POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
I
— Władku! Naczku! gdzie was diabli noszą?
— Lezie jeden z drugim, jak Lelum i Polelum!
— Świniaki! Mówią, że o pierwszej będą na miejscu, a tu już prędko drugiego bić będą!*
— Dać im w kark po razu, niech się uczą słowa dotrzymywać!
— Sponiewierać im front!*
— Zakobzać ich popod szczeble!*
— Zajechać im między lipki, żeby im aż Wojtek zakapował! *
Takie wykrzykniki i delikatne propozycje słychać było z wielkiej, hałaśliwej gromady dzieci ulicznych na jednej z odludnych ulic Lwowa pewnego pięknego jesiennego dnia 1859 roku. Dzieci umówiły się zrobić tego dnia po obiedzie wspólną wycieczkę na Pełczyńskie „góry“ — na tarki, pieczarki, głogi, przy okazji też na kartofle, marchwie i brukwie, które można było „namuchrać" * z przyległych zasadzonych pól. W lasku wóleckim miano rozpalić ogień, piec kartofle i grzyby, —w ogóle całe popołudnie, spędzone na swobodzie, pośród bogatej przyrody, miało wedle słów aranżera Stefka, niedawno napędzonego z warsztatu terminatora stolarskiego, być „przyjemnym, jak sto diabłów".
Dzieci zgromadziły się już od godziny, ale nie wyruszały pomimo nalegań niektórych zbyt niecierpliwych. Stefko, chłopak już prawie pod wąsem, dzierżący przywództwo nad tą całą gromadką po prostu na mocy swej przeważnej siły fizycznej, wstrzymywał hałaśliwą zgraję, dopóki nie zbierą się wszyscy uczęstnicy zamierzonej wycieczki. Osobliwie potrzebni mu byli Władek i Naczek, dwaj bracia bliźniaki, wyrostki liczące po dziewięć lat, znane ze swej zręczności i szybkości: nikt z całej kompanii lepiej od nich nie umiał uporać się w ogrodzie lub wpośród drzew owocowych, nie potrafił zręczniej umykać przed pogonią, korzystać z najnieznacznejszych kryjówek i z bogatszymi wracać łupami. Nie dziw więc, że w oczach Stefka, biorącego sprawę wycieczki czysto ze strony praktycznej, Władek i Naczek byli uczęstnikami niezbędnymi i że wolał całą godzinę wstrzymywać niecierpliwą rzeszę na miejscu, niż bez nich w pole wyruszać.
Wreszcie oczekiwani pokazali się na skręcie ulicy i zostali przywitani gradem gróźb, wyrzekań i żartów.
— Gdzieżeście u diabła tak długo siedzieli? — pytał ich Stefko, gdy stanęli śród kompanii.
— Musieliśmy czekać na obiad. Wojciechowa rano gdzieś tam na chrzcinach była, dopiero o jedenastej wróciła, i to już podochocona. To nasamprzód póki nas obu wybiła, potem póki się z mężem wykłóciła, dalej nim ogień rozpaliła i kartofle do barszczu zgotowała, to i pierwsza minęła.
— A za cóż was biła?
— Abo ja wiem —odparł Władek.—Dalibóg nie wiem, czy za kocię, czy za mleko.
Cała kompania zaśmiała się głośno.
— Jak to, czy kocię może mleko zjadło?
— E, gdzie tam!—spokojnie odrzekł Władek.— Zachorowało kocię na brzuch, pewnie od tych zgniłych ogórkow, cośmy je wczoraj nimi napchali. Radzimy się dziś rano oba: czym by kocięciu pomóc, bo szkoda, jak by miało zdechnąć. Mówi Naczek: wiesz co, skąpmy je w mleku! Dobrze,—mleko pomaga, osobliwie gdy ciepłe. A nasza stara, wiecie, ma grajzlernię, to i mleka co dzień rano gruby garnek kupuje, upraży i sprzedaje na półkwaterki. I dziś tak samo. Uprażyła ona to mleko, odstawiła na bok, a sama zebrała się i poszła na chrzciny, a swego głuchego Wojciecha zostawiła w grajzlemi, niech sprzedaje. Nam tylko tego trzeba było. Zaraz my chore kocię z pieca, pomacali mu puls — oho, kiepsko. Koniecznie trzeba leczyć. Ano, wziął Naczek za ogon, ja za głowę — kocięcisko ci tylko łapki rozkraczyło i cicho. Pytam się ja Naczka: a co, Naczku, czy pomału zanurzać, czy od razu? A Naczek mówi: Kto wie, może to uroki, to trzeba od razu, by się przelękło, to i uroki się przelękną i ustąpią. Myśle sobie: ma rację. Jak hukniemy ci leciuteńko kocię do mleka, jak kocię od razu nie miauknie niby wściekłe, jak nie chwyci mię pazurami za rękę, ja jak się nie zlęknę i nie trzepnę ręką, a moje kocię całe zatonęło w mleku, tylko Naczek za ogon trzyma. Potrzymał chwileczkę, wyciąga — a kocięcisko ci całkiem gołe jak bęben, a spuchnięte jak beczka, tylko para z niego idzie. Rozumie się, że nie żywe, bo mleko, psia kość, było jeszcze prawie kipiące, tak że od razu wszystka sierść z niego oblazła i w garku pozostała.
— Na masz! — mówię do Naczka—otośmy kocięciu dali radę.
— E — mówi mi Naczek—bajka kocię, ale co będzie z mlekiem.
— Z mlekiem? — powiadam ja. — Idź, głupi, co ma być z mlekiem! Mleko stara przecedzi i sprzeda po półkwaterce, ale kocięcia szkoda!—Zaczęliśmy się kłócić, czego większa szkoda, czy mleka, czy kocięcia, i poszliśmy na sąd do głuchego Wojciecha. Ale nimeśmy mu wytłumaczyli, o co rzecz idzie, aż już i Wojciechowa przyszła i zobaczyła, cośmy narobili.
To opowiadanie Władka, wygłoszone całkiem niewinnie, a nawet nieco patetycznie, od początku do końca wywoływało nieustanne wybuchy śmiechu w całej kompanii. Stefko aż się za boki brał. Nawet Naczek, stojąc z boku, uśmiechał się dobrodusznie, nie tyle z samego opowiadania, ile z radości z powodu tryumfu brata, który między wszystkimi ulicznikami znany był ze swego humorystycznego talentu.
— No i cóż —zapytał Stefko, uśmiawszy się do syta — rozsądziła Wojciechowa wasz spór?
— Nie!—odrzekł Władek prawie z płaczem.—Wybiła nas, co prawda, dobrze, ale na moje pytanie, za co nas właściwie karze, czy za kocię, czy za mleko, dała mi w pysk i koniec na tym. Ale ja ciągle myślę, że jej kocięcia większa szkoda, bo mleko stara czarownica rzeczywiście zaraz przecedziła — pewnie, że dziś jeszcze sprzedawać będzie.
— To stara czarownica! — rozległy się dokoła krzyki dziatwy.— Taż to choroba, nie mleko!
— Owwa! nie bójcie się —odrzekł mitygując Władek.— Wie ona, co zrobić. Mleko jeszcze raz przegotuje, zmiesza z czystym pół na pół, i nikt ani pozna, że się w nim chore kocię ugotowało.
Całą kompanię niezmiernie ubawiło to opowiadanie. Śród głośnych śmiechów i żartów ruszyli wszyscy pod dowództwem Stefka ku cytadeli, powtarzając między sobą na różne sposoby i z różnymi dodatkami Władkową powieść o kocięciu i jego oryginalnym leczeniu. Tylko autorowie tego wesołego opowiadania, Władek i Naczek, nie brali udziału w powszechnej wesołości. Szli oni na czele kompanii, po obu stronach Stefka, pilnie słuchając planu kompanii, jaki tenże na dziś ułożył i w którym im ważne role przypadały w udziale.
— Wiesz co, Władku—mówił Stefko nachylając się na prawo—ty pójdziesz otam na kartofle. A ty, Naczku — tu Stefko nachylił się na lewo — pójdziesz na brukiew.
— Nie—odrzekli chłopcy obaj w jeden głos — my pójdziemy obydwa razem.
— Ale w takim razie zostaniemy bez brukwi! — zawołał Stefko.
— Bierz diabli brukiew. Kartofle starsze od brukwi. A kiedy ci się tak chce brukwi, to idź sam albo poszlij kogo innego.
— Kogo tu posłać, kiedy to wszystko taki drobiazg, takie niezdary! Najlepiej by było, gdyby jeden z was...
— Nie, o tym nie ma co mówić! — rzekł stanowczo Władek.— My tylko razem chodzimy.
Stefko wiedział już o tym nie od dziś, ale mimo to próbował jeszcze raz nakłonić malców, by się rozłączyli. Wszelkie namowy były jednak bezowocne. Chłopcy, zdawało się, ani przedstawić sobie nie mogli, żeby gdzieś się ruszyć jeden bez drugiego. Za to obaj razem szli jak w dym nawet na najniebiezpieczniejsze wycieczki i zwykle wychodzili cało.
— Prawdziwi z was Lelum i Polelum — rzekł Stefko, klepiąc ich obiema rękoma po plecach.— Ani sposób was rozłączyć!
— A chyba ty nie wiesz — rzekł ożywiając się nagle Naczek, który dotychczas więcej milczał—że nasza matka jak umierała, to nam wyraźnie tak nakazała?
— Jak wam nakazała? — pytał zaciekawiony Stefko.
— Pamiętam dobrze, co nam mówiła przed śmiercią. A tak nam nakazała, żebyśmy się, broń Boże, jeden drugiego nie popuszczali. „Pamiętajcie mi —mówiła—wszędzie i zawsze trzymajcie się razem! Bóg was razem na świat powołał, Bóg wam też szczęścić będzie, dopóki się razem trzymać będziecie“. No, a skoro tak, to sam widzisz, że nam oddzielnie iść nie wypada.
— Przeze mnie, idźcie obaj razem — rzekł Stefko, nie znajdując na taki dowód żadnej odpowiedzi.— A z brukwią już my sobie jakoś poradzimy.
Z szumem i hałasem przebiegła gromadka obdartej, bosej i zamorusanej dziatwy przez groblę Pełczyńskiego stawu i rozsypała się po krzakach okrywających przeciwległe wzgórza. Ożyły wzgórza od częstych krzyków, nawoływań i przekleństw, które bardzo nienaturalnie brzmiały z dziecięcych nieraz ust. Ale cóż, ulica jest także swego rodzaju szkołą, gdzie ton i słownik jest dla wszystkich jednakowy i obowiązkowy.
— Władku! Naczku! — wołał Stefko, wdrapawszy się już na szczyt pagórka, z którego mógł swobodnie oglądnąć sąsiednie pola. Władek i Naczek byli już przy nim.— A więc wiecie już, dokąd macie iść?
— Wiemy, wiemy!
— A uważajcie dobrze! Tam i kukurydza jest!
— I kukurydzy nałamiemy.
— Tylko trzeba dobrze szpanować, bo w kukurydzy może żłób kymać*. Żeby was nie zaścignął.
— Nie bój się, nic nam się nie stanie!—zawołali bracia, i pobrawszy się za ręce puścili się cwałem biec z góry na pole.
— A wiecie, dokąd potem iść? — wołał za nimi Stefko.
— Wiemy, wiemy! Do wóleckiego lasku! — wołali w odpowiedzi chłopcy, i wkrótce schowali się w grządkach zasadzonych wysoką kukurydzą. Jak w wodę wpadli w gąszcz sytej, szeleszczącej zieleni. Stefko długo spoglądał z góry, czy nie dojrzy jakiego ich śladu, ale nadaremnie. A przecież pole zasadzone kukurydzą wcale nie było tak obszerne, bo wynosiło zaledwie dziesięć grządek. Za kukurydzą szła dopiero szersza połać kartofli.
— Gdzie się te odmieńce podziać mogły? — mruczał sam do siebie Stefko, usiłując nadaremnie swymi oczyma z odległości przeniknąć w gąszcz kukurydzy.
— I co tam tak długo robią? Czemu kartofli nie kopią?
Ale w tej chwili przerwał pasmo swych pytań i aż w dłonie klasnął ze zdziwienia. Na przeciwległym końcu kartoflanej połaci z pośród wysokich rządków i na poły zeschłych badyli mignęła mu czarna, krótko ostrzyżona głowa jednego z braci.
— Widzisz ich, buchackie dusze!—zawołał Stefko pełen zdziwienia.— Jam myślał, że oni jeszcze w kukurydzy, a oni już całe kartoflisko splądrowali! No, nie chciał bym ja słuchać tego, co żłób* powie, gdy na swej niwie zobaczy ślady ich roboty!
Lecz w tej chwili pasmo rozmyślań Stefkowych jeszcze raz przerwanym zostało wcale niespodziewanym sposobem. Z pośród kukurydzy wychyliła się potężna, barczysta postać właściciela i zaskoczyła braciom odwrót. Za późno krzyknął Stefko z góry, by ich ostrzec. Właściciel zobaczył już obu młodych złodziejów i również krzyknął do pracujących w oddali robotników:
— Trzymaj! Łapaj złodzieji!
— Trzymaj! Łapaj! — rozległo się naraz z różnych stron.
— A tuście mi, ptaszki! — zaryczał właściciel, postępując z rozkrzyżowanymi rękoma ku braciom, jak gospodyni, która chce naraz dwie kury spójmać.
Chłopcy wypłoszeni ze swych kryjówek zerwali się razem na równe nogi i w pierwszej chwili stali jak odrętwiali. Władek rozpędził się, by biec ku potokowi, ale zza potoka już nadchodziła pogoń. Zatrzymał się i nagle jak kula rzucił się ku bratu, który z wybladłą twarzą i zagryzionymi wargami ciągle jeszcze stał na miejscu, mierząc okiem wielkość niebezpieczeństwa. A gospodarz z wolna, z rozkrzyżowanymi rękoma, czerwony i groźny, zbliżał się ku nim.
— Razem na niego, Naczku! Wal mu głową w brzuch, żeby się na miejscu przewrócił!—krzyknął Władek, i obaj bracia, niby wypuszczeni z procy, rzucili się ku gospodarzowi. Ale przeliczyli się. Zamiast walnąć go głowami w brzuch, natknęli się na potężne, żylaste ręce, które od razu chwyciły ich obu za kołnierze.
— Aha, mam was! — zawołał radośnie gospodarz i potrząsł obu młodymi przestępcami tak gwałtownie, że tym aż kości w karku zatrzeszczały i w oczach po sto świec zabłysło.
— Jeszcze nie masz, psia twoja mać była! — pisnął Władek, któremu aż łzy stanęły w oczach.—Naczku, wal go głową w brzuch, jak ty to umiesz!
Naczkowi nie trzeba było nawet gadać. Zaledwie stanął dobrze nogami na ziemi po gwałtownym wstrząśnieniu, a już ustawiwszy swą krótkoostrzyżoną głowę jak bodący baran z całej siły uderzył gospodarza czołem pod bok tak gwałtownie i niespodzianie, że tenże aż stęknął i chwycił się prawą ręką za bok, wypuszczając z niej kołnierz Naczka. Ale w tej chwili krzyknął głośno z bólu i podniósł lewą rękę ku ustom: ręka broczyła krwią z długiej i głębokiej rany, zadanej mu przez Władka nożem w dłoń.
— A diabli by was pobrali, bachory przeklęte! — zaklął nieborak w ślad za uciekającymi braćmi, splunął i ze stoicznym spokojem wydobył z zanadrza chustkę i zaczął nią zawiązywać skaleczoną rękę.
A chłopcy tymczasem jak wicher wpadli w kukurydzę, tylko badylami załomotali.
— Trzymaj! Łapaj złodziejów! — zawołali sąsiedzi, którzy właśnie nadbiegli na pomoc poszkodowanemu właścicielowi.
— E, diabła wy ich tam złapiecie — rzekł właściciel.— Nawet się nie trudzicie. Niech sobie pohulają. Już ja im dam za swoje.
I rzekłszy to, przytrzymał zębami jeden koniec chustki, by móc jedną ręką zawiązać węzeł na skaleczonej dłoni.
— Co wam takiego zrobili? — pytali sąsiedzi.
— Ta ot patrzcie, chwyciłem ich obu za karki, myślałem sobie: cóż dzieci! Byłbym ich trochę przetrzepał i puścił. Diabeł ich wiedział, że to już — takie małe, a takie ćwiczone w złodziejskiem rzemiośle. O, pewnie z nich żaden swoją śmiercią nie zginie!
— No, no, i cóż wam zrobili? — pytali sąsiedzi, więcej ciekawi na złodziejską sztuczkę chłopaków, niż ze współczucia ku poszkodowanemu.
— Ta ot widzicie co! Jeden z tego diabelskiego nasienia jak mię walnął głową w bok, pod same serce, to o małom nie zemdlał. Zdaje mi się, że mi tam parę żeber złamał. A drugi w tej samej chwili wydobył nóż i rozfałatał mi rękę aż do kości.
— A! — krzyknęli jednym głosem sąsiedzi.— Oto dziateczki! Żeby nie urosły większel Żeby im się ojciec powiesił! Żeby im i ślad zaginął! No, patrzcie ludzie dobrzy, co to dziś za pokolenie wyrasta. Jezu Nazareński, nawróć was gdzie na złamanie karku, ale nie między naród chrześcijański!
Takie mniej lub więcej pobożne życzenia rozlegały się z grupki ludzi, co obstąpiła poszkodowanego właściciela. Ten stał pośrodku nich, blady, ale spokojny, i wodził oczyma po swej niwie, oceniając zniszczenie, wyrządzone mu w kartoflach przez zuchwałych uliczników.
— No, i patrzcie ludzie, co mi te Szelmy szkody narobiły — rzekł on, gdy ucichły bezcelowe wyrzekania kumów i kumoszek.—Na guldena bym się nie patrzył. No, i powiedźcie, jak tu żyć przy takiej zgraji? Ale nie, ja im tego nie podarujęl Ja im pokażę, którędy ścieżka w groch. Oni myślą, że ja będę za nimi biegał po debrach, jak wariat. Nie, niech sobie lecą,— ja ich znajdę w samym gnieździe. Na szczęście wiem, gdzie ich szukać. To tej grajzlerki na Garncarskiej urwipołcie — nie wiem, czy synalki, czy wychowanki, ale dla mnie to wszystko jedno. Zapakuję ja ich do Karmelitów, niech się tam trochę przesiedzą, i już huncwot nie moje imię, jeżeli im tam nie wygarbują skórę tak, że popamiętają ruski miesiąc.
Nie tak jeszcze był by śpiewał właściciel, gdyby był wiedział, co robią chłopcy, uszedłszy jego rąk. W rowie granicznym, który oddzielał jego kukurydzę od tłoki, między łopuchami leżała cała kupa nałamanych szyszek kukurydzy, parę wielkich brukwi i kupa kartofli. Do tego też składu skierowali swe kroki zbiegi, a obładowawszy się, mimo blizkości poszkodowanego, nakradzioną jarzyną, popełzli rowem w przyległy jar, a jarem w górę ku swym towarzyszom.
A Stefko z góry, ukryty za krzakiem tarniny, widział całą tę historię, widział jak bracia wpadli w ręce właściciela, jak mu się wyrwali i znikli między kukurydzą. Odtąd minęła dobra chwila, a chłopców nie było. Już Stefko -myślał, czy nie przelękli się i nie uciekli do domu, gdy wtem z dna jaru, który otwierał się tuż u jego nóg, posłyszał lekkie psykanie.
— Pst, pst!
— Kto tam? — zawołał, nachylając głowę w tę stronę, skąd szedł głos.
— Czy to ty, Stefku? — posłyszał stłumiony głos Władka.
— Ja. A co tam?
— Chodź tu, pomóż nam zabrać. A prędzej!
Nie namyślając się długo, Stefko na łeb, naszyję rzucił się w dół po stromej ścianie jaru. Potłukł się porządnie, zdrapał sobie twarz o jakieś zielsko, podrapał ręce, którymi się starał utrzymać, ale za to w jednej chwili był na dnie jaru, i sapiąc ciężko, stał obok braci.
— Nie lecą za nami? — zapytali bracia w jeden głos.
— Nie, nikt nie leci. A wy co tu macie?
— Jak to co? To, po cośmy chodzili. Na, bierz, pomóż nam nieść i chodźmy prędko do lasu!
Stefko stał osłupiały na widok łupów, przyniesionych w takiej obfitości mimo tak groźnego niebezpieczeństwa.
— Diabeł w was siedzi! — zawołał.— Przecież was żłób miał w ręku! I nie baliście się jeszcze to brać?
— Bać tośmy się bali, bo gdyby był chciał za nami lecieć, to był by nas mógł złapać. Ale znowu jakeśmy narwali, to grzech było zostawiać.
— No, a jakżeście się wyrwali od żłoba?
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Władek.— Popamięta on nas! Widzisz, tym majchrem rozfałatałem mu rękę jak polędwicę!
— A ja jakem mu kobznął makówką pod szczeble, to pewnie mu ze dwa złamał!—chełpił się Naczek.
— A on sobie pomyślał, że za dużo dwa grzyby w barszcz i puścił nas na fraj.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Stefko.— Zuchy z was, nie ma co mówić. Ho, będzie trojenie*, aż się wszyscy diabli rozradują. Ano, hołota, do lasu! To mówiąc, Stefko gwizdnął na swą kompanię, a sam w towarzystwie braci, wszyscy trzej obładowani jarzynami, chyłkiem, kryjąc się po jarach, pospieszyli ku pobliskiemu laskowi.
Nie minęło i pół godziny, a już w odległym zakątku lasu, w jarze, u stóp rozłożystego dębu, palił się ogień z suchych gałęzi i liści, piekły się w zarzewiu kartofle i obrane z liści szyszki kukurydzy, a Stefko siedząc na grubym korzeniu, jak jaki król wydawał rozkazy i obdzielał siedzącę dokoła ogniska dziatwę równo pokrajanymi kawałkami brukwy.
Naczka i Władka znowu nie ma w kompanii. Razem z dwoma innymi chłopakami poszli oni na grzyby —nikt tak dobrze nie zna w tym lesie polanek i krzaków, gdzie zawsze, mimo licznych amatorów grzybobrania, można się spodziewać znaleźć kilkanaście ładnych gołąbków, syrojadek i innych grzybów przydatnych do pieczenia. Zanim powrócą, kompania przegryza po kawałku brukwi —ale najlepsze, najsoczystsze kawałki leżą na stronie, na zielonym łopuchu, zachowane dla zbierających grzyby. Kartofli ani kukurydzy przed ich przyjściem nikt jeść nie śmie: upieczone już kawałki odkładają na bok, w gorący popiół.
Boże, jak cudnie dokoła! Cisza, słoneczko grzeje łagodnie, chyląc się już ku zachodowi. Stare dęby stoją, wyciągając w górę swe potężne ramiona i grzeją się do słońca. Tylko zadumana brzoza nad jarem posmutniała i niby łzy złote bez wiatru roni swe pożółkłe liście. Dzięcioł zastukał w konarze. Kapią od czasu do czasu na pół dojrzałe żołędzie z dębów, a tylko czasem ledwie dosłyszalny doleci do tego samotnego ustronia głos blaszanego dzwonka na szyi u krowy, która się pasie gdzieś tam za gościńcem, w zubrzańskim zrębie. Dzieci mimo woli zamilkły, słuchają lekkiego trzeszczenia ogniska, patrzą dokoła szeroko rozwartymi oczyma, w których spod grubej kory miejskiego zepsucia, przedwczesnego sieroctwa, nędzy i zaniedbania prześwieca szczera radość, to chwilowe, ale czyste szczęście, jakie wlewa w duszę ludzką piękna przyroda. Oto maleńka, żółtawa myszka leśna wybiegła ze swej norki, zwabiona ciepłem i ciszą lasową, usiadła na pniu pod gęstym krzakiem leszczyny i nagle niby zakamieniała, utkwiwszy oczki w niewidziany nigdy krwawy blask płonącego ogniska, podniosła nawet ku pyszczkowi swe drobne, aksamitne łapki, jak gdyby chciała się bliżej przypatrzyć dziwnemu zjawisku; wreszcie ruszając żywo białymi wąsikami skoczyła na krzak leszczyny, chwyciła wiszący na gałązce orzech i w mgnieniu oka skryła się ze zdobyczą w swej norze. Dzieci z niemym podziwem spoglądały na śliczne zwierzątko, ale nikt ani śmiał krzyknąć, tym mniej rzucać za nim patykami, by go nie spłoszyć. Po co płoszyć? Przecież ono nikomu nic złego nie robi, i dzieci również w tej chwili nie chciały nikomu nic złego robić. To nie zgraja lwowskich uliczników i obszarpańców, aspirantów do kryminału i szpitali, wyrzutków społeczeństwa,— to kupka dobrych, cichych dzieci, pragnących pieszczot i miłości, zdolnych do wszytestkiego co dobre i szlachetne, tuliła się w jarze u korzeni starego dębu przy ognisku. Niestety, ognisko to zgaśnie wkrótce, przecudny dzień dobiegnie do końca, chwila upojenia ciszą i pięknością przyrody minie, a społeczeństwo jak było, tak i pozostanie obojętnym na losy swych wyrzutków, jak było tak i pozostanie dziesięćkroc skłonniejszym do zemsty i kary, niż do miłości, przebaczenia i pieczołowitości matczynej.
— Hurra!— rozległ się głośny okrzyk z drugiej strony jaru, i z zielonej gęstwiny, niby szczupaki z szuwaru, wynurzyły się zaczerwienione, obszarpane, z rozczochranymi włosami, ale wesołe postacie chłopaków. Czapki nieśli w ręku, a w każdej czapce pełno grzybów.
— Hurra! — powitała ich cała kompania.
— Oto klawe jandrusy! Szpanujcie, ile grzybów namuchrali!
— Żeby was kaczka kopia! Gdzieżeście na takie śliczne gołąbki napadli?
— Nie, ja mówię, te bestie mają do wszystkiego szczęście, Rzuć ich ze strychu, to pewnie tak jak kot zawsze na nogi upadną!
— Wybierz im oczy, to tak jak ten bogacz będą plecyma widzieć!
Śród takich radośnych okrzyków cała kompania obstąpiła uszczęśliwionych chłopaków. Osobliwie Władek i Naczek byli w honorach, do nich skierowane były wszystkie powyższe delikatne przemowy, oni byli, żeby się tak wyrazić, bohaterami dnia. Zabrano od nich grzyby, które pod okiem Stefka zaczęto czyścić i piec, odłamawszy każdemu korzonek i posypawszy to miejsce obficie solą. Grzybów było tyle, że na każdego z towarzystwa wypadało po trzy sztuki, a prócz tego zostało się jeszcze po jednej dla Stefka, Władka i Naczka. Rozdziału grzybów, jak i wszystkich innych rzeczy, dokonywano hurtownie, śród kłótni i hałasu, ale z największą sumiennością i z uwzględnieniem wszelkich możliwych względów sprawiedliwości. Tylko Władek i Naczek, w poczuciu swej wyższości, nie mięszali się do tych sporów, ale siedzieli u ogniska pod dębem, smacznie zajadając pozostawione im kawałki brukwi i radośnie opowiadając o swej wędrówce po lesie za grzybami; ich słuchała pilnie, z wytrzeszczonymi oczyma i otwartymi usty kupka najmłodszych w kompanii chłopakow, pięcio łub sześcioletnich bębnów, którzy z zazdrością i podziwem patrzyli na każdy krok braci, chwytali każde ich słowo, i zapewne całą noc, leżąc gdzieś po brudnych, cuchnących i wilgotnych kątach swych nędznych pomieszkać, marzyć będą o tych cudach przyrody, o przygodach śród leśnej zieleni, o tych przyjemnościach i rozczarowaniach grzybobrania, które w tej chwili tak wymownie malują im, dopełniając się wzajemnie, Władek i Naczek.
— Kukurydza gotowa! Hej do kukurydzy, bachory! — woła Stefko, i wszyscy rzucają się ku niemu. Za kukurydzą idą kartofle pieczone z grzybami — pańska potrawa, jak się wyraził któryś z towarzystwa. Wszystko to spożywa się śród głośnych śmiechów, żartów i dobrodusznych docinków. Ten wspomina swój „dom“, swoich „starych” — rodziców czy opiekunów, ów klnie majstra, co go wypędził z terminu, inny wyśmiewa szkołę i szkolarzy,—jednym słowem, konwersacja toczy się ogólna, ożywiona, suto przeplatana plastycznymi dowcipami w ulicznym języku. Dzieci, które przed chwilą jeszcze były tylko dziećmi, stworzeniami w rzędzie innych stworzeń przyrody, teraz nieznacznie, ale kompletnie przemieniły się w przedstawicieli pewnej klasy społecznej, pewnego typu ludzkiego i dobitnie wyjawiły wszystkie osobliwości tego typu.
Słońce już zaszło, gdy wesoła, gwarliwa gromadka dzieci po tej pamiętnej wycieczce wracała do Lwowa. Gromadka rozbiła się na grupki, które szły sobie swobodnie, nie słuchając już żadnej komendy, tym więcej, że Stefko obładowany dość znacznymi resztkami niespożytych kartofli (przydadzą się na głodne jutro), szedł z samego tyłu. Dziwna rzecz, że Władek i Naczek szli samotni i przygnębieni, jak gdyby nagle spadli z tej wysokości, na której znajdowali się przed chwilą. Nikt się jakoś nimi nie zajmował, nikt nie starał się wciągnąć ich do swej grupy, szli osobno, jeden obok drugiego i milczeli. Im więcej zbliżali się do Lwowa, tym silniej wzmagało się w nich uczucie jakiegoś niepokoju, jakiejś trwogi, coś, co niby czarna, w gromy brzemienna chmura przy swym zbliżeniu nasyca powietrze elektrycznością i wywołuje niezwykłe napięcie i drganie w nerwach ludzi i zwierząt. Żaden z braci nie starał się wyjaśnić sobie przyczynę tego niezwykłego i nieprzyjemnego stanu; na dnie dusz dziecięcych kłębiło się ciemne poczucie winy, ale świadomość wzdrygała się zerwać z niej ostatnią zasłonę.
— Władku—rzekł Naczek, gdy już zbliżali się ku Garncarskiej ulicy—jak myślisz, bardzo nas będzie Wojciechowa całować, gdy nas zobaczy po tak długim niewidzeniu?
Ton i słowa miały oczywiście intencję wprowadzić Władka w lepszy humor, ale chybiły celu, już chociażby dlatego, że były wypowiedziane chłodno, oczywiście po długim i mozolnym namyśle.
— Et, co tam o tym gadać!—odrzekł poważnie Władek.— Co będzie, zobaczymy.
Lecz i jego myśl wcale nie była tak stoiczną, jak jego słowa, przeciwnie, pracowała usilnie, tworząc fantastyczne plany, jak by to i gdzie by to się tak schować, żeby nikt a nikt nie mógł ani jego ani Naczka zobaczyć, żeby grożąca bieda-—jaka, od kogo i za co, o tym starał się nie myśleć — minęła, a oni by jej ze swej bezpiecznej kryjówki na nosach zagrali. I poszły, i poszły sceny za scenami, jak to oni żyją sobie, przez nikogo nie widziani, a sami wszystko widząc, wszędzie mając dostęp: biorą co im się podoba, wszystko mają, za nic nie płacą, robią co chcą i śmieją się ze wszelkiej biedy.
A tymczasem nogi, mimo że co chwila stają się jakieś ociężalsze, nieświadomie i niby przeciw ich życzenia niosą ich naprzód, ciągle naprzód, coraz bliżej do celu — do pomieszkania ich opiekunki Wojciechowej. Już wychylili się zza pagórka — u ich stóp cały Lwów rozsypał się w półksiężyc na dnie doliny, lewek na ratuszu miejskim błyszczy i gore w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, zegar bernardyński wydzwania siódmą, biją w deski murarze na fejerabend gdzieś koło św. Mikołaja, półprzezroczysty, niebieskawy tuman ściele, się nad miastem i zlewa się w oddali z ciemną zielenią gęstego lasku na Wysokim Zamku. Ale cóż to za naród stoi tłumnie na Garncarskiej, tuż przed grajzlernią Wojciechowej? Mężczyźni i baby, drwale z piłkami i toporami, murarz z kielnią, służąca z dwiema konewkami wody, Bojko ze śliwkami w koszyku, handełes z przewieszoną przez plecy parą starych spodni,—wszystko to kogoś obstąpiło, czegoś słucha, kiwa głowami, gestykuluje. Skroś czarne chałaty, zgrzebne koszule i perkalowe fartuchy miga żółta, mosiężna blacha policjanta. Innym razem widok podobny był by dla chłopców pożądańszym od piernika; pobiegliby co tchu, by swymi figurkami zwiększyć zbiegowisko uliczne, ale obecnie raptem zdało się im, że daleko lepiej by było, gdyby przed grajzlernią Wojciechowej nie było ani żywej duszy. Co więcej, przypatrzywszy się z góry nieco bliżej owej grupie ulicznej, obaj bracia poczuli nagle, że znajdują się zanadto blisko od niej, i jak by na komendę podali tył i zwrócili się do ucieczki. I nie bez przyczyny. W pośrodku grupy, obok policjanta, znajdowała się potężna postać gospodarza z Wólki, któremu dziś prócz szkody na niwie zadali takie szkody na ciele.
— Łapaj ich, łapajl — rozległy się głośne krzyki z grupy przed grajzlernią, i raptem zdało się braciom, że niebo pokryło się gęstymi chmurami, że drzewa okalające ulicę chylą swe gałęzie aż ku ziemi i tamują im nie tylko kroki, ale i oddech i że proch uliczny przemienia się pod ich nogami w lepką smołę, która czepia się ich stop, ciągnie się, wstrzymuje ich kroki.
— Aha, tuście ptaszki! — słychać gruby głos nad ich głowami, i jakieś grube ręce jak młoty spadają na ich plecy i walą ich obu razem na ziemię.
— Mamciu! Mameczko! Ratuj nas!—jęknął Naczek i zaszedł się konwulsyjnem łkaniem, podczas gdy Władek, zagryzłszy wargi aż do krwi, bił rękami i nogami, starając się wyrwać się z rąk prześladowcy. Ale nadaremnie. Wkrótce zebrała się prawie cała grupa uliczna dokoła nich, policjant wziął ich obu za karki i popchnął przed siebie; obok niego, klnąc łobuzów, szedł poszkodowany gospodarz, a dokoła ciekawy, hałaśliwy tłum uliczny.
— Do policji z nimi, do aresztu. Jeszcze dziś chcę protokół złożyć.— Naglił gospodarz. Chłopcy szli machinalnie, prawie nie widząc ani słysząc niczego, co się dokoła nich działo. Naczek wciąż jeszcze szlochał, a Władek gryzł wargi. A dokoła nich rozlegały się złorzeczenia i przekleństwa pobożnych kumoszek, grube docinki roboczego ludu i wrzaski ulicznej dziatwy.
— Mój Boże, takie jeszcze małe, a już takie zepsute! — wzdychała jakaś staruszka, litościwie kiwając głową.
— A, żeby ich i powiesili, to by nie szkoda było, kumo moja!—wykrzykiwał jakiś donośny głos po środku ulicy.— Bo to wy nie wiecie, ile ja się z nimi co dzień nagryzę, namęczę, ile ich się natłukę i naupominam, ale gdzie tam! Widać, że się to jedno z drugim już pod taką złodziejską gwiazdą urodziło! Bogu dzięki, że ich teraz biorą,— przynajmniej się kłopotu pozbędę.
Władek, idąc przed policjantem obok swego brata, słyszał te słowa. Głos ich był mu znajomy, aż nadto dobrze znajomy —to była Wojciechowa. Wbrew swego zwyczaju tym razem chłopiec nic jej nie odpowiedział, ale porównawszy się z nią i widząc, że ona na niego patrzy, pokazał jej język.
— O, widzicie go, złodziejskie nasienie!—wrzasnęła Wojciechowa.— Prowadzą go na karę, a ono jeszcze swych diabelskich sztuk nie porzuca. Czekaj, czekaj, ty urwiszu, będziesz ty teraz wiedział, co to znaczy język komu pokazywać! Poznasz ty, do czego te twoje gałgaństwa prowadzą!
— Ale ten drugi wydaje się jakiś cichszy, spokojniejszy.—Rzekła jakaś dobroduszna kobiecina.
— Gdzie tam! — krzyknęła Wojciechowa.— Jeden jak drugi dla szubienicy rośnie! To z cicha pęk, ale ani o włos nie lepszy od tamtego. Gdzie jeden, tam i drugi. Nie, kumo, ja to ciągle powtarzam, co się pod złodziejską gwiazdą urodziło, to już chyba szubienica naprawi!
Bracia nie słyszeli już tego surowego wyroku; w towarzystwie policjanta, poszkodowanego gospodarza i kilku świadków podążyli do policji.
II
[Grzegorz Kalinowicz był kancelistą przy lwowskiej buchalterii pządowej, jeszcze za pańszczyzny. Dwadzieścia lat liczył on państwowe dochody, dwadzieścia najpiękniejszych lat życia spędził w jednej ciemnej kancelarii, na jednym drewnianym krześle, nad księgami rachunkowymi żyjąc z dnia na dzień, regularnie i punktualnie, jak dobrze nakręcony zegarek, nie marząc o żadnych zmianach i innym życiu. Trzeba było dopiero wypadków 1848 roku, żeby wzburzyć do dna i jego ciche, samotne życie. Co prawda, w politykę Kalinowicz się nie mieszał, do gazet nie pisał, w ulicznych zbiegowiskach, agitacjach i kocich muzykach udziału nie brał; podczas wszystkich burzliwych scen od marca aż do listopada siedział punktualnie na swym miejscu, w ciemnej i brudnej kancelarii w ratuszu, i liczył, liczył, jak gdyby cały patrymonialny stosunek stał niewzruszony, a nie rozlatywał się w strzępy. Aż nagle dnia pierwszego listopada, biedny kancelista pomimo wszelkiej usilności i wytężonej uwagi, jakiej wymagała jego praca, spostrzegł dokoła siebie ruch niezwykły. Prawda, do krzyków, biegania, tłumnych zbiegowisk, grzmiących wiwatów i hałaśliwych narad przywykł on już tego roku doskonale, ale tym razem oczywiście było w toku coś nadzwyczajnego. Krzyków wielkich niebyło, ale za to słychać było krótkie, donośnym głosem wy]dawane rozkazy; nie biegano tłumnie i bez celu, ale co chwila przebiegali to członkowie rady miejskiej, to policjanci, gwardziści, członkowie Rady narodowej do sali posiedzeń wydziału miejskiego i na powrót. Naraz nastała kompletna, martwa cisza, jak przed burzą. Kalinowicz opuścił pióro z ręki i podniósł głowę. Cisza ta przygnębiła go; był sam w całej buchalterii, bo żaden z jego kolegów nie jawił się dziś do roboty. Zdało mu się, że jest w kamiennym, zamurowanym grobie, i poczuł nagle, jak mróz przechodzi mu poza plecy ma.
— Co to może być takiego? — pomyślał Kalinowicz i wstawszy z wolna ze swego krzesła ruszył ku drzwiom, by u przebiegających po sieni gwardzistów dowiedzieć się, co tam słychać na świecie. Nagle zabrzęczały okna, zadrżały grube ściany budynku i potężny huk wystrzału działowego wstrząsnął powietrzem. Pociski zastukały o bruk i ściany ratusza.
— Boże, a to co? — krzyknął biedny kancelista, i nie oglądając się, bez czapki, kaloszy i paltota wyleciał z kancelarii, której już nigdy w życiu nie miał zobaczyć. W korytarzu było pusto, gwar głosów ludzkich i stuk kroków dolatywał go z dala, zdaje się, gdzieś z pierwszego piętra. Stał chwilę u drzwi i słuchał, wtem nagle podskoczył, jak ukąszony: drugi wystrzał rozległ się nad miastem. Jak spłoszony koń, zakąsiwszy wędzidła, tak Kalinowicz, wystraszony, z gwałtownie bijącym sercem poleciał wzdłuż korytarza ku bramie. Po trzasku pocisków tuż w pobliżu, po brzęku rozbijanych okien czuł, że pociski skierowane są na ratusz, i śmiertelna przejęła go trwoga. Biegł bez pamięci, na oślep, dopóki się nie natknął na zbitą masę mieszczan, żydów i gwardzistów, co zalegali bramę ratuszną.
— Nie wolno wychodzić! — wrzasnął do niego jeden z gwardzistów.]
— O dla boga, a cóż tam takiego? — jęknął jeszcze bardziej przestraszony Kalinowicz.
— Chyba pan nie słyszysz? Miasto bombardują!
— Miasto bombardują? Jak to, za co bombardują? — pytał zdziwiony kancelista. — Kiedy miasto bombardują, to znaczy, że i mnie bombardują. Przecież strzelają kulami, prawda? I na oślep, prawda? No, a przecież taka kula mnie pierwszego może trafić.
Homeryczny śmiech był odpowiedzią na te żałobne wywody kancelaryjnego mola.
— Śmiejcie się — rzekł ten — ale to przecież fakt oczywisty. Wyjdę na rynek, a tu bęc, i już po mnie! I za co? Ćo ja komu złego zrobiłem?
Znowu wybuch śmiechu, tym razem z towarzyszeniem trzeciej gwałtownej salwy armatnej i nowego gradu pocisków.
Kalinowicz nie był bohaterem. Nie był nawet zwykłym śmiałkiem. Nie widział w tym wielkiego honoru, by znajdować się w budynku, na który skierowane są pociski armatne, a nadto znajdować się w nim pośród ludzi w znacznej części uzbrojonych i oczywiście więcej skłonnych do buntowniczej walki, niż do pokornej lojalności. Nie czuł też w sobie pociągu do męczeństwa ża sprawę, której nie rozumiał i która go nie obchodziła. Myślał, że byłoby najlepiej, gdyby teraz był w domu, w swym cichym domku, na ulicy Gołębiej, pod ochroną cytadeli. Tam pewnie buntu nie ma, a więc i pociski armatne nie lecą. Wydostać się z ratusza było więc teraz jego największym pragnieniem, tym więcej, że na domiar trwogi przed bombardowaniem trapiła go jeszcze inna obawa; a nuż dowiedzą się, że on w tak ważnej chwili znajdował się wśród buntowników i pozbawią go posady! O tym, że tam na dworze latają kule, z których każda może kres położyć jego życiu i nadziejom, on teraz nie myślał. Byle tylko na wolny, biały świat!
Ale jak się stąd wydobyć, kiedy wszystkie wyjścia obsadzone tą przeklętą gwardią narodową? Jak Marek po piekle tłukł się biedny kancelista po nieskończonych, ciemnych korytarzach ratuszowych, od bramy do bramy, wypatrując, czy którędy nie można wydobyć się na wolność.
— Proszę mię puścic, przecież już nie bombardują! — błagał Kalinowicz u jednych drzwi.
— Nie można! Jeszcze deputacja nie wróciła. W każdej chwili mogą znowu zacząć! — brzmiała odpowiedź!
Klnąc w duszy wszystkie na świecie rewolucje, Kalinowicz machinalnie prawie poszedł do innej bramy. O radość! Brama była wolną! Jak kamień z procy, wyrwał się Kalinowicz z ratusza, by biedź do domu. Ale nie było to rzeczą tak łatwą, jak mu się zdawało. Rynek zalegały wielotysięczne gwarne i burzliwe tłumy. Po rogach słychać było krzyki, nawoływania, trzask łamanych mebli, rozpaczliwy brzęk fortepianu wyrzucanego przez okno z pierwszego piętra, płacz i hałas właścicieli zabieranych przedmiotów — jednym słowem, tam wrzało całe piekło głosów, dźwięków i ruchów szybkich, gorączkowych prawie — tam budowano barykady. Gwardziści w swych malowniczych mundurach, czeladź rzemieślnicza w płóciennych kurtkach i fartuchach, z zakasanymi rękawami — stali w szeregach, z bronią w ręku. Między szeregami i obok wznoszonych barykad kręciły się całe roje pauprów ulicznych, wrzeszcząc, klnąc, nucąc pieśni, zbierając obłomki granatów lub też w spółce po kilku wyrywając z bruku trembowelskie płyty.
Kalinowicz osłupiał na ten widok. A więc rzecywiście rewolucja taka sama, o jakich w tym roku tyle się napisały gazety w doniesieniach z Paryża, Berlina, Wiednia!...
Barykady we Lwowie! i on, najwierniejszy poddany, który nigdy nie myślał o żadnej konstytucji, zamknięty w tym gnieździe szerszeni, skazany na laskę i niełaskę tej rewolucyjnej zgrai! Czuł, że się nogi pod nim chwieją, jak podkoszone, że mu się w głowie mącić zaczyna. Ale nie, to nie może być! Trzeba się spieszyć, dopóki spokój. Barykady jeszcze nie wykończone. Możeby się zamięszać między tych, co je budują, wdrapać się na górę i zeskoczyć na drugą stronę! Myśl ta wydała mu się nadzwyczaj szczęśliwą, pobiegł więc co tchu ku krakowskiej bramie. Od krakowskiego barykada sięgała już okien pierwszego piętra — skakać z niej, to znaczyło narażać się na kalectwo lub śmierć. Ale uliczka ku Jezuitom była wolna, tędy więc skierował swe kroki. Zaledwie atoli skręcił z rynku w tę uliczkę, z trudem przeciskając się przez tłum, zajęty budowaniem i utwierdzaniem barykady, gdy w tym rozległ się krzyk z ratusza — donośny, rozpaczliwy, a zarazem posypała się cała salwa wystrzałów karabinowych od strony gubernium. Rozstawieni tam żołnierze, nie dbając na żadne układy i pertraktacje, wzięli sobie za cel gwardzistów, stojących dla obserwacji na galerii wieży ratuszowej i zaczęli jednego po drugim zmiatać celnymi wystrzałami. Cały rynek zaryczał okropnym krzykiem oburzenia.
— Na barykady! — na barykady! Bronić się do upadłego! — wrzeszczały tłumy. — Do broni! Do broni!
Kalinowicz skamieniał na miejscu, nie wiedział co robić. Posypały się salwy karabinowe z placu Halickiego, z placu Mariackiego, od głównego odwachu i z placu Krakowskiego; cały rynek z przyległymi ulicami opasany był żelaznym pierścieniem wojska cesarskiego. O wydobyciu się z tego pierścienia nie było ani mowy, tym bardziej, że właśnie koło kościoła Jezuitów, na ustawionej tam, lecz nie wykończonej jeszcze barykadzie najgorętsza wszczęła się walka. Tu, za osłoną całej kupy piernatów, ławek i jednego fortepianu, stało kilkunastu gwardzistów i kilku starszych ludzi w poszarpanej odzieży, z ogniem zapału czy obłąkania w oczach i z karabinami w ręku.
— Bierz go na cel! Tego, co się skrada po pod mur!
— Wal kamieniem, wal!
— Pilnuj się, bo dają ognia!
— Jeszcze Polska nie zginęła! — wystrzela z pomiędzy tego piekielnego zgiełku czysty, dziecięcy głos chłopaka, wcale porządnie ubranego, który z błogim uśmiechem na twarzy, podbiega ku walczącym na barykadzie i podaje im swą czapkę, pełna kul karabinowych, nazbieranych na ulicy.
— Bóg zapłać ci, kolego — mówi mu wąsaty jegomość, wysypując część kul do swej torby, a resztę rozdając po garści towarzyszom. A chłopak znowu biegnie z próżną czapką iz tymże błogim uśmiechem zbiera kule, jak gdyby zbierał poziomki w lesie.
Kalinowicz stał pośród tego chaosu jak nieżywy, dając się popychać przypływającym i odpływającym falom ludzi, widząc i słysząc, lecz nie rozumiejąc niczego, co się koło niego działo. Kilkakrotnie kule tuż obok niego padały, on nie zwracał na to uwagi. Ze szczytu Wysokiego Zamku znowu zagrzmiały armaty, ratusz i teatr obsypano bombami, które wkrótce wznieciły wielki pożar, — on stał na swym niedogodnym miejscu, jak słup milowy. Od rynku naparł na niego tłum, wypłoszony kartaczami, którymi Hamerstein starał się ̦„oczyścić“ ulicę Halicką. On stanął pod murem, w drzwiach jakiegoś szczelnie zamkniętego sklepu. Oczy jego mimo woli spoczęły na barykadzie Jezuickiego kościoła, i nagle zapłonęło coś w tych siwych, nieco już przytępionych pracą biurową oczach, niby iskra elektryczna. Z całego tłumu żywych obrazów i postaci, co mrowiły się przed nim, jedna grupa zwróciła na siebie jego uwagę.
Na wierzchu barykady, pod samym kościołem, stał wysoki mężczyzna w koszuli i kamizelce, bez czapki i surduta. Piersią i twarzą przylgnął do muru kościelnego, nogi rozstawił szeroko, by mieć silną oporę na niemocnej barykadzie, lewą ręką trzymał się gzymsu, a w prawej miał potężny sztuciec z odwiedzionym kurkiem. Wychyli pół głowy zza węgła muru, w jednej sekundzie wymierzy i wypali, i znowu ukryje głowę za mur. Nie opuszczając stanowiska schyla prawą rękę ze sztućcem na dół i oddaje go siedzącej u jego stóp, skulonej postaci. Co to za postać? Nie widać jej, tylko widać ciemną materialną chustkę, nakrywającą jej głowę. Lecz oto wychyliła się z pod chustki biała delikatna drobna raczka — dalibóg, rączka kobieca! Wzięła wystrzelony sztuciec, a podała strzelającemu drugi, nabity i do wystrzału przygotowany, znowu mężczyzna wychyla głowę, celuje i strzela, a skulona postać pod materialną chustką coś tam żywo manipuluje w swej kryjówce, za osłoną belek, ławek, poduszek i rozmaitego rupiecia, z którego zbudowano barykadę.
Lecz oto po piątym czy szóstym wystrzale, postać pod chustką wychiliła się nieco w górę i krzyknęła tak donośnie, że aż Kalinowicz mógł posłyszeć:
— Tatku, kule jeszcze są, ale prochu już nie ma!
— Szkoda! Dobra pozycja! — odrzekł jej mężczyzna równie donośnym głosem i opuścił swe stanowisko. Cóż to? Głos jego wydał się Kalinowiczowi bardzo a bardzo znajomym! Mężczyzna obrócił się twarzą do ulicy — boże! Wszak to Zakrzycki, jego najbliższy towarzysz biurowy! Że to strzelec zawołany, o tym Kalinowicz wiedział od dawna, gdyż obaj już piętnaście lat siedzieli obok siebie w jednej kancelarii. Ale nie wiedział Kalinowicz dwóch rzeczy: że ten zawołany strzelec może z równą pasją strzelać do ludzi, a nadto do austriackich żołnierzy, jak i do kaczek, a po drugie, że ten stary, ponury dziad, z ogromnymi, siwymi wąsami i z czerwonymi szramami na twarzy może mieć młodą córkę. Żę ta córka młoda, to Kalinowicz poznał z jej wysmukłej postaci, a nade wszystko z czystego, srebrnego głosu, który jakieś dziwne echa wzbudził w jego sercu, — jak gdyby stary mól kancelaryjny (45 lat, czyż to nie poważny wiek!) naraz zrzucił ze siebie lat dwadzieścia i znalazł się wśród zielonych pół pełnych kwiatów i woni i śpiewu ptasząt, pełen zdrowia, siły w ciele i nadziei w duszy. Stał jak zaczarowany tym głosem. Mogły sobie kule świstać mimo, jego uszu, mogli jęczeć ranni, wydawać szalone okrzyki i chwilowi zwycięzcy, trzeszczeć prażone kartaczami barykady, grzmieć w oddali bębny i sygnały bojowe i huczyć działa nad miastem zagłuszając huk podwójnego pożaru. W pobliżu dla Kalinowicza wszystko to nie istniało. Jego oczy, uszy i dusza cała zatopione były w jednym punkcie, w owianej dymem wystrzałów grupie ojca i córki na barykadzie.
— Kapitanie, prochu nam potrzeba! — wrzasnął Zakrzycki do jakiegoś weterana z zawiesistym wąsem i w wysokiej rogatej czapce, który stał u podnóża barykady z paczkami amunicji.
— Bierz, bracie, a praż! — rzekł kapitan. — Trzymajmy się do wieczora, to nasza będzie wygrana. Przedmieścia powstaną, wyparujemy wojsko z miasta, a tymczasem i na prowincji, da bóg, ruszą się narody.
— To już wasza rzecz liczyć co tam będzie, a moja rzecz prażyć — rzekł Zakrzycki — już mam pięciu, a da bóg, że jeszcze — o Jezu!
W tej chwili Zakrzycki, obrócony bokiem do odwachu, a twarzą do kapitana, od którego dostał proch, zachwiał się i chwyciwszy się oboma rękami za bok, z głośnym jękiem jak długi runął z barykady na dół, głową prosto pod nogi kapitana. Kula przeszyta mu prawy bok i ugrzęzła w lewym, przeszedłszy przez samo serce. Proch, przyniesiony przez kapitana, pozostał bez użytku.
