czasie wielkiej choroby wyniszczyła go do nitki, że nieraz na sól nie staje, że zresztą i bez tego będzie musiał na opłacenie pogrzebu zapożyczyć się u żyda.
— A co mnie do tego — odparł „ojciec“ Ilija. Staraj się, rób co chcesz, byłem ja miał pieniądze!
Długi czas targowały się obie strony. O.Ilija gniewał się i krzyczał, że chłop to bydlę, które przedewszystkiem potrzebuje tęgiego kiju, że każde jego słowo jest kłamstwem, i że chyba smażony na ogniu przyzna się do prawdy. — W końcu wykrzyczał swoje, — Maksymowi zabrakło już siły do sprzeczki z jegomością — więc westchnąwszy przystał na żądanie ojca Ilija. Po odejściu Maksyma „jegomość“ splunął tylko i mruknął:
— Tfu do bjabła z chamami! człowiek nie ma z nimi ani na chwilkę spokoju!
Słowa te sprawiły mu pewną ulgę. Rozmowa z Maksymem i zimny poranek orzeźwiły go zwolna, zasiadł więc znowu do pisania. Przygotował drugi list i po chwili namysłu skrobnął piórem na papierze. Powoli oblicze o. Ilija wyjaśniło się i zaświeciło wzruszone patrjotycznom uczuciem, które w tej chwili wylewał na papier. Słońce przebiło chmury i skośną promienną smugą oblało środek pokoju, ale piszącego nie tknęło wcale. Z sąsiednej izby dochodził stuk i szelest służącej, która sprzątała po wczorajszej zabawie, a przez wpół otwarte drzwi widział tam o. Ilija tylko fortepian z rozrzuconemi nutami.
W chacie Maksyma zaległa w tej chwili ponura, grobowa cisza. Nieboszczkę obmyły wiejskie baby i ułożyły na ławie. Kilka starych babulek krząta się cicho po izdebce sprzątając i porządkując — wśród tego Maksym z załamanemi rękami, niemy, blady, zgarbiony stoi u nóg tej, co przed chwilą jeszcze była mu towarzyszką i pomocnicą w niedoli życia, a teraz stała się dlań niepotrzebnym ciężarem. — Nikt nie przemawia do niego, nie pociesza go, nie spieszy z poradą. Samiutki, opuszczony stoi przybity ciosem. Któż zgadnie, może w tej chwili rozmyśla nad sposobem zdobycia pieniędzy na pogrzeb?
Zwyczajnie, prozaiczna dusza!
Ale gorący, głośny patrjotyzm, ze swymi wielkimi abstrakcjami nie widzi i nie chce dostrzec tej nędznej codziennej prozy!...
19.09.1888