— Mój ojcze! Mój ojcze! — rozległ się rozdzierający krzyk dziewczyny, która w jednej chwili zerwała się z kryjówki, zeskoczyła z barykady i przykucnęła obok trupa. Lecz w tejże chwili zagrzmiała okropna salwa, zatrzeszczała barykada i runęła, rozsypując się w gruzy i pokrywając swymi zwaliskami ojca i córkę. Pierzchli jej obrońcy w szalonym popłochu, zagrzmiały bębny, na placu przed Jezuitami mignęły wysokie bermyce żołnierzy, po nad które jeżyły się ostrza bagnetów, ale Kalinowicz nie czuł, nie widział niczego.
— Ależ ona tam zginie pod gruzami! — oto była jego jedyna myśl. Ją roztratują, a może nawet odgrzebią i rozstrzelą!
Na tę myśl krew mu się lodem ścięła w żyłach. A rzecz to możliwa, gdy przy niej znajdą kule i sztuciec. I nie namyślając się, nie wiedząc co robi, Kalinowicz rzucił się ku barykadzie. Z nadludzką siłą jął odrzucać na bok ułomki desek, skryn, szaf i innych gratów, dopóki nie odgrzebał dziewczyny. Leżała skrwawiona, sztywna, może nawet martwa na trupie ojca. Kalinowicz chciał ją podnieść, ale zesztywniałe ręce kurczowo ścisnęły szyję ojca. Szarpnął co siły i chwyciwszy drogi ciężar na ramiona, począł z nim uciekać co siły, jak złodziej ze skradzionym skarbem. Żołnierze właśnie włazili na barykadę, byli zaledwie o parę kroków od niego oddaleni, lecz nie spodziewając się już oporu, nie byli przygotowani do strzałów. Parę sekund, nim pierwsi zdołali podnieść karabiny i wycelować do niego — zbawiły Kalinowicza. Jak goniony żbik skoczył on za róg domu, gdzie był bodaj trochę zasłonięty przed strzałami, i popędził uliczką na rynek. Wpadł w tłum, instynktownie czując się tu bezpieczniejszym.
— Brawo, stary, brawo! — ozwały się kilku świadków jego mimowolnego bohaterstwa. — Wyrwałeś ją z samego ognia, wybawiłeś od niechybnej śmierci!
Te okrzyki pochwały otrzeźwiły go nieco. Boże, co on narobił! Wszak ta dziewczyna, którą on trzymał w ręku, dla której narażał swe życie, była przestępczyni, walczyła na barykadzie, zasłużyła na śmierć. Co powiedzą, gdy się dowiedzą, że on, najlojalniejszy z lojalnych, najpokorniejszy z pokornych, wyrwał ją z rąk sprawiedliwości? Rzecz oczywista, że surowa kara i jego nie minie. I cała jego chwilowa odwaga, pochodząca raczej z przytępienia świadomości, niż z poczucia siły, znikła bez śladu. Kolana zadygotały pod nim, w oczach się ćmiło na samą myśl o tym, co on zrobił i co go czeka, i drżącym, prawie płaszliwym głosem zaczął błagać:
— Mój boże! zlitujcie się państwo! Pomóżcie mi ukryć tę biedną sierotę. Ojca straciła przed chwilą! Jak ją znajdą, to i ją i mnie czeka śmierć. Na boga, zlitujcie się!
Ale krzyk jego przebrzmiał bez echa. Kto miał się nad nim litować, kiedy każdy drżał o własną skórę. Barykady padły, żołnierze szturmem wdzierali się na rynek. Dokoła płonącego jak olbrzymia świeca ratusza odgrywały się sceny piekielnego zamięszania i popłochu. Wszystko leciało, krzyczało, klęło, kryło się niewiadomo dokąd. Drzwi były pozamykane, okna pozasłaniane, tu i ówdzie wylęknione tłumy z wytężeniem ostatnich sił dobijały się do zamkniętych bram, wrzeszcząc i błagając o litość — nie wiedzieć kogo. W tym chaosie nieszczęsny Kalinowicz ze skrwawioną, wciąż jeszcze nieprzytomną dziewczyną na ramionach przedstawiał obraz bezwładnej trwogi i zupełnej bezradności.
— No, czego tu stoisz, stary durniu? — ozwał się naraz do niego gruby głos. — Czekasz aż bermyce przyjdą i naszpikują was obojga, jak zajęcy. Chodź, a prędko!
I jakaś twarda potężna ręka chwyciła go za plecy, obróciła w półobrót i popchnęła gwałtownie ku najbliższej, zamkniętej bramie. Chciał stanąć, opamiętać się, ale ręka trzymała go za kołnierz i pchała ku drzwiom. Uderzył się o nie — i ... o dziwo — drzwi się otworzyły, i Kalinowicz ze swym ciężarem znalazł się w ciemnej ciasnej sieni sklepowej. I tuż za nim zapadły żelazne wrzeciądze, zgrzytnął zamek, i prawie w tej samej sekundze na rogu rynku odezwała się ostatnia salwa karabinowa, znak, że żołnierze przełamali wszelki opór i wstępują na rynek. Chwila opóźnienia, a Kalinowicz i dziewczyna byliby bezpowrotnie zgubieni.
— Dalej, dalej! Nie ma tu czego stać! — odezwał się za nim ten sam gruby głos, ale już daleko łagodniej. — Mogą tu przyjść, mogą zarządać otwarcia bramy, mogą pana znaleźć. I tak jeszcze łaska boża, żeśmy się wyrwali.
I obaj pobiegli co tchu wzdłuż sieni ku podwórzu.
— Stój pan tutaj, w tej ciemnej framudze, by pana z nią w podwórzu nikt nie widział — rzekł gruby głos, — a ja pójdę po klucze od piwnicy. Ja pana schowam, nie bój się pan, będziecie bezpieczni.
I z wolna, niby od jakiego zajęcia, właściciel grubego głosu poszedł na podwórze, pomachując miotłą, którą wziął gdzieś z kąta. Był to stróż kamieniczny, który w tej okropnej chwili zlitował się nad Kalinowiczem i wypatrzywszy stosowny moment, wybiegł i wciągnął go do kamienicy. Po chwili wrócił z kluczem od piwnicy za pasem.
— Chodź pan za mną! — rzekł z cicha stróż. — A cóż pańska dziewczyna żywa?
— Żywa, czuję jak jej serce bije, ale zemdlała i ciągle jeszcze nie może przyjść do siebie.
— No, bogu dzięki, ze żywa, my już ją jakoś ocucimy. Daj mi pan ją, ja silniejszy, to ją poniosę. Tu schody strome, uważaj pan, byś pan nie upadł.
I wziąwszy ciągle jeszcze sztywną i nieruchomą dziewczynę na jednę rękę, jak dziecko, stróż poszedł naprzód, drugą ręką opierając się o ścianę. Wchód do piwnicy był stromy i całkiem ciemny.
— Trzymaj się pan mnie, żebyś się nie zgubił, bo tu między beczkami bez światła zabłądzić można — rzekł stróż.
Kałinowicz chwycił go za ramię, i tak szli dość długo tym ciemnym podziemiem, w którym gdzieniegdzie tylko, jak szare plamki, migały małe, zakratowane okienka.
— Jesteśmy u celu! — rzekł stróż, zatrzymując się w najdalszym i jak się zdawało najciemniejszym kącie. — Tu pan będzie bezpiecznym. Proszę się tylko dobrze schylić i za mną!
I schyliwszy się we dwoje stróż wlazł w jakąś niby norę, niby framugę wybitą w ścianie. Od strony piwnicy zamykała tę norę ściana ogromnej dębowej beczki, spoczywającej na dwóch sporych belkach. Beczka ta sama zajmywała cały jeden oddział piwnicy, lecz obecnie także była próżna, zasłaniając sobą jedno okienko. Lecz właśnie w stronie od okienka w jej ogromnym dnie wybita była jedna deska z dołu, a jedna z góry, tak, że z tej strony, dostępnej jedynie przez wyżej wymienioną framugą, można się było dostać do wnętrza beczki, mało co mniej obszernego, jak maleńki, ciemny pokoik. Do tej to kryjówki wprowadził stróż Kalinowicza i uratowaną przezeń dziewczynę.
— Tutaj możecie państwo być bezpieczni choćby i tydzień, dopóki się wszystko nie uspokoi — rzekł stróż, układając dziewczynę w kącie beczki. — Ja wam tu zaraz przyniosę parę poduszek, wody i jeszcze tam czego, co będzie pod ręka, to ją ocucimy, a i do zjedzenia może się co znajdzie.
— Panie — rzekł odetchnąwszy nieco po tylu gwałtownych i niezwykłych wstrząśnieniach drżącym głosem Kalinowicz i obiema rękami szczerze uścisnął rękę litościwego stróża — panie, pan Bóg man pana zesłał w chwili najstraszniejszego niebezpieczeństwa, w chwili rozpaczy. Czym ja się panu odwdzięczę za tyle dobroci?
— E, co tam gadać — rzekł stróż. Teraz taka pora, że człowiek musi człowiekowi pomagać. Przecieżem ja przez okienko nad bramą widział i słyszał, jak pana chwalili za, to, żeś pan tę dziewczynę z najstraszniejszego ognia wyrwał. I myślę sobie: a cóż ja mam być gorszy od pana?
I rzekłszy to uczciwy człowiek czym prędzej oddalił się pozostawiając Kalinowicza sam na sam z uratowaną przezeń dziewczyną. Przez wybitą z dna beczki u góry deskę padały z okienka piwnicznego słabe odblaski słonecznego światła do wnętrza beczki. Przy tym bladawym blasku mógł Kalinowicz pierwszy raz nieco uważniej przypatrzyć się dziewczynie, która leżała wciąż jeszcze nieruchoma, blada z twarzą obryzganą krwią ojca, i jak się zdawało Kalinowiczowi, z niewielką ranką na czole, z której kroplami sączyła krew. Była to dziewczyna lat może 18, lecz wątłej budowy i nieszczególnej piękności, o podługowatej twarzy, wysokim, wypukłym czole, dużych ustach i nieco za ostrej brodzie. Kurczowo ściśnięte piescie złożone były na piersi, duży, kruczy warkocz we dwa sploty obwinięty był dokoła głowy, nakrytej grubą, czarną, materialną chustką, która popod pachy zawiązana była węzłem na grzbiecie. Stanik i spódniczka z grubego perkalu, dobrze już ponoszone, nic wspólnego nie miały z panującą modą i oczywiście były własnego kroju; na nogach, nieco za dużych dla jej drobnej postaci, miała buciki sznurowane, letnie, również dobrze już ponoszone. Wszystko na tej postaci świadczyło o nadzwyczaj skromnym jej trybie życia, o nadzwyczaj szczupłych środkach, o codziennej nieustannej pracy, o nieszczególnie dobrym odżywianiu wśród nieosobliwszych warunków hygienicznych.
Gdyby Kalinowicz w zwykłym czasie spotkał taką postać na ulicy, nie zwróciłby na nią żadnej uwagi, jak na tysiące podobnych postaci, co dzień spotykanych. Gdyby ktoś powiedział, że postać ta zdolna jest w swym życiu do czego innego prócz szycia, prania i gotowania, że w jej duszy mogą się roić jakieś wyższe, idealne, ba nawet patriotyczne marzenia — wyśmiałby takiego człowieka jak chorego romantyka, on który mimo ukończonej szkoły niemieckiej i mimo 45 lat życia nie znał żadnego innego patriotyzmu prócz biurowej punktualności. A przecież był to fakt niezbity, niewątpliwy, że ta sama mizerna osóbka bez śladu bojaźni siedziała na barykadzie pod gradem kul; że te same niepiękne, spracowane ręce równie zwinnie nabijały sztućce, jak może dziś rano jeszcze zwinnie zamiatały podłogę i gotowały śniadanie. Jej głos, jej słowa wyrzeczone na barykadzie do ojca dotychczas żywo brzmiały w duszy Kalinowicza, budząc jakieś tajemnicze, słodkie echa w najtajniejszych zakątkach tej samotnie więdnącej duszy.
Dziwna jakaś opanowała go zaduma. Odwrócił się od leżącej dziewczyny i począł się wpatrzywać w jasną szparę okienka, jak gdyby chciał przy pomocy tej niewielkiej, jasnej szpary dojść' do zupełnej świadomości swego położenia, wyjaśnić sobie dokładnie, wszystkie przygody dzisiejszego dnia. Dokoła panowała głęboka cisza; rynek, niedawno jeszcze kipiący życiem i tysiącznymi głosami, obecnie, zdawało się, zamarł zupełnie, tylko gdzieś w oddali tętniły miarowe, ciężkie kroki przejeżdżającej po ulicach patroli konnej. Ale mimo tej ciszy myśli Kalinowicza plątały się, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka wikłała je naumyślnie. Wten posłyszał szelest za sobą, odwrócił się i omało nie krzyknął z podziwu, radości i przerażenia. Dziewczyna, siedziała i na pół nieprzytomnie wpatrywała się w niego swymi dużymi, czarnymi oczyma.
Co to były za oczy! Kalinowiczowi zdało się, że w tej chwili pogłąda na niego całkiem inna twarz, niż ta, którą widział przed chwilą. Te oczy nadawały jej tyle wyrazu, tyle ognia i życia, że Kalinowicz aż się zmieszał i zawstydził, sam nie wiedząc czego. Po długiej chwili męczącego milczenia przemówiła wreszcie dziewczyna dźwięcznym, energicznym głosem:
— Gdzie jest mój ojciec?
Kalinowicz zmięszał się jeszcze bardziej. On już układał sobie w myśli cały plan, jak to on delikatnie i dyplomatycznie przygotuje tę biedną sierotę na okropną wiadomość o tym, co się z nią i z jej ojcem stało, ale to proste pytanie od razu popsuło mu wszystkie szyki.
— Pro... pro... szę... pa... pa... nienki — wyjąkł on i urwał.
— Gdzie mój ojciec? — powtórzyło dziewczę spokojnie, nie spuszczając z Kalinowicza swych płonących oczu. — Powiedz mi pan od razu i bez ogródek. Przecież ja wiem, że ojciec został ugodzony kulą w bok na barykadzie. Czy umarł?
— Umarł na miejscu.
— To dobrze — rzekło dziewczę spokojnie. — To lepiej, bo się nie dostanie w ich ręce, będą go męczyć. A gdzież jest jego trup?
— Pozostał pod barykadą. Nie można go było uratować.
— Dlaczego? Chyba barykadę zdobyto?
— Oczywiście. Skoro panienka z niej zeskoczyła ku ojcu, to i barykada runęła i przywaliła was oboje.
— A pan mię wyratował, a? Dzięki panu, choć może lepiej by było dla mnie, gdybym była razem z ojcem zginęła.
— Co też panienka mówi! — krzyknął z prawdziwym przestrachem Kalinowicz. — Niech bóg broni! Pan bóg oczywiście chciał mieć panienkę żywą, bo chronił ją w największych niebezpieczeństwach. Raz, gdym ją wydobył sod gruzów barykady i wydarł prawie srzed nosa szturmujących żołnierzy, a drugi raz, gdym stał z nią na rynku, wśród zgiełku, trwogi i zamieszania, i tylko litościwe serce stróża tej kamienicy uratowało nas oboje od niechybnego rozstrzelania przez nadchodzące wojsko.
— Dzielnieś się pan spisał — rzekła dziewczyna, mierząc oczyma chudą, nieco przygarbioną postać Kalinowicza. — Ale kimże pan właściwie jesteś i co pana skłoniło do narażania swego życia dla uratowania nieznajomej dziewczyny?
— Może i nie całkiem tak nieznajomej — rzekł Kalinowicz nieco zmięszany. — Prawda, pani samej nie miałem przyjemności znać, i nawet się dziwię, jak się to stało. Bo przecież z ojcem pani piętnaście lat pracowaliśmy w jednym biurze.
— Czy tak? A jak się pan nazywasz?
— Kalinowicz.
— Aha, wiem, wiem. Ojciec nieraz opowiadał mi o panu, chwalił pańską uczciwość, ale przeklinał pańską uległość. "Dobry człowiek, ale taki czarno-żółty, że aż obrzydzenie bierze". Niech się pan nie gniewa, ale mówię co prawda. I dlatego ojciec z niczego się przed panem nie zwierział, jak on kochał Polskę, naród, wolnośc! I mnie tak uczył! Szczęśliwy ojciec! Umarł za to, co tak gorąco kochali Boże, a ja! Co ze mną będzie!
I chwyciwszy się rękami za głowę, dziewczyna zalała się łzami, zanosząc się od płaczu. Ten nagły wybuch dziecięcego i patriotycznego uczucia jeszcze bardziej zmieszał Kalinowicza, niż poprzednie słowa. On przykląkł obok płaczącej, starał się ją pocieszyć, powtarzając rozmaite frazesy o wolności i miłości ojczyzny, jakie niejednokrotnie słyszał wciągu tego roku, które dotychczas zawsze obijały się o jego duszę, jak groch o ścianę.
— Milcz pan! — krzyknęło nagle dziewczę. — Co pan gadasz o rzeczach, których pan nie rozumiesz i nie czujesz! Daj mi się pan wypłakać!
Do reszty zmieszany i zawstydzony Kalinowicz usiadł w ciemnym kącie beczki i tylko ruch, każde wejrzenie poruszały do żywego całą duszę.
Przyszedł stróż i ucieszył się szczerze, że panienka przyszła do siebie. Przyniósł konewkę wody, w której na dnie znajdowała się flaszka z winem. Omyto ranę dziewczyny, która okazała się całkiem lekką; wino pokrzepiło ją zarówno jak i Kalinowicza. Po chwili stróż przyniósł też w blaszanej szali rosół i dwa kawałki mięsa. Dopóki niezwykli goście jedli, stróż usiadłszy obok nich opowiadał, co się dzieje na świecie.
— Niech bóg broni, co tam za okropności! Zakazano wszystkim pokazywać się na ulicy. Wojskowe furgony wożą trupy z barykad i z rynku do trupiarni. Być może, że Hamerstein zechce robić rewizję po wszystkich domach, szukać broni i schowanych powstańców. Na wszelki sposób państwo możecie w tej beczce być bezpieczni, znaleść was tu żadna rewizja nie może, ale też wychodzić stąd na świat zupełnie nie można, dopóki się wszystko nie uspokoi. Ratusz, teatr i uniwersytet palą się ciągle; żołnierze stoją koło pożaru i nie pozwalają nikomu ratować.
— No, to już i do naszego mieszkania nie ma po co wracać rzekła ze smutkiem dziewczyna. — Gdyśmy dziś rano wychodzili z ojcem z naszego pokoiku na poddaszu w teatralnym budynku, to ojciec mi mówił: Haniu, zdaje mi się, że ostatni raz widzę te ściany! I miał słuszność. Biedny ojciec!
I znowu zalała się rzęsistymi łzami.
Krótki był romans starego kancelisty i biednej sieroty bez dachu. Gdy się wszystko uspokoiło, oboje opuścili swą kryjówkę, serdeczne złożywszy dzięki litościwemu stróżowi. Kalinowicz zaproponował Hani zamieszkać u niego, a właściwie u tej gospodyni, u której on wynajmywał jeden schludny pokoik w małym parterowym domku na ulicy Gołębiej. Hania przystała na tę propozycję, bo zostawszy bez ojca, bez krewnych i znajomych, nie wiedziała dokąd się obrócić w tych burzliwych czasach. Kalinowicz stał się jej drugim ojcem, a po kilku mięsięcach i mężem.
Ciche, szczęśliwe dni popłynęły teraz w domku na Gołębiej. Obawy Kalinowicza o utratę posady po spłonięciu starej buchalterii w ratuszu nie ziściły się, przeciwnie, wskutek jakiejś niewiadomej protekcji on dostał posadę przy urzędzie podatkowym ze znacznie podwyższoną pensją. Przy młodej zonie odżył stary mól kancelaryjny, odmłodniał i jaśniej na świat patrzeć począł. Codzienne rozmowy z Hanią rozbudzały w jego duszy nowe, nieznane dotychczas uczucia, rozwijały nawet jego rozum, gdyż pomimo swych 45 lat i ukończonych szkół „niemieckich” biedny człowiek w swym życiu żadnej prawie książki nie przeczytał, żadną „polityką" się nie interesował, jako rzeczą niebezpieczną i zakazaną. Obecnie dopiero otwierały mu się oczy, zaczynał widzieć i rozumieć mnóstwo takich rzeczy, na które natykał się w swym życiu, nie widząc i nie rozumiejąc ich wcale.
Szczęście jego doszło do zenitu, gdy Hania w rok po ślubie powiła mu bliźniaki, na chrzcie nazwane imionami św. Władysława i Ignacego. Uczucie ojcowstwa po tak długich latach samotnego i w ciasnych ramach zamkniętego bytu było dłań tym, czym jest źródło świeżej wody pątnikowi w spiekłej pustyni. Pieścił i miłował swe pisklęta, napawał się ich widokiem, ich głosem, łowił ich pierwsze dziecinne uśmiechy, a każdy najmniejszy przejaw wzrostu, budzącej się świadomości i siły napełniał go nieopisaną dumą.
Lecz szczęście właśnie jest tak piękne, miłe, drogie, że je w lot chwytać potrzeba, że trwa zazwyczaj krótko. Pewnego jesiennego dnia posłano Kalinowicza na jakąś komisję podatkową do pobliskiej wsi Sroki. Wóz ugrząsł w błocie, deszcz przemoczył biedaka do nitki, ogrzać się nie było gdzie; późno po północy wrócił ledwie żywy do swego cichego zakątka na Gołębiej, położył się do łóżka, a za dwa tygodnie z tego samego łóżka przeniesiono go na katafalk ustawiony na środku pokoju.
Młoda wdowa pozostała sama z dwojgiem drobnych dzieci biz środków do życia, bez krewnych i przyjaciół. Lecz nie opuściła rąk. Z urzędu przeznaczono jej do śmierci pół pensji nieboszczyka, a tego wobec panującej drożyzny nawet na wyżycie nie starczyło. Ale bądź co bądź i to coś znaczyło; resztę musiała zapełnić różnorodną pracą. Szyła, prała bieliznę, zaczęła się uczyć akuszerii od znajomej starej akuszerki, i ograniczywszy swe potrzeby do możliwych granic, miała tę radość że mogła nie tylko uszciwie wyżyć i chłopców hodować, ale i odkładać bodaj cokolwiek na ich wychowanie. I rzeczywiście, gdy skończyli czwarty rok życia, oddała ich do szkoły. Sama urywała co dnia bodaj godzinkę czasu, by dopilnować ich nauki, nie dziw więc, że chłopcy uczyli się dobrze i zaraz w pierwszym roku stanęli między pierwszymi w klasie uczniami. Co to była za radość dla matki, gdy po ukończonym roku szkolnym z dorocznego ekzaminu obaj przynieśli po ładnej książce, otrzymanej w nagrodę pilności, i zaczęli opowiadać matce, jak nauczyciele wahali się, któremu z nich dać miejsce przed drugim, gdyż obaj jednakowo dobrze się uczyli.
Szedł rok za rokiem. Chłopcy kończyli już trzecią klasę ludowej, t. zw. niemieckiej szkoły, gdy pewnego dnia matka ich powróciła skądziś przed czasem do domu, nadzwyczaj blada i milcząca, chwilę posiedziała koło nich, przysłuchując się ich nauce, z cicha zapłakała, westchnęła głęboko i położyła się do łóżka. Chłopcy z początku nie zwrócili na to żadnej uwagi, kończyli zadane lekcje. Dopiero gdy matka we śnie zaczęła się rzucać i jęczeć boleśnie, przelękli się nadzwyczaj i pobiegli do pobliskiej grajzłerki Wojciechowej, dobrej znajomej ich matki, która w tym zakątku uchodziła za znakomitą lekarkę. Wojciechowa przyszła, oglądnęła chorą, poszeptała coś koło niej, a dalej wysłała chłopców do swego pomieszkania na noc, mówiąc im, by się nie bali niczego, bo mamie nic nie będzie. Minął jednak dzień, i drugi, trzeci, a matka nie tylko nie wstawała z pościeli, jak zapewniała Wojciechowa, ale przeciwnie, stan jej coraz bardziej się pogarszał. Uczciwej Wojciechowej trafiło się w tym wypadku to, co się w innych wypadkach nie raz trafi i nierównie od niej znakomitym lekarzom: leczyła Kałinowiczową na „uroki”, a tymczasem pokazało się, że Kalinowiczowa zapadła na tyfus plamisty. W tych kilku dniach, pod wpływem niefortunnych leków Wojciechowej choroba zrobiła takie postępy, że przywołany czwartego dnia lekarz mógł tylko skonstatować, źe jego nauka nic się tu nie przyda i że dla chorej nie ma żadnej nadziei.
Chora leżała nieprzytomna, i zdawało się, że nie słyszała lekarskiego orzeczenia. Mimo to wkrótce po odejściu lekarza ocknęła się i poprosiła Wojeiechową przywołać chłopców.
— Nie dajcie im zbliżać się do mnie — mówiła.— To słabość zaraźliwa. Niech staną tu, oddzieleni ode mnie stołem. Chcę jeszcze raz spojrzeć na nich.
I dwie grube łzy spłynęły po jej policzkach, pałających gorączkowym rumieńcem.
Przyszli chłopcy i przestraszyli się widoku matki, zaczęli głośno płakać. Lecz Kalinowiczowa długi czas cicho, spokojnie patrzała na nich, wreszcie rzekła dawnym, energicznym głosem:
— No, czego płaczecie? Przecieżeście, Bogu dzięki, chłopcy! Znajdziecie sobie sposób do życia. Tylko się uczcie, szkoły nie opuszczajcie! І pamiętajcie mi, wszędzie i zawsze trzymajcie się razem! Bóg was razem na świat powołał, Bóg wam też szczęścić będzie, dopóki się razem trzymać będziecie. Rozumiecie mię? Dopókiście w kupce, nikt wam nic złego nie zrobi, a rozdwojenie to wasza zguba. Pamiętajcie to sobie i bądźcie zdrowi! No, możecie iśd.
Chłopcy odeszli do szkoły. Po powrocie ze szkoły powiedziano im, że matka już nie żyje.
Teraz dopiero zaczęły się ciężkie czasy dla braci. Wojciechowa, która podczas pogrzebu ich matki grała rolę nadzwyczaj litościwej osoby, wzięła chłopców do siebie, lecz wkrótce pożałowała tego kroku. Jakiś czas bracia, pomni na upomnienie matczyne, chodzili do szkoły, lecz wkrótce Wojciechowa zaczęła używać ich do posług domowych, co ich zmuszało coraz bardziej zaniedbywać i opuszczać szkolę. Wreszcie Wojciechowa całkiem odebrała ich ze szkoły, usprawiedliwając krok ten wobec sąsiadów tym, że przecież na księży edukować ich nie będzie, a najlepiej będzie od nowego roku oddać ich do rzemiosła. Lecz minął nowy rok, a litościwa osoba zupełnie zapomniała o swym przyrzeczeniu, chociaż nie zapominała jako opiekunka sierot co miesiąca zgłaszać się do kasy po przypadającą dla nich pensję. Jako opiekunka zabrała ona również całą pozostałość Kalinowiczów, znosiła suknie ich matki, przerobiła na swego męża suknie ich ojca, a chłopców pod pozorem hartowania zaczęła systematycznie przyuczać do głodu i chłodu. To ich siłą konieczności wypędzało na ulicę, przyuczało do tego rzemiosła, w którym wkrótce zasłynęli jako mistrze i które też zaprowadziło ich w tak młodym wieku przed kratki sądowe.
Nie dziw więc, że Wojciechowa tak głośnymi złorzeczeniami żegnała ich odchodzących w tę okropną drogę, że tak uparcie wyrzekała na "złodziejską gwiazdę“, pod którą się malcy urodzili. Tym krzykiem i tym wyrzekaniem chciała snąć zagłuszyć głos własnego sumienia, które w tej chwili stawiało jej przed oczy obraz umierającej matki tych chłopaków i szeptało jej wyraźnie, że nie kto inny, ale właśnie ona, litościwa osoba, Wojciechowa była tą fatalną gwiazdą, która popchnęła te nieszczęsne dzieci na drogę występku]
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Władysław Kalinowicz! Ignacy Kalinowicz! Ano, zbierajcie się sakompak!* Pójdziecie do sądu!
Tak komenderował na drugi dzień po aresztowaniu naszych bohaterów klucznik aresztu policyjnego. Bracia, którzy w brudnym, pełnym rozmaitego narodu areszcie policyjnym całą noc prawie oka zmrużyć nie mogli, popychani, szturchani i trącani przez pijanych aresztantów, zziębli na gołym tapczanie z desek, głodni i trwożni,— poskoczyli na ten głos, jak na hasło wybawienia. Dziś rano dano im po „szalce” ciepłej wody z kilkoma ziarnkami krup, zwanej tutaj zupą dębową (jęczmienna) i po bochenku czarnego i nadzwyczaj kwaśnego chleba. Po tak okropnej nocy jedli z apetytem, a obecnie wzięli resztki chleba ze sobą i nie oglądając się wyszli z przeklętej kaźni. Na podwórzu stała już dość wielka kupa aresztantów, również przeznaczonych do sądu, pod dozorem dwóch dozorców z wysłużonych wojskowych, uzbrojonych w karabiny z „naflancowanymi bagnetami". Obu braci, jako też poszkodowanego gospodarza przesłuchał jeszcze wczoraj komisarz policji, a dziś przysłał zawiadomienie do aresztu policyjnego, że ich papiery odstąpione będą sądowi karnemu, i że ich samych należy niezwłocznie tędy odesłać.
— Ano, panowie złodzieje! Stawajcie parami! Marsz! — zakomenderował starszy „dziad", tj. konwojujący dozorca. Aresztanci w milczeniu wykonali jego rozkaz, i pochód ruszył przez furtkę „furdygarni" na ulicę; jeden „dziad" szedł z przodu, a drugi z tyłu. Pomimo że na ulicy wskutek obfitego nocnego deszczu było błoto, nie szli trotoarem, ale, wedle przepisu, krajem ulicy, którędy wozy jeżdżą, brnąc po kostki w zimnym błocie. Że nasi bohaterowie byli bez butów, o tym, zdaje się, i wspominać nie trzeba.
Przed gmachem policji pochód zatrzymał się na chwilę. Jeden z dziadów poszedł na inspekcje, by zabrać papiery aresztantów, ci zaś dzwonili zębami na ulicy. Rosił drobny, ale gęsty i chłodny deszczyk; ani śladu nie było wczorajszego pięknego, ciepłego dnia. Przechodnie pod parasolami szli spiesznie każdy w swą stronę, zaledwie jedno pobieżne spojrzenie rzucając na kupkę obdartych i sponiewieranych fizjognomij, które z niemą zawiścią spoglądały za każdym uchodzącym, nie to błagając go o jakąś pomoc, pociechę bodaj, nie to złorzecząc mu w miarę jak się oddalał obojętnie.
— Władku, ty nie zmarzł? — zapytał Naczek ze łzami w oczach brata, który tak samo jak on zesiniał i trząsł się od zimna, ale z fanfaronadą prawdziwego ulicznika próbował świstać.
— Nie — odrzekł Władek.— Albo co, tobie może zimno?
— Juści zimno—rzekł Naczek i zakaszlał się.
— A, to krzesz z kolana ogień i zagrzej się ! — rzekł Władek, oczywiście pragnąc pobudzić do śmiechu ponurą i zziębniętą kompanię. Ale widząc, że ten wysiłek jego dowcipu był nadaremny, nachylił się ku Naczkowi i szepnął mu po cichu:
— Głupi, nie becz przy ludziach! Myślisz, że ja w futrze i w berlaczach tu stoję? A jak ci bardzo zimno, to przecierz masz chleb pod pachą—bierz i gryź, to ci cieplej będzie.
I rzeczywiście Naczek, z rezygnacją rozpaczy usłuchał rady brata i zaczął wielkimi kawałkami gryźć chleb, który miał pod pachą.
Wreszcie po półgodzinnym czekaniu zjawił się dziad z papierami, i kompania klnąc głośno „przeklęte dziadowskie porządki“ ruszyła dalej ku sądowi karnemu, czyli, jak się wyraża żargon złodziejski, „pod kruka”. Tam wpakowano ich nasamprzód „do klatki", tj. do ciemnej i ciasnej nyży pod schodami, tuż naprzeciw wejścia ze sieni, położonej tak, że siedzący w niej znajdowali się właśnie w punkcie, gdzie się krzyżowały dwa przeciągi chłodnego powietrza. Bracia byli przemokli do nitki, i zamiast choć trochę ogrzać się pod dachem, tutaj zaczęli jeszcze silniej trząść się i dzwonić zębami. Władek dawno już przestał świstać i zgiął się we dwoje, a Naczek, obgryzłszy całą wierzchnią skórkę ze swego chleba, siedział w kąciku i płakał chuchając w palce. Z klatki wywoływano jednego po drugim, prowadzono tuż obok do protokołu podawczego, gdzie już znajdował się strażnik z papierami; tam wciągano ich imiona i nazwiska z dodaniem rysopisu osób do księgi i następnie wystawiono „auftrag” dla kerkermajstra, by dane indywiduum umieścił w areszcie śledczym. Naczka i Władka zawołano razem. Siwy, łysy protokolista z dużymi wąsami i ogromnymi okularami na nosie zmierzył ich surowym okiem i splunął.
— Takie malcy, niedawno od matczynej piersi, a już się na kradzież i na rozbój puszczają! Tfu, co za świat!
I następnie począł z wolna pisać gęsim, zgrzytającym piórem, bełkocąc sobie pod nosem to, co pisał:
— Wła-dy-sław i Ig-na-cy Ka-li-no-wicze, bra-cia-bliź-nia-ki, lat 9, Wła-dy-sław bru-net, Igna-cy blon dyn, twarzy o-wal-nej, nos zwykły, o-czy u obu czar-ne, wzrost szczupły, szcze-gól-nych zna-ków żad-nych.— No, ruszajcie do diabła!
Strażnik wziął obu braci równocześnie za plecy i wysunął ich za drzwi.
— Ordynans! — krzyknął, i oddając stojącemu u drzwi ordynansowi papier, rzekł — Odprowadzić tych bębnów, niech się trochę ogrzeją, bo wkrótce całkiem w nich ducha nie stanie.
Strażnik był stary, surowy służbista, ale miał także drobne dzieci i nieraz myślał, co to się z nimi stanie, gdy jego nie stanie? Widok tych biednych chłopaków z bochenkami aresztanckiego chleba pod pachami, zziębniętych, zsiniałych, mokrych i na pół nagich wzbudził litość w jego sercu, a raczej okropną myśl: kto wie, może i dla moich robaków taka sama dola w górze pisana?
Bracia tymczasem w towarzystwie strażnika poszli długim, na pół ciemnym korytarzem, z którego wychodziło się na jakiś wąski ganek, zacieśniony z jednej strony murem gmachu sądowego, a z drugiej — parkanem drewnianym, wysokim przeszło na dwa sążnie. Równie wąska, czysto złodziejska furtka prowadziła z tego ganku na podwórze więzienne, gładkie i puste, usypane szutrem, a gdzieniegdzie wybrukowane płytami kamiennymi, ze wszech stron okolone to murami domów, to wysokimi drewnianymi parkanami. Naprzeciw wchodzących znajdował się długi, dwupiętrowy budynek więzienny, o brudnożółtych ścianach, ciasnych kratowanych oknach, zakrytych w suterenie drewnianymi koszami, zupełnie zasłaniającymi widok, a wpuszczającymi tylko z góry nieco światła dziennego do wnętrza. Poprzed oknami po wąskiej brukowanej ścieżce chodził milczący szyldwach z karabinem na ramieniu, w przemokłym płaszczu, chodził tam i na powrót, niemo, miarowym krokiem, jak machina. Zresztą na podwórzu było zupełnie pusto, tylko we drzwiach tego budynku stali jeszcze dwaj żołnierze, jeden klucznik i od czasu do czasu przebiegał jeden lub drugi aresztant w siwej sukiennej kurtce, w takichże spodniach i czapce, spiesząc to do warstatu, to do kancelarii. Żołnierze, stojące we drzwiach, rozmawiali z klucznikiem, który czegoś śmiał się, głośno pobrzękując kluczami od celi więziennych. Zobaczywszy braci nadchodzących ku sobie, zaśmiał się jeszcze głośniej.
— Ho, ho, cuwaksy! cuwaksy!* A, goście do nas, witajcie! Ale do stu diabłów, skądżeście to takich rekrutów wytrzasnęli?
— No, no — rzekł strażnik, prowadzący aresztantów, który idąc za nimi zdołał sylabizując odczytać z papieru ich winę—nie bardzo się z nimi przekomarzajcie! Małe to, małe, ale ptaszki nie lada! Widzicie: za kradzież i skaleczenie! To nie żart!
I on pokazał wesołemu klucznikowi papier.
— Fiu, fiu! — krzyknął ten, robiąc nagle poważną minę.— Jeżeli tak, to przepraszam. Takich panów trzeba z honorem przyjąć! Zaczekajcie, moi państwo, zaraz wam miarę wezmę, jakiej szubienicy będzie dla was potrzeba!
To mówiąc wydobył z kieszeni drewniany składany łokieć, rozpuścił go a zbliżył się ku Naczkowi, niby rzeczywiście z zamiarem zdjęcia z niego miary. Chłopiec przerażony wzdrygnął się i przycisnął do brata. Chciał krzyknąć, ale głos mu zamarł w piersi.
— Chodź tu! — wrzasnął klucznik, od którego czuć było mocny zapach wódki.— Umiałeś jeden z drugim na szubienicę zarobić, to dajże sobie spokojnie miarę zdjąć.
Obecni żołnierze i strażnik, który przyprowadził aresztantów, stali milczkiem, dusząc się ze śmiechu nad oryginalnym żartem klucznika. Ale chłopcom wcale było nie do żartu. Mróz, osłabienie, ponure otoczenie, wszystko to przygniotło ich umysły; w ohydnym żarcie widzieli okropną rzeczywistość i cofali się przed napierającym klucznikiem. Dopiero Władek, spojrzawszy dokoła, zobaczył roześmiane twarze i poznał, co się święci. Lecz zamiast się rozweselić, oburzył się tym żartem, który ich obu chwilowo taką przejął trwogą. Czarne oczy jego zapłonęły jak dwa węgliki, pięści ścisnęły się, a gdy klucznik, wciąż jeszcze z groźną miną, podstąpił całkiem blizko ku niemu i nachylił się, by przyłożył łokieć, Władek ze ściśniętymi pięściami rzucił się na niego, bijąc go w twarz, w brodę i piersi co siły i krzycząc urywanym, przytłumionym głosem:
— Psie! Pijaku! Masz! Masz! Ażebyś wiedział, jak sobie masz żarty stroić!
Klucznik odskoczył, niby przez żmiję ukąszony.
— Brawo, malec, brawo! Dobrym będziesz rekrutem! — zawołali żołnierze, których jeszcze trzech wyszło z wartowni patrzeć na zabawną scenę.
Okrzyk ten dolał oliwy do ognia. Twarz klucznika nabiegła krwią, zęby zazgrzytały. Ścisnął pięść i odwinął rękę, podstępując ku Władkowi.
— A ty smrodzie!—wrzasnął—to ty tak do mnie? Nie dość, żeś na świecie nabroił, jeszcze i tu będziesz? Na, masz żebyś wiedział, jak się tutaj zachowywać!
I podniósł pięść, by z całej siły uderzyć Władka w głowę, ale podniesioną rękę zatrzymał w powietrzu kapral.
— Nie, panie — rzekł kapral surowo.— Panieś sam zawinił, nie masz prawa go bić!
— Co?— wrzasnął klucznik, próbując wyrwać rękę.— A pan jakie masz prawo mieszać się do naszego domowego porządku?*
— Przepraszam — rzekł spokojnie kapral — tu jest nasza wartownia, i tu ja mam prawo trzymać swój porządek. A tam sobie pan rób, co się panu podoba, ja się panu mieszać nie będę.
— No, ja tam tego szczeniaka zabiję! — krzyknął klucznik.
— Dobrze — rzekł z przekąsem kapral — ja będę za świadka.
Podczas całej tej niespodzianej kłótni bracia stali w kącie pod ścianą, stuleni do kupy, wybledli, drżący i wystraszeni. Dziecięce serca ich ściskały się z trwogi na wstępie w ten nowy, tak odmienny a tak okropny świat, który połknął ich, jak mniemali, bezpoworotnie, jak jakiś straszny, nienasycony potwór połyka swą ofiarę.
— Panie Trapiszewski — rozległ się nagle głos z głębi sieni.— A panu co takiego? Czego pan tak krzyczysz na cały kryminał?
Równocześnie z pomroki, panującej w dalszej części korytarza więziennego, wynurzyła się maleńka, okrągła jak arbuz figura pana kerkermajstra, z dużą opasłą głową na krótkiej szyji, z gładko wygoloną twarzą i z dobrodusznym uśmiechem na dużych, czerwonych i soczystych ustach. Stosownie do ówczesnych przepisów figurka ta ubraną była w mundur na pół wojskowy, ze szlifami oficerskimi i ze szpadą u boku, co nadawało jej nadzwyczaj komiczny widok. Ale właśnie ów komiczny widok, którego sam kerkermajster był świadom, ów dobroduszny uśmiech, dźwięczny i łaskawy głos, prędki, drepcący chód — wszystko to znajdywało się w rażącej dysharmonii z ogólną fizjonomią zakładu więziennego, a w oczach aresztantów czyniło kerkermajstra jakąś postacią z innego świata, świeżą i sympatyczną.
Mimo jednak pozornej dobroduszności był to człowiek nadzwyczaj surowy dla wszelkich przewinień swych podwładnych— aresztantów czy strażników—i nadzwyczaj punktualny i sumienny w pełnieniu obowiązków swej ciężkiej służby. Osobliwie strażnicy musieli mieć się przed nim na baczności. Toż nie dziw, że posłyszawszy jego głos, wojowniczy klucznik nagle opuścił grzebień i zmalał do niepoznania. Wyciągając się po wojskowemu, z twarzą zwróconą do kerkermajstra, zamiast bezpośredniej odpowiedzi na jego pytanie, rzekł tonem urzędowym:
— Jeszcze dwa cuwaksy, proszę pana kerkermajstra.
To mówiąc, podał kerkermajstrowi „auftrag" protokołu podawczego.
— Co, to wy, chłopcy — rzekł kerkermajster, spojrzawszy na papier i zwracając się następnie do chłopców — za kradzież i skaleczenie? Bójcie się Boga, dzieci, co wyście narobili?
Bracia, ciągle jeszcze trzęsąc się całym ciałem, w niemym zdziwieniu patrzyli na niego dużymi oczyma, nie mówiąc ani słowa.
— Mój Boże! — krzyknął kerkermajster, zbliżając się do nich i przyglądając się im bliżej.— Toż to biedactwo bose i na pół nagie, przemokłe, zmarznięte! No, i mają że ci ludzie serce taszczyć ich w taki chłód z policji i jeszcze trzymać w klatce! Prędko, panie Trapiszewski, prędko! Rusz się pan! Przynieś im pan koszule, gacie, kitle i czapki! Wszystko, co trzeba! Chodźcie do mojej kancelarii, chłopcy, Ogrzejcie się trochę, zaraz was przebierzemy! Mój Boże, mój Boże, nawet nad bydlęciem grzech by było tak się pastwić, a to przecież ludzie, dzieci! Co to rozumie o kradzieży! Pewnie gdzieś w sad wleźli, parę jabłek urwali albo coś podobnego—i zaraz to po kryminałach taskać!
Tak rozmawiając sam ze sobą, uczciwy kerkermajster odemknął kancelarię i wprowadził do niej chłopców. W kancelarii było chociaż nie bardzo jasno, ale za to ciepło. Przeziębli chłopcy stanęli koło pieca, by się rozgrzać. Czkawka ściskała ich gardła. Na rozmaite pytania, zadawane im przez kerkermajstra, nic nie odpowiadali, spode łba tylko, jak schwytane w lesie młode wilki, spoglądając na swego nowego władcę.
— Dzikie to, zastraszone, zaniedbane, przybite nędzą — i to ma sędzia sądzić! — mówił dalej sam do siebie kerkermajster, chodząc po kancelarii i od czasu do czasu poglądając na chłopców.— Nie ich bym ja sądził, ale ich rodziców, którzy ich na taką drogę puścili.
— My nie mamy rodziców! — odezwał się nagle Władek tonem na pół zuchwałym, na pół żałobnym.
— A tak, to rzecz jasna!—zawołał kerkermajster, niby uradowany, że mu się jedna zagadka rozjaśniła.— Sieroty, bez ojca, bez matki, kto o nich ma dbać. No, ale dosyć wam już stać koło pieca, jeszcze kataru dostaniecie! Chodźcie tu, rzucajcie te swoje mokre szmaty, tu macie suche, przebierzcie się.
Dopóki chłopcy przebierali się w jednym kącie kancelarii, kerkermajster usiadł na swym urzędowym krześle i wpisawszy, co było potrzeba do swej księgi, zwrócił się do klucznika.
— A co, panie Trapiszewski, ileż to nam dzisiaj cuwaksów przybyło?
— Piętnastu, proszę pana kerkermajstra.
— O, to dużo, to dużo! A masz pan jakie miejsce, żeby gdzie tych malców umieścić?
— Albo ja wiem, proszę pana kerkermajstra? Może jednego na 45?
— Ależ tam już jest piętnastu!
— A jeden by mógł pójść na 15.
— Ależ tam także już 10, choć to kaźnia tylko na 8, tak że dwóch musi spać na podłodze.
— No, to dam jednego...
W tej chwili Władek, tylko w koszuli i w gaciach szytych na dorosłego i włokących się za nim po ziemi, zbliżył się i przerwał mowę klucznika.
— Proszę pana kerkermajstra — rzekł błagającym głosem—ja bym prosił, żeby nas dać obu razem.
— Obu razem?—rzekł zdziwiony tą zuchwałością klucznik.— Widzisz no go! Czego on chcef. Obaj do jednej sprawy należą i obu razem ich dawaj. Żebyście się zmawiali, jak się przy protokole wykręcać!
— Tego nie można, mój chłopcze — rzekł kerkermajster.
— Ależ my się nie będziemy wykręcać—rzekł, ożywiając się Władek.— Myśmy się do wszystkiego przyznali już w policji i nie mamy się czego wykręcać, a my jeden bez drugiego być nie możemy.
— Dlaczego nie możecie? — pytał zaciekawiony kerkermajster.
— Bo nie możemy — odrzekł poważnie Władek.— Od kiedy żyjemy, nigdyśmy się jeszcze nie rozstawali. Proszę pana nas nie rozłączać! My będziemy grzeczni!
— Jak nas rozłączą, to ja umrę, głowę o mur rozbiję— rzekł ze swego kąta Naczek spokojnym, aż do komiczności stanowczym głosem.
— Nie będziesz ty tam cicho, smarkaczu! — krzyknął klucznik. — Niech ich pan kerkermajster nie słucha. To łotry!
— Daj pan spokój, panie Trapiszewski — odrzekł kerkermajster.— To już moja rzecz, co z nimi zrobić. Dasz ich pan obu razem, ale gdzie?
— Kiedy obu razem, to może by najlepiej było na 44?
— Gdzie? Na 44, do Semka Tumana?
— Tak jest, proszę pana kerkermajstra.
— Ależ to wariat. On może którego z nich skaleczyć lub zabić.
— Gdzie tam, proszę pana kerkermajstra! On ich tylko nauczy posłuszeństwa i pokory. Ten co wczoraj od niego dostał kiblem w łeb, nie chciał go posłuchać i nadto jeszcze kpił sobie z niego. A dla malców to będzie najlepiej, bo stary ich nie zepsuje.
Kerkermajster pomyślał chwilę, wreszcie rzekł:
— Niech i tak będzie! Prowadź ich pan na 44. Wprawdzie to kaźnia tylko na dwa łóżka, no, ale malcy mogą obaj spać na jednym. A że będą razem z Semkiem Tumanem, to może się to jeszcze na co przyda.
— No, hultaje! — rzekł klucznik do braci, gdy wyszli z kancelarii i plątając się w szerokich aresztanckich ubraniach szli schodami na drugie piętro — czekajcie wy, teraz ja wam pokażę, jak się do mnie stawiać! Tu wam nie pan kerkermajster, tu ja pan! Ty urwipołciu! — harknął do Władka, pukając go kluczami w czoło.— Ty mnie do oczu się rzucasz? Ach, ty nieboskie stworzenie! Ale będziecie wy się tam mieli, nie bójcie się! Poznacie wy, co to jest Semko Tuman. A ja pewnie nie będę taki głupi, żebym was miał brać do innej kaźni. Oho! Niech was i pozabija! Jeszcze jak posłyszę wasz pisk, to na drugi korytarz ucieknę, żebym niczego nie słyszał. Ja wam nie pan kerkermajster, co się nad każdym machabundą lituje, jak nad rodzonym bratem! Ano, bierzcie sobie siennik, poduszkę, koc i prześcieradło, tu z tej kupy!
Na korytarzu drugiego piętra leżały wielkie kupy rekwizytów: słomą napchanych aresztanskich sienników, takichże poduszek, niby czystych prześcieradeł i siwych, wełnianych koców. Chłopcy wzięli poduszkę, koc i prześcieradło, ale siennika mimo wszelkich usiłowań udźwignąć nie byli w stanie.
— To mi złodzieje! Nawet siennika sobie zanieść nie mogą! — gniewnie krzyknął klucznik i dość silnie uderzył jednego i drugiego pękiem kluczów po plecach.— No, marsz do kaźni!
I poszedł naprzód korytarzem, zniknął w ciemnej framudze grubego muru, w którym znajdowały się całkiem czarne, dębowe drzwi, okute dokoła i na krzyż grubymi, żelaznymi sztabami, z małym okienkiem pośrodku, zabitym blachą z rzadka podziurawioną jak druszlak, wprócz tego zamykanym z zewnątrz żelaznymi drzwiczkami, brzęknął masywną żelazną kłódką, odemknął następnie zamek u drzwi, i otwierając je wpuścił braci po jednemu do wnętrza krzyknąwszy:
— Cuwaks! I jeszcze cuwaks!
I przy tych słowach nie zaniedbał jednemu i drugiemu dać znowu pękiem kluczów w plecy, i to tak dobitnie że chłopcom aż łzy w oczach stanęły. Za aresztantami i klucznik wszedł do kaźni, zostawiając drzwi za sobą odchylone.
Kaźnia pod numerem 44 była jedną z lepszych w całym zakładzie. Już to jedno, że znajdowała się na drugim piętrze, było korzystnym: była niższą, okno miała większe i dostępniejsze, a więc miała więcej światła i widoku, niż kaźnie na pierwszym piętrze, a zwłaszcza w parterze. Była to zresztą celka wcale małych rozmiarów, mająca zaledwie sześć kroków wzdłuż i cztery wszerz. Wzdłuż ścian po obu stronach okna stały dwa tapczany, jeden zaścielony, drugi zaś z gołych desek. W przeciwległych kątach, po obu stronach drzwi stały —w jednym kącie żelazny piec skuty w spojeniach żelaznymi obręczami, jak jaki nadzwyczaj ciężki zbrodniarz, a właściwie w tym celu, ażeby aresztanci nie mogli zdjąć wierzchniej części pieca czy to dla dobywania ognia do cygar, czy też w danym razie dla ucieczki — w drugim zaś kącie stało naczynie drewniane, zwane w aresztanckim żargonie „zośką” i zastępujące miejsce wychodka. Oto było całe umeblowanie kaźni.
Na zaścielonym tapczanie, twarzą ku oknu zwrócony, siedział człowiek ogromnego wzrostu, o długich, jak mleko białych włosach, spadających mu na potężne ramiona, i w zwykłym aresztanckim ubraniu. Na kolanach miał lirę, na której oczywiście niedawno przygrywał, gdyż prawa ręka trzymała rękojeść korby, a lewa spoczywała na drewnianych klawiszach. Ale w tej chwili, gdy chłopcy przez otwarte drzwi kaźni weszli do wnętrza, w kaźni panowała zupełna cisza, a dalej z wolna zwróciła się ku nim żółta, niby martwa twarz, okolona białym włosem i taką samą, aż na piersi spadającą brodą. Pomarszczone czoło, blade bez krwi usta, a osobliwie całkiem białe, krwią podbiegłe ślepe oczy nadawały tej twarzy coś okropnego, tak że chłopcy na pierwszy widok tej postaci stanęli jak skamieniali.
— Macie tu dwóch cuwaksów, Semku — rzekł do niego klucznik.—Małe bębny, dziewięcioletnie, a już za złodziejstwo i rozbój tu przychodzą.
— Nieprawda — odciął Władek.— Nie za rozbój, a tylko za skaleczenie. Przecież jak nas łapali, tośmy się musieli bronić.
— Nie będziesz ty cicho, psia paso!—krzyknął klucznik i znowu poczęstował Władka kluczami. —Widzicie, jakie zuchwałe! Bądźcie nad nimi dobrym gospodarzem! Jak was nie zechcą słuchać, to bijcie co się wlezie. Ja wam pozwalam.
I obracając się do braci, na odchodnym rzekł:
— No, miejcie się dobrze! A nie zapominajcie, że dziad Semko pięciu ludzi jednej nocy zamordował i że jest ślepy, a jak bije, to nie widzi, którędy bije. Spodziewam się, że i wam dogodzi.
To rzekłszy, wyszedł i drzwi za sobą zamknął naprzód na zamek, a potem jeszcze na kłódkę, wiszącą u drzwi na masywnym skoblu.
Ostatnia rekomendacja klucznika do reszty przeraziła i oniemiła chłopców. A więc jeszcze przed karą wepchnięto ich w towarzystwo takiego okropnego człowieka, pięciokrotnego mordercy, poddano ich nawet poniekąd pod jego władzę! Stali biedaki zupełnie oszołomieni, nie śmiejąc się ruszyć, nie śmiejąc spojrzeć po sobie, i jak zaklęci nie spuszczali oka z szerokiej, martwej, ku nim zwróconej, na nich ślepymi oczyma mrugającej twarzy strasznego dziada.
— Pójdźcie tutaj, dzieci! — rzekł dziad głębokim, niby grobowym głosem.
Chłopcy nie śmieli nawet pomyśleć o sprzeciwieniu się i przystąpili ku niemu. Naraz dziad wyciągnął długą, kościstą rękę, chwycił nią Władka za głowę i przyciągnął ku sobie. Władek ze strachu aż wargi zagryzł, żeby nie krzyknąć, myśląc, że dziad zaraz na wstępie Bóg wie co z nim zamyśla zrobić. Ale dziad przyciągnąwszy go blisko, lewą ręką odłożył na bok lirę, a następnie zaczął obiema rękami obmacywać Władkowe włosy, czoło, twarz, plecy, nadzwyczaj starannie i systematycznie, jak biegły kupiec obmacuje bydlę, które zamierza kupić. Dalej nachylił się i obwąchał głowę chłopca, wciągając nosem zapach jego włosów, jak pies, który węchem śledzi trop zwierzyny.
— Jak się nazywasz? — pytał dziad.
— Władek Kalinowicz.
— Władek—Władek—Władek Kalinowicz — z wolna powtarzał dziad jak gdyby uczył się na pamięć tych słów.
— A ile masz lat?
— Dziewięć.
— A jakie masz włosy?
— Czarne.
— Czarne! A, tak i myślałem. I ja kiedyś miałem czarne włosy. To ładnie. A czy to może ty odpowiadał klucznikowi?
— Ja.
— To ładnie—powtórzył z wolna dziad.—No, a drugi gdzie jest?
I znowu wyciągnęła się długa ręka w próżną przestrzeń, dopóki nie namacała Naczka.
— To mój brat Naczek — rzekł wypuszczony i ośmielony nieco Władek, podczas gdy dziad z Naczkiem te same robił manipulacje, co i z nim poprzednio.
— Naczek—Naczek — Naczek Kalinowicz, czy tak?
— Tak — rzekł z cicha, nieśmiało Naczek.
— A ty ile masz lat?
— Także dziewięć. My bliźniaki.
— A włosy jakie masz?
— Blond.
— Aha, widzisz go! Blond! I to ładnie. Moja żona miała blond włosy — ładna była. A za co was tu przywiedli?
— Chodziliśmy kraść kartofle — rzekł rezolutny Władek— aż tu gospodarz nas zaszedł z tyłu i schwycił obu w ręce.
— Obu!—żywo zawołał dziad.— A to jak?
— Nie mieliśmy którędy uciekać, więceśmy się oba rzucili na niego. Myśleliśmy, że jak razem na niego uderzymy, to może go powalimy na ziemię.
— A widzisz go! Co za chytre chłopaki! I kto by się spodziewał!—wołał dziad oczywiście zadowolony i jego ślepa twarz ożywiła się, zajaśniała wyrazem wewnętrznego życia. Chłopcy czuli się już daleko swobodniejszymi i mniej przygniecionymi jego obecnością, chociaż zawsze jeszcze stali nieruchomo naprzeciw niego, oparci o swój goły tapczan.
— Aha — rzekł Władek — gospodarz jucha widać, że się tego spodziewał, bo przycupnął, rozstawił ręce i złapał nas obu za kołnierz, nimeśmy mogli w niego uderzyć.
— Owa! — zawołał dziad z żywem współczuciem.
— Złapał nas — opowiadał dalej Władek — i jak nami oboma potelepał, tom myślał, że mi głowa z karku zleci, jak jabłko z gałęzi. O, myślę sobie, zdechł byś! I krzyczę Naczkowi: wal go łbem w bok! Tylko go Naczek łbem w bok grzmotnął, on lewą ręką uchwycił się za ziobro, a Naczek w nogi. A ja tymczasem nóż z kieszeni, jak go fałatnę w prawą — i mnie puścić musiał. I takeśmy uciekli, jeszcze i nakradzionej kukurydzy nabrali, bo już nie miał ochoty lecieć za nami. Dopiero nas w wieczór na ulicy zabrał policaj.
— Zuchy chłopaki — rzekł dziad.—Rezolutne chłopaki. I ja kiedyś takim byłem i dotychczas takich lubię. Nie bójcie się, będzie wam tu dobrze. Ja tylko mazgajów i płaksów nie lubię. Tych walę, czym się zdarzy. A wy się nie bójcie. A co wam ten pijaczysko klucznik o mnie mówił, to mu plujcie w oczy. Kłamie, jak pies. Nikogo ja nie zabiłem. Prawda, panowie mają na mnie podejrzenie, żem wymordował całą rodzinę szlachecką i o to już dziesięć lat mię męczą. Dziesięć lat śledztwo ze mną prowadzą a niczego wyśledzić nie mogą. Po wszystkich sądach mię włóczą, setki świadków ściągają i niczego mi dowieść nie mogą. Oślepłem w śledztwie, posiwiałem w śledztwie i czuję, że w śledztwie umrę, a winy mi nie udowodnią.
Wszystko to wypowiedział głosem spokojnym, bez żadnego wzruszenia albo oburzenia, wparłszy swe białkami i krwią zaszłe oczy w pustą przestrzeń, jak gdyby z jakiej niewidzialnej książki czytał suchą notatkę o jakimś dawnym i całkiem obojętnym fakcie. Ale na chłopców to krótkie opowiadanie tym silniejsze wywarło wrażenie. Stali zapierając dech w sobie i wpatrując się w dziada, z całkiem już innym uczuciem, z nietajonym współczuciem i litością.
— No, ale wy nie stójcie, chłopcy — rzekł dalej dziad.— Zdaje mi się, że już prędko wieczór będzie. Róbcie sobie łóżko, bo tu u nas jak się ściemnieje, to nic nie widać, a światła nam nigdy nie dają.
— Ależ my jeszcze nie mamy siennika — rzekł Władek.
— Tak? No, to zapewne wam zaraz przyniosą.
I rżeczywiście, kłódka zabrzęczała, drzwi się otwarły І w nich pokazał się klucznik, a za nim aresztant dźwigający siennik.
— Macie, złodzieje, siennik — rzekł klucznik — chociaż warto by wam tak zrobić, żebyście spali na gołych deskach.
Aresztant położył siennik na tapczanie i mimochodem szepnął coś do dziada, na co ten tylko głową skinął. Aresztant odszedł, drzwi się zamknęły, a chłopcy wzięli się do słania łóżka. Siennik był duży. tak że dla obu było na nim miejsca dosyć. Również i koc jeden dla obu wystarczał, tak że Władek, poszeptawszy się z Naczkiem, zwrócił się do dziada:
— Może wam jeszcze jednego koca potrzeba? Dla nas jeden wystarczy.
— A jak zmarzniecie? Tu jeszcze nie palą, aż od wszystkich świętych zaczynają, a w nocy zimno.
— Mamy dwa prześcieradła. A może wy marzniecie w nocy, to wam się koc przyda.
— I pewnie, że marznę — rzekł dziad, przyjmując koc.— Bóg zapłać wam, dzieci!
Zmrok zapadał coraz gęstszy. W każni zaległa cisza. Jeszcze raz z brzękiem i szczękiem otwarły się drzwi, wszedł klucznik, a obok niego drugi klucznik, pełniący nocną służbę, z lampą w ręku, policzyli aresztantów i życząc im dobrej nocy wyszli, zamykając drzwi każni na zamek, na kłódkę ze skoblem i na drugą kłódkę, która zamykała duży żelazny wrzeciądz, zakładany na noc poprzek całych drzwi.
Dziad ciągle siedział na swym miejscu, nie myśląc nawet kłaść się. Na kolanach u niego znowu leżała lira.
— Idźcie spać, dzieci — rzekł.— Nie patrzcie na mnie, ja stary, nie mogę spać. A wy pewnie zmęczeni.
Chłopcy rzeczywiście byli nadzwyczaj zmęczeni i osłabieni wskutek poprzedniej bezsennej nocy i przeziębienia. Rozebrali się więc i pokładli razem na swym tapczanie. Ale zasnąć nie mogli. Twarze ich ciągle zwrócone były ku dziadowi, którego głowa w pociemku błyszczała, jak biały, nieokreślonych kształtów tuman. Po chwili milczenia dziad westchnął parę razy, pochylił głowę i z wolna pokręcił korbą liry. Struny instrumentu wydały przeciągły, żałosny głos, niby jęk cichy. Klapnęły pod palcami dziada klawisze, struny wydały jeszcze żałobniejszy akord. Akord ten pociągnął się w nieskończoną dal, wpadając czasem w odmianę, to znowu powracając do pierwotnych tonów. Do tej muzyki dziad zanucił cichym, ale czystym i wyrazistym tonem smętną aresztancką piosenkę:
Komu świeci miesiąc, a mnie nie ma słońca;
Juz memu nieszczęściu nigdy nie ma końca.
Ja siedzę w więzieniu i cierpię niewolę,
Płaczę i narzekam na nieszczęsną dolę.
Chłopcy mimowoli szczelniej przycisnęli się jeden do drugiego na odgłos tej muzyki i tej pieśni, śpiewanej z wolna, na nutę nadzwyczaj prostą, a przecież wzruszającą do głębi, osobliwie każdego, kto znajduje się w tym położeniu, o jakim mówi pieśń. Naczek, przycisnąwszy twarz do szyji brata, zaczął po cichu płakać; jego ciepłe łzy kapały na szyję Władkową. Władek zrazu chciał go ofuknąć, ale nie mógł; odwrócił się tylko, pocałował Naczka w mokre oko i rzekł szeptem:
— No, no, daj spokój, jakoś to będzie!
A dziad nucił dalej o losach aresztanta:
Do sądu wołają inkwizyta słuchać,
Mój konsylarz złośny wziął się na mnie fukać.
Wziął się na mnie fukać, bym prawdę powiedział:
„A jak powiesz prawdę, nie będziesz tu siedział”.
— Słuchaj, Władku, słuchaj!—szepnął Naczek, podnosząc głowę i nadsłuchując.
O ścianę pod ich bokiem stukało, oczywiście kawałkiem drzewa. Nasamprzód stuknięto raz. Dziad natychmiast przestał grać i śpiewać, odłożył lirę, wstał i nie macając zbliżył się ku ścianie, gdzie kończył się ich tapczan, i drewnianym klawiszem swej liry również stuknął o ścianę. Natychmiast odezwały się z tamtej strony liczne stuknięcia, w pewnych odstępach, to częstsze, to rzadsze. Po każdym odstępie dziad stukał po razu, niby dając znak, że zrozumiał. Następnie telegrafista z kaźni sąsiedniej skończył, a dziad zaczął jemu w taki sam sposób udzielać nowin. Chłopcy słyszeli o tym sposobie porozumiewania się, któryś ze starszych uliczników uczył ich nawet złodziejskiego abecadła, ale nie zapamiętali go, nie mogli więc nic zrozumieć z tej rozmowy, jaka toczyła się przez ścianę. Skończył wreszcie dziad i znowu sąsiad począł, lecz tym razem krótko. Zamiast odpowiedzi dziad stuknął trzy razy i odszedł od ściany, a stanąwszy pod oknem między tapczanami, trzykrotnie stuknął obcasem o podłogę. Po chwili odezwało się z dołu również trzykrotne stuknięcie. Dziad wlazł na framugę okna i przyłożył głowę szczelnie ku kratom, a rękę wychylił na zewnątrz i natychmiast wyciągnął ją napowrót, odwiązawszy z długiej, cieniutkiej, z prętów związanej żerdzi list, podany mu przez okno z kaźni sąsiedniej. Zlazł z okna, podsunął się pod tapczan, na którym leżeli chłopcy i namacał gdzieś w ukrytej szparce sznurek. Na jego końcu uwiązał list i spuścił przez okno na dół do kaźni, leżącej bezpośrednio pod nim, gdzie go też odebrano. Gdy dziad zwijał sznurek, odezwały się znowu trzy stuknięcia z dołu — znak, że list odebrany. Dziad odpowiedział również trzykrotnym stuknięciem obcasa o podłogę, a następnie swym klawiszem stuknął trzykrotnie o ścianę i dopiero odebrawszy taką samą odpowiedź, wsiadł w powrót na swe miejsce i wziął się do liry. Wieczorna poczta była załatwiona.
Chłopcy ze zdziwieniem spod swego koca spoglądali na tę całą robotę. Zdawało im się, że dziad z nastąpieniem nocy odmienił się, że napływająca ciemność wlała w tę ogromnę postać nowe życie. Ruchy jego były pewne i bystre, głos czysty, dźwięczny a wcale nie taki grobowy, jakim do nich gadał, a owa żywa komunikacja jego z aresztantami we wszystkich kątach nadała mu w ich oczach urok jakiejś tajemniczej potęgi. W wyobraźni snuły się im sceny z matczynych opowieści o starych czarownikach, siedzących w głębokim lesie w kamiennej pieczarze i czarownicy ci przybierali teraz całkiem wyraźne rysy i kształty Semka Tumana.
A dziad siedział znowu spokojnie i nieruchomo na swym tapczanie. Spać ani myślał. Nastroiwszy lirę, zagrał te same, co i przedtem smętne akordy i kończył przerwaną pieśń aresztancką:
Ja prawdę powiedział, dekret mi czytają;
Przyszli ojciec, matka, smutno mię witają.
„Witam synu, witam, w kajdany okuty!
Nie chciałeś nas słuchać, masz drewniane buty“.
Głos umilkł na chwilę, tylko lira brzęczy. Czy to dziad westchnął? Czy struna śliznęła się po drewnianym kółku? Lecz oto znowu dziad zaśpiewał, ciszej, żałośniej:
„Masz drewniane buty i ucięte włosy;
Ty siedzisz w więzieniu, w polu lecą kłosy.
Masz drewniane buty i burą sukmanę;
Ja się ciebie wstydzę, gdy przy tobie stanę!”
Pieśń skończona. Lira zabrzęczała silniej, żywiej, jak gdyby ubogie, smętne tony na jej strunach zatrzepotały się w przedśmiertnych podrygach. I popłynął w półsennej wyobraźni chłopców daleki, szeroki potok ciemności. Deszcz leje i pluska w kałużach. Wiatr jesienny pędzi po pustym polu i gdzieś daleko — daleko świszcze między krętymi brzegami. A pośród tej ciemności, słoty i wiatru idzie biedny aresztant, przemokły, zziębnięty i płacze. Łzy jego grube, gorące, spadają głośno niby ,na szklaną podłogę i rozbijają się w tysiączne bryzgi—kap! kap! kap! Cyt! Czy to szklana podłoga rozbrzęczała się tak od kapiących na nią łez? Czy może drasnęło ją to żółtawe światło, padające ukośnym słupem z łona ciemności? Nie, to nie podłoga brzęczy! To w owem świetle igra rój złotych muszek i wydaje cichy, ledwie dosłyszalny, lecz nieskończenie luby dźwięk z niewidzialnych diamentowych skrzydełek — ńńń, ńńń! Dźwięk ten zbliża się, staje się silniejszym, wyraźniejszym! Ńńń! Oddala się, w górę, w górę, jeszcze wyżej, ciszej, wreszcie rozpłynął się zupełnie w przestworzu.
Chłopcy zasnęli.
IV
Tydzień minął od chwili kiedy bracia wstąpili w progi kryminału, a jeszcze nie wołano ich do sądu. Życie ich płynęło jednostajnie, jak w zegarku. Rano o ósmej dawano im chleb, w południe o dwunastej obiad, po południu chodzili na godzinę na spacer, prowadząc pod ręce dziada Semka — oto były wszystkie ich czynności. Mimo to nie nudzili się: dziad grał na lirze, uczył ich pieśni, opowiadał bajki i przygody ze swego życia, zawsze jednak wybierając takie, w których grał rolę świadka, a z których o jego własnym życiu i czynach jak najmniej można się było dowiedzieć.
Klucznik Trapiszewski, który dał chłopców do tej kaźni w tej jedynej nadziei, że dziad nie będzie się mógł z nimi zżyć i będzie ich tak traktował, jak poprzednich towarzyszy w kaźni, był bardzo rozczarowany i markotny z tego, że się omylił w swej rachubie i starał się sam ile możności dokuczać mieszkańcom numeru 44. Wbrew dawniejszemu zwyczajowi parę razy z łoskotem wpadał do kaźni i zakazywał dziadowi śpiewać i grać, krzycząc:
— Tu jest dom płaczu! Tu śpiewać nie wolno! Ty, spróchniały dziadu, lepiej byś robił, gdybyś płakał za swe grzechy i modlił się Bogu, niż tu będziesz swoje sabadaszki wycinał!
Na takie napaści dziad nic nie odpowiadał, tylko głowę pochytał, jak wół w jarzmie, a czasem wargi bezkrwiste przygryzał. Chłopcy zaś znając z wieczornych obserwacyj jego zręczność i wnioskując z jego wzrostu o jego sile, drżeli ze strachu, aby się nie uniósł i nie narobił jakiego nieszczęścia. Ale dziad zachowywał spokój niewzruszony, a gdy klucznik, rozbrojony tym spokojem, a przy tyra czując, że czepia się dziada bezprawnie (bo grać na lirze pozwolił mu sam prezydent sądu), odchodził zadąsany, dziad mawiał do chłopców:
— Cóż robić! Taka wola Boża. Trzeba się giąć i korzyć przed lada siepaczem. Ba, gdyby to tak przed laty dziesięciu, gdym był wolny i miał oczy jasne, taki siepacz był się ośmielił powiedzieć mi coś podobnego, był by on wiedział, co to znaczy przyczepić się do Semka Tumana! Ale dziś! Dziś moje więdnie, a jego kwitnie.
Wreszcie pewnego dnia przyszedł ordynans z kartką w ręku i zawołał Semka Tumana do sądu. Zadrżał stary, zbladł jeszcze bardziej, niż zwykle — od roku prawie nie wołano go do sędziego! — i przeżegnawszy się, poszedł, prowadzony pod rękę przez ordynansa. Pierwszy raz od czasu swego aresztowania bracia zostali się sami z sobą. Chwilę milczeli, niby zbierając się z myślami i spoglądając jeden na drugiego.
— Ciekawa by rzecz wiedzieć — zaczął wreszcie Naczek — co tam za protokół będzie nasz stary zdawać?
— A tу jak myślisz? — pytał Władek.
— Myślę, że coś tam musi być strasznego, kiedy się żegnał wychodząc.
Dalszą ich rozmowę przerwało wejście kerkermajstra. Nie widzieli go chłopcy jeszcze od tego dnia, kiedy się grzali w jego kancelarii i zdziwili się niepomału z jego przybycia, a nawet przelękli się nieco. Lecz pan kerkermajster uśmiechał się tak dobrodusznie, był oczywiście taki dobry i łaskawy, że bojaźń ich od samego jego widoku minęła. Skinąwszy klucznikowi, który z pokorną miną stał we drzwiach otwartych, by się oddalił, kerkermajster drzwi przymknął, a następnie zwracając się do chłopców rzekł:
— No cóż, chłopaki, jak wam się powodzi?
— Dobrze, proszę pana kerkermajstra — odpowiedział Władek.
— Do sądu was wołali?
— Jeszcze nie.
— Az dziadem jak się godzicie? Nie robicie mu psikusów?
— Nie — odparli chłopcy.
— I on was nie bije?
— Nie, broń Boże!
— To ładnie. Tego się zresztą po was spodziewałem. No, a coż robicie cały dzień?
— A cóż mamy robić? Siedzimy. Czasem dziad śpiewa lub opowiada cokolwiek, to słuchamy lub uczymy się jego pieśni.
— A ładne pieśni umie dziad?
— O, bardzo ładne! — z zachwytem krzyknął Naczek. — Nie wiedzieć co bym dał, gdybym je umiał wszystkie na pamięć!
I rzekłszy to, Naczek schował twarz za ramię brata, jak gdyby się wstydził swego zapału.
— No, a co wam dziad opowiada takiego ładnego? — pytał dalej pan kerkermajster.
— Rozmaite rzeczy — rzekł Władek.
— Dziad umie takie śliczne bajki, osobliwie o rozbójnikach! — wyrwał się znowu Naczek. — Nieraz jak zacznie opowiadać wieczorem, to my aż drżymy ze strachu, to płaczemy z żalu, to się zrywamy na łóżku, dopóki wreszcie zaśniemy.
— A cóż on wam takiego rozpowiada o tych rozbójnikach? — pytał dalej kerkermajster ze wzrastającą ciekawością.
— Ta tak — rzekł Władek — jak rozbójnicy spotkali w lesie panienkę, którą macocha kazała wyrzucić na zjedzenie wilkom, albo znowu, jak śliczny królewicz polując dostał się między rozbójników, albo jak rozbójnicy pod dębem pieniądze liczyli, a dureń ze stępą na dębie siedział — to takie śmieszne!
— Aha! — rzekł kerkermajster z pewnym rozczarowaniem w głosie — to o takich rzeczach wam dziad rozpowiada. I o niczym więcej nie gadacie?
— Dlaczego — rzekł dobrodusznie Naczek, zachęcony tym, że kerkermajster wziął go za rękę, przyciągnął ku sobie i pogłaskał jego kędzierzawe ciemnoblond włosy — gada i o innych rzeczach, co sam widział lub co mu inni ze swego życia opowiadali. Także bardzo ciekawe rzeczy.
— Tak? A cóż tam takiego ciekawego wam dziad o sobie opowiadał?
— A, opowiadał, jakim to on był gospodarzem zamożnym i szanowanym, jaką miał żonę ładną, jakiego synka — płakał wspominając o nich. A potem mówił nam dużo o pańszczyźnie i jaki tam w ich wsi był pan okrutny, jak się pastwił nad ludźmi, jak jego syna wziął do dworu za lokajczyka, jak matka płakała, i jak pan zaraz w parę dni kazał temu chłopcu za jakieś przewinienie dać sto kańczuków, tak że biedny chłopiec tej samej nocy umarł.
— Rzeczywiście, to ciekawe! — rzekł kerkermajster. — No, a cóż więcej?
— Dalej opowiadał, jak on ze swą żoną uciekał od tego pana, jak ich hajduki ścigali, jak oni rzucili się po nocy w rzekę, by ją przepłynąć: on przepłynął, a żona jego utonęła.
— A nie mówił, dlaczego uciekali od pana?
— Nie, tego nie mówił — rzekł Władek. — No, ale to się przecież rozumie, że jak pan był taki zły, to od niego uciekali.
— Aha, on wam tak mówił?
— To się rozumie.
— No, i cóż dalej?
— Dalej... dalej nic takiego nie opowiadał.
— E, nie, Władku — znowu wyrwał się Naczek, — chybażeś zapomniał, jak opowiadał o tym, że zrobił się kaleką i przystał do dziadów, zaczął na lirze grać.
— A tak, o żebrakach dużo opowiadał, jakie to u nich zwyczaje, jakie szkoły, jaka wielka kompania, jak się wszyscy znają, jak się czasem zgromadzają i radzą.
— Ciekawe rzeczy! Ciekawe rzeczy! W istocie, warto posłuchać. Muszę kiedy zaprosić starego, żeby i mnie co opowiedział. No, a cóż wam jeszcze gadał o swym życiu?
— Więcej niczego.
— Niczego? Ano, przypomnijcie sobie dobrze. Do swego dawnego pana jako dziad nie wracał?
— Nie, nic o tym nie mówił.
— A Chaima Rübenholza nie wspominał?
— Nie, nie wspominał.
— No, a o zakopanych skarbach nic wam nie opowiadał?
— O, opowiadał nieraz! — krzyknęli obaj chłopcy.
— Tak? A cóż wam takiego o nich opowiadał?
— Że każdy skarb raz do roku gore niebieskim płomieniem, a kto to zobaczy, to powinien przeżegnać to miejsce i rzucić coś: ździebełko, kapelusz albo co ma pod rękę — to i wykopie skarb. Opowiadał i o takich skarbach, co ich strzegą smoki w pieczarach, albo co są zaklęte, tak że ich dotknąć się nie można.
— A więcej nic nie mówił?
— Mówił, że w górach są skarby jakiegoś rozbójnika Dobosza, złożone w jednej podziemnej jaskini. Zawieziono je tam na dwudziestu i czterech wozach, a wchód przykryto kamieniem, na którym dla znaku wydłubali rozbójnicy krzyż. Ale Dobosz zaszedł w nocy i ten kamień, co leżał krzyżem na wierzch, obrócił krzyżem na dół, tak że ad tego czasu nikt tego kamienia ani tej jaskini znaleźć nie może.
— A co, może i dziad go także szukał? — zapytał z uśmiechem kerkermajster.
Dzieci spojrzały mu w oczy zdziwione, wreszcie Naczek odpowiedział:
— Nie wiemy. Dziad o tym nic nie mówił. Ale my jak dorośniemy, to może i pójdziemy szukać. Byle by się do wiedzieć, na której to górze. A dziad właśnie mówił, że nawet o tym trudno się dowiedzieć, bo w każdej okolicy na inną górę wskazują.
— No, a o swoim własnym skarbie nic wam nie mówił? — zapytał kerkermajster z jeszcze słodszym uśmiechem, głaszcząc chłopców po głowach.
— O swoim własnym? — powtórzyli w jeden głos chłopcy, znowu wpatrując się w twarz kerkermajstra, jak gdyby chcieli wybadać, czy żartuje, czy prawdę gada. — Ghybaż dziad Semko także skarb zakopał?
— Ja nie wiem, dzieci! — rzekł śmiejąc się szczerze kerkermajster. — Ale jeżeli wam tyle bajek o innych nagadał, to mógł wam i o sobie jaką bajkę powiedzieć.
— Nie — odrzekł poważnie Władek — dziad o sobie tylko prawdę gada. To widać po nim.
— No, no, ja nic o tym nie mówię. — Rzekł kerkermajster, i zadawszy chłopcom jeszcze parę obojętnych pytań, wyszedł z kaźni. Po jego wyjściu bracia długi czas w milczeniu poglądali po sobie.
— Jak myślisz, Naczku — rzekł wreszcie Władek — kerkermajster dobry człowiek?
— Widać, że dobry — rzekł Naczek.
— Mówisz, że dobry? A czegóż on od nas chciał?
— Od nas? Czegóż on mógł cd nas chcieć? Niczego.
— Ty tak myślisz? A ja myślę, że on nie darmo do nas przychodził i tak pilnie się dowiadywał, o czym dziad z nami rozmawia.
— Nie darmo? — krzyknął Naczek, jak gdyby mu się teraz dopiero oczy otworzyły. — To niby on chciał się od nas coś dowiedzieć o starym Semku, czy tak myślisz?
— A jużci, że tak! Kto wie, może myśmy z głupiego rozumu i nagadali co niepotrzebnego?
— Bój się Boga, Władku, nie mów tak! Żebyśmy mieli w czym zaszkodzić dziadowi? To byłoby świństwo! Nie, skoro dziad przyjdzie, musimy mu wszystko opowiedzieć, to zaraz zobaczymy, czyśmy co złego nagadali. Źresztą ja myślę, że jak by nam chciał coś takiego powiedzieć, co dla niego może być szkodliwym, to był by nam kazał nic o tym nikomu nie gadać.
— Być może — rzekł Władek — ale zawsze głupstwośmy zrobili, żeśmy temu diabłowi tyle nagadali.
— Na drugi raz będziemy się mieli na baczności. Diabła zje, nim się co ode mnie dowie! — krzyknął Naczek, ściskając swą dziecinną pięść i grożąc nią w stronę drzwi, którędy wyszedł kerkermajster. — No, ale któżby się był po nim spodziewał, że taki dobry i łaskawy człowiek zechce z nas robić kapusiów?*
— Nie, Naczku — rzekł poważnie Władek — nie tak zróbmy. Jak nas będzie jeszcze raz pytał o dziada, to plećmy mu rozmaite banialuki, co ślina na język przyniesie, niech sobie potem doszukuje prawdy, jeżeli mu o nią idzie.
— Dobrze — przystał Naczek. — Już ja mu zakręcę charamana, aż uszy rozwiesi. Bylebyśmy dziś nic takiego nie nagadali!
1 Denuncjantów.
— A odmawiać kerkermajstrowi odpowiedzi nie można — pouczał dalej Władek — bo przecież wiesz, on tutaj pan, on by nam mógł tak nasolić, że by nam się i krochmalu z mlekiem odechciało.
— Byle byśmy dziś dziadowi nie naszkodzili! — powtarzał ciągle zasmucony Naczek. — Skoro przyjdzie, zaraz mu wszystko opowiemy.
— Ale gdyby się nas kerkermajster pytały czyśmy gadali dziadowi o jego wizycie, to powiemy, żeśmy nic nie gadali, rozumiesz?
— Ano, to się rozumie — rzekł serio Naczek.
Po jakimś czasie dziad wrócił ze sądu blady, drżący, jak gbyby złamany. Ręce mu się trzęsły, ślepe oczy niespokojnie biegały w różne strony, niby szukały punktu, na którym by spocząć mogły. Usta poruszały się ciągle, szepcąc jakieś niedosłyszalne wyrazy. Cała twarz jego wyrażała głębokie przygniębienie i wzruszenie. Usiadł na swym tapczanie i długo-długo siedział nieruchomy, niemy i ponury, nie mogąc przyjść do siebie. Gdy był w takim stanie, dzieci nie śmiały odzywać się do niego i trwożnie tuliły się na swym tapczanie, nie odwracając oczu od tej dziwnej postaci, nie ważąc się ani mówić ani nawet szeptać ze sobą. Wreszcie po godzinnym może męczącym milczeniu dziad nieco się uspokoił, czoło wypogodził i nad ruchem rąk swych zapanował: oczywiście myśl jego przynajmniej pozornie zwyciężyła tę ciemną, groźną marę, która z wielką potęgą stanęła była przed nim w sądzie.
— Wy tu, dzieci? — zapytał zmienionym, miększym niż zwykle głosem.
— Tu — odpowiedzieli chłopcy.
— Był kto u was, jak mnie nie było?
— Był kerkermajster.
— O co was wypytywał?
— Wypytywał, o czym wy z nami rozmawiacie?
— Stara historia — mruknął dziad. — Dziesięć lat już powtarzają ze mną to samo, i jeszcze im się nie sprzykrzyło. No, i coż wyście mu odpowiedzieli?
— Odpowiedzieliśmy mu wszystko — rzekł prostodusznie Władek. — Wyście nam nie mówili, co możemy gadać, a co nie. Opowiedzieliśmy mu, jakie nam opowiadacie bajki o rozbójnikach, o pańszczyźnie, o tym, jak pan waszego syna zabił, jak wyście z żoną uciekali i żona utonęła, jakeście z żebrakami chodzili.
— No, i coż on ?
— Nic. Ale nas wypytywał, czy nie opowiadacie nam co o skarbach. A gdym mu powiedział, że nam opowiadacie o skarbach Doboszowych, uśmiechnął się i zapytał, czyście nam także o swoim własnym skarbie nic nie opowiadali?
— Czy tak? O moim własnym skarbie? A skąd on o moim skarbie wie?
— Pytaliśmy go, ale on powiedział, że nic nie wie, ale myślał, że wy nam taką bajkę nagadali.
— Aha. No, a jeszcze nie pytał was o co?
— Nie — odrzekł Władek.
— Pytał jeszcze o jedną rzecz — rzekł Naczek. — Czyście nie wspominali przed nami o jakimś Chaimie Rübenholzu? Ale myśmy powiedzieli, że nie.
— Dureń! — gniewnie mruknął dziad, ale chłopcy zauważyli, że na wspomnienie tego nazwiska twarz jego pobladła a usta zadrgały kurczowo. — Dureń! — powtórzył jeszcze raz i zwiesił głowę na pierś, popadłszy w głęboką zadumę.
— A może myśmy wam co naszkodzili tym, cośmy gadali kerkermajstrowi? — rzekł nieśmiało Władek, zbliżając się do dziada. — Myśmy potem i sami się dorozumieli, że nie trzeba mu było nic gadać, ale wyście nas powinni byli ostrzec. Jak nam co mówicie, a chcecie, żeby o tym nikt nie wiedział, to nam powiedzcie. My nikomu nic nie powiemy, choćby nas rżnął.
— Dobrze chłopaki! — rzekł smutno dziad, głaskając obiema rękami ich głowy. — Nie bójcie się, wasze gadanie nic mi nie zaszkodzi, bo cóż wy wiecie o mnie takiego?
A po chwili dodał z lekkim uśmiechem:
— No, ale ja nie wiedział, że wy takie zuchy i że umiecie milczeć.
— Ażeby nas na męki brali, a jak czego nie można powiedzieć, to nie powiemy — wykrzyknął patetycznie Władek.
— Ładnie, ładnie! Tego się trzymajcie! To wam się w całym życiu bardzo może przydać. Nigdy, niebożęta, nie noście serca na języku. To już taka boża wola, że serce ma być schowane, a to, co w sercu, także musi być schowane. Gdyby Pan Bóg był chciał inaczej, to mógł by był dać nam serce na czole, ażeby każdy od razu widział, co się w nim dzieje. A ja wam sekretów żadnych nie mam do gadania. Co ode mnie słyszycie, to możecie każdemu powiedzieć.
Tylko to wam powiem: nie wierzcie kerkermajstrowi, choć on się wydaje taki dobry i łaskawy. Teraz ja wiem, dlaczego on taki i dlaczego was dał do mnie. Słuchajcież, co wam powiem. Był na Podolu, nad samą rosyjską granicą, bardzo bogaty żyd Chaim Rübenholz. Mieszkał w murowanej karczmie na samym środku wsi T., ale tak, że karczma ta stała niby na tłoce, a chaty były od niej dość oddalone, przedzielone od niej płotami, sadami i ogrodami. Trzeba było dobrze krzyknąć, żeby z karczmy słychać było do chat. Otóż jednego poranku, gdy ludzie przyszli do karczmy, zastali żyda z całą rodziną — osiem dusz — zamordowanych, skrzynie i kufry porozbijane, pieniądze zabrane. Otóż za to morderstwo padło na mnie podejrzenie, mnie aresztowali i trzymają już dziesięć lat w śledztwie, ale niczego dowieść mi nie mogą. Na moje nieszczęście powołałem się na głupich świadków, którzy zamiast mię oczyścić, zawikłali mię jeszcze w dwie inne paskudne sprawy, i takem, niebożęta, wlazł, żem już i oślepł w kryminale i zdaje mi się, że tutaj też życia dokonam.
— A jakież to dwie inne sprawy? — zapytali chłopcy.
— Widzicie, jedna sprawa z tym panem, co mi zabił chłopca i utopił żonę. Pan ten nazywał się Golejowski i w rok po mojej ucieczce został w swym pokoju okropnie zamordowany. Jakim sposobem mnie przypletli do tego morderstwa, sam nie wiem. A druga sprawa z jakimś rosyjskim jenerałem, którego także zamordowano w karczmie w Satanowie. Niech mu tam Pan Bóg świeci nad duszą nieboszczykowi jenerałowi, ale przez niego trzymali mię w rosyjskich aresztach całe dwa lata, dopóki się nie przekonali, żem nic nie winien, i nie oddali mię znowu tutejszym sądom. Otóż widzicie, chłopcy, co to znaczą te kerkermajstrowe wypytywania. Wszyscy panowie tu w sądzie są przekonani, że ja rzeczywiście popełniłem te morderstwa, i już by mię dawno byli powiesili, gdyby nie prawo, które za podejrzenia wieszać nie pozwala, ale wymaga dowodu. A dowodu, da Bóg, nie znajdą, ażeby i sto lat szukali. No, a kerkermajster chytry lis. Myśli sobie: a co, może stary zwierzył się przed dziećmi, a dzieci wyśpiewają. Głupi, nie wie, że nawet choć byście wy co wyśpiewali, to wasze świadectwo nie miało by waloru. Ale jemu nie tyle o to idzie, aby mię powiesili — on dobry człowiek! — ile o odkrycie tych pieniędzy, co pozabierano u Rübenholza, Golejowskiego i rosyjskiego jenerała. Na pieniądze go korci! Pewnie nie po to, żeby je oddać poszkodowanym, ale po to, żeby się sam nimi udławił i swoją familię zabezpieczył. Wiecie teraz, dlaczego on taki dobry z wami?
— Wiemy! — zawołali chłopcy. — Ale diabła zje, nim się czego od nas dowie.
Nie zupełną jednak prawdę gadał dziad przed chłopcami i nie zupełnie tak był spokojnym co do ich zwierzeń przed kerkermajstrem, jak przed nimi udawał. Tej samej nocy długo telegrafował w różne strony, polecając swym znajomym aresztantom baczne śledzenie i podsłuchiwanie, czy kerkermajster nie wie o nim z opowiadań chłopców czegoś takiego, czego by wiedzieć nie powinien. Polecił też pilnie obserwować chłopców, gdy ich poprowadzą na protokół: czy kerkermajster będzie ich wołał po drodze do siebie, i w miarę możności podsłuchać, o czym z nimi będzie rozmawiać. Ponieważ kancelaria kerkermajstra leżała w suterenie, gdzie się też znajdowało więzienie zasądzonych na mniejsze dekrety (do roku), warsztaty, praczkarnie i t. p.; ponieważ dekretowi aresztanci, zajęci przy różnych robotach lub i nie zajęci, mieli wewnątrz parterowych części budynku daleko większą wolność ruchów, niż aresztanci pozostający w śledztwie i cały dzień pozamykani w celach, nie dziw więc, że jako palacze godzinami nieraz przesiadujący w piecach, jako zamiatacze, roznosiciele wody i t. p. mieli zupełną możność szpiegowania i donoszenia swym towarzyszom wszystkiego, co się dzieje w kancelarii kerkermajstra.
I rzeczywiście w samą porę zatelegrafował dziad do parteru. Na drugi dzień rano zawołano do protokołu na sam przód Władka. Poszedł z bijącem sercem, chociaż wiedział, że protokoł będzie krótki. Sprawa była, jakich wiele, a prócz tego protokoł sporządzony w policji nie pozostawiał prawie niczego do życzenia. Władek też nie myślał wypierać się winy. Lecz inny protokoł czekał go po powrocie ze sądu. Kerkermajster spotkał w sieni powracającego ordynansa, który prowadził Władka do kaźni, a następnie miał sprowadzić do sądu Naczka. Odesławszy ordynansa po Naczka, kerkermajster kazał Władkowi iść za sobą do swej kancelarii.
Kerkermajster był dziś w nadzwyczaj dobrym humorze. Jego okrągła, pulchna twarz podobną była do rozkwitłej w całej pełni piwonii. Na ustach igrał uśmiech dobroduszny. Zamknąwszy drzwi za sobą, rozsiadł się wygodnie w poręczowym krześle i zawołał Władka przed siebie.
— No cóż, mój chłopczyku, — rzekł, mierząc go jasnymi, uśmiechniętymi oczyma — cóż mi powiesz nowego?
— Nie wiem, co bym takiego mógł panu kerkermajstrowi powiedzieć — odrzekł Władek.
— Widzisz nieboże, rzecz jest taka. Pomieściłem was w jednej kaźni z tym dziadem, bo wiem, że on lubi dzieci i że przed dziećmi człowiek nie jedno może wygadać, czego przed dorosłymi nie powie. A trzeba ci wiedzieć, że to dziad przeklęcie chytry. Wszyscy wiemy, że wiele ludzi pomordował, pieniędzy narabował, ale bestia tak umiała wszytko powikłać, że mu niczego dowieść nie można. Więc może być mi jeszcze raz dokładnie opowiedział, co on wam gada, możeby z tego sąd dowiedział się czego nowego, możeby znalazł jaką wskazówkę?
— A czy pan kerkermajster także do sądu należy? — zapytał nagle, jak gdyby z kryjówki wyrwał się Władek. Kerkermajster poczerwieniał się jeszcze bardziej, wreszcie rzekł:
— No, widzisz, sędzią nie jestem, ale moim obowiązkiem jest, jeżeli się coś takiego dowiem, sądowi donosić.
— Ale bo pan kerkermajster po prostu bierze mię na protokoł, jak sędzia. A ja niczego nie wiem. Gdybym co wiedział, to bym się zameldował do pana sędziego i jemu bym powiedział.
— Widzisz go, jaki mądry! — krzyknął kerkermajster na pół żartem, a na pół gniewnie. — Gdy byś coś wiedział. A któż wie, może to, co się tobie wydaje niczym, dla sędziego było by bardzo ważnym? No, ot na przykład wczoraj, po powrocie ze sądu, jaki był dziad: smutny, wesoły czy jaki?
— Jakiż miał być? Był taki, jak zwykle. On nigdy wesołym nie bywa.
— No, a z wami rozmawiał?
— Rozmawiał.
— O czym?
— O różnych rzeczach. Narzekał, że go tak długo w śledztwie trzymają, a on nic nie winien, że go do Rosji wozili i także za darmo męczyli.
— No, i co jeszcze?
— Więcej nic takiego nie mówił.
— A pytał się, czy był kto u was w kaźni?
— Nie.
— Nie? Powiedz prawdę!
— Co mam kłamać? — rzekł czerwieniąc się Władek, — kiedy się nie pytał.
— Kłamiesz! — krzyknął nagle kerkermajster i zerwawszy się z krzesła, wymierzył Władkowi potężny policzek. — To masz za kłamstwo! A teraz gadaj prawdę! Pytał się czy bł kto u was w celi?
— Nie — odparł Władek.
— Chcesz jeszcze jednego zjeść? — krzyknął kerkermajster. — Kiedy ja wiem, że się pytał.
— Jeżeli pan kerkermajster wie, że się pytał, to po co się pan mnie pyta? Ja nie wiem.
— A ty drabie! A ty gałganie! — krzyknął kerkermajster, chwytając ze ściany potężny kańczuk ze skóry pleciony. — To ty tak mi odpowiadasz? Zaraz mi gadaj prawdę, bo jak cię zerznę, to ci się zaraz rodzona matka przywidzi!
Władek milczał.
— Gadaj! — krzyknął kerkermajster, stojąc nad nim z kańczukiem, — pytał się was dziad, czy był kto bez niego w celi? Ja wiem, że się musiał pytać, i chcę tylko przekonać się czy prawdę gadasz.
Władek milczał.
— Czego milczysz? — pytał kerkermajster, podnosząc kańczuk.
— Niech pan kerkermajster biję — rzekł spokojnie Władek — bo ja nie wiem, a chociaż bym co wiedział, to panu kerkermajstrowi nic nie powiem.
— Dlaczego?
— Bo tak.
— No, powiedz, dlaczego?
— Proszę bić!
— Nie, powiedz, dlaczego nic mi nie chcesz powiedzieć?
— Bo pan kerkermajster chce mię oszukać. Z początku chciał mię oszukać dobrocią, a teraz chce mię oszukać gniewem. Proszę bić!
Kerkermajster aż zadrżał i posiniał na te słowa, ale ręka podniesiona z kańczukiem opadła.
— To cię ten przeklęty dziad nauczył takiego gadania? — sapnął.
— Nikt mię tego nie uczył — odrzekł spokojnie Władek. — Sam widzę.
Kerkermajster milczał. W tej chwili posłyszały się w sieni kroki. To ordynans Naczka ze sądu prowadził. Rzuciwszy kańczuk na stół, kerkermajster chwycił Władka za ramię i popchnął go ku drzwiom, otworzył je i zawołał ordynansa:
— Panie Proksz! Weż pan tego do kaźni, a tamtego mnie zostaw!
— Nic nie mów, Naczku! — rzekł Władek do brata, oddalając się z ordynansem, tak głośno, że nie tylko brat, ale i kerkermajster posłyszał te słowa.
— To łotr! — mruknął skroś zęby kerkermajster, zamykając się z Naczkiem w kancelarii. Chwilę chodził w zadumie, nie wiedząc, w jaki sposób z Naczkiem postąpić, ale rzuciwszy okiem na skromną i niby bojaźliwą figurę tego ostatniego zmiarkował, że groźbą tu może więcej wskórać, niż od zuchwałego i hartowniejszego Władka. Zbliżył się do stoła, usiadł na krześle, trzymając kańczuk w ręce i skinął Naczkowi, by się zbliżył.
— Widzisz to? — rzekł surowo, pokazując Naczkowi kańczuk.
— Widzę — rzekł z cicha Naczek.
— A wiesz, do czego to służy?
— Wiem — odrzekł Naczek.
— No, to pamiętaj że sobie! A teraz powiedz mi czystą prawdę, o co cię będę pytał. Chcę się przekonać o twej szczerości. Wiem wszystko, tylko chcę wiedzieć, czy jednakowo oba gadacie z bratem. Kiedy dziad wczoraj wrócił ze sądu, w jakim był usposobieniu?
— Był jak zwykle. Długo milczał, siedząc na tapczanie, a my go się i tak nigdy nie pytamy, co mu jest.
— No, a potem? Gadał co do was?
— Gadał rozmaite rzeczy, żałował się, że go tak długo trzymają, a on niewinny...
— Dosyć, dosyć! — przerwał kerkermajster. — Stara złodziejska piosenka. A pytał się was, czy był kto w kaźni, jak jego nie było?
— Pytał.
— A co wyście mu powiedzieli?
— Powiedzieliśmy mu, że nikogo nie było prócz klucznika.
— Co? Tak ieście mu naprawdę powiedzieli? — zawołał kerkermajster groźnie.
— Naprawdę tak — rzekł Naczek czyniąc chytrą minę.
— A to dlaczego?
— Bo my, proszę pana kerkermajstra, bardzo się boimy dziada — łgał Naczek pochylając głowę. — Pan klucznik mówił nam, ze on pięcioro ludzi zabił, to co by mu to znaczyło jeszcze i nas w dodatku pozabijać? A gdybyśmy mu byli powiedzieli, że był pan kerkermajster i o niego się wypytywał, to on mógł by nas Bóg wie o co podejrzywać, mógłby myśleć, żeśmy na niego Bóg wie co nagadali, a wtenczas byśmy się mieli od niego!
— Widzisz go! Jaki on chytry! — zawołał kerkermajster, rozjaśniając oblicze. — No, i cóż on, uwierzył wam?
— Czemu by nie miał uwierzyć? Ostrzegał nas nawet przed panem kerkermajstrem.
— Czy tak?
— A juści. Mówił, że pan kerkermajster stara się wywiedzieć jakieś jego sekrety i żeby panu kerkermajstrówi nic nie gadać.
— Tak? Więc oczywiście, że on ma jakieś sekrety, że się czegoś boi!
— Albo ja wiem — rzekł Naczek. — Nam on się z żadnych sekretów nie zwierzał.
— No, a jeżeli by się zwierzył, to tybyś mi powiedział? — dobrodusznie zapytał kerkermajster.
— Z największą chęcią! — rzekł Naczek.
— No, to ładnie, mój chłopczyku. Toście rozumnie zrobili, żeście mu wczoraj nic o mnie nie mówili. On was jeszcze nie podejrzewa, i być może, że wam kiedyś powie coś takiego, co się sądowi może przydać. I ty sam staraj się go czas od czasu wypytywać: o tego pana, co od niego uciekł, o żydów, o Rosję, a gdy się tylko co dowiesz, to szepnij rano klucznikowi, że chcesz do pana kerkermajstra, a on cię zaraz do mnie zaprowadzi.
— Dobrze, proszę pana kerkermajstra — rzekł Naczek.
— No, a powiedz mi jeszcze jedno, dlaczego twój brat z tego wszystkiego nic nie chciał powiedzieć?
Kerkermajster przy tych słowach wstał uśmiechając się ironicznie, jak gdyby chciał zmiażdżyć Naczka tym odkryciem. Ale Naczek stał skulony i spokojny i ani drgnął na to pytanie.
— Myśmy się tak z Władkiem umówili — rzekł Naczek — że w razie, gdyby nas pan kerkermajster o co pytał, to tylko ja będę gadał, a on ma się zapierać, że o niczym nie wie.
— A to dlaczego tak? — spytał zdziwiony kerkermajster.
— On miał się nawet stawiać do pana kerkermajstra tak, żeby pana kerkermajstra doprowadzić do gniewu, żeby go pan kerkermajster wybił.
— Co? co? co? To wyście to między sobą umówili?
— Tak jest.
— Kiedy?
— Wczoraj w nocy, jak dziad zasnął.
— Ale po co?
— To, proszę pana kerkermajstra, jest taka rzecz — zaczął znowu chytrze Naczek i oczka jego zaigrały żywym ogniem, jak zwykle w chwilach, kiedy mu jakaś szczęśliwa myśl przychodziła do głowy. — Dziad Władkowi jakoś nie dowierza. To myśmy sobie myśleli, że gdy by on dostał od pana kerkermajstra dobre cięgi i przyszedł do kaźni zapłakany, to dziad wtenczas mógł by być pewny, że on panu kerkermajstrowi nic nie powiedział, i może by był z nami otwartszym.
Kerkermajster w osłupieniu spoglądał na genialnego chłopca i o mało go nie uściskał z radości.
— Niech cię pioruny biją, chłopcze! — krzyknął rzucając kańczukiem o stół. — Nigdym się z takiego kordupla jak ty nie spodziewał tyle przebiegłości. Fu, bracie! Ciebie pewnie czeka albo szubienica albo krzesło ministeralne! Ta ty już teraz pierwszego adwokata w pole wyprowadzisz! A może ty i przede mną nakłamał, ha?
— Pan kerkermajster sam to najlepiej wie, żem nie nakłamał — odrzekł pokornie Naczek. — Przecież pan kerkermajster z góry mi powiedział, że wie o wszystkim, a tylko chcę się dowiedzieć, czy ja szczerze i po prawdzie gadam.
Cios ten trafił w samo sedno, i kerkermajster zamilkł i wysłał Naczka z klucznikiem do kaźni, jeszcze raz poleciwszy mu, by się starał dobrze wyszpiegować dziada.
Hej, toż to uciechy, toż to żartów i śmiechu było w kaźni pod numerem 44, gdy Naczek do słowa opowiedział swe posłuchanie u kerkermajstra! Dziad Semko, choć ślepy i stary i bardziej zachmurzony niż kiedykolwiek, aż gębę rozdziawił, aż na miejscu spokojnie usiedzieć nie mógł, słuchając tego splotu chytrych kłamstw, które tak swobodnie płynęły z Naczkowych ust.
— Czy ciebie diabli mają, chłopcze! — zawołał. — Tak gadasz, jak gdybyś całą złodziejską akademię przeszedł, I skądeś ty się nauczył takich sztuk?
— O, żebyście wy, dziadu, pobyli byli choć miesiąc u naszej Wojciechowej, to takżebyście się byli tak nauczyli — rzekł Naczek. — Tam nie było wyboru: albo baty, albo kłam co się wlezie. Władek zawsze wolał milczeć albo przedrzeźniać przeklętą babę i brał baty, a ja zawsze wolałem się wykłamywać, no i za rok doszedłem do dobrej wprawy.
Rozumie się samo przez się, że w nocy było długie telegrafowanie przez wszystkie piętra kryminału aż do dziada, i że wiadomości otrzymane od aresztantów w zupełności podtwierdziły to, co opowiadali Władek i Naczek.
Mimo to jednak dziad Semko z każdym dniem stawał się smutniejszy, bledszy i bardziej milczący. Nie grał już na lirze i nie opowiadał chłopcom bajek, jadł mało i prawie całe noce przesiadywał bez snu na swym tapczanie, ciężko wzdychając i przysłuchając się spokojnemu oddechowi śpiących obok niego dzieci. Chłopcy częstokroć pytali go, co mu jest, czy nie zameldować go do doktora, ale on uparcie odmawiał, że to nic, że wolałby widzieć obok siebie łysego diabła, niż więziennego doktora.
Chłopcy widzieli, że dziad z każdym dniem słabnie i opada na siłach, że na półgodzinny spacer z największym wysiłkiem wychodzi, ale dziad zakazał im zawiadamiać o tym klucznika, a niezjedzone potrawy wylewał do kibla, zaś chleb oddawał podczas spaceru aresztantom z sąsiedniej kaźni. Wreszcie jednego dnia, przyszedłszy ze spaceru, dziad natychmiast położył się na tapczanie i oczywiście używał wszelkich możliwych wysiłków, by nie stękać i nie jęczeć. Dopiero gdy klucznik obszedł i pozamykał kaźnie na noc, dziad poczuł się nieco swobodniejszymy rozebrał się i położył się na prześcielone przez chłopców łóżko. Milczał długo, i chłopcy myśląc, że mu jest lepiej i że zasnął, rozebrali się także i zasnęli.
Ale około północy dziad ich rozbudził.
— Słuchajcie, moje chłopczyki — rzekł on niezwykle zmienionym, drżącym i miękkim głosem. — Czuję że się śmierć moja zbliża. Długo myślałem, jak mam umierać, i postanowiłem odkryć wam jeden sekret. Czy słyszycie mię, nie drzemiecie?
Chłopcy już od kilku dni przywykli byli do tego, że dziad budził ich w nocy, jeżeli czuł się mocniej niż zwykle osłabionym. Wkrótce też byli zupełnie ze snu wytrzeźwieni i zaczęli nacierać mu wodą nogi i piersi.
— Bóg wam zapłać, moje dobre chłopaki — rzekł dziad — ale teraz już mi nie trzeba waszej pomocy. Dajcie spokój! Słuchajcie, co wam powiem.
Chłopcy słuchali, nie porzucając jednak nacierania, które staremu widocznie przynosiło ulgę w boleściach.
— Jakiem żył, com zrobił — rzeki dziad, przerywając swe słowa ciężkim stękaniem — tego wam nie będę opowiadać. To już między mną i Bogiem rachunek. On wie, com zawinił, on też wie, com wycierpiał przedtem i potem, — on mię też sądzić będzie. Nie chcę brukać waszych młodych dusz nawet opowieścią tych strasznych rzeczy... Zresztą i sił by mi nie starczyło...
Boleści oczywiście wzmagały się, bo dziad prawie do krwi przygryzał wargi, by nie jęczeć na cały kryminał i nie przywołać tym dyżurnego klucznika.
— Słuchajcie tylko uważnie, co wam powiem! — mówił dziad, chwyciwszy obu chłopców za ręce i kurczowo przyciskając ich do wychudłej piersi. — Ten lis nie darmo na was naciskał. Zakopałem skarb, wielkie pieniądze. Bóg mi nie dozwolił z nich skorzystać, może za to, żem je nieprawdą zdobył... Och! ...Chociaż nie wiem, za kim było więcej nieprawdy: czy za mną, czy za tymi, co te pieniądze zgromadzili! No, ale niech się dzieje Boża wola!
Umilkł na chwilę, a potem dalej rzecz prowadził:
— Jest, możeście słyszeli, miasteczko Towste, za Tarnopolem, na Podolu. Za tym miasteczkiem o jakich tysiąc kroków jest wielka mogiła w polu. Łatwo ją znajdziecie, wychodząc na wschód z miasteczka. Od tej mogiły nie daleko do lasku, co się tędy ciągnie od gór Miodoborskich. Idźcie od mogiły równo pięćset kroków na północ, wejdziecie w las, a w tym lesie dojdziecie do starego dęba. Łatwo go poznać, bo ma duży krzyż wyrżnięty na korze, a dwa potężne korzenie widłami do wschodu zwrócone. Otóż między tymi widłami kopcie, odstąpiwszy dwa kroki od pnia. Wykopawszy jamę na łokieć znajdziecie płytę kamienną tak dużą, że ją tylko dwóch rękami podźwignąć zdoła, ale jeżeli jama jest dość szeroka, to można ją drągem podważyć. Pod nią znajdują się pieniądze, złote i srebrne. Pamiętajcie te znaki, którem wam wyliczył!
Chłopcy słuchali, szeroko wytrzeszczywszy oczy w ciemności. Dziad po chwilowym milczeniu tak dalej mówił:
— Ale nie myślcie, że dla was, na waszą własneść skarb ten zostawiam! Mówiłem wam, że on nieprawdą zdobyty. Jaką? to nie wasza rzecz. Ale nieprawda nikogo nie zagrzeje, i wam by też nie wyszła na dobre. Dlatego dajcie mi święte słowo, że zrobicie to, co wam teraz powiem. Przyrzekacie?
— Przyrzekamy! — w jeden głos rzekli chłopcy, przejęci jakąś dziwną grozą.
— I niech was Bóg ciężko skarżę, jeżeli to słowo złamiecie?
— Niech nas skarze!
— Amen! Słuchajcie więc! Skarb ten możecie wydobyć z ziemi dopiero wtenczas, jak bedziecie mieli ukończonych dwadzieścia i cztery lat. Rozumiecie?
— Rozumiemy.
— W tym czasie macie pokończyć szkoły. Rozumiecie?
— Rozumiemy.
— Bóg wam dał zdolności — widać to po was. Grzech byście mieli, gdybyście je zmarnowali. Idźcie do szkół, uczcie się, pilnujcie się, a gdy pokończycie szkoły, to obierzcie sobie każdy z was taki zawód, w którym jaknajwięcej będziecie mogli biednym ludziom dopomagać. Rozumiecie?
— Rozumiemy.
— Jestem ciemny i nieświadomy dziad, to i nie mogę wam wskazać drogi ani sposobów. Sami lepiej w swój czas zobaczycie. Ale jednego się strzeżcie! Nie idźcie na takie stanowiska, gdzie byście mieli ludzi męczyć lub wyzyskiwać! A jeżeli was zła dola na takie stanowiska popchnie, to w takim razie wara od mego skarbu! W takim razie niech on będzie przeklęty na wieczne czasy i niech każdy, co go się dotknie, będzie także przeklęty! Przyrzekacie mi to?
— Przyrzekamy.
— Jedno wam tylko powiem, i myślę, że to będzie najważniejsze — rzekł dziad po dość długim bolesnym milczeniu. — Słyszeliście ode mnie, jak mię pańszczyzna wypędziła z rodzimego gniazda i z porządnego gospodarza zrobiła żebrakiem, aresztantem. Co prawda, pańszczyzna została skasowana, ale takich jak ja, co przez nią zostali wyparci ze swej kolei, pozostały tysiące. Bywałem po różnych stronach kraju, widywałem ich. A jeszcze więcej pozostało takich ludzi i gromad całych, którym już po skasowaniu pańszczyzny panowie poodbierali lasy i pastwiska. Za dziesięć lat mego pobytu w kryminale setki widziałem ludzi, aresztowanych i sądzonych za bunty z tego powodu. Buntują się ludzie w każdej wsi, tracą pieniądze, posyłają deputacje do namiestnika i do cesarza, ale co im to pomoże? Panowie sobie myślą: przepadła siekiera, to dobrze przynajmniej toporzysko zatrzymać, a panowie zawsze prędzej do namiestnika i do cesarza dostąpią, niż biedny chłop. Nie ma komu upomnieć się za biednym chłopem, i tracą nasze gromady swoje prawa, swoje grunty, swoje lasy, i będą tracić do reszty, jeżeli im nikt pomocnej dłoni nie poda. Więc myślałem sobie: a co, gdybyście tak wy się wyuczyli na tęgich adwokatów, to przy pomocy tych pieniędzy, przeze mnie zdobytych, moglibyście stać się silnymi, moglibyście wszędzie znaleźć dostęp i znaczenie, a wtenczas moglibyście skutecznie i silnie bronić takich krzywdzonych. Chcecie to uczynić? Gdybym miał pewność, że to moje krwawe pieniądze pójdą na pomoc biednym, na obronę tych, z których zostały nazdzierane, to umarł bym spokojnie, w przekonaniu, że mi Pan Bóg wielką część mych grzechów odpuści. Przyrzekacie mi, że zrobicie co będzie w waszej sile dla tego celu?
— Przyrzekamy! — zawołali chłopcy w jeden głos i zalali się łzami, przysłaniając twarze do potężnych, ale wychudłych jak szczepy rąk starego rozbójnika.
— Niechże wam w tym Bóg miłosierny dopomoże! — rzekł Semko. — Nie płaczcie, moje chłopczyki! Raczej klęknijcie i pomodlicie się, żeby mi Bóg dał prędkie skonanie.
Chłopcy łkając poklękali na podłogę i zaczęli się modlić. Po jakim kwadransie rzekł im dziad:
— Dosyć, dzieci, dosyć! Czuję, że Bóg wysłuchał waszej modlitwy. Lżej mi, znacznie lżej. Czuję, że zasnę. Wstańcie i wy kładźcie się spać.
Chłopcy usłuchali go i położywszy się na swój tapczan prawie w tejże chwili zasnęli. Już był dzień całkowity, kiedy zbudził ich grzmot odmykanych zamków i kłódek i odsuwanych rygli u drzwi kaźni — znak, że przychodził klucznik z aresztantami, którzy mieli wynosić kible. Chłopcy zerwali się z pościeli i napół senni wzięli kibel za żalazne uszy i wynieśli go na korytarz. Klucznik stał opodal i do kaźni nie zaglądał. Wróciwszy do kaźni, bracia znowu się pokładli i znowu twardo zasnęli. Lecz spali tym razem nie dłużej jak godzinę. Zbudził ich ponowny zgrzyt zamków u drzwi: to przyniesiono wypróżnione kible i zarazem inni aresztanci, z worami przewieszonymi przez plecy, pod dozorem klucznika, roznosili inkwizytom chleb, po bochenku na dzień dla każdego.
Odebrawszy chleb i wniósłszy do kaźni kibel i wodę z konewką, bracia zaczęli, jak co dnia, myć się i ścielić łóżko. Teraz dopiero przypomnieli sobie nocną scenę, która w pierwszej chwili wydała się im jakimś snem fantastycznym. Śród zajęcia obaj zatrzymali się naraz i spojrzeli po sobie w milczeniu, a następnie, niby na dany znak, zbliżyli się do dziada. Zdziwiło ich to, że dziad spał tak twardo i spokojnie, nie stękał, nie kaszlał i nie ruszał się nawet. Jedno dotknięcie do jego chłodnego i sztywnego ciała przekonało ich, że dziad Semko Tuman, nie doczekawszy końca śledztwa, poszedł do domu.
Chłopcy nie poczuli osobliwego strachu na widok trupa. Dziad leżał nakryty dwoma kocami, obrócony do nich plecyma, tak że twarzy jego wcale widzieć nie mogli. Umyli się więc, zrobili w kaźni porządek, pośniadali chlebem i wodą i dopiero wtenczas zastukali w wizytyrkę, wołając klucznika. Nie prędko jednak jawił się klucznik, i jawił się z ordynansem.
— Czego stukacie? — krzyknął groźnie klucznik, odmykając drzwi.
— Dziad umarł — brzmiała krótka odpowiedź.
— Co? — przeciągnął klucznik, wchodząc do kaźni. I nie zważając na chłopców postąpił ku dziadowi, wziął go za nogę, lecz natychmiast cofnął rękę i splunął.
— Tam do diabła! — rzekł. — Umarł naprawdę! Kiedy umarł?
— Musiał w nocy umrzeć — odpowiedzieli chłopcy. — Wczoraj po południu bardzo był zasłabł, stękał i jęczał.
— Czemużeście mię nie zawołali, urwisze?
— On nic nie kazał, a myśmy nie myśleli, że z nim tak źle jest — rzekł Władek.
— A nie wiecie dokładnie, kiedy umarł?
— Nie, spaliśmy, dopiero teraz chcieliśmy go zbudzić, a on nieżywy.
— Władysław Kalinowicz i Ignacy Kalinowicz — do sądu! — rzekł naraz ordynans, który stał we drzwiach.
I znowu drgnęli bracia na to wołanie, chwycili za czapki, wzdziali na nogi wielkie i bezkształtne aresztanckie trzewiki i poszli z ordynansem. Zdziwili się nieco, gdy w kancelarii sędziego śledczego zastali poszkodowanego przez nich gospodarza z Wólki. Sędzia wstał z krzesła i zbliżywszy się ku braciom rzekł:
— No, cóż, urwisze, sprawa wasza skończona. Macie podziękować sądowi, że uchwalił nie trzymać was dłużej, zważając na wasz wiek dziecinny. Podziękujcie także temu panu, który bacząc na wasze przyznanie się do winy, prosił, żeby mieć wzgląd nad wami! Ukłońcie mu się do nóg i pocałujcie go w ręcę!
Chłopcy rozpłakali się i uczynili, co im sędzia kazał.
— Sąd uważał także na pamięć waszego ojca, którego tu wszyscy znali i dlatego uchwalił was wypuścić na wolność, dawszy wam tylko maleńkie napomnienie na pamiątkę, żebyście się nie kompanowali z lampartami i prowadzili porządnie życie.
— Niech nas świetny sąd jeno odbierze spod opieki Wojciechowej, to my się poprawimy — rzekł śmiało Władek, kłaniając się sędziemu.
— A jeżeli będzimy u Wojciechowej, to musimy zejść jeszcze na gorszą drogę — dodał Naczek.
— A to dlaczego? — zapytał sędzia.
— Jeść nam nie daje, bije, z chaty napędza, naszą pensję bierze, a do szkoły nas posyłać nie chce ani żadnej innej roboty nie uczy, to co mamy czynić? — rzekł rezolutnie Władek. — Musimy iść na cudze kartofle.
— A wy byście chcieli do szkoły chodzić? — pytał sędzia.
— Rozumie się — odrzekli chłopcy.
— A o jakiej to oni pensji mówią? — zapytał wólecki gospodarz.
— Ich ojciec był srtarszym kancelistą, to po jego śmierci idzie na nich trzecia część jego pensji aż do ich pełnoletniości.
— A oni już chodzili do szkoły? — pytał dalej tenże gospodarz.
— Byli już w trzeciej klasie — rzekł sędzia. — Mam tu w aktach ich świadectwa, widać, że zdolne chłopcy. Dopóki żyła ich matka, to ich pilnowała, a jak im matka przed rokiem umarła, to zeszli na psy.
— Ta proszę prześwietnego; sądu — rzekł kłaniając się gospodarz — jeżeli by prześwietny sąd nie miał nic przeciw temu, to ja bym ich wziął w swą opiekę. Jestem zamożny i mam jednego synka, ich rówieśnika, także do trzeciej klasy chodzi, to niech by się uczyli razem. Łóżka mi nie zależą i chleba nie przejedzą; co na nich z kasy przyjdzie, to też na nich obrócę, dla siebie nie potrzebuję niczego, bo mam Bogu dzięki i swego dosyć. Jeżeli są tacy zdolni, jak pan sędzia mówi, to i mój chłopiec od nich skorzysta. A już za to ręczę, że im się rozlampartować nie dam! To już w tym moja głowa!
— Widzicie, łobuzy! — rzekł sędzia, wzruszony uczciwością chłopa. — To ten sam człowiek, któregoście obkradli i pokaleczyli! A on oto jak z wami chce postąpić! Zaraz mu dziękujcie i przeproście za to, coście mu przedtem nabroili! A co do opiekuństwa nad tymi malcami — rzekł sędzia zwracając się do gospodarza — to musicie się zwrócić do sądu opiekuńczego i tam złożyć oświadczenie. A my stąd napiszemy, żeby odebrać opiekuństwo tej grajzierce, która sprowadziła dzieci na taką złą drogę. A teraz, moi kochani, kiedy ta rzecz tak ładnie została załagodzoną, musicie jeszcze odebrać to upomnienie, które wam sąd przeznaczył, i to wobec poszkodowanego. Ordynans!
— Słucham pana sędziego — rzekł ordynans stając we drzwiach.
— Wprowadź tutaj tych z klatki!
Chłopcy stali zmieszani i nieco zaniepokojeni, spoglądając to po sobie, to na sędziego, gdy wtem drzwi się otwarły i weszło trzech drabów w aresztanckich mundurach, z których jeden trzymał w ręku dobrze im znany kańczuk z kancelarii kerkermajstra.
— Bierzcie na sam przód tego — rzekł sędzia wskazując na Nacżka — i dajcie mu dziesięć!
I zanim biedny Naczek zdołał przyjść do siebie, już leżał na ławie wyciągnięty jak struna, jeden z drabów trzymał go za głowę, drugi za nogi, a trzeci już i operację rozpoczął. Wrzasnął z bólu biedny Naczek, ale to mu nic nie pomogło.
— Nie krzycz — rzekł do niego Władek. — Nie wiesz, że tu kancelaria?
To upomnienie rozśmieszyło wszystkich, ale nie wybawiło ani Naczka, ani samego Władka od bolesnej operacji, tylko że Władek wytrzymał sądem przepisane razy, jak polano, ani pisnąwszy z bólu.
— To mi zuch chłopiec — rzekł ich nowy opiekun, gdy Władek po odebraniu kary wstał z ławki. — Z tego będzie tęgi człowiek.
Ukłoniwszy się sędziemu, chłopcy wyszli. Ordynans zaprowadził ich jeszcze raz do kaźni, by oddali rzeczy skarbowe. Dziada już w kaźni nie było — podczas ich niebytności przeniesiono go do trupiarni. Kerkermajster, zły i ponury, kazał pozdejmywać z nich aresztanckie ubranie, i oddać im ich własne łachmany, ale co im to znaczyło teraz, kiedy ich przyszłość bodaj jako tako była zapewnioną! W całkiem odmiennym usposobieniu niż weszli tu przed kilkoma tygodniami, opuścili bracia ten „dom płaczu" i wyszli przez wązką furtkę na ulicę Halicką, gdzie nowy ich opiekun już ich oczekiwał. Widząc smutny stan ich kostiumów i ich bose nogi — bo kerkermajster, zły, że ich nie mógł jeszcze przynajmniej dzień u siebie zatrzymać i o ostatnie chwile dziada wypytać, wypuścił ich zupełnie w tym samym, w czym byli weszli — uczciwy człowiek poszedł z nimi prosto na tandetę i pokupował im tanie buty i ubrania, a złożywszy jeszcze w sądzie opiekuńczym potrzebne oświadczenie, udał się ze swymi nowymi pupilami na Wólkę.
V
Było to w jesieni 1874 roku. Bracia Kalinowicze zajmowali ładne pomieszkanie przy ulicy Pańskiej, na pierwszym piętrze w oficynie, złożone z dwóch pokoji, jednego saloniku i kuchni. W jednym pokoju znajdowała się sypialnia obu braci, w drugim wcale bogata biblioteka i pracownia, a salon służył zarazem za jadalnię. Mimo że to było mieszkanie kawalerskie, to przecież urządzenie było nadzwyczaj gustowne i praktyczne, chociaż dalekie od wszelkiego fałszywego blasku i przepychu; za to porządek wszędzie był wzorowy, czystość nic nie pozostawiająca do życzenia. Bracia Kalinowicze, chociaż młodzi kawalerowie, prowadzili życie tak regularne i umiarkowane, że mógł by im pozazdrościć nie jeden człowiek familijny. Wprawdzie niebyło to życia molów książkowych i gabinetowych mruków — przeciwnie, bracia chętnie bywali w towarzystwach czy to w licznych domach prywatnych, czy w kasynach i klubach, brali udział w zabawach i rozrywkach towarzyskich, — ale wszędzie i we wszystkiem umieli zachowywać miarę, we wszystko wnosili jakiś odcień myśli poważnej, głębszej, co nadawało im osobliwy takt w obchodzeniu i otaczało ich pewnym urokiem, który odszczególniał ich pomiędzy masą wykształconej młodzieży stolicy.
Bracia Kalinowicze właśnie przed rokiem ukończyli uniwersytet — Władysław wydział prawniczy, a Ignacy filozoficzny, a przed miesiącem pozdawali obydwa summa cum laude egzamina doktorskie. Władysław odbył już praktykę sądową i został przyjęty do kancelarii jednego z pierwszych lwowskich adwokatów na praktykę adwokacką. Ignacy zaś obrał sobie całkiem inny fach: nie myślał o karjerze pedagogicznej, ale mając już z dawna zamiłowanie do historii i publicystyki i porobiwszy gruntowne studia nad politycznym, ekonomicznym i umysłowym stanem kraju, zamierzał z nowym rokiem założyć dziennik polityczno-społeczny, poświęcony obronie spraw krajowych, specjalnie zaś obronie spraw ludu wiejskiego, i stanąć sam na czele tego dziennika jako kierownik, redaktor i główny współpracownik. Obaj byli młodzi, przystojni, zdrowi i zdolni, a oprócz tego zamożni i niezależni, — nie dziw więc, że życie ścieliło się przed nimi, jak brukowany gościniec. Zapraszano ich do wszystkich lepszych domów nie tylko wyższej inteligencji, profesorów uniwersytetu, nauczycieli i urzędników, ale i majętnego, inteligentnego mieszczaństwa, i wszędzie witano ich rado i odszczęgólniano pod niejednym względem. U płci pięknej mieli także szczęście i niejedna matka cichaczem błagała Boga, by mogła którego z nich nazwać swym zięciem. Bracia zaś wszędzie i wobec wszystkich zachowywali się z godnością i taktem, nie zapominając jednakowoż, że byli młodzi i mieli krew gorącą i serce tak samo jak i u innych pragnące użyć rozkoszy życia. Zawiązywały się też często stosuneczki, które żywiej poruszały krew młodzieńczą, rodziły mnóstwo świetnych marzeń, lecz po krótkim czasie rozpływały się nieznacznie, jak różowe chmurki w dzień letni.
Co prawda, nikomu z „towarzystwa” nie było rzeczą tajemną, że bracia Kalinowicze pochodzili z niskiego rodu, że byli synami ubogiego kancelisty, który znowu swoją drogą był synem ubogiego księdza rusińskiego, że pozostawszy wcześnie sierotami bez ojca i matki jakiś czas pędzili żywot lwowskich uliczników i raz nawet weszli w konflikt, z władzami i zawarli bliższą znajomość z wewnętrznym urządzeniem kryminału, — wszystko to z dawna wiadomym było cd kolegów szkolnych Kalinowiczów, i jakiś czas niektóre zbyt dumne damy próbowały nawet szpilkować braci w towarzystwie napomknieniami na tę ich nieświetną przeszłość, ale bracia przyjmowali te szpilkowania z taką dobroduszną obojętnością, tak dalecy byli od obrażenia się lub jakeijkolwiek z tego powodu irytacji i taką okazywali gotowość do opowiadania coram publico epizodów ze swego ówczesnego życia, które nazywali swą pierwszą i najcięższą szkołą, że wkrótce wszystkim odeszła ochota do jakiegokolwiek bądź szpilkowania, i młode lata braci przestały być ową ponurą chmurą, któraby rzucała cień na teraźniejszość, ale przeciwnie, stały się jakąś niewyraźną, nieco nawet romantyczną pomroką, na której ciemnym tle jeszcze korzystniej odbijały się sympatyczne postacie braci Kalinowiczów.
Wiedziano też, że później byli na utrzymaniu u prostego chłopa z Wólki, którego i obecnie jeszcze otaczali swą wdzięcznością, obdarzali synowskim prawie przywiązaniem, ale i to nie czyniło im żadnej ujmy w oczach „towarzystwa“. Chociaż słynęli jako chłopomani, jednak tak mało było chłopskiego w ich postaciach, ułożeniu i słowach, tak oględnie i delikatnie umieli zajmować stanowisko, gdy rzecz zaszła o przekonaniach i poglądach, że zaznaczali swoje stanowisko z wszelką stanowczością, ale też i z wszelkim umiarkowaniem, nigdy nie dochodząc do fanatyzmu i zaślepienia partyjnego, nigdy nie stawiając swych poglądów wyzywająco, nie rzucając swym przekonaniem nikomu w oczy. Słuchano ich argumentów z uśmiechem, ale nie bez przyjemności, tym więcej, że w dyskusje tego rodzaju zapuszczali się niechętnie, niby od niechcenia. Oczywiście nie szło im o propagandę, o prędką zmianę przekonań obcych, ale raczej o staranne odgrodzenie własnych. Byli to więc, jak się wyrażały damy z „towarzystwa” — „chłopomani comme il faut“, a jak mówili mężczyźni więcej biegli w kwestiach politycznych i umiejący cenić wagę argumentów, byli to „demokraci, z którymi można gadać”.
Niewątpliwie, że największa część uroku, jaki otaczał tych demokratów, osobliwie w oczach ludzi starszych, leżała w tej wiadomości, że bracia Kalinowicze — ludzie zamożni, ba nawet bardzo majętni. Skąd wychowańcy prostego chłopa z Wólki, od którego nie tylko że nic prócz utrzymania nie dostali, ale którego przeciwnie nieraz jeszcze i sami w późniejszych latach wspomagali, — przyszli do majątku? Nikt tego dokładnie nie wiedział. Przez cały czas swego szkolnego życia bracia zarabiali wiele lekcjami prywatnymi, i już wtenczas wyrobili sobie wziętość i częstokroć przyjaźń i nieproszoną protekcię w wielu wpływowych domach. Nosili się zawsze porządnie, nawet elegancko, ani w ich kształtach, ani w minach, ani w słowach nic nie zdradzało ciężkiej walki o chleb powszedni. Byli w każdym wypadku spokojni і pewni siebie, jak chłopcy w najlepszych stosunkach wychowani. Gdy wstąpili na uniwersytet, stosunki ich jeszcze się poprawiły: obaj dostali krajowe stypendia, które obok lekcyj prywatnych umożliwiły im porządne utrzymanie na własną już rękę, we Lwowie, i zgromadzenie dobranej i cennej biblioteki dla studiów fachowych, którym się zamierzali poświęcić. Już wtenczas żaden z towarzyszy uniwersyteckich nie wpadał jakoś na myśl wypytywać ich o stosunki majątkowe: wszyscy wiedzieli, że Kalinowiczowie żyją dostatnio, że chętnie dopomagają potrzebującym kolegom, ale że wszystkie ich środki są wyłącznie owoce ich usilnej i różnorodnej pracy.
Lecz po ukończeniu uniwersytetu stosunki nieco się zmieniły. Bracia dostali z Rosji od jakiegoś nieznajomego adwokata uwiadomienie, że stryj ich matki umarł bez rozporządzenia ostatniej woli i pozostawił znaczny spadek w gotówce i dobrach ziemskich. Adwokat, któremu rząd poruczyl kuratorię masy spadkowej, za pomacą długiej procedury sądowej dowiedział się o istnieniu braci i prosił ich, by zaopatrzeni w dokumenty stwierdzające słuszność ich pretensji czym prędzej przybywali do Rosji. List ten widziało kilku kolegów, chociaż żaden z nich nie umiał go odczytać, bo list był pisany po rosyjsku. I rzeczywiście bracia wybrali się w drogę. Zabawiwszy w Rosji niespełna miesiąc, powrócili spokojni jak zwykle, nie okazując żadnych oznak radości ani smutku. Gdy ich się koledzy zaczęli wypytywać o spadku, odpowiadali krótko i niechętnie, nie chcąc opisywać rosyjskiej procedury, ale przyznali się, że w rezultacie podróż ich uwieńczoną była pomyślnym skutkiem. Z luźnych wzmianek, pochwyconych w ciągu rozmowy, koledzy wywnioskowali tylko tyle pewnego, że prócz Kalinowiczów był jeszcze inny pretendent do spadku i że bracia dokonali w drodze polubownej podziału w ten sposób, że pretendentowi odstąpili dobra ziemskie, a sobie zatrzymali kapitał gotowy. Ile ten kapitał wynosił, tego się nikt nigdy od braci dokładnie nie dowiedział: niektórzy mówili o krociach, inni sceptycy o kilku zaledwie tysiącach. Bracia sami, gdy słuchy podobne o ich obijały się uszy, uśmiechali się i ściskali ramionami, jak gdyby uważali to za rzecz niegodną bliższego objaśnienia. A gdy czasem jakie niedyskretne usteczka za nadto uporczywie nalegały na nich, by ciemny ten punkt wyjaśnili, bracie zawsze umieli wyśliznąć się zręcznym zwrotem, w rodzaju n. prz. ogólnika, że „na nasze życie wystarczy", lub że „nie pieniądze nadają człowiekowi wartość, ale człowiek pieniądzom” i że „wszelki kapitał wtenczas tylko ma wartość dla ludzkości, jeżeli obracanym bywa na rzeczy korzystnie dla ludzkości, a w razie przeciwnym staje się tylko Molochem, pożerającym tysiące ofiar, ale nie tworzącym niczego żywego". Piękne to były myśli, ale ani nie nowe, ani nie stanowiące obpowiedzi na pytanie. Dopiero gdy się rozeszła wieść, że jeden z Kalinowiczów zamierza na własną rękę wydawać dziennik, gdy zliczono, ile takie przedsiębiorstwo już od pierwszego kroku kosztuje: sama kaucja 6000 złr, najęcie lokalu, drukarnia, współpracownicy, administracja, kolporterzy i Bóg tam jeszcze wie co, — gdy rozważono, że Ignacy Kalinowicz zanadto jest rozsądnym, by nie wrzucać w to przedsięwzięcie całego swego majątku, i że Władysław Kalinowicz musi posiadać co najmniej drugie tyle, co Ignacy, — to gorące umysły i żywe wyobraźnie rozmaitych przyjaciół i przyjaciółek z wszelką matematyczną ścisłością obliczyły majątek obu braci — jedni na 100, drudzy na 200, a inni nawet na 500 tysięcy złr. Nie dziw więc, że Kalinowiczowie stali się najbardziej interesującymi młodzieńcami w salonach inteligentnego towarzystwa. Najwyższa śmietanka, towarzystwo magnackie, arystokratyczne trzymało się, jak zawsze, zupełnie osobno, w swym ciasnym, zamkniętym kółku; przeniknąć w ten odrębny i wcale dla nich niepo nętny świat bracia ani się starali ani pragnęli.
Właśnie wybiła szósta na wieży bernardyjskiej; zmierzch już zapadł zupełny. W saloniku i w pokojach braci Kalinowiczów paliło się kilka lamp i świec, krzątała się stara kucharka, która służyła im zarazem za gospodynię i usługę; prócz starej Mikołajowej kręcił się też najęty z traktiemi kelner i jeszcze jeden, równierz na dzisiejszy tylko wieczór najęty sługus, ustawiając stoły i krzesła, rozwieszając w odpowiednich miejscach lampy, przenosząc krzesła i sofy. Kucharka pozaścielała stoły i następnie poszła do komody po serwety, podczas gdy kelner na kredensie rozkładał przyniesione z traktiemi talerze, półmiski, noże, łyżki i widelce. Bracia tymczasem w swej sypialni urządzali wszystko, co było potrzebnym, by ją chwilowo przekształcić w elegancki Iumoir, zaopatrzony we wszystko, co rozwesela serce namiętnego palacza.
— Ile nakryć każą panowie właściwie przygotować? — zapytała Mikołajowa z sąsiedniego pokoju, z odcieniem niechęci i rozdrażnienia w głosie.
— Dwadzieścia, Mikołajowa, dwadzieścia — rzekł łagodnie Władek. — Ale na wszelki wypadek nie zaszkodzi, jeżeli będziecie mieli jeszcze z pięć nakryć i porcyj w rezerwie. Dwudziestu panów nam się obiecało, ale może ich się i więcej zbierze.
Mikołajowa odeszła mrucząc coś pod nosem i podejrzliwie pilnując oczyma starych sługusów, takich zwinnych jak wiewiórki a spoglądających tak po złodziejsku, jak sroki.
— I po co też moi panowie muszą zgromadzać u siebie tyle wszelkiej hołoty? — mruczała stara kucharka, przebierając bieliznę w komodzie. — Dawaj temu jeść i pić i wszelkie wygody. Narobią tu krzyku, śmiecia, nieporządku, dymu i plotek, i dalibóg nie wiem, po co to się wszystko zdało? Przecież to moi panowie, Bogu dzięki, nie tacy, by potrzebowali tej różnej hołocie stać o łaskę. Pewnie mają tyle, żeby ich wszystkich mogli z duszą i ciałem zakupić. Ba, kiedy to młodość nigdy nie rozważy, że staremu może to być za trudnem na jego stare kości! „Musimy się, Mikołajowa, postawić! Będziemy mieli gości!» — i masz babo reduty. Staw się, Mikołajowa! Staraj się, żeby wszystkiego było pod dostatkiem, i jadła, i piwa, i wina, i cygar, i nakryć, i krzeseł, i talerzy, i naczyń, i Bóg nie wie czego jeszcze! A wszystko to na mojej głowie, bo przecież panowie sami nie będą się tym zajmować, mają co innego do roboty. Ha, cóż mam robić, niech i tak będzie. Zobaczymy, czy stara Mikołajowa nie potrafi jeszcze wystarczyć za dwie młode ficyfindry dzisiejszych czasów!
Zanim jeszcze wszystkie przygotowania były poczynione, zaczęli się schodzić goście, zaproszeni przez braci na koleżeński wieczorek. Nie był to już pierwszy wieczorek przez nich sprawiany, ale pierwszy, na który zaproszono tak liczne i różnorodne grono. Byli tu adwokaci i urzędnicy, koncypiści i adiunkci, a nawet jeden radca sądu krajowego. Było dalej kilku dziennikarzy i literatów i kilku posłow sejmowych, a między nimi dwaj księża rusińscy. Przeważna część tych ludzi znała się między sobą; niektórzy przychodzili grupkami i bądź to siedząc w salonie, bądź też przechadzając się po sąsiednich pokojach, ciągnęli dalej zaczęte na ulicy rozmowy. Bracia witali wchodzących serdecznie i bacznym okiem śledzili za rozmawiającymi grupami jako też za tymi, którzy siedzieli milcząc. Tu jeden, tu drugi z nich starał się jakimś zręcznym zwrotem podtrzymywać rozmowę, znajomić między sobą ludzi pierwszy raz przybyłych i wprowadzać w konwersację świeże elementy.
— Słuchaj Władku, co to u was dziś za zbiegowisko takie? — zapytał Władka po cichu jeden koncypient adwokacki, starszy od Władka o parę lat, któremu pozostało już tylko cztery lata praktyki do otwarcia własnej kancelarii adwokackiej.
— Cóż, bracie — rzekł Władek. — Wstępujemy w nowe życie, gdzie nam się przyjdzie stykać z różnymi elementami. Chcieliśmy więc ten wstęp uświęcić taką ucztą pamiątkowi), która by nam dała w miniaturze obraz tego życia i tych elementów.
— Niech was diabli! — krzyknął koncypient i zaśmiał się głośno. — Więc my wszyscy mamy być dla was niby ilustracją w humorystycznej książce! Kłaniam uniżenie!
— No, cóż, bracie — odrzekł spokojnie Władek ściskając jego rękę — z tej strony na rzecz patrząc, to wszyscy my jesteśmy równocześnie ilustracjami dla innych i spektatorami dla siebie. Przypatrz się temu album ilustracyj, które tu masz przed sobą, może i ty cokolwiek skorzystasz.
— Co do mnie, to nie masz się czego obawiać! — rzeki koncypient. — Ja mam swój cel na oku. Chcę pozyskać względy pana radcy, a za jego pośrednictwem wtargnąć w serduszko jego córki. A śliczną ma córunię, dalipan! I posażną, ma się rozumieć. Warto trudu i zabiegów, żeby tę rzecz pomyślnie zreferować. A może ty mi mógł co pomóc?
— Z największą ochotą — rzekł Władek — chociaż nie wiem jeszcze, w jakimbym to sposób mógł uczynić. Z radcą znam się, ale nie tak blisko, żebym mógł mieć wpływ na jego rodzinne sprawy. Zresztą to wszystko zależy od okoliczności.
— Proszę cię, nie zapomnij o tymi — rzekł koncypient i uścisnąwszy gorąco rękę Władka poszedł do innej grupy.
— A, gratuluję panu, gratuluję! — mówił do Naczka siwy, rozczochrany redaktor, jowialnie potrząsając rękę młodzieńca. — Zaszczyt to dla naszego stanu, jeżeli tacy młodzi i zdolni ludzie poświęcają dla niego swą karierę, swój czas i kapitał.
— Cóż, panie redaktorze — odpowiedział Naczek — każdy szuka drogi, która mu najdogodniejsza dla jego celów. Nazywać to poświęceniem, to zdaniem moim nadużycie wielkego słowa.
— Ej, wy młodzi, młodzi — rzekł kiwając głową redaktor. — Zdaje wam się, że jak wybierzecie drogę, która wam się chwilowo podoba, to ona też będzie najdogodniejszą. A nasza droga, panie łaskawy, wcale nie różami wysłana!
— Czyż ja tego żądam? — wtrącił Naczek.
— Teraz może pan jeszcze nie żąda — rzekł posępnie redaktor. — Teraz jeszcze pan młody, w pełni rozkwitu sił i nadzieji. Ale co pan powie, jeżeli pan tak jak ja stera trzydzieści lat w tym rzemiośle? Ugnie się grzbiet pod ciężarem drobnej pracy, nie pozostawiającej po sobie żadnego głębszego śladu. Przedwcześnie posiwieje włos od trosk i zgryzot z powodu spraw, któreby w innym stanie człowiekowi ani przez myśl nie przeszły, które z własnymi jego interesami najmniejszego nie mają związku. A co najsmutniejsza, mój panie miły, to to, że przebywszy tę długą, Ciernistą drogę, staniesz, obejrzysz się myślą wstecz, i cóż zobaczysz? Wyszliśmy z bezmyślności, deptaliśmy ścieżką po bezmyślności, i dochodzimy omal że nie do tego samego punktu, z któregośmy wyszli.
— No, panie redaktorze — rzekł poważnie Naczek — myślę, że tak kategorycznie tego twierdzić nie można. Przecież wstępując na jakąkolwiek bądź drogę, a tym bardziej na taką par excellence publiczną drogę, jak publicystyczna, każdy myślący człowiek musi mieć jasno sformułowany program, cel swej działalności, jasno wytknięte drogi, wyrobione poglądy, zdecydowane sympatie!
— Te, te, te! — rzekł stary redaktor, machnąwszy ręką, — Trafia się i tak, że niejeden, wstępując do gazeciarskiego rzemiosła, rzeczywiście wnosi z sobą jakiś program i jakieś ideały. Ale na długo tego nie wystarczy. Szarpie się człowiek, zadaje sobie trudu, dowodzi, argumentuje, poucza, a wreszcie opuszcza ręce, przekonawszy się, że tych jego, krwią i nerwami pisanych artykułów nikt prawie nie czyta, a jeżeli kto czyta, to chyba pewnie nikt nie przemyśli, nie przeczuje i bodźców do czynu z nich nie wyciągnie.
Naczek z niedowierzaniem przechylił głowę na lewo i uśmiechnął się.
— No, panie redaktorze — jeżeli tak jest, to przyznaj pan, że nie warto być dziennikarzem. Lepiej buty szyć, lub kamienie tłuc.
— Jak dla kogo, mój panie łaskawy, jak dla kogo! Ja naprzykład tak się już wciągnąłem w to jarmo, że porzucić je znaczyłoby dla mnie chyba żyć przestać.
— Ależ to przecież można zejść z rozumu, dzień w dzień robiąc robotę, o której się ma z góry przekonanie, że na nic się nie zdała.
— Pardon, łaskawy panie, tego nie mówiłem! — żywo krzyknął redaktor. — Dwojakiem może być pojmowanie istoty dziennikarstwa. Jedni pojmują je jako nauczyciela i oświeciciela publiczności, przedstawiając sobie w prostocie ducha, że mogą wpłynąć na publiczność, wyrabiać jej smak i przekonania, prowadzić ją do celów, co w nieskalanej, teoretycznej świetności błyszczą przed ich wyobraźnią Drudzy rozumieją tę rzecz daleko skromniej. Nie pnąc się na trybunę, do której nie czują w sobie zdolności, są oni jedynie sługami swej publiczności, spełniają pewną funkcję społeczną, zaspokajając ciekawość, zadowalniając gusty i upodobania tej masy, z której żyją. Hasłem ich jest to, co powiedział nieśmiertelny Dickens: „Dawajcie tym dzieciom fakty, tylko fakty, jak najwięcej faktowi” Być może, że pan to nazwie degradacią godności ludzkiej — bo są i tacy, którzy coś podobnego widzą w tym drugim pojmowaniu służby dziennikarskiej. Lecz ja nic w tym zdrożnego nie widzę. Nie możemy być nauczycielami i prawodawcami — bądźmy reporterami!
Towarzystwo podzieliło sie na grupy, zajęte żywą rozmową. Grupa prawników, osobliwie młodszych, pomału skoncentrowała się około radcy sądowego, który opowiadał o nowym buncie agrarnym w powiecie T-skim, gdzie baby z kociubami długi czas stawiały opór dwom kompaniom wojska, które przyszły na wieś w celu egzekucji z powodu gwałtu popełnionego przez gminę na dziedzicu z powodu ostatecznego przegrania długoletniego i kosztownego procesu serwitutowego. Pomimo oporu bab żołnierze zajęli wieś, zniszczyli ją kompletnie przez czas cztery tygodniowego pobytu, a trzydzieści osób obojej płci jest aresztowanych i osadzonych w tutejszym kryminale pod zarzutem zbrodni zaburzenia spokoju i porządku publicznego i czynnego oporu władzom.
— Jedno mię tylko dziwi — rzekł radca do Władka — jakim sposobem pański adwokat przyjął ich obronę.
— A to dla czego? — zapytał Władek z całkiem niewinną miną.
— Rozumie się, mam wszelki respekt przed zdolnościami pana mecenasa — rzekł radca — ale o ile wiem, jest to pierwsza chłopska sprawa, której obrony on się podjął z własnej chęci. Musi tu zachodzić rzeczywiście jakaś niezwykła komplikacja, tym więcej, że, jak mówię, wieś jest ekonomicznie prawie zupełnie zrujnowaną, a więc honorarium, takim, do jakich przywykł pański mecenas, tu ani mowy być nie może.
— Komplikacja zachodzi o tyle chyba — odrzekł spokojnie Władek — że sieć intryg i nadużyć, które popchnęły lud do ekscesów, jest rzeczywiście oburzającą. A co do honorarium, to mam to przekonanie, że interesy mego pana mecenasa na tej sprawie wcale nie ucierpią. Cała wieś oświadczyła dziwną jednomyślność i solidarność w tej sprawie. „Ażebyśmy się mieli wszyscy zaprzedać żydom w niewolę, to się zaprzedamy, a swoich obronimy z więzienia!" Sam na własne uszy usłyszałem te słowa.
W innej grupie rozprawiał ksiądz rusiński i zarazem poseł sejmowy o ubiegłej sesji sejmu krajowego.
— Jestem Rusinem, panie dobrodzieju, i nie wstydzę się tego — perorował ten czcigodny kapłan i przedstawiciel narodu. — Nasz święty obrządek grecko-katolicki jest mi nadewszystko drogim. Ale tego, panie dobrodzieju, pojąć nie mogę, co się w tym naszym kraju i w sejmie dzieje. Te wieczne swary i niesnaski o narodowość, o język! Mój Boże, niby to my nie wszyscy w jednego Boga wierzymy? Niby to pan Bóg na to nas stworzył jednych Polakami a drugich Rusinami, ażebyśmy sobie z tego powodu nawzajem łby rozbijali? A mnie się ciągle zdaje, że całej tej kłótni jedna jest przyczyna — konstytucja. Na co nam jej? Czyżeśmy to bez niej nie żyli spokojnie, chwaląc Boga i słuchając władzy? Co nam się mieszać do rządzenia, kiedy nas tego w szkołach nie uczono, i prawdę mówiąc, o tej sztuce nie mamy pojęcia. Niech rządzą ci, których Bóg u steru postawił, a my słuchamy ich i pełńmy każdy swe obowiązki w naszym zakresie. Dopóki nie było tej nieszczęśliwej konstytucji, niemieliśmy też narodowych swarów, była zgoda i miłość bratnia. A teraz, wierzcie mi państwo, coraz ku gorszemu idzie. Ot w przeszłym roku przeforsowali uchwalenie rusińskiego gimnazjum. Poco im tego? Dalibóg, nigdy pojąć nie mogłem. Po co chłopom gimnazjów? A księża i z niemieckich i z polskich zakładów dobrzy mogą wychodzić. I komu gdzie na świecie rusiński język przydać się może? Nie, byle tylko Polakom na złości No, panie dobrodzieju, moje sumienie nie pozwalało mi głosować za takim zgubnym wnioskiem! Więc wyszedłem z sali podczas głosowania, i tym się szczycę. A cesarz nasz łaskawy i dobry, myśli sobie: naparliście się, więc miejcie sobie to gimnazjum! Więc i sankcjonował tę uchwałę. Ale ja się nigdy nie dam skusić, bym miał swoje dzieci posyłać do tego zakładu. Ja chcę, żeby moje dzieci, panie dobrodzieju, dały sobie radę w świecie, i posyłam je do niemieckiego gimnazjum.
Z niemieckim, panie dobrodzieju, dziś cały świat zejść można, a z rusińskim dokąd się ruszysz? Nie, ja myślę, że myśmy jeszcze do konstytucji nie dojrzeli. Może ona gdzieś tam w Anglii lub Szwajcarii dobra, ale dla nas to za ostry napój. I zgody narodowości u nas nie będzie, dopóki we wszystkich szkołach, począwszy od normalnych, i we wszystkich urzędach nie będzie znowu przywrócony język niemiecki. Ani Polakom ani Rusinom nie będzie krzywdy, nie będą mieli o co jedni drugim zazdrościć. Chłopi po wsiach mogą sobie mieć swą chłopską mowę w swych szkółkach — rusińską i mazurską; nie umiejąc po niemiecku, nie będą przyjmowani do szkół wyższych, nie będą się piąć na tę drabinę, na którą piąć się nie powinni, i będziemy mieli jaknajpiękniejszy porządek i harmonię społeczną.
Mowę tę przyjęli słuchacze w milczeniu, ale z wyrazem jakiejś trwogi, jakiegoś niepokoju na twarzach, jak gdyby nagle spostrzegli, że zamiast wygodnych plecionych krzesłach siedzą na mrowiskach. Milczenie przerwał dziennikarz rusiński, człowiek jeszcze młody, wysoki i chudy, który siedział dotychczas cicho, tylko nerwowym drganiem ust, marszczeniem brwi i niecierpliwymi ruchami rąk zdradzając wrzące w jego wnętrzu uczucia. Odezwał się od razu gwałtownie, namiętnie, i w miarę jak gadał, czarne jego oczy roztlewaty ponurym blaskiem, jak u maniaka-fanatyka.
— Zgoda, zgoda! Dobrze, niech będzie zgoda! Ale co to jest zgoda? Zgoda, to most. A gdzie się stawią most? Gdzie są brzegi i rozdzielająca je przepaść? Wszyscy w jednego Boga wierzymy, — to prawda. Ale przecież i Niemiec w tego samego Boga wierzy. A dlaczego właśnie on nas ma brać za łby, a nie my jego? A jeżeli ja nie mam co jeść, to wy mi, ojcze, swego kęsa nie dacie, choć w tego samego Boga wierzycie, co i ja. Co to gadać o pokoju, dopóki wojna nie skończona? Konstytucja, to możność uczciwej, otwartej walki. Cesarz nam ją dał, cesarz chciał, byśmy walczyli. Próbujcie swych sił! Kto z was silniejszy, ten więcej dostanie, bo sam sobie więcej weźmie. A o zgodzie żadnego paragrafu niema. To puste gadanie. A ja wciąż powtarzam: żadnej zgody, dopóki Polacy nie będą stanowić jeden brzeg, a Rusini drugi, a między nami — przepaść. Inaczej zgoda będzie zabagnieniem. Wtenczas, kiedy tak staniemy naprzeciw sobie, każda strona w całej pełni swych praw i sił, a pokaże się nam potrzeba mostu, to i most sobie zbudujemy!
Szum i gwar iskrzącą falą unosił się nad towarzystwem.
Mimo osobnego fumoiru oba pokoje i salonik tonęły w kłębach dymu. Towarzystwo było w komplecie, a więc gospodarze przerwali dalsze dyskusje i poprosili gości do zastawionej kolacij. Jedna za drugą cisnęły się grupy do stołu, nie rozchodząc się i zajmując miejsca swobodne, gdzie się komu podobało. Tylko radcę sądowego i obu posłów poprosili bracia zająć najwyższe miejsca, co im się zresztą z wieku samego należało. Kolacja była obfita i dobrze przyrządzona. Nie brakło też ani wódek, ani wina, a przy tej całkowitej swobodzie, jaka panowała w towarzystwie, rozmowy rozpoczęte przedtem, nie przerywały się i za stołem, chociaż z konieczności rzeczy, rozprysły się jeszcze na mniejsze grupki bezpośrednich sąsiadów. Gwar stawał się czym raz bardziej ożywionym; z wielu stron sypały się żarty i dowcipy, którymi, jak piłkami, rzucano z jednej strony stołu na drugą, z ust do ust.
Tylko pan radca milczał, w głębokiej pogrążony zadumie. Wreszcie, gdy ostatnie talerze ze stołu zebrano i kieliszki winem napełniono, zadzwonił nożem o swój kieliszek i podniósł się z krzesła.
— Pst! Pst! Silentium! — dało się słyszeć z różnych stron, i w salonie zaległa chwilowa cisza. Pan radca oparł się obiema rękami o stół i parę razy kiwnąwszy głową, zaczął surowym głosem:
— W imieniu jego Cesarsko-Królewskiej Mości...
Całe towarzystwo parsknęło śmiechem, który napróżno starano się wstrzymać. Przestraszony sędzia wytrzeszczył oczy na zgromadzenie, i dopiero w tej chwili przypomniał sobie, że nie znajduje się w sali sądu i nie ma czytać wyroku.
— A, pardon! — zawołał zmieszany. — Wielce szanowne zgromadzenie! Czy to przepraszam, moi panowie!
Mały, psotliwy diabełek, zwany Śmieszkiem, niby natrętna mucha latał od krzesła do krzesła, i gdzie tylko przeleciał, podnosiły się ręce ku ustom i pochylały się głowy ku szklankom, by wstrzymać lub ukryć gwałtem wyrywający się z piersi chychot.
— Moi panowie — powtórzył pan radca, podnosząc głos i obrzucając całe towarzystwo surowym, niemal piorunującym wzrokiem. — Nie wiem, co tu jest tak śmiesznego. I myślę, że moje stanowisko, mój wiek, moje... moje... No, ale mniejsza o to. Co to ja chciałem powiedzieć? A?
I pan radca oglądnął się dokoła siebie i bardzo uważnie spojrzał poza siebie, jak gdyby właśnie tam schowało się to, co on chciał powiedzieć.
— Aha — rzekł pan radca, prostując się znowu. — Chciałem wypowiedzieć wszystkie nasze, jak się nazywa, tego... kończąc słowami: Niech żyją nasi kochani gospodarze, panowie doktorowie Kalinowicze!
I podniósł swój kieliszek, a zanim uczynili to wszyscy, dusząc się od śmiechu. Wypito toast, a pan radca, niby ożywiony, zaczął wygłaszać środek mowy, której początek i koniec tak zręcznie w jeden węzeł zawiązał.
— Bo to proszę panów, ja mówcą nie jestem, ale tak mi się zdaje. (Ledwie powstrzymany śmiech w towarzystwie). Mianowicie szukam przyczyny naszego dzisiejszego zgromadzenia, i zdaje mi się, że nam ją sami nasi kochani gospodarze najlepiej wyjaśnią. (Salwa głośnego śmiechu, pokryta kilkoma okrzykami: brawo, brawo!). Od jednego tylko nie mogę się wstrzymać. Muszę oświadczyć tu wszem wobec i każ demu z osobna, że tak utalentowanych, tak godnych i wiele obiecujących młodych ludzi, jak nasi gospodarze, dotychczas nie spotykałem. Myślę, że mię panowie nie posądzicie o przesadę, jeżeli ich nazwę kwiatem naszej młodzieży, nadzieją naszej nadziej i!
— Brawo, brawo! Brawissimo! — rozległy się ze wszech stron huczne okrzyki, ledwie pokrywające jeszcze huczniejszy śmiech. Prawie wszyscy goście tłumnie otoczyli pana radcę, trącając się kieliszkami o jego kieliszek i gratulując mu tej świetnej i rzeczywiście niemożliwej do naśladowania przemowy. Pan radca zresztą znany był ze swej słabości do wygłaszania toastów i z jeszcze większej słabości w ich stylizowaniu, ale dzisiaj — takim był powszechny głos opinii publicznej — sam siebie przewyższył.
— Szanowni i kochani goście! — rzekł Naczek, gdy towarzystwo znowu usiadło i kieliszki napełniono. — Pozwoliliśmy sobie zaprosić was dzisiaj w nasze skromne progi z okazji naszego wstąpienia na arenę publicznej działalności. Przyjmicie serdeczne dzięki za to, żeście nie wzgardzili zaproszeniem ludzi młodych, nieznanych i niczym nie zasłużonych. Za wielkie by też były nasze pretensje, gdybyśmy chcieli was trudzić w tym jedynie celu, by waszą obecnością uświętnić fakt, mający tylko dla nas dwóch czysto osobiste znaczenie. Nie, szanowni panowie, tak ambitnymi nie jesteśmy. Zapraszając was tu dzisiąj, mieliśmy nieco szerszy cel na myśli. Ten też cel, chciałbym, szanowni panowie, poddać waszej rozwadze.
— Słuchamy, słuchamy! — odezwało się parę głosów, podczas gdy większa część towarzystwa siedziała w milczeniu z pochylonymi głowami, lub też kręcąc gałki z chleba, nieco niecierpliwie spoglądała na mówcę, jak gdyby mówiąc mu wzrokiem: tylko, bój sie Boga, nie nudź długo!
— Młodzi jesteśmy — mówił Naczek — mało mamy praktyki życiowej, ale za to może więcej i żywiej odczuwamy to życie. Przynajmniej jego ujemne strony żywiej nas dotykają. A za najujemniejszą stronę naszego galicyjskiego życia uważamy apatię do spraw publicznych, niechęć do krytyki i analizy tych spraw i jakieś fatalistyczne poddawanie się woli losu czy co ten los wyobrażamy sobie w postaci rządu, czy gradu lub wezbranych rzek, czy też starostwa, żandarmów i policji. Byle nie my, byle kto inny za nas zrobił, o nas dbał, nami się opiekował. Niechaj ten inny ukróca nasze prawa, wyzyskuje nasze interesa, byle by tylko i nam przy tym jako tako dychać dozwolił — będziemy kontenci. Moi panowie, stan ten umysłowy naszego społeczeństwa da się historycznie wyjaśnić, tak jak się da wyjaśnić geneza każdej choroby i nienormalności. Ale usprawiedliwić go nie można. Pozostawiać go bez prób chociażby zaradzenia, przeciwdziałania — byłoby grzechem wobec teraźniejszości i potomności.
— A ładnie bestia gadał — szeptał do swego sąsiada na pół już pijany koncypient adwokacki, uśmiechając się i trącając sąsiada łokciem.
— Das hat, panie dobrodzieju, Fuss und Kopf, co on gada — rzekł pochylając się ku radcy ksiądz poseł, zacięty przeciwnik konstytucji.
— Et, perekińczyki — szepnął pogardliwie fanatyczny dziennikarz rusiński do swego milczącego sąsiada, oczywiście także Rusina.
— No, ale coż na to zaradzić? — rozległ się z przeciwnego końca stołu donośny głos starego redaktora.
— Właśnie też o to idzie — odrzekł Naczek. — Jaki jest lek przeciw apatii? Żywe i ciągłe zajmowanie się sprawami publicznymi. A że żywego zajęcia się sprawami nie można nakazać nikomu, tylko sobie samemu, że w drugich zajęcie to trzeba z wolna rozbudzać i ciągle podtrzymywać wedle wszelkich prawideł pedagogii, więc, moi panowie, nakażmy je przede wszystkim sobie sami! Dajmy tu sobie święte słowo, ilu nas tu jest, przedstawicieli najrozmaitszych gałęzi inteligencji krajowej i różnych narodowści, — dajmy sobie słowo, że od dziś wszelkie prywatne sprawy podporządkujemy sprawie publicznej, że słowem i przykładem będziemy każdy w swojem otoczeniu rozbudzać interes do tych spraw, będziemy informować się pilnie o ich toku i informować innych, wyświetlać ich znaczenie i powstawać otwarcie i głośno przeciw wszelkiemu ich nadu żywaniu i wyzyskiwariu dla celów prywatnych. Zawiążmy dziś, panowie, nie towarzystwo, ale związek braterski przeciw panującej u nas apatii!
Mowa ta, wypowiedziana gorąco i dobitnie, przyjętą została ogólnym milczeniem. Rzecz była taka niezwykła i niespodziana, chociaż od tych chłopomanów można się było zawsze czegoś podobnego spodziewać. Niektórzy goście znaleźli się formalnie w kłopotliwym położeniu wobec tego projektu. Pan radca nagle poczerwieniał cały i zaczął żałować w duchu, że przyszedł na tę kolacię, a wreszcie, nie wstając z miejsca i utkwiwszy surowy wzrok w Naczka rzekł siląc się na ton żartobliwy:
— Ej, panie Ignacy! Coś to mi ten związek pachnie tajnymi towarzystwem, a pan wiesz, że to rzecz surowo zabroniona.
— Ależ, panie radco — odrzekł spokojnie Władek wyręczając brata — przecież pojęcie tajnego towarzystwa musi mieć jakieś znamiona. A tutaj o niczym podobnym i mowy nie ma. Po prostu idzie o to, żeby każdy z nas wobec swego sumienia dał słowo przyczyniać się wedle możności do ożywienia i wyklarowania opinii publicznej w kraju. Ani w celu, ani w środkach przez nas proponowanych nie ma ani krzty niczego zdrożnego.
— Zgoda z wami! — krzyknął stary redaktor z przeciwnego końca stołu i wyciągnął ku braciom prawicę. — Taki moralny związek przedstawicieli naszej inteligencji może się stać tym kawałeczkiem kwasu, który z czasem całe ciasto zakwasi. Zgoda, młodzi przyjaciele, szczęść Boże! O mojej pomocy i przychylności dla tego celu ani wątpić nie możecie, bo to przecież od lat trzydziestu moje ciągłe rzemiosło.
— I my także gotowiśmy podać ręce do tego związku — rzekł redaktor rusiński, wskazując na siebie i swego milczącego towarzysza — ale tylko pod jednym warunkiem, że na podstawie tej naszej zgody nie zostaniemy pociągnięci do żadnej innej zgody z Polakami. Dla nas najważniejszą sprawą publiczną jest budzenie poczucia samodzielności Rusi — jednej, wielkiej i potężnej Rusi od Cisy do Amura.
— Przepraszam, od Cisy do Esmani! — odezwał się nagle milczący towarzysz opryskliwym tonem, przerywając redaktora, który ze zdziwieniem i oburzeniem spojrzał na swego towarzysza, jak gdyby nagle odkrył w nim najzaciętszego wroga.
— Przepraszam — zakrzyknął stentorowym głosem ksiądz poseł. — Jako Austriak i greko-katolik radziłbym panom mówić tylko o naszej świętej Rusi galicyjskiej.
— I ja przepraszam, mocno przepraszam! — krzyknął wśród rozbudzonego przy tych poprawkach szumu i śmiechu pan radca, podnosząc się w krześle i oparłszy się o stół obiema rękami. — Oświadczam z góry, że do takiego związku należeć nie mogę i o niczym słyszeć nie chcę. Jestem, proszę panów, cesarskokrólewskim urzędnikiem i niczym więcej. Jedyną sprawą i publiczną i prywatną, która mię ma interesować w mym życiu, są sprawy biurowe, a poza nimi absolutnie o niczym wiedzieć nie pragnę.
— Ależ, panie sędzio, pa... panie ła... łackawco! — rzekł przechylając się przez stół na pół pijany koncypient adwokacki wikłającym się nieco językiem. — Niech się pa... pan sędzia tak tym nie irytu... tuje. To wzystko bla... blaga, żart tych poczciwych chłopa... paków. Cha, cha, cha! Chodź tu, Naczku, niech cię uściskam! Żartujesz, jak sto diabłów, dalibóg!
Ta uwaga, wypowiedziana głośno i całkiem szczerze, wywołała w jednej części towarzystwa zamieszanie i zakłopotanie, w innej śmiech pusty. Goście zaczęli wstawać z miejsc, odsuwać z szumem krzesła, posypały się uwagi, docinki i żarty, wszczął się szum, w którym nie łatwo było rozsłyszec, co kto mówił. Oczywiście większość naprawdę uważała projekt Naczka za prosty epizod, za wypływ dobrego humoru, któremu nie należy przypisywać poważniejszego znaczenia. Nie mogli też gospodarze sami wobec siebie zaprzeczyć, że Naczkowa mowa popsuła nieco wesoły nastrój towarzystwa, osobliwie zaś zdekonceptowała radcę sądowego, który też mimo wszelkich nalegań pożegnał towarzystwo i gospodarzy i poszedł w bardzo nieróżowym humorze. Tak samo też grupka Rusinów spoglądała na siebie wzajemnie z niedowierzaniem i rozbiegła się w różne strony salonu, żeby się wcale nie spotykać. Ale wszystkie te smutne objawy nie mogły wstrzymać braci od wykonania tego, co żamierzyli. Gdy więc towarzystwo znowu rozsiadło się grupami w salonie obok porozstawianych stołów, ponalewano znowu wina i Władek poprosił o głos. Z pewnym niepokojem spojrzeli po sobie starsi członkowie towarzystwa, gdy on zaczął mówić.
— Moi panowie, — rzekł Władek. — Widzę, że projekt nasz, wyłożony przez mego brata, nie szczególne znalazł pośród was szczęście. Smuciło by mię to, gdybym mógł przypuszczać, że stało się to właśnie z powodu tej samej apatii dla spraw życiowych, przeciw której projekt nasz zawzywa was do walki. Sądzę atoli, że tak nie jest. Sądzę, że jedyną przyczyną jest to, że brat mój nie wszystko jeszcze powiedział, co miał na myśli.
— Masz babo reduty! — Nam i tego za dużo, a ten jeszcze więcej chce! — zawołał koncypient, ale go uciszono.
— By uleczyć chorobę, trzeba dojść jej przyczyny. Usunąwszy przyczynę, usuniemy i samą chorobę. A zapytajmyż się sumienie, moi panowie, jaka jest przyczyna ogarniającej naszą inteligencję apatii do spraw publicznych? Skąd pochodzi owo nasze zasklepienie, owa ciasnota i zastarzałość poglądów, na którą słusznie użalają się wszyscy ludzie postronni, mający z nami do czynienia? Moim zdaniem jedno tylko jest źródło tej choroby — głęboki przedział, jaki istnieje między naszą inteligencją, a ludem prostym, pracującym. Tradycje szlacheckiej wyłączności, moi panowie, o których światlejsze umysły u nas już w XVIII wieku czuli, że się przeżyły, pod szczęśliwym berłem Habsburgów w naszym zakątku przechowały się żywo dotychczas i wrosły głęboko w serca i umysły wszystkich inteligentnych ludzi. Żyjemy w tym słodkim omamieniu, że inteligencja, to nie tylko kwiat narodu, ale że jest sama dla siebie całym narodem, sama sobie celem, a ten prosty chłop, robotnik, to chyba podściółka, nawóz, na którym kwiat ten powinien wykwitać. I zamiast widzieć w nim brata, człowieka z ludzkim uczuciem, ludzkimi pragnieniami i równymi prawami, — pomiatamy nim, jak niewolnikiem. Za co? bo ciemny. Ale któż temu winien, że on ciemny, jeżeli nie inteligencja, która go nie oświeciła? Wierzajcie mi, moi panowie, to, co się u nas wielbi mianem inteligencji, tak długo będzie płonką, a nie kwiatem narodu, dopóki nie pozna i całą swą istotą nie poczuje, że kwiat powinien przemieniać się w owoc, że komu więcej dano, od tego się więcej żąda, a kto kosztem społeczeństwa, kosztem ludu roboczego większe otrzymał wykształcenie, więcej też powinien na korzyść społeczeństwa pracować, by z lichwą zwrócić, ludowi to, co ten wyłożył na jego oświatę. Związek przez nas projektowany, moi panowie, musi mieć źródło nie w filantropijnym sentymentalizmie. To nie jałmużna, której od was żądamy, — to musi być wypływem głębokiego i szczerego poczucia obowiązku.
— Ależ panie, to socjalista! — krzyknął stary redaktor.
— Więc my mamy być sługami chłopów i szewców? — z różnych stron posłyszały się rozdrażnione głosy.
— Tak jest, moi panowie! — rzekł Władek stanowczo. — Wtenczas tylko spełnimy święcie swój obowiązek, kiedy oddamy całą swą siłę, całe swe życie na służbę interesów masy ludowej. I wierzajcie mi, dopóki to pojmowanie sprawy publicznej jako sprawy ludowej nie zwycięży, dopóki będziemy mieli konstytucję dla armii, dla ministrów i parlamentów, a autonomię dla wydziału krajowego i dla rad powiatowych, a nie dla ludu, — tak długo panować będzie u nas apatia, ciasnota poglądów, zgnilizna i korupcja. A służyć — całe życie, całą siłą służyć chłopom i szewcom, jak się ktoś z panów wyraził, to nie wstyd, moi panowie, bo to i tylko to znaczy służyć swej ojczyźnie!
— No, co tego, to już zanadto — rzekł stary redaktor. —
Tak skrajnych poglądów jeszcze mi się w moim życiu słyszeć nie zdarzyło. ^
— Panie Władysławie — rzekł z gorzkim wyrzutem ksiądz poseł, utkwiwszy surowy wzrok w twarzy Władka. — Mądrześ nam tu pan gadał, tylkoś pan o jednej, o najważniejszej rzeczy zapomniał. Pierwszym i najważniejszym zadaniem każdego człowieka, każdego chrześcijanina jest służyć Bogu i kościołowi. Szukajcie przede wszystkiem królestwa bożego, a reszta wszystko doda się wam w przydatku.
— Nie, dalibóg, ta prelekcja warta rzeczywiście wie... wieńca laurowego — rzekł koncypient adwokacki, z trudem tylko utrzymując swą ociężałą głowę na barkach. — Pa... panie doktorze, pa... panie Władysławie! Niech mię dia... bli po... porwą, przekonałeś mię pan zupę... pełnie! Masz pa... pan moją rękę! Przystępuję do wa... waszego związku. Ale pod tym wa... warunkiem, ażebyś pan na ka... każdym po... siedzeniu taką mowę wy... wygłosił.
I z trudem powstawszy z krzesła poszedł ku Władkowi, wyciągając ku niemu rękę.
— Nie, kochany kolego — odrzekł z uśmiechem Władek. — Pańską rękę przyjmiemy aż jutro, pod tym jednak warunkiem, jeżeli pan sobie dokładnie przypomni, o czym dziś była mowa.
— Niech cię diabli! — rzekł koncypient. — Nie wiedziałem, że prócz wymowy masz także szczyptę do... dowcipu. Troszeczkę, troszeczkę, ale masz. Gra... gratuluję!
Jeden tylko milczący Rusin, ten sam, który rektyfikował granice Rusi od Cisy do Esmani, zbliżył się podczas ogólnego gwaru do Naczka i rzekł mu po cichu:
— W gruncie rzeczy sympatyzuję z panami. Jestem narodowcem i pragnąłbym widzieć swój naród szczęśliwym, samodzielnym. Ale, przyznam się, że to, co pański brat mówił o służbie ludowi, wydaje mi się nieco paradoksalnym. Więc zamiast rozwijać naukę, dźwigać naprzód wiedzę i postęp, mamy się wszyscy zaprząc w jarzmo i ciągnąć te milionowe, ciemne tłumy?
— Tak jest, panie — odrzekł krótko Naczek.
— A czy nie będzie to cofnięciem się cywilizacji wstecz?
— Przepraszam pana — odrzekł Naczek — jaką pan naukę dźwigasz naprzód?
Cichy narodowiec zmięszał się nieco.
— No, proszę pana — odrzekł jąkając się — pan zamiast prostej i jasnej odpowiedzi przerzucasz kwestię na pole osobiste.
— Daruj pan — odrzekł Naczek. — Przerzucam ją właśnie na to pole, na którym ona właściwie stać musi. Człowiek, który dźwiga naprzód naukę, pracuje nad wielkimi i pożytecznymi wynalazkami — już tym samym pracuje dla społeczeństwa, dla cywilizacji i dla narodu. Ale ilu to mamy takich ludzi? A podszywać się pod płaszczyk nauki i cywilizacji, by nim zasłaniać własną nicość i brak poczucia swego obowiązku względem narodu, to, proszę pana, po prostu niesumienność. Tylko się nie uważajmy za coś nadto wielkiego i dobrego, ażeby nas wbrew naszemu przekonaniu nie potępiła historia.
Cichy narodowiec odszedł jeszcze bardziej zmieszany i do samego końca siedział w samotnym kącie i milczał jak zaklęty.
Humor towarzystwa był stanowczo popsuty. Siedzieli, dopijali wino, gawędzili, ale skwaszeni, jak te dzieci, którym zamiast przysmaczków pokazano rózgę. Niektórzy silili się na podtrzymanie dyskusji o przedmiocie poruszonym przez braci Kalinowiczów, ale dyskusja nie szła.
— Czy pan i dziennik swój myślisz wydawać w takim duchu? — zapytał Naczka stary redaktor.
— Rozumie się — odpowiedział ten.
— No, to nie wiem, jak się to panu powiedzie — rzekł weteran wzruszając ramionami. — Trudna to i niebezpieczni droga.
— W tym względzie nie robię też sobie żadnej iluzji — rzekł Naczek. — Zresztą od pana łaskawego — dodał z uśmiechem — mam słowo, że będziesz mi pomocnym.
— Ode mnie? — z trwogą zawołał czcigodny weteran. — Nie, łaskawco!Co do walczenia przeciw apatii publicznej — zgoda! Ale ta czerwona chłopomania pańskiego brata, to służenie prostemu ludowi, który mojej gazety ani zna ani nie czyta, — to padam do nóg!
— Ależ pojmij szanowny pan, że w taki sposób, że się tak wyrażę, chwytasz pan ogon, a nie chcesz głowy. Apatia, to tylko jeden z objawów tego odosobnienia inteligencji od ludu. Zamurujmy źródło złego, to i bagna dokoła niego nie będzie.
— Cóż, murujcie, panowie, murujcie — rzekł stary kiwając głową — ale ja już za stary, żebym to wespół z wami robił. Przyznam się, że nawet logiki waszej nie rozumiem.
Było już późno w nocy, i chociaż inszymi czasy towarzystwa podobne daleko dłużej jeszcze siadywały w tym ciepłym i gustownym saloniku, to dziś nagle jak umową wszyscy zerknęli na zegarki i zdecydowali, że trzeba wędrować do domów. Wyszli pożegnawszy się z gospodarzami i wyprowadzeni przez służbę ze świecami.
— E, co tam, teczki, beczki, meczki! — słyszał Władek ze schodów głos podochoconego koncypienta. — Ano, panowie, kto idzie ze mną do Dobrowolskiego na trzy koniaki?
— Ja, ja, ja! — odezwało się kilka głosów, właśnie z tych, którym przed chwilą najpilniej było powracać do domu. Z gorzkim uśmiechem na ustach Władek powrócił do pokoju.
— No, cóż, Naczku, jak myślisz, kiepski początek naszej publicznej działalności? — zapytał z goryczą w głosie Władek.
— Cóż z tego, że kiepski — odrzekł spokojnię Naczek — ale przecież nie gorszy, niżesmy się z góry spodziewali.
— Pyszna scena z galicyjskiej „Komedii ludzkiej“ — ironizował dalej Władek. — Tak się każdy z nich plastycznie odwzorował ze swym charakterem, ze swymi poglądami i ze swym sumieniem, że rzeczywiście, lepiej i nie trzeba. Ale dla nas to słaba pociecha.
— Przesadzasz, bracie — rzekł Naczek. — Zawsze trzeba przypuszczać, że w każdym człowieku pod grubą warstwą niezmytego życiowego brudu, egoistycznych nagniotków i głupich nawyknień tleje niewygasła iskra boskiego ognia, i że lada podmuch żywy, nieraz całkiem niespodzianie, może dostarczyć jej pożywienia, rozdmuchać z niej płomień cudotwórczy. Jestem pewny, że pomimo pozornego chłodu i nawet żartów niejednemu bodaj ziarko nowej myśli zapadło dziś na dno duszy, przynajmniej jakieś słabe zwątpienie z czasem się w niej zbudzi, bodaj jeden poryw do nowego, sprawiedliwszego życia, — a wszystko to już będzie zyskiem dla sprawy, bo żaden taki ruch nie przepadnie daremnie, a suma drobnych ruchów tworzy burzę.
— Poetyzujesz, bracie — odparł praktyczniej na życie patrzący Władek. — Takie drobne porywy nie na wiele nam się przydadzą, a natomiast lękam się, by nam dzisiejsze wystąpienie od samego początku nie przysporzyło wrogów. Ano zobaczysz, czy weteran-redaktor z łam swej gazety w najbliższych dniach nie ciśnie gromem na nasze ideje i na twój jeszcze nienarodzony dziennik.
— Cóż, to być może, chociaż było by brzydko ze strony redaktora. Ale to mię nie wstrzyma i nie wiele mi zaszkodzi. Boję się tylko, by oburzony radca sprawie włościan przez ciebie bronionych nie stawiał jakich utrudnień. On przecież ma śledztwo.
— O to się nie lękaj! Śledztwo już prawie ukończone w Stanisławowie, tak że panu radcy nie wiele co zostaje do zrobienia. Myślę, że sprawa ta pójdzie dobrze, i że nie pożałuję tego, iż ją ze Stanisławowa przeciągnąłem do Lwowa, wykazawszy, że główny oskarżony należy do lwowskiego okręgu sądowego. Co prawda, memu mecenasowi będę musiał zapłacić 500 reńskich za obronę, — gmina zaledwie 50 reńskich złożyć zdołała.
— Cóż robić — rzekł Naczek — róbmy co można! Kroku dzisiejszego absolutnie nie żałuję. W pierwszej linii koniecznie trzeba się było zwrócić do inteligencji, poszukać pośród niej sojuszników. Nic to nie znaczy, że nam się dziś nie udało. Trzeba szukać dalej, cierpliwie a starannie, nie gardząc żadną szczerą chęcią. Dziwnym by też było, gdybyśmy mieli całkowitą ponieść klęskę. A nie zapominaj, że to tylko początek naszej roboty i że stary poeta powiedział bardzo rozumnie, chociaż jednostronnie:
Flectere si nequeo superos, Acheronta movebo!
— Tak to tak — rzekł w zadumie Władek — ale z tym Acherontem, bracie, trudna sprawa.
— Nie taka trudna, jak ci się zdaje! — gorąco zawołał Naczek. — Trzeba tylko zrzucić ze siebie resztki szlacheckich uprzedzeń i z szczerym sercem, z silną wolą wziąć się do dzieła. Rusza się już i w tym Acheroncie duch nowy, duch światła i postępu. Trzeba tylko szczęśliwego podmuchu, by i tam, w ciemnościach ogień zapłonął. A jeżeli on tam zapłonie, to wtenczas nasza Wygrana. Wtenczas my nie będziemy potrzebowali zwracać się do wodociągu, bo będziemy u źródła. Bądź dobrej myśli, bracie, jakoś to pójdzie!
I bracia, obmieniawszy się szczerym pocałunkiem, udali się na spoczynek.
VI
Wielka sala „Narodowego Domu" pałała mnóstwem płomieni gazowych, które złocistym piaskiem odpryskiwały od świeżo wywoskowanego parkietu. Na galerii muzyka wojskowa stroiła instrumenta, a z przylegających do głównego wejścia pokoji, przemienionych na garderobę dla dam i na bufet, dolatywał przeciągły gwar i szum, skrzypienie lakierowanych trzewików i szelest ciężkiego jedwabiu lub lekkiej tarlatany. Stąd też, z głównego wejścia, z ciepłej garderoby, płynął i płynął nieprzerwany strumień świetnych ubiorów, obnażonych biustów, gustownych fryzur i z lekka zarumienionych twarzy i twarzyczek, zmieszany z niemniej obfitym strumieniem czarnych fraków, glansowanych rękawiczek i wąsatych, brodatych lub gładko wygolonych męskich fizjognomij. Za chwilę miał się zacząć jeden z tych świetnych balów „akademickich", cieszących się taką sławą w całej Galicji i stanowiących w owych czasach jedyne chyba świadectwo, że „jeszcze nie wymarła nasza dziarska i wiele obiecująca młodzież".
Wzdłuż wszystkich czterech ścian przestronnej sali ustawione były krzesła szczelnie jedno obok drugiego. Komitetowi, sami najdorodniejsi młodzieńcy, we frakach, z białoczerwonymi kokardami na piersiach, snuli się jak osy z rękami wygiętymi w kabłąki, odprowadzając przybywające damy z garderoby do sali; grupy niezajętej młodzieży stały po obu stronach wejścia pod galerią, rzucając zawistne spojrzenia na komitetowych, niby na szczęśliwych szafarzy tak mnogich skarbów piękności i gracji i obejmując krytycznymi wejrzeniami każdą nowo wchodzącą piękność. Lekki szept podziwu, przesypywany mniej lub więcej humorystycznymi uwagami, niby pół przejrzysty tuman unosił się nad tą gromadą młodzieży, pełną sił i zapału do zbliżającej się pracy, skłonną do marzeń i do żartów i gotową do białego dnia oddać się upajającemu wirowi zabawy, zapomniawszy na dziś wszystko prócz klasycznego: Carpe diem!
Bufet jeszcze stoi samotny, Jak sierota. Starsze i najstarsze pokolenie mija go tymczasem; ulokowawszy damy w sali i powierzywszy je opiece któregoś znajomego z pomiędzy młodzieży, mężowie i ojcowie spieszą do fumoirów, z wszelkim komfortem urządzonych w dwu niewielkich salkach za bufetem. Do komfortu prócz bezpośredniej blizkości bufetu i najętych umyślnie dla tych salek dwu kelnerów należy też cały szereg zielonych stolików z potrzebnymi dla nich rekwizytami — kartami i pudełkami sztonów dla preferansa, taroka i innych gier dozwolonych.
Tutaj też najwcześniej rozpoczęło się zwykłe balowe życie tych panów, którzy we właściwym balu nie brali udziału, ale ograniczali się chyba tym, że w ciągu całej nocy raz lub dwa razy spojrzeli przez drzwi bufetu, jak tam młodzież po sali hasa, a potem co prędzej powracali do swego ulubionego gniazda, dusznego i ciemnego od dymu, lecz mieszczącego w sobie najsilniejszy dla nich magnes — zielony stolik z siedzącą dokoła niego kompanią, mniej lub więcej czcigodnych łysin. Jeszcze muzyka na galerii ciągle stroiła swe instrumenta, gdy w ostatnim fumoirze już przechadzały się liczne grupy panów, a nie mniej liczni goście pozajmowali już miejsca za zielonymi stolikami, paląc cygara, rozmawiając i oczekując kompletu dla rozpoczęcia gry. Były tu przeważnie postacie stateczne, niektóre obarczone latami i masywnymi złotymi łańcuszkami od zegarków, większość z wielkimi sygnetamy na pulchnych palcach z mniej lub więcej obwisłymi dolnymi wargami — rys fizjognomiczny, charakteryzujący większą część szlachty galicyjskiej bodaj czy nie lepiej od herbów wyrytych na sygnetach.
— A, pana hrabiego dobrodzieja! — wołał jakiś malutki, okrąglutki i nadzwyczaj ruchliwy człowieczek, zrywając się z krzesła i spiesząc drobnymi krokami naprzeciw wchodzącego olbrzyma z ospowatą, nabrzękłą twarzą, czerwonym nosem i dużymi, siwymi oczyma, jakoś mętnie i apatycznie poglądającymi z pod nawisłych, krzaczystych brwi.
— Witam, witam pana komornika! — rzekł hrabia z wolna, nieco przez nos, i podał małemu komornikowi swą ogromną rękę, którą ten obiema swymi rączkami objął i uściskał śród komicznych ukłonów, przy czym wązkie poły jego fraka rozwiewały się na obie strony, jak widlasty ogon jaskółki.
— Jak że szanowne zdrowie? — pytał komornik.
— Prosperuje, prosperuje, jak widzisz — rzekł hrabia i ciężkim krokiem podążył ku czarnej, ceratowej sofie, której połowę zajął swą potężną osobą. Na drugiej połowie umieścił się komornik, ciągle jednak podrzucając się na swym miejscu niby na sprzężynach. Po zwykłych pytaniach o szanownej pani hrabinie i o nie mniej szanownej familii, pod którą rozumiało się trzy nie pierwszej piękności i nie pierwszej młodości córeczki, które właśnie olśniewały całą salę świetnością swych toalet, sprawionych za pieniądze, otrzymane od żyda na rachunek przyszłorocznej pszenicy, rozmowa dwu czcigodnych panów z wolna zeszła na inne, mniej ceremonialne, a więcej żywotne tematy. Hrabia, który dotychczas niby od niechcenia i z pewną wielkopańską nonszalancją odpowiadał na pytania komornika, paląc cygaro i spoglądając całkiem w inną stronę, nagle rzucił wypalone do połowy cygaro i zwrącając wzrok na siedzącego obok siebie adwokata, rzekł tym samym tonem:
— M-m-m, zaczynasz mi się nie podobać, komorniku.
— Ja! Panu hrabiemu! — krzyknął komornik z wyrazem komicznego przestrachu na gładko wygolonej twarzy i aż podrzucił się na swym miejscu. — Mój Boże, a to co za nieszczęście? Co się stało?
— No, no, no, nie udawaj — rzekł z wolna, z flegmą hrabia. — Sam wiesz najlepiej co się stało.
— Ani się domyślam! — zawołał komornik.
— Sprzeniewierzyłeś się swej tradycji, swej starej, dobrej tradycji, komorniku — rzekł hrabia. — My, szlachta, podnieśliśmy cię w górę, na nas zrobiłeś majątek — boś go zrobił, temu zaprzeczyć nie możesz, — a teraz kogo bierzesz w obronę? Buntujące się chłopstwo, podbechtane komunistycznymi agitacjami za „lisy i pasowyska". I przeciw komu występujesz? Przeciw nam, przeciw poczciwemu Alfonsowi! Nie, komorniku, tak prawdziwy sodalis robić nie powinien!
Wypowiedziawszy tę długą tyradę, hrabia aż odsapnął. Oczywiście dawno już mu się nie zdarzało wygłosić taką długą mowę i tak silnie natężyć swój mózg. Ale sprawa była ważna, a nawet, prawdę powiedziawszy, stanowiła jedną z głównych przyczyn jego przedwczorajszego przyjazdu do Lwowa. Pan Alfons był jego bliskim sąsiadem i dalekim krewnym i zagrożony nagłym zwrotem procesu agraryjnego, z którego prócz śledztwa przeciw zbuntowanym chłopom wywiązało się drugie równoległe śledztwo przeciw jego własnym oficjalistom o wymuszania i oszustwa przez wiele lat na chłopach popełniane, udał się do hrabiego, mającego mało pieniędzy a znaczne znajomości i protekcje we Lwowie w różnych wysokich sferach i w zamian za kuzynowską „pożyczkę“ dość znacznej sumy uprosił hrabiego udać się do Lwowa i użyć wszelkich możliwych sposobów do zatuszowania nieprzyjemnej i niebezpiecznej sprawy.
— Ależ panie hrabio! — odparł komornik, zatrzepotawszy rękami i nogami. — Bóg mi świadkiem, żem w tej sprawie nic nie winieni Przecież wiadomy panu hrabiemu nasz regulamin, który nam nakazuje przyjmować obronę każdej sprawy, o której mamy przekonanie, że jest słuszną. Co do osoby pana Alfonsa — wszelki respekt dla jego prawości i szlachetnego charakteru, wszelki respekt! Ale tu rzecz idzie nie o jego osobę, a o nadużycia jego oficjalistów, za które on przecież nie może być odpowiedzialnym!
— Hm, hm, komorniku, wykręcasz mi się regulaminem. Jak też to dotychczas nie zmuszał cię regulamin do przyjmowania chłopskich spraw?
— Bo się chłopi nigdy do mnie nie udawali.
— Dziwna rzecz, że się teraz do ciebie udali! — rzeki hrabia wkładając na nos w złoto oprawny pince-nez i wpatrując się w przeciwległy kąt pokoju, gdzie śród kłębów dymu cygarowego tonęły jakieś postacie, zajęte cichą rozmową. Nagle zrzucił pince-nez i zwracając się do komornika z uśmiechem dodał: — A powiedz no mi, komorniku, ale tak, z ręką na sumieniu, ile ci chłopi zapłacili za prowadzenie tej sprawy?
— Stawiasz mię hrabia w kłopotliwe położenie — odrzekł nagle spoważniawszy komornik. — Kwestium honorarum jest kwestją ściśle biurową i popełniłbym...
— No, no, no — przerwał go żywo hrabia z odcieniem goryczy w głosie — nie popełniaj niczego takiego, komorniku, nie popełniaj. Wcale mi nie szło o to, by cię skusić do popełnienia niedyskrecji.
— Pan hrabia mię niewłaściwie zrozumiał — rzekł skruszony nieco komornik, który ze swej strony także potrzebował hrabiego dla pewnej sprawy i musiał dbać o to, by go nastroić łaskawie. — Niedyskrecji przez to nie popełnię. Myślałem jedynie, że dla pana hrabiego jest to rzeczą obojętną...
— Najzupełniej obojętną — bąknął hrabia, zapalając nowe cygaro i puszczając kłęby dymu w przeciwną od komornika stronę — n-najzupełn-niej!
— Jak na chłopów płacą wcale nieźle — rzekł dalej komornik, starając się cofnąć swą pierwotną odmowę. — Pięćset reńskich z góry.
— Nie może być! — prawie krzyknął wbrew swemu zwyczajowi hrabia, obracając się nagle do komornika i dmuchnąwszy mu prosto w twarz gęstym kłębem wonnego dymu.
— Tak jest, panie hrabio, sami u mnie byli i zapłacili. Ale przyznam się panu hrabiemu, że wszystko to jeszcze by mię nie było skłoniło zająć się tą sprawą, chociaż pięćset reńskich w sprawie kryminalnej, jak na nasze stosunki, wcale ładna suma. Skłonił mię głównie do tego mój praktykant, dr. Kalinowicz, który też poł na pół wziął tę sprawę na własną rękę.
— Dr. Kalinowicz — z jeszcze większym zdziwieniem krzyknął hrabia. — Czy nie ten, co to wydaje tego demagogicznego „Gońca”?
— Nie, panie hrabio, to jego brat. Nadzwyczaj, nadzwyczaj zdolny człowiek. On tę sprawę wyszperał, no, i, wie pan hrabia, młody człowiek, tylko co dostał prawo stawać przed sądem jako obrońca w sprawach kryminalnych, więc szuka pola do popisu. Nie mogłem mu odmówić przyjęcia tej sprawy. Przyznać się panu hrabiemu — rzekł komornik, jeszcze bardziej poniżając głos — żałuję tego nieco. Nie wiem jakim sposobem sprawa ta, jeszcze nie ukończona, nabrała śród chłopstwa takiego rozgłosu, że teraz prawie dzień w dzień walą do mnie deputacje od różnych gmin z zadawnionymi i powikłanymi sprawami serwitutowymi. Opędzić się im nie mogę!
Komornik westchnął, niby pod brzemieniem tego kłopotu, jaki ma dzień w dzień z chłopstwem, chociaż opowiadanie jego było w wielkiej mierze przesadnym, gdyż zaledwie trzy nowe sprawy serwitutowe wpłynęły w ostatnich czasach do jego kancelarii, i wszystkie trzy po dokładnym zbadaniu okazały się nadającymi się do dochodzenia cywilnego i zostały przyjęte i przydzielone d-rowi Władysławowi Kalinowiczu. Na hrabiego jednak to opowiadanie wywarło wrażenie niepospolite.
— U, komorniku — rzekł, odrzucając znowu do połowy wypalone cygaro — jesteś, jak widzę, niebezpiecznym człowiekiem. Gdybym cię nie znał od tak dawnego czasu, posądziłbym cię o komunistyczne i demagogiczne aspiracje. Czyż to możliwa, czy to obywatelska rzecz — dla dogody swemu praktykantowi podejmywać się spraw, które nie są niczym innym, jak tylko jątrzeniem starych, a niezagojonych jeszcze ran społecznych?
— Właśnie, hrabio — rzekł adwokat, prostując się i nagle poważniejąc — myślę, że jest to rzecz iście obywatelska przyczyniać się do zagojenia tych ran, niż dawać im się ciągle jątrzyć.
W tych prostych słowach, które niczego jeszcze nie przesądzały, poczuł jednak hrabia powiew jakiegoś nowego ducha, wcale odmiennego od tego, jakim dotychczas oddychał dawno mu znajomy komornik. I rzeczywiście był to najsilniejszy argument, którym Władek skłonił komornika do przyjęcia drażliwej chłopskiej sprawy. Komornik długo mu się opierał, ale później z aplombem powtarzał go w swych odpowiedziach na wszelkie zakulisowe zarzuty.
Rozmowa przerwała się. Z sali uderzyły o uszy zgromadzonych potężne akordy rzewnego preludium Tymolskiego do jednej z jego czarujących kołomyjek. Był to zwyczaj przejęty od Rusinów, niejako koncesja dla ziemi rusińskiej — zaczynać bal rusińskim tańcem narodowym. W sali wszczął się ruch i pary zaczęły występować naprzód i utworzyły ogromne, barwne koło, wewnątrz puste. Chwila oczekiwania, podczas której drżą nerwy, w takt kurczą się mięśnie pod dźwięki porywającej kołomyjki. Wtem z nieruchomego koła wyrywa się jedna para: mężczyzna w lekkich podskokach wypada jak sarna na polanę z gęstego lasu, dama płynie lekko, z wolna, przechylając na bok głowę i podtrzymując rękoma fałdy sukni. Podpływają aż na środek koła: mężczyzna w czym raz żywszych skokach zabiega to z tej, to z owej strony. Zbliża się — dama odwraca twarz i cofa się w gracjoznych, drobniutkich skokach; on się oddala, w dół pochylając głowę, — dama zwraca się ku niemu, sunie naprzód, niby pociągana jakąś magnetyczną siłą. Chwilę oboje poruszają się miarowo, ale na jednym miejscu, niby niezdecydowani. Lecz oto mężczyzna z nową zbiera się siłą do ataku: ująwszy się pod boki podbija się nogami do góry, odłącza się od ziemi, unosi się w powietrzu, leci, trącając tylko parkiet błyskawicowo szybkimi ruchami. Dama niby oczarowana tym dowodem siły i zręczności utyka prawie na miejscu, stoi nieruchomo, z lekka tylko dygając pod takt muzyki. A mężczyzna ciągle unosi się przed nią „na prysiudy“, wyrabiając ze swymi nogami najnieprawdopodobniejsze sztuki, wyrzucając je na kształt pierzchających skrzydeł na obydwa boki, to znowu ciskając nimi przed siebie, to niby rzucając się do stóp swej nadobnej władczyni, a wciąż w lot, nie szukając opory na ziemi, lecz tylko odpychając ją od siebie, i wciąż płynie, fruwa, leci, zbliża się ku swej damie. Ta już się nie odwraca. Z pochyloną ku niemu twarzą, z iskrzącymi oczyma wciąż dyga na miejscu, zbliża się nieznacznie. Naraz mężczyzna, pewny triumfu, zrywa się, prostuje, wyciąga ramiona i już trzyma swą wybrankę w objęciach, piersią przypada ku jej piersi i puszcza się z nią w wir życia śród burzy oklasków. A po odtańczeniu tego mistrzowskiego solo zdaje się, że burza entuzjazmu rzuca się wszystkim w nogi, w ręcę, we wszystkie członki. Strojne koło jak na skinienie różdżki czarodziejskiej pryska na niezliczone samodzielne grupki dygające, podskakujące, plączące się, a zawsze strojne i pełne gracji. Cała sala wre i kipi, niby rozklekotana powierzchnia jeziora, co pieni się tysiącem fal, bryzg i wirów. Nagle rozlega się głos aranżera: Hołubiec! — i pary łączą się i puszczają się w tan wirowy, a po trzykrotnym jego powtórzeniu muzyka urywa, i jedno ogromne westchnienie napełnia salę, niby westchnienie żalu, że ten sen czarodziejski trwał tak krótko i minął bezpowrotnie. Kołomyjka skończona.
Kawalerowie odprowadzają swe damy na krzesła, kłaniają się nisko, rozpoczynają rozmowy, na które podczas samego tańca nie było ani miejsca, ani czasu. Niektórzy przynoszą swym damom z bufetu chłodniki, limonadę. Liczne pary panienek, pobrawszy się za ręce, chodzą po sali, rozmawiając to ze sobą, to z towarzyszącymi im kawalerami, we frakach i z szapoklakami pod pachą.
Całe grono komitetowych zbliża się do Władka, który chodzi po sali pod rękę z jakimś kolegą z biura.
— Panie doktorze — mówi jeden z młodzieży, ściskając rękę Władka — przychodzimy w imieniu komitetu podziękować panu za cudowne solo, któreś pan odtańczył. Rzeczywiście, nic podobnego dotychczasesmy nie widzieli. To jedno solo utrwali na długie lata sławę naszego balu.
— Masa zaszczytu dla mnie, panowie koledzy — odrzekł żartobliwie Władek. — A do wsławiania waszego balu nie mam pretesji. Całkiem co innego przynosi mu zaszczyt i sławę!
I to mówiąc powiódł oczyma po sali, osobliwie zaś po krzesłach, na których siedziała płeć piękna. Nagle wzrok jego utkwił w jednym punkcie, zatrzymał się tam parę sekund, poleciał dalej i znowu powrócił. Komitetowi odeszli, a Władek biorąc pod rękę swego towarzysza, skierował swe kroki ku temu punktowi, który przed chwilą tak żywo go zainteresował.
— Nie wiesz, co to za panienka? — zapytał Władek swego kolegę wskazując oczyma w punkt pomieniony.
— Która?
— Ta szatynka z krótkimi włosami, w ciemnej sukni?
Towarzysz Władka włożył pincez-nez na nos, spojrzał uważnie w tę stronę, dokąd oczyma wskazał Władek i obejrzawszy szatynkę z krótkimi włosami, odrzekł obojętnie:
— Nie wiem. To jakaś nietutejsza.
— Ciekawe zjawisko — rzekł Władek, nie spuszczając z niej oczu.
— Nie wiem, co tam w niej ciekawego widzisz! — rzeki kolega. — Blada nadzwyczaj, chuda... Więcej nerwów, niż ciała.
— Więcej nerwów, więc też więcej duszy, więcej charakteru — rzekł Władek.
— Idź ty mi ze swą duszą! Od pierwszego wejrzenia zaraz o duszy sądzisz! Zanim się w niej duszy dokopiesz, to ci jej nerwy histeryczne całe życie zatrują!
— No, Bóg z tobą — rzekł Władek — jak ty strzelasz! Naraz i do histeryki doleciał!
— Rozumie się — odparł tamten niechętnie. — Wszystko to bardzo blisko jedno drugiego. A ja pojąć nie mogę twego gustu, tego twego szukania duszy i charakteru tam, gdzie prosty chłopski rozum widzi tylko anemię i skórę z kośćmi. Zresztą sit tibi! O gusta sprzeczać się nie warto.
I potonęli obaj w różnobarwnym wirze balowych postaci. Lecz Władek przez swe solo kołomyjkowe stał się rzeczywiście swego rodzaju znakomitością balu. Nazwisko jego podawano sobie z ust do ust, setki oczu zwracały się ku niemu, śledziły za nim.
— Kalinowicz, KalinowiczI — mówiła chuda jak szczepka pani hrabina do otyłej jak arbuz pani komornikowej. — Czy to nie ten sam Kalinowicz, co wydaje tego okropnego „Gońca"?
— Nie, to jego brat — odrzekła pani komornikowa — Ten u mego męża w kancelarii pracuje. Doktor praw.
— No, to co innego! — rzekła przekonana pani hrabina. — Ach, nie możesz sobie pani kochana wyobrazić, jak hrabia Adolf oburzony na ten nowy dziennik! Byliśmy wczoraj u niego — i wyobraź sobie pani, o niczym innym gadać nie mógł, tylko o tym szkaradnym „Gońcu". Co za ton, co za tendencja, co za cynizm w wywlekaniu najniebezpieczniejszych sprawi Nie wiem, jak mogą władze, jak może policja tolerować coś podobnego!
Naczek stał w pobliżu tych szanownych dam, oparty o filar i słyszał całą ich rozmowę. Innym razem był by może zwrócił na nią uwagę, była by mu może krew żywiej w żyłach zabiła na wiadomość, jak znakomicie uderzył on swym wystąpieniem w jądro spraw krajowych i jak głęboko poruszył przynajmniej niektóre interesowane w nich sfery, — ale w tej chwili cała myśl, cała uwaga, cała dusza jego była gdzie indziej. Od pierwszej chwili, kiedy podczas kołomyjki wzrok jego upadł przypadkowo na bladą twarz szatynki z krótkimi włosami, gdy w wirze tańca przesunął blisko niej i przypadkowo zajrzał w jej wielkie, ciemne oczy, głębokie i powleczone jakąś niby mgła smętną, która tak dziwnie harmoniowała z jej ciemną suknią i z jej powolnymi ruchami, — od tej chwili zaczęło w głębi jego duszy budzić się uczucie, że stanął na jakimś Rubikonie życia, że ta chwila zwiastuje mu coś nadzwyczaj ważnego, jakiś stanowczy zwrot, jakąś przemianę wszystkiego, co dotychczas uważał za fundamenta swego życia.
Wir tańca uniósł sprzed jego oczu bladą twarzyczkę, obramowaną u góry krótkimi włosami rozczesanymi równo nad środkiem czoła na obydwie strony i spiętymi u góry wąską czerwoną wstążeczką. Naczek odetchnął, niby ze snu zbudzony. Ukończywszy turę i odprowadziwszy swą danserkę na miejsce, on szukał oczyma dziwnego zjawiska, lecz w ogólnej zawierusze nie łatwo było kogokolwiek znaleść. Nagle poczuł obok siebie coś niby lekkie uderzenie stosu elektrycznego. To była ona. Odprowadzona przez swego dansera na pierwsze lepsze krzesło, usiadła, lecz gdy ten się oddalił, wstała, by przejść na drugą stronę sali, gdzie siedziała jej ciołka ze swą córką, w których towarzystwie ona przybyła na bal dzisiejszy. Przechodząc obok Naczka, twarzą zwrócona w inną stronę, dotknęła się go lekko końcem łokcia, tak że Naczek obróciwszy się, mógł ją widzieć tylko z tyłu. Chód jej był lekki, równy, pełen gracji i Naczek śledził ciekawie, dokąd ona pójdzie.
— Regino, siadaj tu koło mnie! — rzekła poważna matrona, znana Naczkowi obywatelka miasta Lwowa, pani Drelichowa.
— Nie, ciociu, siądę koło Milci — rzekła szatynka i usiadła obok córki pani Drelichowej, wysmukłej blondynki, z śladami ospy na podłużnej, rumianej i wcale ładnej twarzyczce. Milcia też natychmiast zaczęła jej coś żywo szeptać do ucha, na co Regina z lekka się uśmiechała, od czasu do czasu odpowiadając kilkoma krótkimi słowy.
— Więc to siostrzenica pani Drelichowej — pomyślał sobie Naczek — Regina jej na imię. Regina — powtórzy! jeszcze raz, a w uchu jeszcze dźwięczał mu jej głos, czysty, piersiowy, niby z samej duszy płynący. I okrążywszy łukiem to miejsce, gdzie siedziała pani Drelichowa z córką i siostrzenicą, by nie przechodzić im poprzed oczy, Naczek przecisnął się pod filar w ich pobliżu, skąd mógł niewidziany dla nich obserwować wygodnie wszystkie ruchy, chwytać wszystkie słowa Reginy. Nie dziw więc, że zatopiony w tej obserwacji puszczał pomimo uszu wszystkie rozmowy i szepty, jakie skądinąd dolatywały do jego słuchu. A dolatywało ich dość i zapewnienie pozbawionych interesu, bo nazwisko jego często latało z ust do ust. Mówiono wiele o Władku, a nie mniej i o nim samym i o pierwszym kwartale jego gazety, której gruntowne i oględne redagowanie do rozpaczy doprowadzało prokuratora żądnego konfiskat, a której ostra i niczego nie oszczędzająca krytyka z drugiej strony doprowadzała do pasji te warstwy i sfery, przeciw którym była wymierzona. „Goniec” też wydawany przez Naczka zaraz w pierwszym kwartale, mimo konfiskat i rozmaitych intryg silnie stanął na nogi, zdobył sobie znaczne koło czytelników, osobliwie wśród średnich warstw na prowincji i w ogóle rozwijał się nadspodziewanie pomyślnie. Ale wszystko to, chociaż obijało się o jego uszy, nie mogło teraz dotrzeć do świadomości, skoncentrowanej na skromnej postaci szatynki, która, jak zauważył Naczek, prawie wcale się nie uśmiechała, w żadną stronę szczególniej nie zwracała uwagi i zdawała się być pogrążoną w sobie samej. Czy była piękną, Naczek nie mógł by osądzić, bo nie próbował nawet porównywać jej z innymi kobietami. Zresztą nie piękność jej tak uderzyła go w pierwszej chwili, ale to nieokreślone coś w wyrazie jej oczu, co w rzadkich chwilach życia odsłania się człowiekowi, niby niewidziane dotychczas głoski wyroków losu. Lecz teraz, ochłonąwszy nieco z pierwszego wrażenia, do jakiego zdolne są tylko tak wrażliwe, czyste i niepoczęte natury, jak była Naczkowa, on przypatrywał się jej uważniej, okiem estetyka i krytyka. Owal twarzy był bez zarzutu, duże, nieco wypukłe czoło przysłonięte było do pół krótkimi włosami, nos nieco za duży, ale wielce charakterystyczny, usta drobne i cudnie wykrojone nawet z punktu widzenia krytyka. Naczek przyznać musiał, że Regina była pięknością. Dziwił się nieco, że młodzież nie roiła się koło niej, że prócz jednego dużego i niezgrabnego pana, który ją zaangażował do walca, więcej nikt ku niej nie przystępował. Że była nieznajomą w mieście — to nie racja. Tyle przecież było dokoła panienek z prowincji, zdaniem Naczka, daleko brzydszych, pretensjonalnie i bez gustu poubieranych, a przecież młodzież koło nich snuła się rojami. Chyba pójść samemu i zaangażować ją do kadryla, a podczas tańca wejść w rozmowę, poznajomić się? Myśl była tak prosta i naturalna, a przecież na samą tę myśl serce gwałtownie zatrzepotało się w piersi Naczkowej. Zrobił krok i nagle zatrzymał się. Do niej zbliżył się jakiś pan i z grzecznym ukłonem coś do niej przemówił, oczywiście zaangażował ją do tańca. Kto to taki? Naczek pobladł, poznawszy w tym panu swego brata Władka. Niby jakaś zimna ręka chwyciła go za serce. Lecz trwało to tylko sekundę. Opamiętał się i z wolna przeciskając się przez tłum, który już się przygotowywał do walca, stanął przed Reginą. Czuł, że kolana pod nim drżały, że rumieniec twarz mu nalewał, i zły był sam na siebie, że nawet na tyle zapanować nad sobą nie potrafi.
— Czy mogę panią prosić do pierwszego kadryla?
— Przepraszam, jużem zaangażowana do wszystkich trzech — rozległ się przed nim głos, pochodzący ni to z jakiejś niezgłębionej głębi, ni to z jego własnej duszy. Przed oczyma migały mu jakieś dwa różowe ogniki — zresztą niczego nie widział. Czuł się rozbitym zaraz pierwszymi jej słowami, jednakowoż z wielkiem wysileniem wydobył jeszcze resztki głosu ze swej piersi.
— To może pani pozwoli prosić się do mazura?
— Proszę — odrzekła krótko Regina, z prawdziwie królewskim (jak się zdawało Naczkowi) majestatem skinąwszy głową. I podała mu swój porządek tańców, by na nim naprzeciw odnośnego tańca wpisał swe nazwisko. Drżącą ręką wziął ten bilecik i skwapliwie zaglądnął, kto też zaangażował ją do wszystkich trzech kadryli? Władek! Cóż to, miałaż by Regina i na niego wywrzeć takie same potężne, a niewyjaśnione wrażenie? Naczek dobrze przypominał sobie mnóstwo faktów z ich życia, świadczących o dziwnej zgodności ich gustów upodobań i namiętności i o jakimś potężnym związku, który niewidzialnymi ogniwy łączył ich organizmy fizyczne i psychiczne. Dotychczas w tej zgodności bracia znajdowali znaczną część siły i wytrwałości przy zwalczaniu niezliczonych przeszkód, zanim z samego dna społecznego ciężką pracą wydobyli się tak wysoko, na słoneczne wyżyny życia i społeczeństwa. Ale w tym razie rzecz się miała całkiem inaczej. Naczek poczuł jeszcze silniejszy chłód w swym sercu na myśl, że Władek mógł by tutaj stać się jego współzawodnikiem, a co gorzej, szczęśliwym współzawodnikiem. Ta myśl od pierwszej chwili stanęła przed nim ciemna, okropna, jak widmo śmierci. Na pół nieprzytomną ręką wpisał na bileciku swe imię i przezwisko, podał go Reginie i ukłoniwszy się paniom, odszedł. Regina zaś, którą nieco rozśmieszyła postać tego, niby nieprzytomnego pana, rzuciwszy okiem na jego podpis, zdziwiła się bardzo.
— Cóż to, i ten Kalinowicz! — szepnęła do Milci. — To pewnie brat tamtego?
— Tak jest — żywo odrzekła Milcia. — Chciałam ci go już dawno pokazać, ale nie mogłam go dojrzeć. Ten jest redaktorem, a tamten adwokatem. Znam ich obu z widzenia. Mieszkają koło nas blisko, na Pańskiej, i co dzień idą po kilka razy koło naszych okien. Zresztą ich służąca zachodzi czasem do naszej, to co ci ta o nich za ciekawe rzeczy opowiada!
— Czy naprawdę? — rzekła Regina. — A opowiesz i mnie cokolwiek?
— No, to się rozumie! — rzekła Milcia. — Przecież teraz, kiedyś się już do nas przeniosła na stałe pomieszkanie, to musisz wiedzieć wszystko. No, ale oto i walc się rozpoczyna.
I rzeczywiście z galerii zagrzmiał jeden z najwyuzdańszych walców wiedeńskiego mistrza Straussa, i w sali rozbuszował się ten wicher, ten chaos kręcących się par, ten upostaciowany zawrót głowy, który się nazywa walcem. Tylko dzicy lub małpy mogły wymyśleń taniec podobny; tylko z ogniska zmysłowej rozpusty, kultu ciała bez ducha i życia, bez myśli mogła wypłynąć muzyka tak odpowiednia do tego tańca.
Tymczasem bufet zapełniał się — podczas tańców starszym, przeważnie męskim pokoleniem, zaś podczas pauz damami. W pierwszym fumoirze kult Bachusa i Pomony także zwyciężył nad kartami, wycisnąwszy je do ostatniego fumoiru. Za stołami zasiedli panowie zajadający kotlety, bifsztyki i popijający wino lub piwo butelkowe. Około jedenastej godziny przybył na bal także hrabia Adolf, wysoki dostojnik i pan wielkich włości, a odprowadziwszy hrabinę z córkami do sali, usadowił się w tym pokoju, który też wskutek tego stał się magnesem przyciągającym ku sobie cały świat męski i żeński, stał się prawdziwym centrem balu. Zabawa zabawą, ale widzieć hrabiego Adolfa, być przedstawionym hr. Adolfowi, mówić z hr. Adolfem — to były rzeczy dla wielu daleko ponętniejsze, ważniejsze i donioślejsze. Ku niemu ciśnięto się, jednak z użyciem tysiącznych fortelów strategicznych, by uniknąć pozoru natłoku lub zaskakiwania; słowa jego łowiono w locie i podawano z ust do ust, jak drogie historyczne pamiątki; komitetowi biegali, ziemi pod sobą nie czując, niezmiernie zaszczyceni tym honorem, jaki wyświadczył hrabia Adolf całej młodzieży uniwersyteckiej, odwiedzając z dostojną rodziną bal akademicki. „Pierwszy raz się to dzisiaj zdarzyło, pierwszy raz!” — szeptano po kątach. — „Co też to może znaczyć?” — zastanawiali się domyślnisie, skłonni do wietrzenia w każdej drobnostce, uczynionej przez „wielkich” ludzi — jakichś wielkich, tajemniczych i ważnych zamiarów i planów.
Hrabia Adolf był to sobie podeszłego wieku pan, z krótkim, siwizną przyprószonym włosem i z takąż, krótko ostrzyżoną brodą, z silnie rozwiniętymi szczękami, szeroką twarzą i nadzwyczaj wysokim czołem, rosły, barczysty i kościsty. Mówił z wolna, głosem przenikliwym i nieprzyjemnym, nieco przyprawionym ciągłą cierpką ironią, która też błyskała z jego siwych, ostrych oczu. Widać było po nim, że czuje swą wyższość nad całym otoczeniem i że chętnie udaje wielkiego człowieka. Stał nieco na bok pochylony, oparłszy się lewą ręką o stół i założywszy prawą nogę swobodnie na lewą, na której się opierał całym korpusem, — stał zwrócony plecyma do publiki a twarzą do kąta, gdzie na sofie rozsiadł się w celu wygodnego trawienia hrabia Hiacynt, ten sam, któregośmy widzieli w rozmowie z komornikiem. Hrabia Hiacynt, mimo że stał na jednym z hrabią Adolfem szczeblu splendoru szlacheckiego, czuł przecież az nadto dobrze niezmierną wyższość hrabiego Adolfa pod względem majątkowym, jako też pod względem kariery politycznej i zdobytych w niej honorów i dostojeństw. To poczucie, nieco dla siebie upokarzające, starał się maskować jeszcze większą swobodą i nonszalansją ruchów, jeszcze więcej zblazowanym tonem, w jakim prowadził rozmowę.
— Pokazuje się, wie ekscelencja — cedził z wolna hr. Hiacynt, zapalając Bóg wie już które cygaro — że ci Kalinowicze...
— Co? — przerwał go hr. Adolf. — Mówisz o nich w liczbie mnogiej?
— Tak jest. Jest ich dwóch. I pokazuje się, jak mówię, że działają obaj w porozumieniu.
— W porozumieniu? Co działają?
— Jeden, jak ekscelencja wie, wpływa na opinię publiczną za pomocą gazety, a drugi, jakem się dowiedział od komornika S-skiego, jest ten sam, który temu poczciwemu człowiekowi wcisnął do rąk ten skandaliczny proces chłopów z hrabią Alfonsem.
— Czy ta-a-ak? — rzekła ekscelencja ze zdziwieniem. — No, to rzecz ważna. To trzeba wiedzieć. Temu trzeba zapobiegać.
— Myślę atoli — cedził dalej hr. Hiacynt, niezmiernie rad w duszy, że mu się choć raz w życiu udało powiedzieć ćoś ważnego i zwrócić na coś uwagę ekscelencji, i starając się nadać sobie minę człowieka wiedzącego jeszcze ważniejsze rzeczy, — myślę, ekscelencjo, że wszystko to rzeczy nie ważne, że ekscelencja zanadto gorąco to rzeczy pojmuje.
— Czy ta-a-ak? — rzekła ekscelencja.
— Takie moje zdanie — odparł poważnie hr. Hiacynt. — To plebejusze i proletariusze. Jakie są ich siły, ich środki? Jeden praktykant adwokacki, a drugi młokos całkiem bez zajęcia, gryzipiórko. Odziedziczył po jakimś krewnym parę tysjęcy i rzucił w gazetę. N-no, my wiemy, co taka gazeta zjeść potrafi. Wystarczy ekscelencji pomówić parę słów z prokuratorem, i za pół roku gazeta upaść musi. A co do adwokata-i-nno, to z tym jeszcze łatwiejsza sprawa.
— Preceniasz, hrabio, mój wpływ na prokuratora, a mato ważysz przeciwnika — rzekła ekscelencja również poważnie.
Mówiłem ci ja z prokuratorem zaraz po wyjściu pierwszego numeru tego „Gońca”, wskazywałem mu na grożące niebezpieczeństwo dla porządku społecznego — obiecał uczynić co można, i cóż uczynił? Skonfiskował na sześdziesiąt numerów zaledwie dziesięć, a i z tych trzech konfiskat sąd nie zatwierdził. A takie artykuły, jak krytyka przeszłorocznej uchwały sejmowej o propinacji, jak krytyka ustawy drogowej, jak rzecz o porcjach, o lichwie bankowej — wszystko to poszło i nawet w tysiącach odbitek rozrzucanym bywa po wsiach i miasteczkach.
— N-no, moim zdaniem, są to niewinne stylistyczne ćwiczenia, które nam nic zaszkodzić nie mogą — rzekł hr. Hiacynt.
— Czy ta-a-ak? A czytałeś, hrabio, choć jedno z tych niewinnych ćwiczeń?
— Przyznam się, żem nie czytał, uważając to za bagatelę.
— Toż to i jest nasze nieszczęścię, że bagatelizujemy każdego wroga, dopoki ten nas za kark nie weźmie. Bagatelizujemy żyda, dopóki nas z dworu nie wyrzuci. Bagatelizujemy chłopa, dopóki nam buntu nie podniesie lub gumna nie podpali. Bagatelizujemy Rusinów, dopóki także w siłę nie wzrosną, a teraz bagatelizujemy i to nowe zjawisko, które, o ile sądzę z dotychczasowej jego działalności, bardzo łatwo może zogniskować w sobie wszystkie niezadowolone elementy wyznaniowe, narodowe i społeczne, i stworzyć nam w kraju takiego wroga, który nas przy pierwszym poruszeniu na miazgę zgniecie.
Hrabia Hiacynt znał hrabiego Adolfa, wiedział, że tenże bardzo często lubi występować w roli generalnego opiekuna, zastępcy i obrońcy interesów całej szlachty galicyjskiej, w roli, żeby tak powiedzieć, pieczołowitego ojca, dbałego o każdego członka rodziny, o każdy najmniejszy przedmiot rodzinnego majątku i o niepokalany honor domu. Wiedział, że właśnie ta pieczołowitość o ogół nieraz popycha hrabiego Adolfa do przesady, do przeceniania prawdziwych lub nawet rzekomych niebezpieczeństw, grożących stanowi szlacheckiemu. Przyjmował więc wywody ekscelencji cum grano salis, chociaż i z poważnym obliczem.
— Spróbuj tylko hrabia przekartkować dotychczasowe wydawnictwo tego Kalmowicza — prawił dalej hr. Adolf — sam się przekonasz, z jaką szatańską zręcznością jest ono prowadzone i jakie dzielne ma pióra. Sam nieraz się zapalam przy czytaniu jego artykułów, a dopiero po chwili, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, widzę całą ich przewrotność. Nie, to nie lada jaki przeciwnik! Mówisz, że młokos? Tym gorzej dla nas. Zobaczył byś tylko, jaką on ma falangę korespondentów w najrozmaitszych stronach kraju! I jakich korespondentów. Diabli wiedzą, skąd on ich wytrzaskał! Gdyby nasz „Czas" w całym roku dał choć dziesięć takich korespondencyj, jakie „Goniec" daje omal że nie co dnia! A, żebyś hrabia widział, jak tam ciebie i twego Alfonsa wymalowano!
— Co? — krzyknął hrabia Hiacynt, zrywając się ze sofy i pierwszy raz zapominając przeciągnąć glos. — Czy możliwa rzecz? Mnie, mnie opisali? I kto taki? Co napisał?
— Czytaj, hrabio, pilniej dzienniki — rzekł uśmiechając się hrabia Adolf, rad, że choć takim zadraśnięciem poruszył to gruboskóre zwierzę. — Czytaj i śledź korespondenta, jeżeli ci to sprawia satysfakcję.
— Ale czegóż on ode mnie chce? Co ja komu zawiniłem? — krzyczał na pół oburzony, na pół wystraszony hrabia.
— Hm — odparła ekscelencja z poczuciem swej przewagi. — Musi tam coś być na tym, kiedy prokuratoria gotową już była wytoczyć ci śledztwo. Przypomnij sobie, jakiegoś tam chłopa, ponoć nawet radnego, kazałeś na dziedzińcu rózgami oćwiczyć, aż zemdlał.
Hrabia Hiacynt poczerwieniał cały i parę sekund zdawało się, że żuje coś zębami. Wreszcie wybuchnął.
— A, to o tym? Więc ten pan mięsza się w moje domowe rzeczy? Cóż to, chyba mi nie wolno mego chłopa oćwiczyć, jeżeli przewini?
— Ha, ha, ha, pyszny jesteś, hrabio! — zaśmiała się ekscelencja. — Zapominasz, że mamy konstytucję i autonomię i inne takie dobrodziejstwa!
— Więc mówi ekscelencja, że prokuratoria miała z tego powodu wytoczyć mi śledztwo?
— I prawdopodobnie wytoczy ci nawet, jeżeli nie skłonisz chłopa, by wszystkiemu zaprzeczył. Było by ci ono już wytoczone, gdybym swym osobistym wpływem nie był wyjednął odroczenie sprawy. Ale zatuszować jej nie będzie można, bo ten Kalinowicz już ją roztrąbił po wiedeńskich i zagranicznych dziennikach.
— Mój Boże! — zawołał hrabia Hiacynt, chwytając się za głowę. — I wszędzie tam moje nazwisko stoi?
— No, nie, tylko początkowe litery.
To nieco uspokoiło hrabiego, chociaż nie zupełnie uciszyło jego wzburzenie.
— Ależ to horrendum! I kto mu mógł o tym napisać? A nadto niech ekscelencja zważy, że ich jest dwóch: jeden dziennikarz, a drugi adwokat, i że obaj działają w porozumieniu!
W sali nastąpiła pauza i wpływający stamtąd do bufetu i do sąsiednich pokojów potok gości przerwał rozmowę dwóch jaśniewielmożnych. Hrabiego Adolfa znowu otoczono; hrabia Hiacynt siedział w swym kącie, paląc cygaro i oddając się głębokim, lecz oczywiście wcale nie wesołym myślom.
— A, najniższy sługa pani dobrodziejki! — zawołał nagle hrabia Adolf, z szarmanckim ukłonem zbliżając się do pani Drelichowej, która właśnie weszła z bufetu do bocznego pokoju w towarzystwie Milci i Reginy. — Pannie Milci mój komplement — rzekł hrabia i spoczął wzrokiem na obcej dla niego postaci Reginy.
— Moja siostrzenica, ekscelencjo, Regina Kisielewska, córka mojej nieodżałowanej Kasi — rzekła pani Drelichowa, przedstawiając hrabiemu Reginę, która spokojnie spojrzawszy na hrabiego, dygnęła i pochyliła twarz.
— Bardzo mi przyjemnie poznać panią — rzekł hrabia Adolf. — Znałem matkę pani, gdy jeszcze była panienką, i chronię o niej bardzo sympatyczne wspomnienia.
— Chciałybyśmy na chwilę usiąść, wypić cokolwiek — mówiła pani Drelichowa do hrabiego, który też natychmiast poprowadził panie do stołu, przy którym niedawno rozmawiał. W natłoku Reginie wypadł z ręki wachlarz i porządek tańców, a hrabia, jak prawdziwy kawaler, lotem błyskawicy schylił się i podniósł uronione przedmioty.
— Dziękuję ekscelencji — rzekła Regina, przyjmując wachlarz z rąk hrabiego.
— O, nie, tego mi nie dosyć! — rzekł hrabia z uśmiechem. — Muszę się popatrzyć, jakie też to pani tego wieczoru konkiety porobiła! Pani niedawno we Lwowie?
— Tak jest.
— I pierwszy raz na balu?
— Na takim wielkim balu pierwszy raz.
— Tym ciekawiej, tym ciekawiej, komu też to pani od pierwszego razu głowę zawróciła — żartował hrabia i rzucił okiem na porządek tańców, by odczytać nazwiska kawalerów, którzy się tam powpisywali. Wzdrygnął się nagle.
— Cóż znowu! — rzekł na pół żartobliwie a na pół serio. — To jakaś fatalność. Kalinowicz i Kalinowicz! Od samego nowego roku prześladuje mię to imię! Czy pani znasz tych panów Kalinowiczów? — zapytał hrabia Reginę.
Twarz jej, zwykle tak blada, spłonęła rumieńcem, gdy hrabia zwrócił do niej to pytanie.
— Nie, ekscelencjo.
— Ja ich znam — rzekła pani Drelichowa — chociaż tylko z widzenia. Mieszkają o dwa numery za moim domem. Nadzwyczaj zdolni młodzi ludzie.
— Więc oni są tutaj? Nie wiedziałem o tym. Panie, panie komitetowy — zwrócił się nagle hrabia do jednego z komitetowych. — Bądź pan tak dobry i przedstaw mi pana Kalinowicza!
— Służę ekscelencji! — rzekł komitetowy i oddalił się spiesznie z głębokim ukłonem.
Hrabia Adolf i pani Drelichowa byli dawni znajemi. Pani Drelichowa pochodziła ze starej szlacheckiej rodziny. Majętność jej rodziców graniczyła z jedną z włości hrabiego, który też, jako młody panicz częstym bywał gościem w skromnym szlacheckim dworku. Nie tyle wabiło go tam ciche, staroświeckie życie, ile urodziwa córka właściciela, z którą wkrótce zawiązał głębszy, serdeczny stosunek. Stosunek ten trwał parę lat, dopóki młody hrabia nie ukończył uniwersytetu i nie udał się do Wiednia, a dalej za granicę, robiąc dyplomatyczną karierę. Tymczasem stosunki w staniu szlacheckim dworku fatalnie się zmieniły: 1846 rok piorunom uderzył w ten cichy zakątek. Właściciel i cała męska służba zostali przez bandę chłopską straszliwie wymordowani, dobitek zrabowano, folwark spalono i zniszczono do szczętu. Matka z dwiema córkami sprzedała zniszczone dobra i z niewielkim kapitałikiem udała się do Lwowa, by dokończyć edukację młodszej, 16-letniej córki i umożliwić też starszej, 20-letniej, zawinięcie do portu małżeńskiego.
Starsza ta córka, panienka niezwykłej urody i również niezwykłego sprytu okazała się nadspodziewanie zdolną do torowania sobie drogi w życiu. Nie minął rok, a juz stała u ołtarza, podając rękę staremu, lecz bogatemu kupcowi lwowskiemu Drelichowi. Małżeństwo to, tak rażąco niedobrane, w swoim czasie było przedmiotem licznych rozmów w salonach lwowskich, ale rozmowy te wkrótce zmieniły się w szepty, przy których starsze damy trwożliwie oglądały się, czy ich nie słyszą młode panienki, panienki zaś starały się omawiać dotyczne wieści tak, by ich nie słyszały matule i ciocie. Młoda pani Drelichowa okazywała swemu mężowi od pierwszych dni zamęścia nieograniczoną pogardę, prowadziła życie szumne i wesołe w gronie złotej młodzieży, nie troszcząc się wcale o męża, który pod wpływem tych miodowych miesięcy coraz częściej zaczął zapadać na zdrowiu. Wkrótce też powrócił do Lwowa dawny jej znajomy, hrabia Adolf, także już żonaty i dość wysokie zajmujący stanowisko służbowe, i dawny stosunek między nimi odnowił się, wszelako nie w dawnej już romantycznej formie, wzbogacając skandaliczną kronikę lwowską wielu ciekawymi faktami.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie było życie i położenie matki i młodszej siostry wobec takiego życia pani Drelichowej. Na prośbę jej męża matka i siostra sprowadziły się do jego kamienicy przy ul. Pańskiej, gdzie też mieszkali państwo Drelichowie. Wyznaczono im w oficynie na drugim piętrze dwa skromne pokoiki z kuchenką; pan Drelich dawał im też regularnie co miesiąc pewną sumę na utrzymanie, ale za tę jałmużnę musiała stara matka, przywykła do cichego, skromnego i patriarchalnego życia, przypatrywać się zbliska temu, co robiła jej córka na beletażu, słuchać tysiącznych szeptów usłużnych języków i narzekań jej nieszczęśliwego męża. Jedynym pragnieniem starej kobiety było wydobyć się z tego gniazda, a możliwie to było przez zamęście jej młodszej córki.
Od samego początku pobytu we Lwowie poznał się z nimi niejaki Kisielewski, nie pierwszej już młodości drobny obywatel z Sanockiego okręgu. Była to postać nadzwyczaj ciekawa, istny zwiastun zbliżającego się nowego czasu. Chociaż niewielkie miał szkolne wykształcenie, zdołał jednak usilną pilnością i skrzętnym czytaniem książek najrozmaitszej treści zdobyć sobie masę różnorodnych wiadomości. Chociaż to wszystko było dorywcze, nieprzerobione i niekrytyczne, mimo to jego ruchliwy i niezmordowany umysł operował tym pstrym materiałem, tworząc niezliczone plany i kombinacje. Najróżnorodniejsze gałęzie przemysłu czy to podupadłego czy całkiem u nas nowego roiły się przed jego wyobraźnią, to znowu tworzył plany organizowania handlu eksportowego, eksploatacji bogactw mineralnych kraju, organizacji spółek produkcyjnych. Bogactwa, miliony, skarby — te słowa nie schodziły z jego ust, mimo że sam, spieniężywszy swą niewielką posiadłość w Sanockim, żył ze szczupłej pensji kancelisty i przepisywał w demu akta dla pewnego adwokata, by nie uszczuplać swego kapitaliku, który zdaniem jego przeznaczonym był do wielkich rzeczy, miał się stać źródłem olbrzymich bogactw, gdy przyjdzie stosowna chwila.
Otóż ten Kisielewski częstym bywał gościem w pomieszkaniu wdowy obywatelki i wiele usług robił kobietom w pierwszym czasie ich pobytu we Lwowie. Później, gdy starsza córka wyszła za mąż, nie przestawał bywać w pomieszkaniu jej matki i siostry, wnosząc w to ciche, skromne i smutne ustronie całe roje swych świetnych planów i fantazyj. Słuchały go obie kobiety, nieprzywykłe do podobnych rzeczy, podziwiały ogrom jego wiedzy i bystrość spostrzeżeń, a pewność, z jaką się wyrażał, udzielała się i im; nie wątpiły, że tego człowieka o tak silnej głowie i żelaznej woli wielka czeka przyszłość. Zresztą Kisielewski był człowiekiem nawskróś uczciwym i ani na chwilę nie pozostawiał w błędzie swe znajome panie co do rzeczywistego stanu swego majątku. Miał pięć tysięcy reńskich w kasie oszczędności, od których odsetki również co roku dokładał do kapitału. Gdy przyjdzie stosowna chwila i zdarzy się odpowiednie przedsięwzięcie, miał z tymi pieniądzmi wyruszyć na zdobycie fortuny.
Nie dziw więc, że obie panie, matka i młodsza córka, z prostoduszną szczerością przyjmowały udział w losach Kisielewskiego i że ucieszyły się bardzo, kiedy ten pewnego razu doniósł im, że stosowna chwila nadeszła, że przedsięwzięcie, zdolne do polepszenia jego losów, nadarza się. Znajomy Kisielewskiego, niejaki Schneider, wyśledził źródła bogactw w Truskawcu: rudę srebrną i naftę, którą wówczas dopiero nauczono się oczyszczać i używać do oświetlenia. Wzrastające nagle i szybko kopalnie borysławskie, o których wszyscy w kraju mówili, czyniły prawdopodobnym istnienie takichże źródeł i w pobliskim Truskawcu, gdzie zresztą kopanie nastręczało pomyślniejsze warunki z powodu braku żydowskiej konkurencji. Lecz jeszcze więcej zdziwiły i ucieszyły się obie panie, gdy Kisielewski przedłożył im podzielić jego romantyczną podróż do złotodajnej Kolchidy, tj. gdy poprosił o rękę panienki. Życie obu pań w domu pani Drelichowej stało sie po prostu nieznośnym, obie więc, matka i córka, uchwyciły się za podane im ździebełko, by się wydobyć z tej toni. Zresztą matka zachowała część kapitału ze sprzedanej majętności jako posąg dla młodszej córki, tak że początkowy kapitał uszczęśliwionego podwójnie zięcia nagle wyniósł przeszło dziesięć tysięcy. To był kapitał jak na owe czasy wcałe już pokaźny, to też po odbyciu skromnego wesela państwo młodzi wraz z matką na skrzydłach nadzieji polecieli na błogosławione podgórze, do Truskawca, gdzie Kisielewski przedtym już zakupił był za paręset guldenów niewielką realność z małym domkiem.
Minęło parę lat. W małym domku w Truskawcu wiele się zmieniło. Staruszka babka umarła, wykołysawszy troje wnucząt: chłopczyka i dwie dziewczynki. Ale złote nadzieje Kisielewskiego nie ziściły się. Mimo starannych poszukiwań i wszelkich geologicznych prawdopodobieństw ani nafty ani srebra nie było: cały kapitał poszedł „w ziemię” na marne. Pokazały się długi, weksle, które trzeba było spłacać; musiał sprzedać mały domek i realność. Z otrzymanych pieniędzy zaledwie drobna pozostała cząsteczka. Ze smutkiem i płaczem wróciły rozbitki do Drohobycza, gdzie ojciec znowu zaprzągł się w jarzmo kancelaryjne, by utrzymać rodzinę i dawać edukację dzieciom. Spólnik jego Schneider, również zrujnowany, kręcił się po Borysławiu. Lecz fantazje o nowym wypłynięciu na wierzch nie połyszały Kisielewskiego. Poparzywszy się na przemyśle, zwrócił oczy w inną stronę, ku loterii. Do spółki ze Schneiderem zakupił parę losów loterii rządowej: po wygraniu któregokolwiek bądź losu mieli się spólnicy podzielić pieniądzmi po równych częściach. Lecz Kisielewski nie doczekał już tej chwili, kiedy się koło fortuny miało korzystnie dla niego obrócić: umarł pod ciężarem prac i zgryzot. Żona jego, w nędzy i niedostatku utrzymywała się to szyciem, to udzielaniem lekcyj kroju, to trzymaniem na stancji studentów, byle tylko nie zaniedbywać edukacji swych dzieci. O upadającej pod brzemieniem tego trudu siostrze przypomniała sobie wreszcie pani Drelichowa i wzięła do Lwowa jej najstarszego syna, Ernesta, wielkiego lamparta, którego w Drohobyczu z gimnazjum wypędzono. Potrzymawszy go przy sobie rok jeden, umieściła go na rządowy koszt w szkole wojskowej we Wiedniu. Tymczasem najstarsza panna Kisielewska wyszła za mąż za jakiegoś drobnego urzędnika, młodsza zaś kończyła w Drohobyczu żeńską szkołę, kiedy nagle biednym kobietom, znękanym walką z przeciwnościami losu, uśmiechnęło się szczęście. Jeden z losów, zakupionych przez ich ojca, wygrał wielką sumę.
Ale niestety, i ten uśmiech fortuny był zwodniczy. Losy znajdowały się w posiadaniu Schneidera, który ani mówić sobie nie dawał o podziale. Biedne kobiety nie miały w ręku żadnego pisemnego kontraktu ani dokumentu; trzeba było wyszukiwać świadków umowy, wytaczać długoletni i uciążliwy proces. Schneider śmiał się z tego, wiedząc, że biz pieniędzy takiego procesu prowadzić niepodobna. Proponował Kisielewskim paręset reńskich odczepnego, lecz niezłamanu przeciwnościami kobieta odrzuciła tę propozycję i weszła na drogę procesu. Ciągnęła się z ostatniego na opłacenie najpierwszych kroków sądowych, lecz na doprowadzenie całej rzeczy do skutku sił jej nie starczyło. Umarła w nędzy, pozostawiając swej najmłodszej córkę Reginie prócz swego błogosławieństwa tylko plik papierów, które miały służyć za podstawę do dalszych kroków sądowych przeciw nieuczciwemu spółnikowi. Pani Drelichowa i tym razem wyciągnęła pomocną dłoń i sprowadziła Reginę do siebie w pół roku po śmierci jej matki — oczywiście nie spieszno jej się działo.
W domu pani Drelichowej tymczasem zaszły również niektóre zmiany. Stary Drelich dawno umarł, pozostawiwszy swej żonie cały swój majątek, a także dwoje dzieci: syna i córkę Milcię. Pani Drelichowa naraz spoważniała, tym bardziej, że i hrabia Adolf na nalegania rodziny na długie lata opuścił Lwów i Galicję. Została więc pani Drelichowa wdową w pełnym znaczeniu tego słowa, a gdy wreszcie hrabia Adolf po latach kilkunastu powrócił, by zająć we Lwowie wysokie stanowisko rządowe, to dawne bliskie stosunki już się nie odnowiły między nimi. Pani Drelichowa była kobietą zanadto rozsądną, by miała pragnąć powrotu tego, co się już wrócić nie mogło, zadowalniała się natomiast uczuciem cichej przyjaźni i ciepłej poufałości, które jej okazywał hrabia. Bywał on czasem w jej domu, gotów był na jej prośbę okazywać protekcję jej krewnym, forytował w służbie politycznej jej syna, a natomiast miał w pani Drelichowej gorącą wielbicielkę i zwolenniczkę, gotową propagować jego sławę jako polityka i administratora w sferach bogatego mieszczaństwa i wyższego urzędnictwa.
Widząc, że hrabia zainteresowany Kalinowiczami, pani Drelichowa krótkimi słowy opowiedziała mu to, co i sam hrabia już wiedział, lecz nagle, upatrzywszy stosowną chwilę, nachyliła się bliżej, do samego ucha hrabiego i szepnęła mu coś, parę słów, na które hrabia odpowiedział jej tylko wymownym wejrzeniem.
— Mam zaszczyt przedstawić ekscelencji mego kolegę, doktora Kalinowicza! — rzekł komitetowy, przybliżając się do stola pod rękę z Władkiem, który się ukłonił.
— Przyjemnie mi pana poznać — rzekł hrabia, wstając i podając rękę Władkowi, lecz w tej że chwili pilnie obserwując jego twarz i twarz Reginy, która znowu żywym oblała się rumieńcem. — Proszę, niech pan siada koło nas. Panie zapewne znają pana doktora?
— O, tak, miałem zaszczyt poznajomić się — rzekł Władek kłaniając się paniom i siadając na krześle, które mu naprzeciw siebie wskazał hrabia.
— Czy to pan wydajesz „Gońca"? — zapytał się hrabia, przystępując wprost do rzeczy.
— Nie, ekscelencjo, to mój brat.
— Tak? To szkoda, chciałem właśnie z pańskim bratem pomówić.
— Mogę go ekscelencji przedstawić — rzekł Władek.
— Niech się pan nie trudzi — rzekł hrabia. — Nic to tak ważnego. Zresztą panowieście bracia, mieszkacie razem, poglądy macie jednakowe (słowa te hrabia wyrzekł z osobliwym, nieco ironicznym naciskiem) — to myślę, że co powiem panu, to tak, jak bym powiedział pańskiemu bratu.
Władek zamiast odpowiedzi tylko ukłonił się w milczeniu.
— Muszę panu powiedzieć — mówił hrabia surowym tonem — że mi się bardzo nie podoba kierunek „Gońca". Pojąć nie mogę intencji panów. O co wam idzie? Chcecie ponowić sceny 46 roku? Bo oczywiście ta, jak wy mówicie „krytyka”, a właściwie krucjata przeciw szlachcie do niczego innego doprowadzić nie może. I tak kraj do spokoju przyjść nie może, a panowie jeszcze większe chcecie wywołać zamieszanie.
Władek siedział całkiem spokojny, i ani na krztę nie zmieszał się pod tym gradem zarzutów.
— Daruje ekscelencja — odpowiedział — ale zdaje mi się, że ekscelencja mylnie pojmuje nasze wystąpienie. Nie jesteśmy stroną zaczepiającą, nie głosimy żadnej krucjaty, bronimy jedynie interesów tej warstwy, która zdaniem naszym przez wszystkich jest krzywdzoną a przez nikogo szczerze nie bronioną.
— Tere, fere, panie doktorze! — niecierpliwie odrzekł hrabia. — Znam te frazesy, czytałem je często w „Gońcu". Ładnie to mówić: bronimy. A w rezultacie wychodzi tak, że panowie podkładacie lont zapalony pod beczkę prochu i mówicie: za ewentualny wybuch nie jesteśmy odpowiedzialni. Odpowiedzialność niech spadnie na tych, którzy ten proch zgromadzili. To, panie, nieładnie, nie po obywatelsku ! Tego ścierpieć nie można!
— Cóż, ekscelencjo — odrzekł Władek — robimy, co nam każe sumienie i poczucie obowiązku, stoimy na gruncie ustawy, występujemy w imię najprostszych zasad ludzkości i sprawiedliwości. Myślę, że i ekscelencja niczego innego od nas żądać nie może.
— Młodziście, panowie, za mało wiecie i za mało widzicie, a za wiele ufacie tym swoim zasadom. Wierz mi pan, że im starszymi będziecie, tym więcej doświadczenie ograniczać i ścieśniać będzie obszar tych zasad, dopóki je całkiem nie zabsorbuje.
— Ha, ekscelencjo — postarzejemy się, to będziemy postępować tak jak starzy. Ale aopókismy młodzi, pozwól nam, ekscelencjo, postępować jak młodym.
— Pozwól wam! — prawie krzyknęła ekscelencja. — A ile wy za ten czas możecie szkody narobić, jaki pożar możecie wzniecić! To was nic nie obchodzi!
— Nie pojmuję właściwie, czego ekscelencja od nas żąda — rzekł Władek.
— Żądam, żebyście panowie dali spokój temu wiecznemu i szalonemu atakowaniu szlachty.
— Z największą przyjemnością — odrzekł Władek. — Skoro tylko szlachta da spokój wiecznemu krzywdzeniu i poniżaniu ludu wiejskiego.
— Więc panowie koniecznie chcecie wojny? — rzekła ekscelencja, zaczynając tracić cierpliwość.
— Przeciwnie, ekscelencjo, chcemy spokoju, ale korzystnego dla obu stron, nie zaś dla jednej tylko.
— Nudzisz mię pan. Żegnam! — rzekł hrabia Adolf odwracając się i skinął ręką na znak, że audiencja skończona. — Arogant! — wycedził przez zęby, zwrócony do pani Drelichowej, ale tak, że odchodzący Władek mógł to słowo usłyszeć.
— Mój Boże, co to dziś za młodzież, co za pokolenie! — narzekała pani Drelichowa. — Wszystkiemu winna ta konstytucja. Poprzewracało się w głowie młodzikom i myślą, że im wszystko wolno!
Hrabia Adolf nie słyszał prawie tych słów, ciężko oddychając i starając się uspokoić rozdrażnienie, któremu mimowoli dał się unieść wobec „aroganckich” słów tego młodzika. Gdy jednak po chwili zapanował nad sobą zupeł-
nie i chłodno rozważył swój krok, pożałował nieco swej zapalczywości. W następnej chwili spojrzał na rzecz znowu z innego punktu widzenia. Oczywiście te młodziki nie z takich, by ich można groźbą zastraszyć lub obietnicami czy protekcją zwabić z raz powziętego kierunku. Trzeba z nimi walczyć, trzeba ich zgnieść, inaczej nie umilkną. A jeżeli tak, to i lepiej się stało, że sytuacja wyklarowała się w pierwszej chwili. Uczciwiej nawet i daje mu to zupełną swobodę ruchów. Wojna więc wojna!
Całkiem odmienne uczucia pozostawiła ta rozmowa w sercu Reginy. Władek od pierwszego razu, kiedy go zobaczyła w kołomyjce, wywarł na nią silne wrażenie, a to, co słyszała w ciągu tego wieczora o nim i od niego, postawiło go bardzo wysoko w jej mniemaniu. Co prawda, więcej prawie niż o Władku, mówiono o jego bracie, lecz brat ten stał w jej wyobraźni jak cień obok jasnej i sympatycznej figury Władka, oddając jemu wszystkie swe dobre przymioty, a biorąc na siebie wszystkie niedostatki. Włedek zręczny, śmiały, rezolutny, przystojny, a brat jego jakiś niby wystraszony, jąkliwy, patrzący z ukosa, niby wiecznie kogoś o coś podejrzywający, — oto jaki kontrast przedstawili obaj bracia w oczach Reginy; nie dziw więc, że jej żywa, wrażliwa i zdrowa natura czuła się więcej pociągniętą przez pierwszego, niż przez drugiego. Co więcej, rozmowa z hrabią Adolfem, w której Władek zajął tak śmiałe, niezależne i pełne godności stanowisko i swym spokojem zdołał wyprowadzić z równowagi takiego wytrawnego dyplomatę i wysokiego dostojnika, postawiła go w oczach Reginy nadzwyczaj wysoko.
Naczek tymczasem jak zbłąkana owca brodził po sali, szukając oczyma nadobnej główki z krótkimi włosami, która mu zniknęła w wirze walca. Próbował zastanowić się dokładniej, co go tak ciągnie do niej, nieznajomej, pierwszy raz widzianej. Wstydził się na samą myśl, by mogła to być sama fizyczna piękność, która zresztą, jak mógł się przekonać z klasyfikacji swoich kolegów, wcale nie była tak wybitną i nie zwróciła na się prawie niczyjej uwagi. Przebłysk sympatycznej, niepospolitej duszy, który dostrzegł w jej oczach, mógł co prawda być owym magnesem, ale mógł też być złudzeniem, wytworem jego własnej wyobraźni, ucieleśnieniem jego ideału, które mogło nie mieć nic wspólnego z realną, rzeczywistą Reginą Kisielewską. Lecz choć i jak uspokającymi mogły być podobne argumen-
ty, — wszystkie one prysnęły jak lód na słońcu, skoro we drzwiach bufetu za potężną figurą pani Drelichowej pokazała się smukła, równa i z niezwykłą gracją stąpająca figurka Reginy. Nie widząc jej głowy, Naczek mógł by ją był poznać po samym chodzie spośród całego tu zebranego towarzystwa.
Rozpoczął się mazur, do którego Naczek zaangażował Reginę. Chciał podczas tego tańca wciągnąć ją w rozmowę, przekonać się, czy rzeczywiście te głębokie, tajemnicze oczy była oknem żywej i pięknej duszy. Używał największych wysileń, by być wobec niej swobodnym, wesołym i przytomnym, lecz gdy stanął przed nią, gdy z ukłonem dotknął się jej ręki i poczuł jej dotknięcie, wszystkie jego postanowienia dymem się rozwiały. Regina zresztą wydawała mu się teraz jakaś niezadowolona, niechętna; jakaś chmurka wisiała na jej jasnym czołe, a oczy błyszczały chłodnym, niby stalowym blaskiem, nie dozwalającym zajrzeć w głębię duszy.
— Czy pani na długo zagościła do Lwowa? — zapytał wreszcie Naczek podczas tańca.
— Na stały pobyt — szepnęła Regina i odwróciła się.
— I pani będzie u cioci przebywać?
— Tak jest.
— A gdzie pani dotychczas przebywała?
— Mniejsza o to — szepnęła Regina oczywiście niezadowolona z tego, że Naczek podczas tej rozmowy zrobił jakiś niezręczny krok.
Na tym rozmowa się przerwała, lecz Naczek jeszcze nie tracił nadzieji. Gdy skończyli turę, on odprowadził ją na jej krzesło, a korzystając ze sposobności, że ani Milci ani pani Drelichowej nie było w pobliżu (panią Drelichową odprowadził hrabia Adolf do bufetu, żywo coś z nią rozmawiając), zapytał:
— Pozwoli pani usiąść obok siebie?
— Proszę! — rzekła Regina nie patrząc na niego. Naczek usiadł.
— Daruje pani mej śmiałości — rzekł spoglądając z boku na jej profil — ale chciałem się pani spytać, co porabia brat pani?
— Mój brat? Jaki brat?
— Ernest Kisielewski, mój były uczeń.
Regina obróciła się nagle i wypatrzyła się wielkimi oczyma na Naćzka, lecz i tym razem nie było w nich żadnej iskry uczucia, a była tylko chłodna ciekawość.
— Więc pan znasz mego brata? — zapytała. — Nie mogę sobie przedstawić, skąd i jakim sposobem.
— Przecież on przez rok chodził do gimnazjum we Lwowie, a potem zdaje mi się poszedł do wojskowej szkoły.
— Już z niej wyszedł — odcięła krótko Regina.
— A to dlaczego wyszedł? — zapytał Naczek.
— Mniejsza o to! — odrzekła Regina.
— I gdzie się teraz obraca? Bardzo bym chciał odnowić z nim znajomość. Chociaż żywego temperamentu i nieco zaniedbany, był to jednak chłopiec wielkie rokujący nadzieje.
— Przepraszam pana! — rzekła Regina wstając i idąc naprzeciw powracającej cioci, nie rzuciwszy nawet jednym spojrzeniem na nieszczęsnego Naczka. Ten siedział odrętwiały i śledził za nią bezsilnym wzrokiem; był moment, kiedy ta smukła postać wydała mu się jakimś potworem, czemś złowrogim i nieprzyjaznym, kiedy on gotów był się zerwać i rozszarpać ją na sztuki. Ale był to tylko poryw wzburzonego uczucia, jąk rozbitej nadzieji. Gdy Regina w tłumie znikła mu z oczu, zerwał się niby w obawie przed samym sobą i poszedł przeciskać się w przeciwny kąt sali, jak najdalej od tej znienawidzonej istoty.
— Głupia gęś! — szeptał sam do siebie. — Nadęta! Arogantka! Myśli, że Bóg wie czym jest! Myśli, że naprawdę jest królową a ktoś jej poddany. A ja głupi także myślałem, żem nie wiedzieć jaką perłę znalazł. Głupi! głupi!
I Naczek, siedząc w krześle i utopiwszy nieprzytomny wzrok w migających przed nim różnobarwną falą parach, obrzucał Reginę najgorszymi epitetami z tą lubością, z jaką ranny w gorączce rozdrapuje swe rany. Czuł się nieszczęśliwym, tym nieszczęśliwszym, że był zły sam na siebie i na tę, w której przed chwilą widział wcielenie swego ideału. Radość, z jaką szedł na bal dzisiejszy, była do gruntu zatrutą. Szelest jedwabiu, stuk miarowy setek kroków, grzmot muzyki z galerii, blask lamp, biżuteryj i setek młodych oczu, — wszystko to teraz raziło go, niepokoiło i dręczyło. Pragnął ciszy, samotności i ruchu, ruchu gwałtownego, nieskończonego, spierającego oddech i odbierającego przytomność, by mógł bodaj na chwilę zapomnieć o sobie i o wszystkim, co przeżył w ostatnich kilku godzinach.
Wstał, by się oddalić z tego nienawistnego balu, lecz nagle stanął jak piorunem rażony. W swym osłupieniu nie pamiętał jak długo przesiedział w samotnym kącie, jakie za ten czas szły po kolei tańce i pauzy. Teraz właśnie tańczono pierwszego kadryla, i w tej samej chwili przepłynęła obok niego Regina w parze z Władkiem. Lecz jakże była zmieniona, niepodobna do tej, która z nim tańczyła mazura i którą on przed chwilą przeklinał. Wesoła, pogodna, uśmiechnięta, z twarzą lekko zarumienioną, z okiem pałającem żywą wewnętrzną radością, w żywej rozmowie ze swym danserem, którą niechętnie przerywała przy odpowiedniej komendzie aranżera. Naczek musiał się oprzeć o słup, by nie upaść na ten widok i przez cały czas tańca nie spuszczał oczu z tej pary. Władek obracał się z nią swobodnie, bez cienia adoracji, ale z tą wykwintną grzecznością i uwagą, która go zawsze cechowała. Przeciwnie, Regina sama dość widocznie wyróżniała go od innych mężczyzn, i gdy kapryśne figury kadryla kazały jej podawać rękę innemu mężczyźnie, natychmiast lekka chmurka zawisała na jej czole, odpowiadała krótko, gdy tancerz co do niej zagadał.
— Kapryśne, rozpieszczone dziecko! — zakonkludował Naczek, lecz i ten sąd nie przyniósł mu spokoju. Myśl jego natychmiast znalazła drugi koniec tego kija: „Niezepsuta, zdrowa natura, nie umie maskować swych sympatyj ani antypatyj“. I biedny Naczek czuł się stokroć nieszczęśliwszym, niż przed tym, stokroć porywał się z miejsca, by uciekać od tego widoku, i zawsze pozostawał nieruchomy, nie mogąc oczu od niej oderwać.
Wreszcie skończył się kadryl. Władek odprowadził Reginę na jej miejsce i chwilę jeszcze, pochylony naprzeciw niej, oczywiście zapatrzony w te cudowne oczy, których momentalny blask oczarował Naczka, stał, rozmawiał, żartował. Śmiali się oboje, śmiała się obok siedząca Milcia, tylko Naczek stał z dala, ciemny, jak czarna chmura, wrący zazdrością i złością, przeklinający siebie, brata, Reginę i cały świat.
Wreszcie Władek ukłonił się paniom i odszedł. Jak jastrząb na swą zdobycz, tak impetycznie rzucił się za nim Naczek, roztrącając wszystkich, co mu stali w drodze. Dopędził go u samych drzwi bufetu i ścisnąwszy go ręką jak kleszczami za ramię, rzekł gwałtownym, z trudem hamowanym głosem:
— Władku, chodźmy stąd! Chodźmy do domu!
Swym spokojnym, wesołym i zadowolonym wzrokiem zmierzył Władek wzburzoną do głębi postać brata.
— Co ci jest? — zapytał. — Czyś ty nie chory?
— Nie. Ale chodźmy stąd! — powtórzył Naczek. — Chodźmy do domu.
— Czyś oszalał! — rzekł Władek. — Musiałeś się zanadto rozgrzać w tańcu. Chodź, napij się koniaku i nie marudź! Zaraz się zaczyna drugi kadryl. A ja się tu poznajomił z jedną panienką — mówię ci, szyk dziewczyna. Wiesz, tej pani Drelichowej siostrzenica. Niedawno tu przyjechała. Ukończyła w Drohobyczu gimnazjum. Chce fti szukać jakiejś służby. Zaangażowałem ją do wszystkich kadryli, to nie wypada mi porzucać ją na lodzie. Chodź, chodź, wypijemy!
Ale Naczek już go nie słyszał, jak burza poleciał do garderoby, zażądał swego paltota, kapelusza i kaloszy i rzuciwszy garderobianej guldena, wybiegł na schody, do sieni, na ulicę, pędząc, jak gdyby kto za nim gonił.
— Co się stało chłopcu? — mruknął sam do siebie Władek, powracając do sali. — Spodziewam się, że nie chory. Musiało go coś bardzo rozstroić. Trzeba go się będzie wypytać, jak powrócę do domu. Ale porzucać balu na samej połowie nie można.
I uspokoiwszy się poszedł ku Reginie, gdyż już rozpoczynano drugiego kadryla.
VII
Naczek zbudził się bardzo rano. Miał o pół do szóstej być w drukarni dla tłumaczenia nocnych telegramów i ostatecznego zredagowania rannego wydania numeru „Gońca”. Tym uciążliwym trudem rannego wstawania dzielił się on ze swym głównym współpracownikiem, tak że jednego dnia wstawał rano jeden, drugiego dnia drugi, prócz niedzieli, w której nie wychodziło ranne wydanie „Gońca”. W tych dniach, kiedy miał rano wstawać, Naczek budził się zwykle daleko wcześniej, niż było potrzeba, nieraz o trzeciej lub czwartej, i już nie spał więcej dopóki stara Mikołajowa z regularnością zegarka nie wstawała punkt o piątej, nie wyczyściła jego rzeczy i nie przygotowała mu wody do mycia.
I dziś zbudził się Naczek o czwartej rano. Na dworze była jeszcze noc — jasna, mroźna, zimowa. Pełna tarcza księżyca chyliła się ku zachodowi, a jej białe światło roziskrzało zmarznięty śnieg, którym obsypany był Lwów. Mleczna jasność tej nocy biła w niezasłonięte okno Naczkowej sypialni, tak że wszystkie w niej przedmioty, chociaż w półcieniu, rysowały się jednak wyraźnie przed jego oczyma. Machinalnie jakoś spojrzał Naczek w przeciwległy kąt izby i zawołał nawet na pół jeszcze sennym głosem:
— Władku, spisz?
Ale w tej chwili przypomniał sobie, że już od dwóch tygodni sam on śpi w tym pokoju, że Władek wyprowadził się na inne pomieszkanie, i serce jego ścisnęło się od żalu i jakiegoś niejasnego bólu.
Sięgnął rękę na stojący u wezgłowia jego łóżka nachtkastlik, dostał leżący na nim zegarek i paczkę siarników, zaświecił, a przekonawszy się, że jeszcze za wcześnie do wstawania, zaklął po cichu, wiedząc, że już nie zaśnie, położył zegarek i siarniki na miejsce i przewrócił się na drugi bok, czyniąc nadaremne wysiłki, by zasnąć. Sen nie przychodził. Zamiast snu niespokojne myśli roiły się po jego głowie, szumiąc i brzęcząc, jak natrętne muchy.
Przede wszystkim zamyślał się o Władku. Co się z nim stało, że się rozłączył z bratem i poszedł na osobne mieszkanie? Gdy przed kilkunastoma dniami oświadczył Naczkowi o tym zamiarze, ten aż zdrętwiał ze zdziwienia pomimo wcale nie najlepszych i oziębłych stosunków, jakie od owego balu pomiędzy nimi panowały. Co prawda, Władek długo i szeroko tłumaczył bratu, że jako adwokat, który musi mnóstwo rozmaitych ludzi przyjmować u siebie, musi też mieć osobne pomieszkanie, tym bardziej, że tutaj jego klienci przeszkadzają Naczkowi w jego pracy. Ale w tej Władkowej argumentacji czuł Naczek nieszczerość, jak ranę ukrywaną w strzępy krasomowstwa i nawet humoru. Naczek dotychszas nie miał przyczyny żalić się na przeszkody ze strony Władkowych klientów, tym bardziej, ze pracował w osobnym kabinecie, oddzielonym od Władka salonikiem, w którym też była poczekalnia dla nielicznych dystyngowanych klientów. Chłopi, których przybywało więcej, czekali w kuchni lub na korytarzu. Prócz tego do pomieszkania przychodzili ci klienci rzadko, gdyż właściwie urzędowanie Władkowe było w kancelarii jego adwokata. Rzecz więc oczywista, że nie ta okoliczność była główną przyczyną rozłączenia braci. Ale cóż nią było?
Naczek czuł dobrze i nie mógł sarn przed sobą zaprzeczyć — chociaż żaden z nich przy rozstaniu ani słówkiem o tym nie wspomniał — że były nią właśnie te nieszczere i oziębłe stosunki, jakie zapanowały między nimi po balu. Czuł też Naczek, że sam on był temu najwięcej winien, ale nie czuł w sobie siły, nie widział sposobu naprawienia tej winy. Zaraz na drugi dzień po balu Władek z prawdziwie braterską troskliwością zaczął go był wypytywać o to, co mu się wczoraj takiego stało, lecz on, nie wiedzieć z jakiej przyczyny, poczuł się niemile dotkniętym tą troskliwością i pierwszy raz w życiu grubo odfuknął bratu, żeby mu dał spokój. To odfuknięcie było jak gdyby nagłym jękiem pękniętej struny: rzeczywiście, od tej chwili pękła między braćmi żywa struna harmonii i szczerej otwartości. Naczek chodził ponury, na pytania brata odpowiadał krótko, niechętnie i krył w sobie swe myśli i wrażenia, jak ta muszla, która ściska i kurczy się czym raz silniej, gdy w miękkie składki jej ciała dostanie się ostry kamyczek, który czym raz głębiej wgryza się w mięso. Jak by w przeczuciu tego, co się dzieje na sercu brata, i Władek, chociaż w ogóle daleko swobodniejszy i weselszy, unikał przed Naczkiem nawet wspominać o Reginie, chociaż w rzeczy samej nawet nie podejrzywał, jak głębokie i fatalne postać jej wywarła na Naczka wrażenie. Czy to ogólna duszna atmosfera, jaka zapanowała w ich cichym ustroniu, czy obawa, by się nie naprzykrzać posępnemu Naczkowi opowiadaniem swych przyjemnym wrażeń, — dość, że coś niby formalnie wstrzymywało Władka od poruszania wrażeń balowych. Naczek zaś, który wiedział, że Regina i dla brata nie przeszła niespostrzeżoną i sama oczywiście więcej chyliła się ku Władkowi, niż ku niemu, z zawiścią bezsilnego a pokrzywdzonego czekał na przemówienie Władka, dręcząc się tysiącznymi pomysłami szalonej zazdrości, wynajdując i zarzucając tysiączne podejrzenia, które jeszcze bardziej zamykały jego serce, nakładały pieczęć na usta.
Lecz w tydzień niespełna po balu zaszedł fakt, na pozór całkiem zwykły i naturalny, który mimo to fatalnie wpłynął na wzajemny stosunek obu braci. Pewnego dnia, powróciwszy nieco wcześniej, niż zwykle z redakcji, Naczek spostrzegł, że z pracowni jego brata wychodzą dwie panie, które Władek z ogromnymi grzecznościami i zapewnieniami swych najlepszych chęci wyprowadza. Naczek od razu poznał obie te panie: były to pani Drelichowa i Regina. Jak burza wpadł on po chwili do Władkowego gabinetu i chwytając go, jak ongi w sali balowej, oboma rękami za ramię, rzekł spiesznie, przerywanym ze wzruszenia głosem:
— Co... co to za... damy były teraz u ciebie?
Władek rzucił na brata długie, badawcze wejrzenie, od którego Naczek aż twarz odwrócił, i rzekł spokojnie:
— Co ci jest, Naczku? Drżysz cały, jak w febrze! Czyś ty nie chory?
— Głupiś ze swoją chorobą — odrzekł opryskliwie Naczek. — Odpowiedz na moje pytanie!
— Te panie — mówił zdziwiony Władek — co ciebie mogą te panie obchodzić? To była nasza bliska sąsiadka, pani Drelichowa z siostrzenicą.
— I czego one u ciebie chciały? — mówił Naczek, gwałtownie wyrzucając ze siebie słowa.
— Coraz więcej mię zadziwiasz, Naczku — mówił Władek ściskając ramionami. — Pojąć nie mogę, o co ci idzie. Czy może myślisz, że te damy chciały mię sprowadzić z drogi moralności? — rzekł uśmiechając się ironicznie. — Uspokój się i nie miej o to obawy! Przychodziły do mnie radzić się w jednej sprawie prawniczej, w sprawie spadkowej.
— Co to za sprawa? — pytał dalej Naczek, starając się znaleść jakiś punkt, za któryby mógł uchwycić się myślą.
— E, to dosyć zawikłana sprawa — odrzekł Władek. — Sprawa tej panny siostrzenicy ze spólnikiem jej ojca w Drohobyczu o wygrany los. Zdaje się, że dojść to może do wytoczenia procesu karnego i cywilnego zarazem.
— No i cóż, przyjąłeś tę sprawę na siebie?
— E, jakiś ty skory! — zawołał uśmiechając się Władek. — Tu jeszcze nie wiedzieć, czy sprawa w ogóle będzie wytoczoną, a ty już się pytasz, czy ją przyjął. Znam ją tylko z babskich opowiadań, a ty wiesz, że to wcale jeszcze nie dokumenty. Kto wie, może się wszystko ma przeciwnie. Mówiłem im, by się udały z tym do mego mecenasa, by mu odniosły dokumenty, to może co z tego być. Zresztą wiesz, że takie sprawy do mego fachu nie należą.
Naczek z niezwykłym, gorączkowym jakimś zapałem uściskał rękę brata.
— Tak jest, Władku — zawołał żywo — to sprawa nie twoja! Nie bierz jej na siebie, odpraw te panie! Co ci się wdawać w ich zaklęte stosunki! Przed nami inna droga. Bądź zdrów!
I jeszcze raz gorąco uścisnąwszy mu rękę Naczek znowu jak wicher wyleciał z gabinetu. Niestety jednak, ten zapał, ta gorączka i to wzburzenie Naczka dały Władkowi dużo do myślenia, a nawet ukłuły go nadzwyczaj przykro w samą głębię sumienia, gdyż w tej chwili on, sam nie wiedząc jasno dlaczego, pierwszy raz w życiu skłamał przed bratem. Wizyta pani Drelichowej w towarzystwie Reginy taką go napełniła radością, tak go oszołomiła, że wysłuchawszy opowieści o sprawie jej losu i prawie zupełnie nie zrozumiawszy, o co rzecz idzie, on z nadzwyczajną gotowością i z widoczną uciechą podjął się prowadzenia tej sprawy — rozumie się, pod firmą swego adwokata — schował dokumenty dla późniejszego dokładnego rozpatrzenia i prosił panie, by się zgłosiły za tydzień po ostateczną decyzję: i w tej chwili, kiedy tłumaczył Naczkowi, że ze sprawy tej może jeszcze niczego nie będzie i że on się do niej mieszać nie myśli, sam drżał na myśl, że corpus delicti, świadczący o jego bezwstydnym kłamstwie, leży tuż przed nim, w biurku w niezamkniętej szufladce, i że Naczek jednym pociągnięciem ręki może je wydobyć i całą prawdę zobaczyć.
Naczek oczywiście nic o tym nie wiedział i dlatego zdziwił się ogromnie, gdy mu Władek na drugi dzień podczas obiadu oświadczył, że wyszukał sobie nowe pomieszkanie, na które się za parę dni chce sprowadzić. Przyjął on tę wiadomość w milczeniu, jak ciężki ale zasłużony cios, nie pytał brata o motywy tego kroku, a gdy ten z własnego popędu począł mu je wyłuszczać, machnął ręką i otarł ukradkiem łzę, która mu nabiegła na oczy. Czuł bowiem Naczek, że to rozłączenie jest początkiem jakiegoś nowego zwrotu w życiu, który, być może, poprowadzi ich na różne drogi, i kto wie, czy nie wpłynie fatalnie na sam rozwój tej pracy, której oni poprzysięgli oddać swe siły, swe życie. Nic jednak nie mówił o tym Władkowi, bojąc się obrazić go napominaniem o takiej rzeczy, która dla nich obu była tak zwykłą, tak naturalną i konieczną, jak oddychanie. Tylko stara Mikołajowa, dowiedziawszy się, że „starszy“ panicz myśli się wyprowadzić, cicho szlochała W kuchni, nie śmiejąc także mówić ani słowa.
I to już minęły dwa tygodnie od dnia, kiedy Władek zajął nowe pomieszkanie. Zdawało się, że rozdział ten wpłynął korzystnie na stosunek między braćmi. Władek często wieczorem przychodził na swe stare pomieszkanie, zostawał na herbacie, żartował z Mikołajową, opowiadał Naczkowi o swych zajęciach i wyzywał go również na rozmowę, co mu się też niekiedy udawało. Lecz Naczek czuł, że wszystko to jest pozornym, że Władek gada do niego, jak do obcego, którego chce zabawić w towarzystwie, że ich rozmowie brak ciepła, brak braterskiej szczerości i bezwzględnej otwartości. Czuł, że i sam on zamyka w swym sercu przed bratem wiele ważnych rzeczy, które się słały w ostatnich dniach, i podejrzewał Władka, że i ten musi coś przed nim ukrywać. I im nieszczęśliwszym czuł się Naczek, tym bardziej gryzącymi, tym silniejszymi stawały się jego podejrzenia. Po co się Władek wyprowadził? Dlaczego nie wspomina nic o Reginie i o jej sprawie spadkowej? — te dwa pytania w umyśle jego kombinowały się i łączyły się mimowoli, napełniając jego serce jadem goryczy i zatruwając mu każdą chwilę dnia.
Myśli jego przeszły ku Reginie, chociaż, prawdę mówiąc, od owego pamiętnego balu nigdy prawie nie odstępowały od owej wysmukłej postaci w ciemnej sukience, od owej główki z krótkimi włosami i z niezgłębionymi, a zarazem tak zmiennymi oczyma. Ileż to razy biedny chłopiec wyrzucał sobie swą słabość, lekkomyślność i brak poczucia męskiej godności, starał się wybić ją sobie z głowy, zapomnieć, wzgardzić nią — wszystko nadaremnie. Całymi godzinami chodził po ulicy, kryjąc się poza węgłami domów, jak złodziej, by tylko zabaczyć ją wychodzącą z domu lub powracającą do domu. Ileż to razy, spotykając ją na ulicy, chciał do niej przemówić, odkryć jej swoje serce, wypowiedzieć swe uczucia, — ale zawsze wstrzymywało go wspomnienie owych opryskliwych słów i chłodnych wejrzeń, jakie mu się od niej dostały w udziale na balu. Wreszcie pewnego razu zdecydował się na krok stanowczy. Napisał jej list, krótki i skąpy w wyrazy, w którym przedłożył jej swą rękę i serce.
Uspokoił się nieco, oddawszy ten list na pocztę i pełen otuchy wziął się do pracy nad nową rozprawą o stosunkach krajowych, w której chciał w całej pełni, na masie faktów wykazać, jak reprezentanci szlachty galicyjskiej w radzie państwa, sejmie, powiatach i rozmaitych towarzystwach zamiast interesów ogółu mają na względzie jedynie swoje klasowe interesy, a nawet starają się, nieraz nawet z ewentualną własną szkodą, podkopywać lub zaniedbywać interesy ludu, mieszczan i robotników. Materiał do tego artykułu przygotowywany i gromadzony był od dawna, całość ugrupowana i kilkakrotnie przez braci punkt za punktem sumiennie przedyskutowana; nadto zaś przedstawiona przez Naczka jasno i zrozumiale, ze spokojem i bezstronnością historyka, stylem jasnym i plastycznym, rzecz ta, drukowana w „Gońcu" od pierwszego razu zrobiła potężne wrażenie w kraju, wywołała różnorodne i żywe dyskusje i wcisnęła „chłopomańskie" pismo w ręce mnóstwa takich nawet ludzi, którzy go dotychczas nie czytali. Stary redaktor-weteran nadziwić się nie mógł powodzeniu tej gazety, którą on myślał zabić w kolebce, mieszcząc natychmiast po owej wieczerzy u braci Kalinowiczów siarczyste ostrzeżenie przeciw jej zgubnym tendencjom. Ostrzeżenia, przekręcania i denuncjacje, które byłyby w stanie zabić dwie inne gazety, „Gońcowi" cudem jakimś wychodziły na korzyść; ten zaś nie polemizował, nie bronił się, tylko szedł spokojnie swoją drogą.
Po wysłaniu listu do Reginy pracował Naczek spokojnie nad swym wielkim artykułem. Rychłej odpowiedzi nie spodziewał się, bo sam w liście prosił Reginę, by się dobrze namyśliła, by wzięła pod rozwagę, że mimo wszelkich pozorów nie jest to krok lekkomyślny, ale wypływ silnego i niezłomnego postanowienia, że on czuje, iż bez niej żyć nie może i prosząc ją o rękę stawia cały swój los na kartę: życie lub śmierć jego zależeć będzie cd jej decyzji.
Lecz oto trzeciego dnia po wysłaniu tego listu dostał Naczek odpowiedź. Była ona krótką i opiewała w te słowa — Naczek pomnie je będzie do grobowej deski, mimo że nie mógł znaleźć w sobie siły, by je przeczytać więcej niż jeden raz: „Szanowny Panie! Moja siostrzenica Regina Kisielewska dziękuje Panu za zaufanie, ale oświadcza Panu przeze mnie, że Pańską żoną nie będzie. Powolna Hermina Drelichowa”.
Mimo że list ten doszedł do rąk jego przed dwoma dniami, Naczek i teraz jeszcze, wspomniawszy każde jego słowo, każdą literę tego brzydkiego, rozlazłego pisma aż rzucił się na łóżku, niby na cierniowej pościele. Przekleństwo! Więc aż do tego doszło! Więc ona aż tak nim wzgardziła, że nawet sama nie odpowiedziała na jego słowa, krwią serdeczną pisane, ale powierzyła odpowiedź nieczystym rękom tej... tej... Straszne musiało być w pierwszych chwilach wzburzenie Naczka, kiedy i teraz jeszcze, gdy czas zdołał już znacznie uśmierzyć ból, on na samo wspomnienie o tym ciosie nie mógł dłużej uleżeć na łóżku, zerwał się zgrzytając zębami i załamując ręce w niemej rozpaczy i począł biegać po pokoju jak szalony.
— A więc nic, nic, niemi nie pozostało! — szeptał ściskając głowę dłońmi, jak gdyby się lękał, że mu pęknie z bólu. — Brat mię porzucił, ta mię popchnęła nogą gorzej niż jakiego psa. Wszystko, co ludzie nazywaja osobistym szczęściem, zamknąłem w głębokiej piwnicy i mam klucz rzucić do morza. Ale bez osobistego szczęścia życie — nie życie, człowiek nie człowiek. Gdy człowiek upada pod brzemieniem osobistego cierpienia, to jakżeż on może należycie pracować dla sprawy publicznej? Nie, czuję to, jestem zgubiony! I za co? Dlaczego?
I znowu biegał po pokoju, łamiąc ręce, to chwytając się za głowę. Wtem wybiło pół do szóstej. Naczek zadrżał, zatrzymał się, i zarazem zdawało się, że cały wezbrany potok jego myśli i uczuć zatrzymał się, zamarzł i skrzepnął od razu. Ból w piersi pozostał, głuchy, głęboki, nieuleczony, — ale myśli, przyzwyczajone do pracy zawodowej jak konie do kieratu, zwolna zaczęły brać inny obrót. Machinalnie zaświecił lampę, ubrał się i wziąwszy z gwoździa wielki klucz od bramy, wyszedł z kamienicy. Do drukarni, na ulicę Jagiellońską, miał spory kawał drogi, trzeba było spieszyć. Prędkie kroki jego dudniły po zamarzłym i ze śniegu obmiecionym trotuarze. Ulice były jeszcze zupełnie puste. Mimo światła księżycowego po rogach i skrętach paliły się lampy naftowe, które zwykle bywają gaszone tylko wtenczas, kiedy największe panują ciemności. Gdzieniegdzie tylko spieszyli robotnicy do swych warsztatów lub też turkocąc po zmarzłym i grubą warstwą lodu pokrytym bruku jechały blaszane budy ze świeżym pieczywem, rozwożąc je po grajzlerniach. Obok kościoła Bernardynów stały jakieś dwie skulone staruszki w łachmanach, czekając, rychło li otworzą kościół na ranne nabożeństwo, i skracały sobie czas czekania całą litanią przekleństw i nadobnych epitetów, którymi się nawzajem obrzucały. Dalej z rzęsiście oświetlonej kawiarni Mullera słychać było urywki śpiewów, przekleństw i wyrzekań, wygłaszanych równocześnie kilkoma ochrypłymi, pijanymi głosami. Mijając szybko kawiarnię, Naczek przypomniał sobie anekdotę z 1848 roku, wedle której przed jenerałem Hammersteinem, bombardującym miasto, stanęła deputacja najpoważniejszych mieszczan Polaków. Gdy mu się członkowie deputacji przedstawili imiennie, miał rubaszny jenerał krzyknąć:
— Der Teufel noch amal. Hild, Mild, Wild, Stieler, Piller, Miiller! Das sind ja aber verflucht polnische Namen.
I Naczek uśmiechnął się, mijając plac Halicki. Puste stragany Bojków synowódzkich długim szeregiem sterczały obok trotuaru, jak obnażone z ciała kości. Po drugiej stronie placu stało kilka sanek fijakrów; słychać było, jak przeziębłe koniska z wolna, regularnie chrupały obrok i jak na sankach, okryci kocami, chrapali woźnice.
W drukarni stanął Naczek pierwszy ze wszystkich. Musiał przejść na poprzek podwórza aż w kąt i zastukać do okna magazynu rekwizytowego, przez które mdłym światłem błyskała nisko skręcona lampa. Tam, między zapasowymi lub popsutymi częściami maszyn, połamanymi kasztami i regałami na pościeli z różnobarwnych arkuszy papieru afiszowego, należycie zmiętych, nakryty rogóżką z łyka, w której przyszła opakowana z fabryki jakaś machina, spał stróż drukarni, młody jeszcze i krzepki chłopak o śniadej cerze i obrzękłej twarzy. Zerwał się na stuk jak oparzony i poleciał pędem, przewracając rozmaite rzeczy napotykane w drodze. Dopiero w trzecim pokoju przypomniał sobie, że zapomniał wziąć ze sobą klucz i siarniki. Wrócił więc, podkręcił lampę tak, że stało się zupełnie widno w ciemnym magazynie, wziął co potrzeba, i z lampą w ręku pospieszył odemknąć Naczkowi drzwi kancelarii. Następnie zaś przyniósł parę polan i zaczął palić w piecu, gdyż w kancelarii panowało piekielne zimno.
Naczek, zrzuciwszy ciężki zimowy paltot, wziął się do roboty. Telegramów jeszcze nie było, lecz u bramy znajdowała się skrzynka redakcyjna na listy i artykuły, przychodzące już po wykończeniu wieczornego wydania numeru, lub też późno w nocy. Wziąwszy więc kluczyk wyszedł do sieni, a po chwili wrócił z całym pękiem świstków, zaklejonych kopert i zwitków telegraficznych, pochodzących z prowincji. Usiadł więc przy stole i z piórem w ręku zabrał się do czytania i „adjustowania“ tych rzeczy. Niektóre pochodziły od jego stałych, już wypróbowanych współpracowników, jako to sprawozdanie z izby sądowej, z wieczornego przedstawiania teatralnego i z jakiegoś koncertu. Tych rzeczy nie trzeba było nawet czytać; wypisawszy na każdym kawałku niebieskim ołówkiem olbrzymie „Musi“ — Naczek odłożył je na bok. Dalej pootwierał telegramy z prowincji. Tu donoszono o dopełniającym wyborze posła na sejm krajowy; Naczek przeczytawszy nazwisko, zmarszczył brwi i mruknął: tumany tumana wybrali! — a następnie zaadjustował go do druku, wypisawszy na czele miejsce wysłania i datę, i poprawiwszy idiotyczną telegraficzną pisownię. W drugim telegramie jakiś korespondent zapowiadał wielką i nadzwyczaj ważną korespondencję. „No, no, nie rycz, a daj mleka!“ — mruknął Naczek i rzucił telegram pod stół. Dalej szły rzeczy w tym samym guście: jakiś szlachcic, obrażony korespondencją groził sądem, ale rzeczy nie prostował, — i Naczek rzucił telegram również pod stół z jedyną konkomitacją: „Paszoł!“ Tam znowu był sążniowy list o jakimś amatorskim koncercie w Wielkich Oczach, gdzie występujących na estradę koncertową amatorów wielkoockich porównywano z pierwszorzędnymi śpiewakami i szeroko pisano o tym, jak Wielkie Oczy z powodu tego koncertu podzieliły się na dwa wrogie obozy, jak „partia przewrotu“ stara się podkopać niebotyczną sławę wielkoockich artystów i artystek, i t. p. „No, no, no! — rzekł uśmiechając się Naczek, — tośmy już czytali, mój panie, to stoi, chociaż nieco innymi słowy, w drugiej części Don Kiszota, gdzie mowa o stronnictwach I-abaczów i Aj-a-haczów! I energicznym zamachem pióra przekreślił całą pracę wielkoockiego Cervantesa, pozostawiając z niej jedynie nagi i drobny fakt, że „w Wielkich Oczach przy licznym udziale miejscowej publiczności odbył się amatorski koncert na cele dobroczynne, który przyniósł całych 25 złr 50 kr czystego dochodu". A obok niebieskim nakreślono „pod szpic!"
Punktualnie o szóstej godzinie przybyli zecerzy, którzy za osobnym wynagrodzeńiem zobowiązali się do rannej roboty. Stróż już pozapalał lampy w tych miejscach, gdzie każdy z nich stał. Raźnie zdejmywali ze siebie paltoty i surduty, wdziewali płócienne bluzy i takież fartuchy, w milczeniu brali skrypta sprzed redaktora i umocowawszy je na drewnianych widełkach, zaczynali składać, kiwając się miarowo na nogach i stukając ołowianymi literami nieustannie o winkelhaki. Mimo, że cztery lampy pod szerokimi papierowymi umbrami rzucały szerokie kręgi światła na regały, — obszerna zecernia była posępną i wyglądała jak pusta; kąty tonęły w półcieniach, tym więcej, że okna z niej wychodziły na ciemne, jak studnia, głębokie podwórze trzypiątrowej kamienicy. Zecerzy też byli milczący i skupieni każdy przy swej robocie; tylko czasem ten lub ów głośno odczyta parę słów sterczącego przed nim skryptu, lub opowie swemu koledze krótkimi słowy o jakim fakcie, który się wydarzył od wczoraj wieczora. Rzadko wyrywa się któremu humorystyczna uwaga, odnosząca się do składanego właśnie skryptu lub przedstawionego w nim faktu.
Lecz oto zastukano pospiesznie do drzwi kancelarii: to woźny z urzędu telegraficznego przyniósł telegramy. Wszyscy zecerzy zwrócili oczy w tę stronę, przejęci obawą, by telegram nie był długi i żeby numer wskutek tego się nie spóźnił. Metrampaż nawet robotę porzucił i na palcach zbliżył się do Naczka, by zobaczyć telegram. No, Bogu dzięki! Telegram nie długi, numer wyjdzie na czas! Raźniej zastukały ołowiane litery o winkelhaki, raźniej zaczęli się kiwać zecerzy nad swoją robotą, ogólny nastrój między nimi ożywił się. Rozmowa popłynęła nieprzerwanym strumieniem. Prócz tego im bliżej było do siódmej godziny, tym więcej też innych zecerów, chłopców, parobków od maszyn przybywało, bo o siódmej zaczyna się regularna robota w drukarni. Oto już i panny obsługujące maszyny poprzychodziły, jedna po drugiej, spiesząc drobnymi, lekkimi krokami, pozawijane z głową i twarzą w czarne materialne chustki lub w ręczną robotą plecione szale. Ucichły przy maszynach głośne śmiechy i tłuste żarty parobków; przy pannach nie można było sobie pozwolić niczego nieodpowiedniego. Zresztą przybycie panien było dla nich początkiem ciężkiej pracy. Już na stole maszynisty stała gotowa na dużym żelaznym blacie pierwsza strona arkusza, tj. pierwsza i ostatnia strona numeru „Gońca”. Ta część gazety pozostawała bez zmiany od wydania wieczornego. Tylko w stronie wewnętrznej robiono tyle zmiany, że wyrzucano telegramy, nadeszłe wczoraj rano, a wstawiano natomiast te, które nadeszły dziś rano. Dalej wyrzucano sprawozdanie o teatrze przedwczorajszym i w ogóle tę część kroniki, która była już we wczorajszym rannym numerze a następnie też w wieczornym. Natomiast wstawiano świeżo naskładane sprawozdania i „kroniki”, które następnie będą powtórzone w wydaniu wieczornym, a jutro rano również wypadną.
— Jazda! — zawołał maszynista, ustawiwszy przy pomocy dwóch krzepkich parobków blat z „zacem” na maszynie i umocowawszy wszystko śrubami. Panny zajęły swe miejsca — jedna obok tego, na ruchomych sztalugach umocowane песо blatu, by w czasie jego periodycznych ruchów nakładać nań arkusze papieru, druga zaś u końca machiny, na wysokim stołku, by odbierać i równo na blaszanym blacie układać wychodzące z maszyny arkusze.
— No, jazda! — jeszcze raz zakomenderował maszynista, Parobki, stojąc u koła twarzami ku sobie zwróceni i z rozstawionymi nogami, razem chwycili za rączkę koła i zaczęli obracać. Z wolna i łatwo poruszyło się potężne koło na swej szlifowanej i oliwą zapuszczonej osi; cicho i z wolna, jak ogromny polip, poruszyły też wszystkie inne części maszyny, zęby zahaczały za zęby, błyszczące żelazne drągi to wysuwały się naprzód, to się cofały w głąb korpusu, niby ogniste języki żmiji. Zawarczała wreszcie sztaluga, dźwiagająca na sobie płytę z zacem, zasyczały korkowe walce, napuszczone czernidłem, zaszeleściał papier, przesuwając się przez gardło maszyny, poruszyły się nagle po drugiej stronie żelazne grabki, chwytając zadrukowany arkusz i półkolistym ruchem układając na blacie — maszyna weszła w ruch.
Ruch ten, nadany jej rękami „usługujących" parobków i panienek, zdawało się że z wolna wlewał w nią samą życie. Zdawało się że te błyszczące, żelazne koła, blaty, drągi i walce, jak owe upiory bajeczne, mogą żyć życiem wyssanym u innych żywych istot. Z cichej przed chwilą maszyny zrobiła się groźna, warcząca, szczękająca istota, która swym ciągłym piekielnym hałasem napełniała cały pokój, wstrząsała szyby u okien i zagłuszała wszelki inny żywy głos dokoła.
Tymczasem Naczek dawno już skończył tłumaczenie telegramów, które zecerzy, pokrajawszy na małe paski, składali na cztery ręce. „Odbijać!" — rozległ się głos metrampaża, i chłopiec praktykujący rzucił się z wałkiem, paskiem mokrego papieru i szczotką, by odbić naskładany skrypt dla korekty.
Ukończywszy korektę tego, co dziś naskładano, ponumerowawszy pojedyncze ustępy, Naczek ubrał się i wyszedł z drukarni. Praca nad rzeczami dalekimi i obcymi jego osobistym interesom uspokoiła go, przynosząc mu bodaj na chwilę zapomnienie. Było już pół do ósmej; ranek był jasny i zimny, po ulicach snuły się już tłumy ludzi. Dziatwa obojej płci spieszyła do szkół; chłopaki uliczne ślizgały się po niewielkich pasach gładkiego lodu w ulicznych rynsztokach.W otwartych sklepach poziewali zaspani sklepowi, ubrani w ciepłą odzież. Przez otwarte bramy w zamierzchłych podwórzach widać było jeszcze tu i owdzie oświetlone okna, za którymi w ciasnych, brudnych i wilgotnych komórkach pracowali od rannego świtu drobni rzemieślnicy: szewcy, krawcy, szczotkarze i inni. Ten bezustanny ruch miejski również dobroczynnie wpłynął na Naczka, niby powiew chłodnego wiatru w skwarne letnie południe. Poczuł się żywą, czynną częścią tego ruchliwego, pracującego tłumu i z zadowoleniem wspomniał o skończonej już porcji swej dziennej pracy. Poczuł apetyt i podwoiwszy kroku pospieszył do domu na śniadanie.
Do rozpoczęcia pracy w biurze redakcyjnym miał jeszcze półtorej godziny czasu, których używał zwykle na załatwienie swej prywatnej korespondencji lub też na wyszukanie w bibliotece tych książek i papierów, jakie mu mogły być potrzebne do dalszego ciągu jego pracy, którą pisał z dnia na dzień w biurze redakcyjnym. Dziś nie było do kogo pisać listu; wypiwszy więc kawę, którą podała mu Mikołajowa, Naczek wstał spiesznie od stołu i rzucił się do biblioteki, szukając czegoś, przewracając książki, przenosząc nawet całe ich kupy z półki na półkę. Oczywiście chciał się zająć bodaj fizyczną pracą, by nie dopuszczać sobie do głowy natrętnych myśli i wspomnień. Gdy jednak obejrzał się po chwili, zobaczył, że jest nie sam w pokoju. U progu stała stara Mikołajowa.
— Czego wam trzeba, Mikołajowa? — zapytał ją Naczek takim tonem, jak gdyby nie miał czasu i nie chciał się odrywać od jakiejś bardzo pilnej roboty.
— Niczego, proszę panicza — odrzekła staruszka, nie ruszając się z miejsca.
— No, to czego tu stoicie? — pytał dalej Naczek.
— Ot tak sobie. Chciałabym trochę pogadać z paniczem. Cały dzień siedzę w domu sama, dalej już i mówić po ludzku zapomnę. Dawniej, jak jeszcze obaj panicze razem byli, to bodaj czasem ze starą Mikołajową pogadali, pożartowali. A teraz panicz nie łaskaw na starą.
— Ależ, moja Mikołajowa — odrzekł nieco opryskliwe Naczek — Chyba innym razem pogadamy. Widzicie, że ja nie mam czasu.
— A cóż panicz robią? — z chytrym uśmiechem zapytała staruszka.
— Co robię? — rzekł Naczek nieco zmięszany. — Widzicie, szukam jednej rzeczy...
— Widzę to ja, widzę — rzekła stara kiwając głową — że panicz, jednej rzeczy szuka, ale, proszę panicza, tej rzeczy panicz tu nie znajdzie. Jej trzeba szukać gdzie indziej. Ej, paniczu drogi — rzekła stara, postępując bliżej i siadając na krzesło — mam. ci ja oczy i uszy i przeżyłam, Bogu dzięki, siedemdziesiąt lat na swiecie, to choć niepiśmienna na książkach, ale umiem nieco czytać na ludzkich twarzach i w ludzkich oczach. Wiem ja, czego panicz szuka!
— Et, gadacie, Mikołajowa! No, czegóż ja szukam?
— Szczęścia panicz szuka, ot czego! — rzekła stara. — Chyba to ja nie wiem, czego młodzi ludzie w takim wieku szukają? Chyba to ja nie słyszę, jak panicz co nocy przez sen krycży i błaga kogoś, jak się zrywa i chodzi po pokoju? Chyba to ja nie widzę, jak panicz ręce załamuje i na ulicy na kogoś czatuje i przy spotkaniu oczy spuszcza, ukłoni się i ucieka? Stara ja, paniczu mój kochany, i wszystkie te historie znam dobrze!
Naczek słuchał zdumiony, osłupiały. A więc to, co on uważał za swoją wyłączną tajemnicę, wiadomym było tej starej, wisiało na jej gadatliwym języku! Lecz co ona wie? Może to tylko domysły, pozbawione faktycznej podstawy?
— Co też wam się śni, Mikołajowa! — rzekł on głosem mimowołi Znacznie miększym. — Nagadaliście mi tu nowin, o których ja i sam niczego nie wiem. Kogoż to ja wołam przez sen? Na kogo czatuję na ulicy?
— Ej, paniczu, paniczu! — rzekła stara, żałobnie kiwając głową. — Jak to wam młodym ludziom łatwo zarzucić staremu kłamstwo. Niby to panicz nie wie dobrze, że ja prawdę gadam. Milczałam ci ja długo, ale teraz widzę, że grzech bym miała, gdybym dłużej chciała milczeć.
— No, i cóż mi macie powiedzieć?
— Jedno tylko paniczowi powiem: niech sobie panicz da spokój z tą panienką, co ma włosy obstrzyżone jak chłopieć.
Naczek zbladł przy tych słowach, a potem twarz jego żywym oblała się rumieńcem. Jednak próbował jeszcze się zapierać.
— O jakiej wy panience mówicie, Mikołajowa? Znam kilka takich panienek.
— To toż to nieszczęście, że panicz zna ich kilka, a myśli o jednej, której nie zna nawet.
— Ale skądże wy o niej wiecie?
— Już skąd wiem, to wiem, ale to jedno mogę paniczowi radzić, jak bym radziła własnemu synowi: niech panicz da sobie z nią spokój ! To nie dla panicza partia. Byłam ci ja tam u nich parę razy w kuchni: ich kucharka to moja kuma. Opowiadała mi cokolwiek, zresztą i samam się przypatrzywała z bliska tej panience, i mówię jeszcze raz: to nie dla panicza partia.
— Ale o kim wy mówicie, Mikołajowa? — z trwogą i niecierpliwością krzyknął Naczek.
— Niby to panicz nie wie — rzekła uśmiechając się stara. — O tej pannie Reginie, którą panicz co nocy woła, o której rękę panicz się oświadczył. A widzi panicz, że ja wiem wszystko. Ale niech się panicz nie boi, ja umiem milczeć. Nikomu o tym ani słowa nie powiem, nawet paniczowi Władziowi.
— No, i cóż wy wiecie o pannie Reginie? — pytał Naczek.
— Nie wiele wiem, co będę kłamała. Chodzi to po pokoju milczące, dumne, jak by naprawdę jaka królowa. Albo siądzie u okna i siedzi całymi godzinami, jak niema. A złośnica, niech Bóg zabroni. Nie lubią jej tam, to mi panicz może wierzyć.
— Tęskni za czymś, czuje się obcą w tym otoczeniu, zanadto zresztą czysta dla niego — zbijał w myślach Naczek zarzuty Mikołajowej z nieuleczalną sofistyką zakochanego.
— Majątku nie ma żadnego — ciągnęła dalej Mikołajowa. — Co się tam po rodzicach pozostało, to brat lamparcisko przeputał, a ten los wygrany, to, proszę panicza, gruszki na wierbie. Spólnik pieniążki zagarnął. Procesuj się z nim, jak chcesz. Przyjęła ją ciotka z łaski, bo skończywszy szkołę, nie miała się gdzie podzieć. Teraz szuka dla niej jakiego miejsca przy poczcie albo telegrafie, ale ja myślę, że to nie dla uczciwej panienki miejsce,
— To cóż ma robić? — krzyknął Naczek. — Żyć na łasce ciotki, czy ginąć z głodu?
— Ale czego bym się tak puszyła? — odpowiedziała z czysto żeńską logiką Mikołajowa. — Zresztą i ta jej ciotka, proszę panicza, całkiem mi się nie podoba. Gdy się dowiedziała, że ja u paniczów służę, to zawołała mię do pokoju i jak zaczęła mię wypytywać o paniczach, to mię męczyła z pół godziny. Gadaj jej to, gadaj jej drugie: jak panicze żyją, czy wcześnie wieczorem do domu przychodzą, kto u nich bywa, u kogo oni, po kim spadek dostali i ile? Jednym słowem — jak jaki komisarz. Wykręcałam się od niej, jakem mogła, a żem paniczów chwaliła, to tego panicz może być pewny.
— A ta... Regina była przy tym?
— Rozumie się, że była. Aż mię pasja porywała. Cały czas siedziała u okna, jak mruk, obrócona do mnie plecyma, nawet się nie obejrzała. Nie, proszę panicza, to nie dla panicza partia. Całkiem mi się tam nie podobało. Dałam sobie słowo więcej tam nie iść.
— I lepiej Mikołajowa zrobi! — rzekł Naczek, wstał i ubrawszy się wyszedł do redakcji.
Co prawda, miał jeszcze pół godziny czasu, ale uciekł, formalnie uciekł z domu, by uniknąć ( gderania starej służącej i uporządkować w głowie myśli rozwieruszone jej opowiadaniem. Wszystko, co mówiła Mikołajowa dla poniżenia w jego oczach Reginy, stawiało ją wyżej, rzucało jaśniejsze światło na jej postać, czyniło mu ją sympatyczniejszą. Do głębi wzruszyło go jej położenie w domu ciotki, położenie podrzędne, zależne i z gruntu fałszywe. Pojmował aż nadto dobrze, jak w takim położeniu, a nadto mając do czynienia z ludźmi o tak odmiennym moralnym obliczu, jak pani Drelichowa, musiał cierpieć jej charakter, musiała wyradzać się ta nieufność, podejrzliwość, zamknięta w sobie duma i złość. We wszystkich tych nieidealnych przymiotach widział Naczek nie wady, ale zalety silnego, niezepsutego charakteru Reginy. Lecz wszystko to równocześnie wołało do niego wielkim głosem, żeby nie porzucał myśleć o niej. Wszystko przepowiadało mu, że tylko wielka miłość, gotowa do wszelkiego poświęcenia, cierpliwa i niezłomna, jego miłość zdoła wybawić ją z tego położenia i oczyścić jej duszę z tych chropowatych żużli, które powstały w ogniu ciężkich prób i świadczą jedynie o czystości i dobroci metalu jej duszy. I znowu niepoprawna idealistka — nadzieja ożyła w jego duszy, zatrzepotała tęczowymi skrzydłami i wzleciała w pogodne niebo przyszłości. Wyprostowany, wzmocniony na duchu wszedł Naczek do biura redakcyjnego.
Wziąwszy w ekspedycji dzisiejszy numer „Gońca”, który właśnie ekspedytorka rozdawała cisnącym się tłumnie do okienka miejscowym prenumerantom, Naczek poszedł do swego biurka, na którym zastał już plik gazet i kupę listów. Przejrzawszy świeży numer swego „Gońca”, zakląwszy po cichu na widok kilku nie poprawionych błędów drukarskich, Naczek wziął się nasamprzód do listów. Były to korespondencje z prowincji i z zagranicy. Jedną po drugiej odczytywał Naczek uważnie, robił na marginesach znaki, kreski lub uwagi czerwonym ołówkiem, wykreślał co zbyteczne, i wreszcie odkładał osobno rzeczy gotowe do druku, a osobno takie, które trzeba było jeszcze bardziej skrócić lub którym wypadało dać inną, dla dziennika odpowiednią formę.
Nagle rzucił się na krześle, niby od ukłucia. Maleńki liścik z monogramem R. drżał w jego ręce. Kilkanaście słów skreślonych kobiecą ręką, dużymi lecz pięknymi literami wywołały wielką burzę w jego umyśle. List ten opiewał:
„Szanowny Panie! Spieszę zagładzić swą winę przed Panem. Postąpiłam nietaktownie, dając Panu odpowiedź na jego zaszczytną dla mnie propozycję za pośrednictwem Cioci. Postąpiłam nierozważnie, odrzucając tę propozycję bezwzględnie. Odwołuję jedno i drugie. Nie pytaj mię Pan o przyczyny, dlaczego się tak stało. Pragnęłabym, by było lepiej. Lecz daruj Pan, że muszę postawić jeden warunek. Umiarkuj Pan ton swego dziennika! Poprowadź go Pan w innym, nie tak drażliwym i rewolucyjnym kierunku! A w takim razie być może, że drogi nasze zejdą się z czasem. Pozostaję z uszanowaniem — Regina Kisielewska”.
— Co to jest! — krzyknął Naczek zrywając się z krzesła, i jeszcze raz przebiegał oczyma każde słowo, każdą literę listu. — Chce zagładzić swą winę! Przyznaje się do nietaktu! Szlachetna! Dobra! Lecz warunek! Co za warunek! „Umiarkuj Pan ton swego dziennika! Poprowadź go Pan w innym kierunku!” To znaczy — sprzeniewierz się swym zasadom, pracy swego życia, a wtedy gotowa jestem pokochać cię! Podła! Niegodna!
Naczek aż zębami zazgrzytał z ostrego wewnętrznego bólu. Zdawało mu się, że jakaś okrutna ręka rozdziera w jego sercu niezgojoną jeszcze ranę i wierci w niej tępym, zardzewiałym żelazem. Począł biegać po pokoju, jak dziki źwierz po klatce. W głowie mu szumiało, myśli się plątały.
— Proszę pana redaktora, skrypt! — rzekł chłopiec z drukarni otwierając drzwi i wsuwając głowę do gabinetu.
— Na, masz! — rzekł Naczek i, zwinąwszy do kupy przygotowane przedtym rękopisy, zaczął znowu biegać po gabinecie, swym zwyczajem łamiąc ręce, to znów ściskając w dłoniach rozpalone czoło.
— Nie, nie, nie! — zawołał wreszcie. — To nie może być! To nie ona! To nie Reginy duch wieje w tych podłych, cuchnących wyrazach. Ona nie mogła tego pomyśleć! Między początkiem listu a jego końcem jest taka sprzeczność, jak między czystością a brudem, między cnotą a występkiem!
Drzwi gabinetu znowu się otworzyły: wszedł główny współpracownik, a przywitawszy się z Naczkiem, przedstawił mu powykreślane miejsca z gazet dla zreferowania do kroniki krajowej i politycznej.
— Dobrze, dobrze — rzekł nieprzytomny Naczek — niech pan bądzie łaskaw to zrobić.
— A artykuł pan redaktor daje?
Naczek zawahał się chwilkę. Ona żąda zmiany kierunku, zmoderowania tonu, a właśnie jego artykuły są pisane najostrzej, cechują kierunek pisma. Ale nie! Byłoby podle zboczyć z obranej drogi, tym więcej, że to nie może być jej prawdziwym żądaniem. A jeżeli nawet, to i to jeszcze nic nie znaczy!
— Rozumie się, że daje! — rzeki Naczek stanowczo. — Bądź pan łaskaw przyjmować przychodzących, żeby mi nie przeszkadzali, ja za godzinę będę gotów.
Współpracownik poszedł zabrawszy gazety, a Naczek pozostał sam. Chwilę jeszcze chodził po pokoju, ale myśl jego, gwałtownym wysiłkiem woli skierowana w inną stronę, pracowała już nad układaniem nowego rozdziału artykułu o polityce klasowej szlachty galicyjskiej. Siadł wreszcie i z błyskawiczną szybkością poleciało pióro po papierze, zapełniając szybko wąskie paski równym, czystym pismem, bez kreśleń i poprawek. Naczek pisał bez pauz; podczas pisania jednego zdania drugie już się układało i zaokrąglało w głowie i płynęło pod pióro całkiem gotowe. Pod wpływem wielkiego nerwowego rozdrażnienia pamięć, bystrość kombinacji i analizy wzmogły się do jasnowidzenia. Mnóstwo faktów jak roje pszczół pszesuwały się przed oczyma jego duszy, poplątane ze sobą niezliczonymi nićmi, których tajemne węzły i komplikacje stawały przed nim w przerażającej wyrazistości. Czasami, gdy ręka omdlewała, zatrzymywał się na chwilę i na leżącym obok świstku papieru notował myśli i kombinacje, które mu się nasunęły podczas pisania, a które należało zużytkować i rozwinąć dopiero w dalszym ciągu rozprawy. Czasami znowu przerywał, by zajrzeć do dawniejszych notat lub do książek przyniesionych. Nigdy w nich nie szukał długo, wszędzie szedł na pewniaka, mając w głowie jasne wyobrażenie stronicy i wiersza nawet, gdzie się znajdował potrzebny dla niego cytat. Za godzinę cała kupka długich a wąskich pasków była zapisaną; rozdział przeznaczony na dziś był skończony. Naczek wstał z krzesła, chwiejnym krokiem postąpił ku sofie w przeciwnym rogu pokoju i rzucił się na nią w całkowitym zniemożeniu. Zimny pot pokrywał jego czoło, twarz była strasznie blada, ręcę się trzęsły, tylko oczy gorzały dziwnym, gorączkowym blaskiem. Każdy rozdział jego pracy kosztował go strasznie wiele, wzruszał do głębi całą jego istotę i wyczerpywał jego siłę, tak że musiał z pół godziny odpoczywać w zupełnym prawie osłupieniu, zanim mógł po trosze przyjść do siebie.
Tym razem jednak nie długo dano mu spoczywać. Nasamprzód przyszedł chłopiec za skryptem, a wkrótce po jego wyjściu dały się słyszeć w pierwszym pokoju jakieś rozhowory, niby sprzeczka i certowanie. Wszedł główny współpracownik i oświadczył, że przyszedł jakiś pan i koniecznie żąda mówić z samym panem redaktorem.
— Proś go pan tutaj — rzekł Naczek, ciągle jeszcze blady i osłabiony, z wysiłkiem podnosząc się ze sofy.
Wszedł młody panek, lat dwudziestu pięciu, o niepewnej i przedwcześnie postarzałej fizjonomii, która nosiła wyraźne ślady mnogich niespanych nocy i nadmiernego używania ostrych napojów.
— Czy mam przyjemność mówić z panem redaktorem „Gońca”? — zapytał nieśmiało młody człowiek.
— Tak jest — rzekł Naczek, zbliżając się ku niemu.
— Czy pan nim jesteś?
— Tak jest.
— A nie mógł byś mi pan powiedzieć, gdziebym mógł znaleźć pana Ignacego Kalinowicza?
— Ale przecież ja nim jestem! — rzekł Naczek nieco rozdrażnionym głosem.
— Pa-a-a-n? — rzekł młody człowiek z wielkim zdziwieniem.
— Czego sobie pan życzy? — pytał Naczek.
— Prze... przepraszam — rzekł do reszty onieśmielony młody człowiek — widzę, żem się pomylił w adresie.
— Jak to?
— Bo... bo ja chciałem mówić z panem Ignacym Kalinowiczem.
— Ależ mówię panu, że ja nim jestem! — krzyknął Naczek.
Młody człowiek przypatrywał mu się pilnie swymi osowiałymi oczyma, wreszcie rzekł:
— Prze... przepraszam, możem się pomylił w osobie. Mo... może pan nie ten Ignacy Kalinowicz, którego mi potrzeba. Tamten był... był daleko młodszy.
— Kiedyś i ja byłem młodszym — rzekł Naczek ze zdziwieniem poglądając na niezwykłego gościa. — Kiedyżeś go pan ostatnią rażą widział?
— Przed dziesięciu laty — odrzekł młody człowiek.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Naczek — toż to i nie dziw, że był młodszym. Cożeś pan chciał, żeby człowiek za dziesięć lat pozostał niezmienionym! No, ale proszę, z kim mam honor?
— Jestem Ernest Kisielewski, może pan sobie przypomina?
— Ernest! — krzyknął Naczek, podając rękę młodzieńcowi o zderanżowanej fizionomii. — No jakże, jakże! Mój elew! Coż porabiasz, Erneściku, jak ci się powodzi? Ale przede wszystkim bądź łaskaw, siadaj tu na sofie, pogadamy. Ja i tak już ukończyłem swą robotę!
— Nie szczególnie mi się powodzi — rzekł Ernest usiadłszy. — Byłem w Wiedniu w wojskowej szkole, wypędzili mię, a teraz od tygodnia jestem tutaj.
— No, i gdzie pozostajesz, co porabiasz?
— Porabiać nie porabiam niczego, a pozostaję tak, przy siostrze.
— Przy siostrze? — rzekł ze zdziwieniem Naczek. — A siostra przy kim?
— Siostra u ciotki, ale ma nadzieję, że wkrótce dostanie jaką posadę. Już tam ciotka dla niej wyrobiła protekcję u bardzo wysokich ryb, u samego hrabiego Adolfa, wie pan...
— No, i cóż, jak dostanie posadę?
— A, wtenczas najmiemy sobie osobne pomieszkanie i będziemy żyć obydwoje razem.
— To znaczy, chcesz pan żyć jej kosztem! — rzekł surowo Naczek.
— Prze... przepraszam — odrzekł Ernest. — Tylko na czas, dopóki i sobie nie znajdę jakiego miejsca.
— A jakież pan miejsce mógł byś zająć?
— Albo ja wiem? — odparł Ernest. — Zająłbym, jakie by się trafiło. Czy kasjera, czy dyumisty... Co bądź.
— A masz pan kwalifikację na kasjera?
— Kwa... kwalifikacje? He, he he! Co mi tam za kwalifikacji potrzebno! Pieniądze brać i wydawać, to, panie, łaskawy, potrafię.
— Aha! No, i to dobrze na początek — rzekł Naczek. — No, a czymże ja mogę panu służyć?
— Hm, panie Ignacy — rzekł młody człowiek, nadymając się i wyciągając nogi przed siebie. — Pan mi możesz służyć kilkoma rzeczami, i mam nadzieję, że mi pan nie odmówisz.
— Cóż — rzekł Naczek, który czym raz jaśniej zaczynał rozumieć niechęć i opryskliwość Reginy na wzmiankę o bracie — niech pan powie! Co tylko będzie można, jestem gotów dla pana uczynić.
— Wiem o tym, panie Ignacy, wiem — rzekł Ernest z miną protektora i skinął ręką. — A więc przede wszystkim chciałbym dostać miejsce przy administracji pańskiego dziennika. Dużo by mi pan mógł zapłacić miesięcznie?
— Hm, to by się zobaczyło — rzekł Naczek, zdziwiony tak nagłą zmianą w zachowaniu się nieśmiałego młodzieńca. — A co więcej?
— Dalej, proszę pana, dać mi natychmiast na rachunek mej pensji pięćdziesiąt reńskich, których bardzo potrzebuję dla załatwienia niektórych interesów nie cierpiących zwłoki.
— Czy to wszystko? — rzekł Naczek i twarz jego zaczęła się oblewać rumieńcem gniewu i oburzenia.
— Nie panie, jeszcze nie wszystko. Najważniejszą rzecz chowam na sam koniec. Będziesz pan łaskaw w jak najkrótszym czasie zmienić ton i kierunek swego pisma.
— Co, co, co? — krzyknął Naczek, zrywając sie ze sofy i stając na przeciw Ernesta, który wyciągnąwszy chude jak tyki nogi rozsiadł się na sofie i spoglądał mu prosto w oczy ze spokojem i upartością idioty.
— Tak, panie. To rzecz dla nas bardzo ważna — rzekł Ernest.
— Dla kogo „dla nas“?
— Dla mnie i dla mojej siostry.
— Siostry? A to jakim sposobem?
— A, bo to, widzi pan, hrabia Adolf tylko pod tym warunkiem obiecał mojej siostrze wyrobić posadę, jeżeli ona wpłynie na pana, byś pan zmienił kierunek swego pisma i nie napadał na szlachtę.
— Co, co, co, co? Szalony, co pleciesz? — krzyknął Naczek, chwyciwszy się za głowę. — Hrabia Adolf — siostra — wpłynąć — jak? z jakiej racji?
— E, panie Ignacy — odrzekł Ernest z cynicznym uśmiechem. — Nie udawaj znowu pan głupiego. Przecież ja wiem wszystko. Lepiej gadajmy na rozum! Pan kochasz moją siostrę, prosisz nawet o jej rękę. Siostra stawia panu warunek zmienić kierunek pisma i wie, że jej pan tego nie odmówisz, a ja...
W tej chwili Naczek jak szalony rzucił się ku drzwiom i otworzywszy je krzyknął co siły:
— Feliksie!
Sługa redakcyjny, niski, krępy człowieczek, przybiegł na ten krzyk z pokoju ekspedycyjnego.
— Pokaż temu panu — i Naczek wskazał na siedzącego Ernesta — którędy się od nas wychodzi!
— Co? — krzyknął Epnest, zrywając się z sofy i zwracając się ku Naczkowi. — Pan byś śmiał obrażać mię, brata...
— Feliksie! — rzekł Naczek z przyciskiem i odwrócił się.
— Proszę pana — rzekł Feliks — niech się pan nie opiera!
— Więc tak, tak! — krzyczał zaperzony Ernest. — Zamiast mi dopomóc, pan mię wyrzucasz? Dobrze, ja pójdę, ale ja się panu przysłużę! Czekaj pan! Pożałujesz pan tego!
J wciąż wyrzekając i grożąc Ernest wyszedł z lokalu redakcyjnego w towarzystwie Feliksa.
A Naczek tymczasem rzucał się po swym gabinecie, jak raniony zwierz. — A więc taka to historia! Więc ona, ta święta, czysta i dobra Regina dała się użyć za narzędzie podłej intrydze tych sfer, którym zależy na zgnieceniu jego dziennika? Więc ich to duch wieje z jej słów. Więc w tym to celu nadziała ona maskę dobroci i żalu za popełniony nietakt, by się przypodobać im! Boże! W jaką przepaść brzydoty moralnej dał mu zaglądnąć ten kretyn, ta nadpsuta mumija! — I Naczek nie mógł dłużej wytrzymać w pokoju. Cieśniły go mury, dusiło powietrze, zbrzydło mu wszystko na świecie. Ubrawszy się wyleciał z redakcji, poruczywszy współpracownikom przejrzeć to, co przyniesie reporter brukowy i sprawozdawca sądowy.
Szedł ulicą jakiś czas bez myśli, przyspieszonym krokiem, z pochyloną głową, jak gdyby przygotowywał się rozbijąc nią mury. Ostry wiatr wschodni, który prażył od rana, otrzeźwił jego wrzącą krew, nawiał mu chłodniejsze, spokojniejsze myśli. Począł zastanawiać się nad położeniem Reginy. Było ono okropne. Bez majątku i środków do życia, na łasce ciotki, mającej córkę na wydaniu, a do tego jeszcze z takim bratem na karku, jak ten Ernest, — toż to rzeczywiście oszaleć można. Nie dziw, że biedna dziewczyna uległa pokusie i dała się użyć za narzędzie intrygi, której doniosłości sama zapewne nie ocenia. Zrobiło mu się jej bardzo żal. Gotów był zrobić wszystko dla ulżenia jej przykrego losu, ale zmieniać kierunek swego pisma, toż to znaczyło deptać nogami własne ideały, zabijać swą własną duszę! Nie, nigdy, przenigdy! Tego ona od niego żądać nie może! A gdyby nawet żądała, gdyby taką zdradą na własnych świętościach mógł on okupić wszystkie rozkosze raju — nigdy, przenigdy nie zrobiłby tego. Byłby podłym, niskim, nie wart by żyć na świecie, gdyby zrobił coś podobnego! I Naczek, idąc uderzył nogą o zmarzły bruk, jak gdyby dla tym dobitniejszego wyrażenia swej niezłomnej woli.
Zatrzymał się i spojrzał, gdzie się znajduje. Znajdował się, jak zwykle, na ulicy Pańskiej, naprzeciw pomieszkania pani Drelichowej. Chociaż nie daleko mu było do swego pomieszkania, nie szedł jednakże tędy, ale mimo silnego mrozu i wiatru zaczął chodzić po trotuarze przed domem pani Drelichowej, zawsze odchodząc tam i napowrót o tyle, by nie tracić z oczu głównej dramy kamienicy. Wiedział, że przed dwunastą zwykła Regina wychodzić z domu na godzinę, na lekcję muzyki, i chciał choć z dala zobaczyć ją. Lecz gdy rzeczywiście w bramie kamienicy ukazała się jej postać, w czarnym zimowym paltocie, w czarnym kapelusiku z takąż aksamitną kokardą z boku bez żadnych zresztą ozdób i z czarnym barankowym mufkiem na prawej ręce, Naczek drgnął mimowoli i zwolnił kroku. Regina szła przeciw niemu, równym i szybkim krokiem. Ostry wiatr zarumienił jej lica, oczy spuściła w dół, chroniąc je od drobnego śniegowego kurzu. Śmiała myśl błysnęła w Naczkowej głowie, i nie zastanawiając się długo postanowił ją wykonać. Gdy się porównali z Reginą, uchylił przed nią kapelusza i ukłoniwszy się, zwrócił się do niej.
— Przepraszam pani — rzekł przerywającym się ze wzruszenia głosem.
Regina spojrzała na niego. Cień niechęci przebiegł po jej czole, lecz po chwilowym wahaniu ledwie dosłyszalnym głosem zapytała:
— Proszę, czego pan sobie życzy?
— Chciałbym pomówić z panią o bardzo ważnej sprawie — rzekł ośmielony Naczek. — Jeżeli pani pozwoli, mogę jej towarzyszyć.
— Nie wiem, czy to będzie odpowiednie miejsce — rzekła Regina. — Ja się muszę spieszyć.
— Postaram się być krótkim — rzekł Naczek, i oboje poszli w parze. — Od razu więc przystąpię do rzeczy. Pani byłaś tak łaskawa napisać mi list, który dziś dostałem. Jestem pani bardzo, bardzo wdzięczny za słowa pociechy i nadzieji. Tylko chciałbym wiedzieć, czy wszystko, co w tym liście napisane, pochodzi od pani?
— Jak to pan myślisz? — pytała zmieszana nieco Regina. — Przecież list cały pisany jedną ręką, moją ręką.
— Nie o to mi idzie — odrzekł Naczek. — Ale myśl, wyrażona w drugiej połowie tego listu, warunek, który mi pani stawia, czy to jest na prawdę wypływ jej przekonania?
Regina odwróciła się i ledwie dosłyszalnie odrzekła:
— Tak, panie.
— I pani na serio myśli przy nim obstawać?
— Tak, panie — brzmiała również cicha odpowiedź.
Naczek na chwilę umilkł, walcząc sam ze sobą i szukając słów do dalszej rozmowy. Nagle uczucie, hamowane dotychczas siłą woli, wezbrało, rozłamało tamy. On chwycił ją za rękę i ściskając w swej dłoni, szeptał namiętnie:
— Panno Regino, jedyna, ukochana nade wszystko w święcie, powiedz mi, czy rzeczywiście tak jest? Powiedz mi całą prawdę, szczerze i otwarcie! Oszczędź mi męki, na którę nie zasłużyłem swą miłością ku tobie! Czy rzeczywiście ten okropny warunek jest twoim pomysłem?
Pierś Reginy falowała silnie ze wzruszenia. Wyswobodziła swą rękę z Naczkowej dłoni i ciągle jeszcze odwrócona wyszeptała:
— Tak, panie!
Naczek ścisnął usta, żeby nie wypowiedzieć nadto ostrego słowa, dopiero po chwilowym ciężkim milczeniu rzekł:
— A jeżeli ja pani powiem, że nie tak? Że pani kłamiesz? Że sama siebie, nie wiem w jakim celu, stawiasz w mych oczach w tak brzydkim świetle?
— Panie! — odezwała się Regina na pół surowym, na pół bolesnym głosem.
— Jeżeli ja pani powiem — ciągnął dalej nieubłagany Naczek — że wiem wszystko, że wiem, jaką intrygę uknuła przeciw mnie godna ciocia pani ze swym godnym hrabią Adolfem i jak pod presją obecnego położenia użyto panią za narzędzie tej intrygi? I jeżeli pani wyjawię, że dowiedziałem się o tym od osoby kompetentnej, od brata pani, który właśnie był u mnie, by z góry już eskontować owoce tej intrygi i którego zamiast całej odpowiedzi kazałem wyrzucie za drzwi? Jeżeli powiem pani to wszystko, czy i wtenczas jeszcze będziesz mi mogła odpowiedzieć „tak, panie”?
Słowa te wywarły okropne wrażenie na Reginę. Zwróciła na Naczka swe duże, czarne oczy z wyrazem nieopisanej trwogi a zarazem z błagającym wejrzeniem ofiary, prowadzonej na śmierć, zatrzymała się, niby osłupiała na miejscu. A gdy Naczek skończył — pozostała niemą, tylko dwie duże, gorące łzy nabiegły na tych cudnych oczach, stoczyły się po policzkach i upadły na brudny śnieg trotuaru. Lecz nagle ochłonęła. Twarz jej zapałała rumieńcem gniewu i oburzenia, i otrząsnąwszy swym mufkiem ślady łez rzekła głosem pełnym gorzkiego wyrzutu:
— Męczysz mię pan! Nie masz pan litości. Żegnam pana!
I odwróciwszy się zniknęła w sieni domu, przed którym oboje stali, pozostawiając Naczka w niemym osłupieniu, podziwie i rozpaczy. On niczego nie widział, nie słyszał, nie czuł, tylko te jej łzy, duże, czyste, jak perły. Żadne słowa, żadne wyrzuty ani zaklęcia miłośne nie były w stanie wzruszyć go tak potężnie i głęboko, jak te łzy ukochanej kobiety. Gotów był rzucić się na ziemię i całować to miejsce, gdzie one upadły. Czuł, że te łzy pieką go, ciążą mu na sercu, jak dwa najcięższe grzechy śmiertelne. Jakim dzikim barbarzyńcem okazał się on wobec niej!
Ile to wewnętrznego bólu i upokorzenia kosztować musiały tę dumną kobietę te ciężkie łzy! I w jakim celu on wycisnął je Reginie? Czy po to tylko, by ją przekonać, że kłamie, że nie jest szczerą? Jaki nędzny powód, jaki pogardy dostojny celi Chybaż on nie wiedział i przedtem tego, co wie teraz, że tylko ostateczna presja, że rozpaczliwe i nieznośne położenie zmusiło ją do takiego postępowania? Czy nie było obowiązkiem kochającego mężczyzny oszczędzić ją w tym ciężkim położeniu, podać jej w milczeniu pomocną rękę, zamiast jątrzyć jej ranę? I cóż teraz, co dalej? Teraz ona rzeczywiście ma powód gardzić nim, nienawidzieć go! Boże, Boże, co on narobił!
Ale nie!. — szeptał mu inny głos. — Wszak to wszystko miłość ze mnie mówiła, czysta, prawdziwa, bezgraniczna miłość. Każda kobieta głos jej sercem odgadnie, instynktem przeczuje, i nie zmyli ją w tym przeczuciu chociażby i najbardziej szorstki ton.
Ale cóż robić, co robić? — pytał sam siebie Naczek, z wolna idąc ku swemu pomieszkaniu. Zwiesił głowę w ciężkiej zadumie. W sercu jego straszna toczyła się walka, ale w stanowczej chwili przed wyobraźnią jego znowu błysnęły dwie duże łzy w oczach Reginy, i Naczek rozpaczliwie machnął ręką.
— Wszystko mi jedno! — szepnął. — Stracę życie, zgubię duszę, ale ciebie zdobędę, ciebie posiędę, Regino!..
VIII
Sala sądowa z wolna zaczęła się napełniać publicznością. Był ostatni dzień rozprawy przeciw zbuntowanym za lasy i pastwiska włościanom ze T-kiego powiatu. Postępowanie dowodowe po trzech dniach było skończone, — dziś miały nastąpić przemówienia prokuratora i obrońców, resume przewodniczącego i werdykt sędziów przysięgłych.
Był początek kwietnia 1875 roku. Miało się już ku wiośnie. Śnieg stajał, ciepły wiatr powiewał cd południa. Woźny Cedzidło przed rozpoczęciem rozprawy pootwierał okna sali, by odświeżyć powietrze, ponapełniał karafki świeżą wodą, wiedząc, że później będzie tu duszno. Przez duże okna, o łokciowych kryształowych szybach padały skośne ciepłe słoneczne promienie i jasnymi słupami opierały się o gładki parkiet sali. Błyszczała politurowana pod jawor ława sędziów przysięgłych, jak zwierciadło. Stół prezydialny, pokryty zielonym suknem, zawalony był papierami; na jednym końcu jego, w samym potoku promieni słonecznych, leżały corpora delicti: okrwawione cepy, stara, sznurkami powiązana dwururka, obwinięta szmatami paczka siarników i długie widły od snopów, sterczące swymi gładkimi, błyszczącymi zębami drewnianymi prawie na środek sali. Ze strony przeciwległej od ławy sędziów przysięgłych stał w samym kącie, w cieniu, wyniosły pulpit prokuratora, a niżej ława adwokatów i dziennikarzy. Pośrodku sali, bliżej stoła prezydialnego stała ławka dla podsądnych; dwie ławy podobne znajdowały się po bokach — jedna poniżej ławy przysięgłych, druga poniżej ławy adwokatów. Dalej, przedzielając salę na dwie nierówne połowy, znajdowały się balasy, oddzielające publiczność od aktorów dramatu sądowego. Przed balasami ciągnęła się długa ława świadków. Zaś w połowie wysokości sali znajdowała się galeria dla dam, z amfiteatralnie ustawionymi siedzeniami.
Wybiła dziewiąta. Cedzidło, niestrudzony cerber tego miejsca, pozamykał okna. Za balasami i na galerii było już dość publiczności. Na samą balustradę galerii opierały się łokciami Milcia i Regina, ciekawe na turniej językowy, jaki się miał rozpocząć wkrótce w tej sali.
Milcia szeptała, śmiała się, potrącała Reginę, robiąc uwagi nad tym lub owym z wchodzących sędziów przysięgłych, lecz Regina, bledsza niż zwykle, milczała, nie spuszczając oczu ze drzwi, którędy miano wprowadzić podsądnych, którędy mieli wejść adwokaci.
Przysięgli w komplecie zasiedli swe miejsca; prokurator zasiadł w swym kącie na podwyższeniu, jak raróg na obręczy. Ściągają się też członkowie trybunału — znudzeni, zmęczeni jeszcze przed rozpoczęciem posiedzenia i zajęci oczywiście całkiem czym innym, niż losem podsądnych chłopów, który się tu wkrótce ma rozstrzygnąć. Dziennikarze również zasiedli już na swej ławie i notują coś pochyleni nad ćwiartkami papieru. Cedzidło, stojąc we drzwiach bocznej sali i pobłyskując swą łysiną, wzbrania wstępu jakimś niepoczesnym, brodatym i pejsatym postaciom, które nie wiedzieć po co cisną się tędy: to są świadkowie, żydzi wiejscy, który przebywszy już trzy dni we Lwowie, radzi by nie upuścić i ostatniego, najciekawszego aktu sądowego dramatu, by potem pióc o wszystkiem jak najdokładniej opowiedzieć swym mniej szczęśliwym a nie mniej ciekawym jednowiercom.
Wszedł prezydent trybunału, z plikiem papierów pod pachą, za nim weszli obaj adwokaci. Prezydent zadzwonił i wprowadzono do sali podsądnych. Weszli długim szeregiem, w gługich płótniankach, wychudli, zżółkli, zmęczeni długim, przeszło 9-miesięcznym więzieniem śledczym, i zasiedli na ławach — dwunastu mężczyzn i trzy kobiety.
Widok tych smutnych, przygarbionych i mizernych postaci nie zrobił na publiczność żadnego wrażenia — przecież to nawet dla miejskiej publiczności codzienne zjawisko, a do tego wszyscy podsądni — ludzie statecznych lat, z ostrzyżonymi wąsami, niektórzy z białym jak mleko włosem. Kobiety też stare — lornetować ich żółte, zmarszczone twarze wcale się nie opłaci, a odczytywać genezę tych zmarszczków — komuż przyjemnie?
Nie na podsądnych też, lecz na ławę adwokacką zwróciły się oczy Reginy. Obronę prowadził znany nam już maleńki, okrągły komornik ze swym pomocnikiem Władysławem Kalinowiczem. Komornik siedział, sapiąc i ocierając pot z czoła i widać było po nim, że rozprawa obecna nie bardzo mu przypada do smaku. Przy przesłuchaniach podsądnych i świadków trzymał się on z wielką rezerwą, pytań prawie wcale nie zadawał, a tylko pilnował formalnej strony procedury. Mimo to jednak czuł się jakoś nie na swoim miejscu jako obrońca „zbuntowanych chłopów“ i starał się nie zwracać oczu na publiczność za balaskami, skąd z niedwuznacznym zarzutem i politowaniem spoglądali na niego hrabia Hiacynt i hrabia Alfons.
Za to Władek był, rzec można, właściwym lwem obecnej obrony. Pierwszy jego debiut na tym polu już teraz, przed stanowczą chwilą, można było uważać za świetny, i jeżeli nie gdzie indziej, to na galerii bez wątpienia pozyskał on zupełną sympatię. Co więcej, u ogółu [publiczności i u sędziów przysięgłych umiał on wyrobić sympatię dla podsądnych taką, o jakiej z początku nikt ani myślał. Rozmaitymi, na pozór nieraz dziwacznymi lub dziecinnymi pytaniami umiał on tych prostych ludzi wyzywać na takie odpowiedzi, które do głębi duszy wzruszały słuchaczów i częstokroć rzucały bardzo jaskrawe światło na cały ten nieszczęsny bunt i jego pobudki. Największym tryumfem Władka było na razie to, ze przewodniczący, który z początku sprzeciwiał się stawianiu takich pytań, na pozór wcale do rzeczy nie należących i ni do cze^o nie prowadzących, wreszcie uznać musiał ich ważność i dorzeczność. W swych pytaniach stawianych podsądnym i świadkom, zwrócił Władek szczególną i systematyczną uwagę na jedną osobliwą rzecz, pomijaną zwykle przez fachowych jurystów i prowadzącą ich do najfałszywszej nieraz oceny postępowania chłopów. Całym szeregiem zeznań podsądnych i świadków, które jako bardzo ważne prosił wnosić do protokołu, starał się on wyjaśnić przysięgłym prawne pojęcia samego ludu, które służą motywem jego czynów, poglądy jego na pańszczyznę, na inwentarze, na teraźniejsze prawa i instytucje. Sędziom zasiadającym w trybunale, starym zaśniedziałym prawnikom aż włosy stawały na łysinach, gdy słyszeli wygłaszane przez chłopów z miną najnaturalniejszą w świecie takie prawne zasady i poglądy, które nic wspólnego nie miały z ich uświęconymi kodeksami i paragrafami. Niektóre z tych zdań prawnego kodeksu ludowego budziły homeryczny śmiech w audytorium, inne natomiast naprowadzały na głęboką zadumę nawet panów prawników. A Władek nie ustawał coraz nowymi i niespodziewanymi pytaniami wyzywać nowe, a zawsze ciekawe odpowiedzi. Ludziom, którzy na pytania prokuratora i przewodniczącego stawali z wytrzeszczonymi oczyma i zaledwie słów parę powiedzieć umieli, na pytania Władkowe wyjaśniały się twarze i rozwiązywały języki.
Nie dziw więc, że Regina, która przez wszyskie dni z największą uwagą śledziła z galerii za tokiem rozprawy, a właściwie za tokiem Władkowej obrony, czym raz większego nabierała pojęcia o jego zdolnościach, o potędze jego umysłu i wiedzy, czym raz bardziej na jego osobie koncentrowała swe myśli i uczucia“ Od pierwszego spotkania na owym pamiętnym balu, od tej rozmowy z hrabią Adolfem, której była świadkiem, Władek w jej myślach i marzeniach bardzo ważną odgrywał rolę. Zdziwiła się też i ucieszyła zarazem, gdy ciocia pewnego dnia zaprojektowała jej zasięgnąć porady Władka, jako młodego i zdolnego jurysty w sprawie jej ze Szneiderem o wygrany los. Władek oczywiście także nadzwyczaj ucieszył się odwiedzinami pań i przyrzekł rozglądnąć się w tej sprawie. Gdy w tydzień później przybyły do niego pani Drelichowa wraz z Reginą już na nowe pomieszkanie, Władek oświadczył, że rzecz można wytoczyć przed kratki sądowe, lecz zarazem przedłożył paniom pytanie, czy nie lepiej by było osobiście znieść się ze Szneiderem, i proponował swe usługi. Regina przyjęła jego propozycję z wdzięcznością, i Władek niezwłocznie pojechał do Drohobycza, by odszukać Szneidera. Ponieważ zaś i od swego adwokata miał w tych stronach kilka komisyj wymagających licznych podróży po wsiach, a prócz tego Szneidera w Drohobyczu nie było, ale trzeba go było odszukiwać w Borysławiu, nie dziw więc, że Władek zabawił w tych stronach przeszło dwa tygodnie. Z jaką tęsknotą, z jakiem upragnieniem oczekiwała go Regina! Nie dlatego tylko, że w jego ręku spoczywały teraz jej przyszłe finanse, spoczywała możność lub niemożność przyszłego niezawisłego życia i rychłego uwolnienia się od łaskawego chleba ciotki, który jej, dumnej i w sobie zamkniętej, od pierwszego prawie dnia stawał kością w gardle, — nie, nie dlatego tylko. Zastanawiając się nad sobą, Regina z wolna przychodziła do tego przeświadczenia, że kocha Władka, że bez niego żyć nie potrafi, że bez niego nie tylko owa połowa wygranej na los sumy, ale i wszystkie skarby świata nie mają dla niej żadnej wartości. Myśl o nim była jej jedyną rozrywką, jedyną pociechą w ciężkim zaiste jej życiu w domu ciotki, które osobliwie od czasu powrotu brata, wypędzonego z wiedeńskiej szkoły wojskowej i ze skończoną bezczelnością i cynizmem czepiającego się za jej połę, stało się zupełnie nieznośnym. Ciotka się krzywiła i po cichu narzekała na „darmozjadów", chociaż z drugiej strony nie wiele zadawała sobie trudu, by wyjednać Reginie za pomocą protekcji hrabiego Adolfa obiecaną jej posadę przy poczcie lub telegrafie. Uw odziła ją, jak kotkę za źdźbłem, a tymczasem starała się razem z Milcią zapuszczać jej nieznacznie tysiące drobnych szpilek w żywe ciało. Chwilami Regina wybuchała gniewem i oburzeniem, przychodziło do sprzeczek i łez. W jedną z takich chwili pani Drelichowa postawiła Reginie ów fatalny warunek, dotyczący Naczka i znękana dziewczyna dla miłego spokoju spełniła jej wolę. Zresztą o Naczku nie myślała. Z egoizmem zakochanych myślała tylko o jednym, nie troszcząc się o cierpienia drugiego. Szło jej o posadę, gdyż znając chytrość i nieuczciwość Szneidera, wątpiła o wydobyciu od niego spornej sumy. Co prawda, rozmowa z Naczkiem bardzo ją upokorzyła i wzruszyła głęboko, ale upokorzenie zamyka i zatwardza serce, i odtąd starała się nię myśleć o Naczku. Gdy Władek za tydzień po owym epizodzie z Naczkiem powrócił, była Regina pierwszą klientką, która nawiedziła go w jego pomieszkaniu. Przyszła sama, bez ciotki i nawet bez jej wiadomości. Jej oczy, którym uczucie dodawało bystrości, śledziły pilnie za każdym słowem, za każdym wyrazem twarzy młodego adwokata. Na tej twarzy .starała się wyczytać swój wyrok, starała się wynaleźć ślad wewnętrznego uczucia, i została w zupelności żadówoloną. Władek przyjął ją z taką radością i z takim serdecznym, chociaż taktownie wstrzymywanym ciepłem, że Regina nie bez podstawy wywnioskowała, że i on podczas swej podróży nie raz o niej wspominał. Opowiadania jego o rezultacie podróży prawie nie słuchała, spodziewała się takiego rezultatu. Szneider zmiękł znacznie, widząc, że rzecz może wziąć niebezpieczny dla niego obrót i okazał się skłonnym wejść w układy. Naciśnięty przez Władka przystał na wypłacenie spadkobiercom śp. Kisielewskiego połowy wygranej sumy, z potrąceniem dość znacznych długów, które rzekomo pozaciągał u niego nieboszczyk. Ani Władek, ani spadkobiercy o tych długach niczego nie wiedzieli, Szneider też kwitów ani żadnych papierów nie miał, ale ofiarował się dostarczyć świadków. Rzecz oczywiście przewlekała się, i ukończyć ją od razu nie było żadnej możności. Udał się więc Władek ze Szneiderem do notariusza, u którego ten ostatni deponował deklarację, że przyznaje spadkobiercom śp. Kisielewskiego taką a taką sumę i obiecuje ją wypłacić na ręce pełnomocnika tychże po załatwieniu wszelkich innych obrachunków, a do tego czasu ręczy całum swoim rychomym i nieruchomym majątkiem za rzetelne w swym czasie uiszczenie wypłaty. Władek tryumfował, lecz zdziwił się bardzo, gdy Regina przyjeęła opowieść jego bardzo melancholijnie i sceptycznie twierdząc, że to jest finta, że Szneider oczywiście już wynalazł jakąś nową podłość i stara się tylko wygrać na czasie. By ją uspokoić, Władek natychmiast napisał o jej obawach notariuszowi drohobyckiemu, prosząc go, by tej sprawy pilnował. Nawet przyjemnym mu był ten obrót sprawy, gdyż na tej podstawie mógł prosić Reginę, by się części dowiadywała do niego, ażeli nie przyjdą jakie wieści z Drohobycza, które szybkiej będą wymagały decyzji.
I Regina nie omieszkała korzystać z tego uprzejmego zaproszenia. Przychodziła prawie co drugi drień, zawsze na chwileczkę, po drodze na lekcje muzyki. Przerzucali się z Władkiem kilkoma słowami, spolrzeniami i uścisnąwszy sobie ręce jak starzy znajomi, rozstawali się, radzi, niby znaleźli skarb jaki. Władek, na którego z początku Regina nie tak silne zrobiła wrażenie, i który był by pewnie wkrótce o niej zapomniał, teraz, siykając z nią tak często, słysząc jej głos i zaglądając w jej bezdenne oczy cźuł się czym raz więcej pokonanym potęgą jej uroku, j i nie przyznając się do tego sam przed sobą cżymi raz częściej w myślach nią się zajmował, a układając plany swego przyszłego życia, zawsze jakoś mimo woli i wiedzy ją w bezpośredniej bliskości obok siebie spotykał. Jej uroczą główka z cudnymi oczyma i z krótkimi włosami stała się dla niego czymś w rodzaju tych świętych twarzy, które spoglądają na nas z medalionika noszonego od dziecinnych lat na piersi a zawieszonego tam z modlitwą i błogosławieństwem rękami kochającej matki.
Nieraz też w ubiegłych trzech dniach, podczas gorących utarczek z prokuratorem, świadkami, trybunałem i własną niedomyśłnością obwinionych Władek spozierał w górę, na galerię, i wzrok jego z lubością spoczywał na teł uroczej, niezmiennie ku niemu zwróconej twarzyczce, jak gdyby z jej ócz, płonących podziwem i serdecznym uczuciem, chciał czerpać siłę, spokój i wytrwałość.
Głuchy szmer przeleciał po sali. Pan prokurator ma głos. Prokurator podniósł się ze swego siedzenia i oparł się pięściami o blat pultu, całym korpusem wychylając się naprzód, jak strzelec, który wychyla się w kierunku puszczonego pocisku. Był to wysoki, chudy pan, o żółciowym wyrazie twarzy i ostrym, przenikliwym głosie. Charakterystycznym było to w jego istocie, że przed każdym przemówieniem składał swą długą chudą twarz do uśmiechu, ni to ironicznego ni to cierpko-słodkiego, który zupełnie nie harmoniował ze zwykłym jej wyrazem ani nie dostrajał się do sensu i tonu słów, co po nim nastąpić miały.
I teraz, uśmiechnąwszy się wedle zwyczaju, pan prokurator nagłe, jak gdyby przypomniał sobie coś, zmarszczył czoło, wytrzeszczył oczy i w dół ściągnął końce ust, nadając twarzy swej takim sposobem dosyć komiczny wyraz bołu i przerażenia.
— Moi panowie przysięgli — rzekł przygłuszonym, grobowym głosem, potrząsając głową. — Stoimy na wulkanie! Tak, na wulkanie, gotowym w każdej chwili wybuchnąć i zagrzebać nas wszystkich pod swymi gruzami!
Zamilkł na chwilę, by dać wszystkim należycie poczuć cała grozę swej biblijnej przepowiedni. Niestety jednak, w oddziale widzów zarówno jak i na ławie przysięgłych spostrzegł przelotne uśmiechy na twarzach. Spostrzeżenie to było dla niego tym, czym ostroga dla dzikiego konia. Wyprostował się w całym majestacie, nawet prawą rękę wyprostował d wychylił pod kątem 45° ku poziomowi i zawołał głosem piorunującym.
— Widzę na waszych twarzach uśmiech niedowierzania, powątpiewania lub nawet lekceważenia! A przecież to, co rzekłem, jest prawdą, niestety, aż nadto groźną prawdą! Tu przed nami (wskazał na podsądnych) stoją pierwsze pociski tego wulkanu. W obecnej rozprawie słyszeliśmy pierwszy jego podziemne grzmoty i łoskoty. Spoglądacie na tych mizernych ludzi i myślicie: jak to może być? Przecież to ci sami chłopi, których co dzień widujemy na targach, którzy nam noszą nabiał, wożą drwa, sprzedają jarzyny, z którymi się targujemy, którym sprzedajemy, od których ściągamy podatki i należytości. I oni mają być pociskiem wulkanu? Ich ustami ma przemawiać grom podziemny? A jednak, moi panowie, tak jest niestety! Tych chłopów są na nieszszęście miliony, a lawina, jak wiadomo, składa się z milionów niewinnych płatków śnieżnych i z niczego więcej!
Po tym patetycznym wstępie pan prokurator nagle zmienił ton i uśmiechnąwszy się ironicznie przeskoczył w ton spokojnej, objektywnej opowieści. Fakt buntu od pierwszych jego początków, z mnóstwem epizodów i scen stanął przed wyobraźnią słuchaczów w całej nagości i plastyce. Pan prokurator załaził w dusze oskarżonych, wygrzebywał w nich najskrytsze, najczarniejsze motywa i rzucał je jak ciemne plamy na tło obrazu. Zbrodnie każdego z oskarżonych przedstawił nasamprzód oddzielnie, by je potem zebrać, zesumować i zręcznym zwrotem retorycznym przedstawić całą rzecz jako jedno ogniwo wielkiej, po całym kraju rozszerzonej konspiracji przeciw prawowitemu porządkowi rzeczy.
Tu znowu nastąpił nowy i niespodziewany zwrot. Pan prokurator pochylił się, ścisnął ramiona, niby oczekując z góry okropnego jakiegoś ciosu; twarzy swej nadał wyraz trwogi, omalże nie rozpaczy, — i raptem zaczął tonem najwyższego tryumfu.
— Ale nie! Nie wasze zwycięstwo! Na nic się nie zdały zbrodnicze zamachy! Żyje jeszcze prawo, żyje sprawiedliwość w sercach obywateli! Jej ręka karząca dosięgnie was, zgruchoce wasze zamysły przewrotne! Bo i kimże wy jesteście? Cząsteczka ciemnej, wzgardzonej i pogardy godnej masy, nędzne wyrzutki społeczeństwa, gnój, który powinien uważać się za szczęśliwego, gdy na nim wyrasta pyszny kwiat cywilizacji. Konstytucja dała wam prawa, na któreście nie zasłużyli, ale ta sama konstytucja z całą surowością karze tych, co z jej dobrodziejstw korzystać nie umieją. W imię tych zagrożonych dobrodziejstw, w imię wolności, ludzkości i świętego prawa własności, panowie przysięgli, proszę was o uznanie podsądnych winnymi!
Prokurator skończył i usiadł.
Po nim zabrał głos główny obrońca i, kołysząc się na swych krótkich nóżkach, żywo gestykulując i zwracając się to ku przysięgłym, to ku trybunałowi, to ku podsądnym, to ku prokuratorowi, wygłosił mowę, suchą wprawdzie, ściśle prawniczą i nieco ubogą w treść, ale ożywioną właśnie mimiką mówcy. Ze ścisłością starego praktyka wykazywał on sprzeczności w zeznaniach świadków, brak złego zamiaru w postępkach niektórych podsądnych, tysiączne łagodzące okoliczności w postępkach innych i oddawszy przy końcu ironicznie palmę pierwszeństwa w elokwencji panu prokuratorowi prosił przysięgłych o uniewinnienie jeżeli już nie wszystkich, to przynajmniej niektórych oskarżonych. Mowa ta znakomitego obrońcy dość przykre zrobiła wrażenie na słuchaczach i na przysięgłych. Nie tak umiał pan komornik przemawiać w innych razach! Widać było, że obecna sprawa nie jest bliską jego serca, że znalazł on się tutaj niejako nie na swoim miejscu.
Wstał wreszcie Władek dla wygłoszenia swej pierwszej mowy publicznej. Rozpoczął nieśmiało, równym, lecz nieco przerywanym głosem. Oświadczył na wstępie, że dla oceny znaczenia i doniosłości czynu podsądnych koniecznie zbadać jego przyczyny — zewnętrzne i wewnętrzne, historyczne i psychologiczne. Prostymi słowy, nie siłąc się na retoryczne ozdoby, lecz jedynie podkreślając ważniejsze fakta, przedstawił w głównych zarysach historię zniesienia pańszczyzny w Galicji i wyłonioną z niej a wlekącą się długie tata historię wykupu serwitutów. Z dwóch punktów widzenia uważać należy historię tego wykupu i te liczne procesy, zamieszki i bunty chłopskię, jakie ona za sobą pociągnęła. Cesarskie patenty i ministerialne rozporządzenia, dotyczące sprawy serwitutowej wychodzą z tego, przez obecną historię dawno zbitego zapatrywania, że chłopi są kolonistami na gruntach pierwotnie pańskich; że za te grunta, które im dali panowie pod uprawę, chłopi zobowiązani byli odrabiać pańszczyznę. Równocześnie z gruntami pod uprawę panowie dla utrzymania chłopów musieli im też dać pastwiska dla bydła i pozwolić wrąb w swych, a więc pierwotnie pańskich lasach. Te prawa i te obowiązki zobopólne stały się podstawą porządku patrymonialnego, który trwał do r. 1848. Ze zmianą i upadkiem tego porządku ten, kto tracił prawa, musiał otrzymać za nie wynagrodzenie i kto się pozbywał obowiązku — musiał za to zapłacić. Panowie za prawo do robocizny otrzymali indemnizacje; chłopi, tracąc prawo do używania pańskich pastwisk i korzystania z pańskich lasów, mieli otrzymać wynagrodzenie bądź pieniężne, bądź w tzw. ekwiwalentach tj. wydzielonych im przez specjalne komisje kawałkach lasów i pastwisk. To jest zapatrywanie prawa publicznego. Z tego zapatrywania wychodząc — podsądni są winni, bo sprzeciwiali się wyraźnym przepisom prawa i rozporządzeniom władz.
Lecz dlaczego to czynili? Czy z ślepej nienawiści do panów, czy z równie ślepej żądzy cudzej własności? To właśnie jest kwestia kardynalna, tu leży właściwa skala do oceny ich postępowania. I zestawiając zeznania oskarżonych i świadków, mówca jasno i plastycznie wykazał motywa ich działalności i ich kierujące poglądy. Zapatrywania chłopskie na kwestię pańszczyzny są wręcz przeciwne od zapatrywań klas rządzących. Wedle pojęć chłopskich nie panowie, tylko chłopi, gminy są pierwotnymi właścicielami ziemi, lasów i wypasów; nie chłopi, tylko panowie są przybyszami i kolonistami. Prawo pańszczyzny ich zdaniem — prawo przemocy ludzi zbrojnych i zorganizowanych nad bezbronnymi i rozdrobnionymi. Prawo serwitutów, to tylko niedostateczny surogat wydartej pierwotnej własności gminnej. Mówię „pierwotnej", lecz mam na myśli wcale nie tak dawne czasy. Zwróćcie panowie pilną uwagę na to ciągłe powoływanie się tych ludzi na józefińskie inwentarze. Co to znaczy i dlaczego każda wzmianka o tych inwentarzach tak do głębi ich porusza? Ocenicie to, gdy zwrócicie uwagę na następujące dwie rzeczy: patent o zniesieniu pańszczyzny, jak wiadomo, daruje chłopom te ziemie, które znajdują się w ich posiadaniu i są zapisane jako grunta rustykalne w inwentarzach z roku 1820. Dawniejsze stosunki posiadania nasze prawo publiczne uznaje za nieważne. Dlaczegóż ci ludzie nigdy nie powołują się na te inwentarze, tylko z taką upartością sięgają dalej w przeszłość? Odpowiedź na to dają nam słowa patentów i wykazy tabuli krajowej. Patenty józefińskie wyraźnie mówią o lasach gminnych — inwentarze z roku 1820 nic o nich nie wiedzą. W inwentarzach józefińskich znaczne przestrzenie lasów i pastwisk zaliczone są do gruntów rustykalnych; w roku 1820 są to już własności pańskie. Dla przykładu podaje mówca porównawczy wyciąg z inwentarzy z roku 1763 i z 1820, odnoszący się do tej wsi, z której pochodzą podsądni; pokazują się, że pamięć ludowa dokładnie zachowała granice i objętości pierwotnej własności gminnej i że właśnie o tę własność powstał cały długoletni spór.
— Nie zapominajcie, panowie — mówił Władek coraz cieplejszym i pewniejszym tonem — że, jakeśmy to słyszeli z ust podsądnych i świadków, zwyczajowe prawo ludowe w sprawach gruntowych i w sprawach gminnych nie zna przedawnienia. Dla oceny postępowania tych ludzi wspomnijcie, źe na dwudziestoletni przeszło proces z dworem o te, ich zdaniem do gminy należące grunta, oni wydali około dziesięciu tysięcy reńskich, to jest niemal dwa razy tyle, ile sporne grunta są w ogóle warte. A więc rzecz pewna, że nie żądza cudzej własności, nie żądza zbogacenia się kosztem pana skłoniła ich do tego. Człowiek pożądliwy nie wydaje dwóch guldenów za jeden. Wspomnijcie panowie, cośmy tu również wiele razy słyszeli z ust mnogich ludzi, że ziemia w ich pojmowaniu jest czemś daleko większym i świętszym, niż zwykła prywatna własność, osobistą pracą nabyta, jest pierwszym warunkiem bytu gromady, bytu przyszłych pokoleń, narodu. Dla niej więc te trudy, te ofiary, za nią nawet krew swą oddać i krew przeciwników przelać byli gotowi. Nie skłonność do procesów, o której tyle u nas mówią, była przyczyną, że tak gługo ciągnęli sprawę. Nie, moi panowie! Kto wie, ile przykrości, trudów, trwogi i uniżeri przynosi naszemu chłopu, ciemnemu i nieśmiałemu każda najmniejsza styczność z „panami”, a tym bardziej każdy proces, ten przyzna, że o jakąś szczególną skłonność do procesów chłopa tego posądzać było by wprost śmiesznym. A jeżeli mimo to ci ludzie tak długą i zaciętą toczyli walkę, nie wahali się rujnować się dla niej i iść na bagnety żołnierzy, to czy możecie powiedzieć na sumienie, panowie, że parły ich do tego niskie, podłe, zwierzęce, karygodne pobudki? Moje sumienie inaczej mówi. Moim zdaniem ci ludzie, ciemni i pogardzani, szukali prawdy i sprawiedliwości, która dawno, dawno, jak mucha w pajęczynie, ugrzęzła w sieci niezliczonych patentów i rozporzędzeń. Gdy mimo dwudziestoletnich trudów wywikłać jej nie mogli, chwycili się ostatniej drogi, tej samej drogi, której nieraz imali się wielcy bohaterowie i oświeceńsze daleko społeczeństwa — apelowali do siły, i siłą też zostali pokonani. Cokolwiek bądź nasz rozum może sądzić o tym postępowaniu, nasze uczucie, nasze sumienie, panowie, nie może odmówić mu uznania i sympatii. W naszym czasie, pogrzęzłym w egoizmie i materializmie, widzieć ludzi z zaparciem się swych wygód i interesów poszukujących zaginionej prawdy i sprawiedliwości — to podnosi, moi panowie, to oswieża i uszlachetnia, chociaż by ci ludzie byli w płótniankach lub nawet w łachmanach.
Teraz głos Władka, czysty i pełny, jak głos dzwonu, panował w sali. Ani śladu niepewności, ani cienia frazeologii lub pogoni za efektem, ani krzty czułostkowości lub ironii: w każdym słowie czuć było szczere przekonanie, czystą jak kryształ prawdę. Wielu kobietom łzy mimowoli płynęły z ócz, a jedna z oskarżonych, podniósłszy w górę ręce, rzekła głośno, słowami przerywanymi łkaniem:
— Boże cię błogosław, ty boże dziecię, że tak za nami biednymi przemawiasz! Boże cię błogosław!
Lecz głos Władka nie doszedł jeszcze do kulminacyjnego punktu swej skali. Im bliżej ku końcowi przemówienia, tym on rósł i potężniał, tym więcej wzbierał uczuciem. Nawiązując do słów prokuratora o rozszerzonej po całym kraju szkodliwej i niebezpiecznej konspiracji, on wskazał ją nie pod wiejskiemi strzechami, ale w bogatych pałacach, w salach parlamentarnych, w kancelariach, gdzie się wypracowują ustawy, popierające interesa jednej, nielicznej klasy, jednej kasty uprzywilejowanej w uszczerb dla dobra mas, dla dobra ogółu. Nie reprezentanci, ale ofiary tej milczącej, a potężnej swą organizacją, oświatą i wpływami konspiracji stoją przed sądem. Nie na te ofiary powinien spadać cały ciężar odpowiedzialności za smutne i pożałowania godne fakty. Fakty te, które naruszyły spokój społeczeństwa, zniszczyły te ofiary materialnie. To, co dla nas było tylko przykrą nowiną, dla nich było ruiną. Za swe czyny ponieśli oni już aż nadto dotkliwą karę. Mówca kończy wyrażając nadzieję, że jest jeszcze sprawiedliwość w sercach obywateli naszego kraju, że ludzie szukający sprawiedliwości z ofiarą własnych majątków i narażeniem własnego życia nie będą policzeni między zbrodniarzy. Mówca nie prosi o uniewinnienie podsądnych, ale jest przekonany, że innego wyroku prócz uniewinniającego sędziowie przysięgli wydać nie mogą.
To śmiałe zakończenie wywołało ruchy nieukontentowania w trybunale. Śród ciszy, jaka zaległa w sali po przemówieniu Władka, słychać było wyraźnie, jak jeden z sędziów, nieco głuchy, szepnął do drugiego myśląc, że nikt go nie słyszy.
— To, panie dobrodzieju, nie obrońca, das ist ein Wühler !*
Natomiast na twarzach sędziów przysięgłych zasiadła poważna zaduma. Władek poruszył rzecz całkiem z nowego końca, z jakiego jej dotychczas nie poruszano, i uderzył w struny bliskie i pokrewne mieszczanom i innym członkom ławy przysięgłych. Również i na publiczność, osobliwie na galerii mowa jego zrobiła potężne wrażenie, a chociaż hrabia Hiacynt z hrabią Alfonsem uśmiechali się pogardliwie, widać było jednak, że mowa Władkowa dotknęła ich w wielu punktach bardzo niemile i że woleliby byli, by ten młokos przemawiał gdzie w stajni do koni, niż tu do sędziów przysięgłych.
Jeszcze raz wstał prokurator i ironicznym zwrotem zbył wszystkie Władkowe wywody o jakimś urojonym prawie zwyczajowym, a zatem usiadł obstając w zupełności przy swym oskarżeniu. Obrońcy milczeli, a więc przewodniczący, zwracając się do przysięgłych, przedstawił im obszerne resume całej rozprawy. W głosie jego od samego początku słychać było niezupełnie przygłuszoną notę niechęci ku obrońcom. Resume czym dalej, tym więcej przemieniało się w oskarżenie. Przewodniczący skrzętnie wyszukiwał i podnosił wszystko, co przemawiało na niekorzyść obwinionych, polemizował z wywodami komornika, z wysoka traktując, a przeważnie ignorując obronę Władkową, jako ćwiczenie stylistyczne wcale do rzeczy nie należące. Im dłużej mówił, tym więcej sam siebie przekonywał o winie podsądnych, tym więcej głos jego nabierał pewności, że przysięgli wyniosą wyrok zasądzający. A gdy przy samym końcu tłumaczył i wyjaśniał im ustawy, żądające ukarania podsądnych, głos jego brzmiał surowo i prawie rozkazująco, jak gdyby ż naciskiem upominał przysięgłych, że ich obywatelskim obowiązkiem jest na każde z postawionych im 50 pytań odpowiedzieć jednogłośnie „winien.“ Przeczytał im więc długą listę tych pytań i puścił na ustęp do bocznej sali. Niestety jednak pan przewodniczący, licząc na efekt swego ostatniego słowa, przeliczył się nieco. Resume jego, chociaż z niezaprzeczonym talentem i wielką dobitnością wypowiedziane, miało jeden wielki błąd — było za długie, gdyż trwało prawie całe dwie godziny. Słuchając jego wywodów, powtarzających w niezupełnie bezstronny sposób to, co wszyscy sami widzieli i słyszeli, przysięgli mieli czas do gruntu przekląć jego prokuratorską gorliwość, tym bardziej, że już dawno minęła pierwsza godzina i wszyscy chcieli jaknajprędzej iść na obiad.
Po wyjściu sędziów przysięgłych fizjognomia sali sądowej od razu się zmieniła. Uleciał panujący w niej dotychczas duch wymuszonej powagi i ceremonialności. Członkowie trybunału powstawali ciężko wzdychając, niby po spełnionej ciężkiej pracy, i gęsiorem udali się do sąsiedniego pokoju na cygarko. Prokurator zbliżył się do Władka i z ironicznym uśmiechem gratulował mu jego pierwszej, świetnej przemowy. To samo czynili i sprawozdawcy dziennikarscy, z których jeden natychmiast poprosił go o dosłowny tekst tak znakomitej mowy dla jego dziennika, i bardzo żałował dowiedziawszy się, że Władek prócz wytycznych punktów nie ma niczego pisanego i że cała mowa była improwizacją.
Obok niego też znaleźli się liczni znajomi prawnicy, którzy go po skończonej rozprawie zaprosili na wspólny obiad, który ustalonym w sądzie zwyczajem oni dają na cześć pierwszego debiutu każdego nowego towarzysza — rozumie się, za jego pieniądze. Lecz najwięcej zdziwiła Władka gratulacja dwóch panów, którzy znajdowali się podczas rozprawy w oddziale dla publiczności — hrabiego Hiacynta i hrabiego Alfonsa, obywatela zbuntowanej wsi.
— Gratuluję, gratuluję! — mówił uśmiechając się hrabia Alfons, ściskając rękę Władkową. — Swietnieś pan bronił tych drabów. Pojmuję, pojmuję, pański obowiązek, rzemiosło! Tak być musiało. Ale wierz mi pan, oni tego nie warci.
— Wiesz pan co? — rzekł rubasznie hrabia Hiacynt. — Gdybym był sędzią przysięgłym — uwolniłbym tych buntowników po pańskiej obronie, ale gdybym był królem, to kazałbym pana powiesić na własną odpowiedzialność.
I hrabia śmiejąc się poklepał Władka po ramieniu. — Dziękuję hrabiemu za komplement! — odrzekł kłaniając się Władek.
Regina siedziała niema i głucha na wszystko, co dokoła niej gadano; wzrok i słuch jej ześrodkowany był tylko w jednym punkcie — około Władka. Jego tryumf zdawał się jej własnym tryumfem. Rada by była podziękować tym wszystkim panom, którzy gratulowali Władkowi. Jakże chętnie była by i sama wmięszała się w tę gromadkę, jak ciepło była by uścisnęła rękę Władkową! Ale oto on podniósł ku niej oczy — ona mimo woli, mimo wiedzy nawet uśmiechnęła się, i on odpowiedział jej ukłonem. Czuła się szczęśliwa i zamknęła oczy, chcąc utrwalić w pamięci na zawsze tę piękną, szczęśliwą chwilę.
— A, Reginko, gratuluję, gratuluję! — szeptała jej do ucha Milcia. — Zrobiłaś Eroberung! Widzisz, jak ci się Kalinowicz kłania!
— Daj mi spokój! — odrzekła Regina, oblewając się rumieńcem.
— E, co ja widzę! — rzekła niezrażona Milcia. — On i na ciebie zrobił niepoślednie wrażenie! Cóż, daj Boże szczęście. A przyznaj się, może się i on już oświadczył o twą rękę?
— Boże mój, czego ty chcesz ode mnie! — krzyknęła Regina, rozdrażniona tym lekkomyślnem nicowaniem jej najtajniejszych uczuć i myśli.
— Nie bój się, ja nikomu nie powiem! — nalegała Milcia. — No przyznaj się! Ty myślisz, że ja nie wiem, co się między wami dzieje?
— No, co wiesz, co? — podchwyciła Regina i aż podrzuciła się na miejscu.
— Aha, widzisz! Uderz o stół, nożyce się odezwą. Już co wiem, to wiem, ale nikomu nie powiem.
— Nie, powiedz, powiedz! — nalegała Regina. Ich żywe szeptanie nie zwracało na siebie niczyjej uwagi, bo galeria była całkiem pusta, gdyż wszystkie damy powychodziły na korytarz by się ochłodzić, a w sali panował gwar i szum.
— Nie bardzo się tak staw! — odrzekła Milcia, i w jej pięknych, niebieskich oczach błysnęła taka zawiść i nienawiść, o jakiej by nikt z góry nie mógł był posądzić tak nadobną i niewinną istotę. — Nie bardzo się staw! — powtórzyła. — Bo jeżeli tylko chcesz, to wszystko opoWiem, ale — mamie!
— Gadaj, gadaj! — odrzekła z pozorną obojętnością Regina. — Ciekawam co ty możesz o mnie takiego powiedzieć, do czegobym się i sama przyznać wstydziła?
— Czy tak? O święta! O niepokalana! I do schadzek sam na sam z panem Kalinowiczem w jego kawalerskim pomieszkaniu także się przyznasz? Niby to na lekcję idzie, a ona sobie fajt w lewo! I myśli, że nikt o tym nie wie.
— Rzeczywiście — odpowiedziała Regina z wymuszonym spokojem — nie wiedziałam, żeby kto miał interes i chęć me kroki szpiegować i do tego tak po głupiemu szpiegować!
— Aha, po głupiemu! — odparła Milcia. — A mamie mogę powiedzieć o tym głupstwie?
— Gadaj, gadaj, kiedy cię język świerzbi.
— A pewnie, że mię świerzbi. Tu, serdeńko, nie o mój język idzie, ale o honor naszego domu!
— Co? — krzyknęła na głos, nie posiadając się z oburzenia Regina. — Ty... ty... śmiesz...
Głosu jej nie stało, by dokończyć zdanie, ale Milcia, przerywając ją tryumfującym głosem, szeptała:
— No, nie krzycz tak! Jesteśmy w sali sądowej. Zaczekaj trochę, wrócimy do domu, i tam się rozmówimy przy mamie!
Regina umilkła i odwróciła się od niej. Piekące łzy wstydu, oburzenia i rozpaczy zalewały jej oczy, nie pierwsze już łzy, wylane pod gościnnym dachem cioci. Nie dbała o to, co powie ciocia na nędzne odkrycie Milci — czuła się czystą i niewinną. Oburzało ją tylko to, że Milcia śmiała ją podejrzywać o jakieś czynności, naruszające honor Ich domu, i że ta sama Drelichowa, o której prowadzeniu jeszcze w dzieciństwie słyszała od babki urywane opowiadania, może się narzucić na sędziego jej moralności. Przez łzy, wylewane cicho i ze ściśniętymi usty i nie przynoszące jej ulgi, spojrzała na Władka. On stał na środku sali i po cichu rozmawiał coś z oskarżonymi, oblany promieniami słońca, w całej okazałości swej sympatycznej męskiej postaci — i dopiero jego widok przyniósł jej pociechę. O, gdyby on wiedział, co ona cierpi w tej chwili, on by ją pocieszył, on by jednym słowem, jednym wejrzeniem rozbił wniwecz te nędzne intrygi, którymi ją tutaj obsnuto pod pozorem gościnności i rodzicielskiej opieki! On by jej nie dał krzywdzić, dopomógł by jej wydobyć się na wolny świat, do nowego szczęśliwszego bytu, którego biedna dziewczyna, prawdę powiedziawszy, i nie zaznała w swym życiu.
Lecz oto gwar w sali ucichł — weszli przysięgli. Galeria znowu się zapełniła. Rozległ się dzwonek przewodniczącego i wszyscy zajęli swe miejsca. Przysięgli usiedli także prócz ich zwierzchnika, otyłego jegomości z szeroką, ogoloną twarzą o wybitnie żydowskim typie. Był to jeden ze znaczniejszych bankierów lwowskich, człowiek wykształcony, znany z liberalnych zasad, który też przy naradach sędziów przysięgłych znacznie wpływał na ich rezultat. Stał on wyprostowany, z półarkuszem papieru w ręku — tym samym półarkuszem, na którym spisane były pytania, przedłożone przysięgłym przez trybunał. Uzbroiwszy lewe oko oprawnym w złoto monoklem zaczął on odczytywać tekst pytań tonem, w którym oczywiście starał się naśladować ton kancelaryjnego gryzipiórka. Dopiero po przeczytaniu pytania odrzucając energicznym ruchem ręki monokl zawieszony na jedwabnym sznurku dodawał całkiem odmiennym, ostrym i donośnym głosem: dziesięciu glosami nie, dwoma głosami tak! wszystkimi głosami — nie, i t. d.
Przewaga uniewinniających głosów przy każdym pytaniu była wielka. Przewodniczący trybunału był nieco skonsternowany. Prokurator wstał i wychylił się naprzód, niby gotując się do oporu przeciw takiemu niesłychanemu werdyktowi. Nawet pan komornik jakoś niby się wstydził i opuścił w dół swe oczki, bojąc się spotkać pełen zarzutu wzrok hrabiego Hiacynta.
Lecz nagle zmieniła się scena: przewodniczący trybunału wypogodził czoło, prokurator usiadł, komornik podniósł oczy. Jednego z podsądnych siedmioma głosami przeciw pięciu przysięgli uznali winnym czynnego oporu władzem. Był to niejako kozioł ofiarny, którego też trybunał zakłuł po kilkaminutowej naradzie, zasądzając go na pół roku więzienia, a uwalniając wszystkich innych podsądnych. Taki wynik był głównie dziełem zwierzchnika przysięgłych, który ze zwykłą wszystkim finansistom przenikliwością osądził, że uwolnienie wszystkich oskarżonych będzie miało dla nich daleko gorsze następstwa, gdyż prokurator bez wątpienia zgłosi zażalenie nieważności, a trybunał uchwali zatrzymać wszystkich podsądnych aż do decyzji najwyższego trybunału w areszcie śledczym, co pewnie potrwa co najmniej p ół roku. Za jego poradą uznali więc przysięgli za rzecz najedpowiedniejszą poświęcić jednego, najwięcej poszlakowanego podsądnego, by uzyskać natychmiastowe uwolnienie innych.
I rzeczywiście ta nadzieja sprawdziła się i prokurator zażalenia nie zgłosił, a przewodniczący nakazał natychmiastowe wypuszczenie na wolność uwięzionych chłopów.
Daremnym byłoby chcieć opisać radość podsądnych z powodu tego wyroku. Ściskali się i płakali w sali. Nawet zasądzony uśmiechał się skroś łzy. Nawet publika, która podczas rozprawy nie bardzo z nimi sympatyzowała, rozczuliła się i wyjawiała radość. Nawet hrabia Alfons, który przedtem i spojrzeć na nich nie raczył, teraz zbliżył się ku nim z protekcyjnym uśmiechem, a gdy niektórzy zbliżyli się i ucałowali jego ręce, rzekł im po rusińsku, grożąc palcem:
— No, tym razom majete szczastie!
Władek tymczasem, umówiwszy się ze swymi znajomymi prawnikami co do restauracji, w której miał się odbyć obiad, pobiegł do kerkermajstra, by wyjednać natychmiastowe załatwienie wszelkich formalności i wypuszczenie podsądnych na wolność, zostawiając zarazem dla zasądzonego dziesięć guldenów na jego potrzeby.. I rzeczywiście nie minął kwadrans, gdy Regina milczkiem powracając z Milcią do domu, ujrzała Władka, otoczonego całą grupą uwolnionych chłopów i idącego w ich gronie do restauracji na obiad. W tej chwili pierwszego a tak kompletnego tryumfu widok jej był mu oczywiście bardzo przyjemny: ukłonił się jej, i wszyscy chłopi, wiedzieni instynktownym przeczuciem, uczynili to samo.
Była już siódma godzina po południu, kiedy Władek, zmęczony bogatymi^ wrażeniami dzisiejszego dnia, lecz zarazem wesoły i czujący w sobie zdwojone siły do dalszej pracy, powracał do domu. Ugościwszy kolegów i chłopów, on odprowadził tych ostatnich na kolej, dawszy każdemu ukradkiem pieniędzy na drogę, zaszedł do kancelarii swego mecenasa i wypracował jeden ważny i pilny referat, a posłyszawszy od kogoś w kancelarii jakieś niedobre wieści ó Naczku i jego „Gońcu", długo chodził po mieście, to do drukarni, to do redakcji, to do dawnego pomieszkania, szukając brata, a nie znalazłszy go nigdzie, wrócił do domu. Jak że się zdziwił, gdy w przedpokoju zastał Reginę, zwróconą twarzą w kąt i gorzko płaczącą.
— Mój Boże! — zawołał Władek. — Pani tutaj! I we łzach! Co się stało? Co z panią?
I podawszy jej rękę, poprowadził bladą, łkającą i napróżno usiłującą odzyskać spokój, do saloniku.
— Niech pani siadał Niech się pani uspokoi! — mówił Władek ze szczerą starannością sadowiąc ją na krześle. — Mój boże, pani może już od dawna czekała na mnie?
— Tak, panie — odrzekła Regina, zwolna odzyskując spokój. — Czekałam już przeszło godzinę, i ta godzina wydała mi się wiecznością.
— Ale cóż się stało? Czego pani płakała?
Zamiast odpowiedzi Regina znowu zalała się łzami i zakryła twarz chustką.
— Dla boga, panno Regino! Uspokój się pani! — zawołał Władek i wziął ją za rękę, którą mu ona puściła bez sprzeciwienia. — Jeżeli tylko mogę pani co poradzić, to proszę mi powiedzieć. Przecież pani wie — dodał cichszym, z głębi serca pochodzącym głosem — że dla pani wszystko, wszystko gotów jestem uczynić.
Regina odkryła zapłakaną twarz i swymi dużymi, mokrym oczyma spojrzała na Władka z wyrazem takiej wdzięczności, tak gorącego i głębokiego uczucia, że aż jemu samemu łzy zaczęły się cisnąć do ócz.
— O, dziękuję panu, dziękuję! — rzekła Regina. — Na pana jedyna moja nadzieja. Ale proszę pana, zostaw mię pan na chwileczkę! Niech się uspokoję, myśli ułożę! Boże mój, wszystko to spadło na mię tak niespodzianie, raniło mię tak boleśnie!...
Władek nie mówiąc ani słowa odszedł do swego gabinetu, usiadł na krześle, nadaremnie starając się odgadnąć, co mogło sprowadzić do niego Reginę o tak niezwykłej porze i w tak niezwykłym stanie. Wtem wzrok jego zwrócił się na kupkę dzisiejszych listów, od rana jeszcze leżących na stole. Wziął je, porozcinał i zabrał się do czytania. Nagle po przeczytaniu pierwszego listu zerwał się jak oparzony i zaczął szybko chodzić po pokoju. List był od notariusza z Drohobycza.
— Szanowny panie doktorze — pisał notariusz. — Pierwszy raz w mej praktyce zdarza mi się, żeby mię tak oszukano i w pole wywiedziono, jak się to stało obecnie, i to, niestety, prawdopodobnie na szkodę pańskiej klientki, panny Reginy Kisielewskiej. Ów łotr Szneider ręczył za los swym majątkiem, który miał tylko na papierze, i nadto postawił mi jako współręczycieli dwóch znanych mi osobiście borysławskich szachrajów, chociaż wcale bogatych. Jako takich znałem ich, lecz nie wiedziałem, że właśnie tego samego dnia, na godzinę przed podpisaniem poręczycielstwa, obaj zgłosili w sądzie upadłość. Siedzą teraz wprawdzie w kryminale, ale panu z tego nie przyjdzie niczego. Szneider zaś z pieniądzmi ulotnił się niewiadomo dokąd. Jest podejrzenie, że uciekł do Ameryki, ale że jeszcze przedwczoraj tu go widziano, więc nie musiał dotychczas daleko zajechać. Ma on brata w górskim miasteczku Lutowiskach, ponoć aptekarzem. Kto wie, czy na razie tam się nie ukrył. Ja ze swej strony uczyniłem, co jest moim obowiązkiem: dałem znać o całej sprawie do sądu, który też niezwłocznie na wszystkie strony rozesłał listy gończe i telegramy. Myślę atoli, że mimo to byłoby pożądanym, byś pan sam osobiście udał się do Lutowisk: może się tam panu uda wyśledzić i złapać tego ptaszka. Być może, że ma on zamiar przez tamtejsze góry ścieżkami przebrać się do Węgier; byłoby to dla nas fatalnym, gdyż jego wytropienie we Węgrzech byłoby nadzwyczaj trudne, a może nawet niemożliwe. Dlatego radzę przede wszystkim nie tracić czasu. Z uszanowaniem i td.
Chwilę pomiarkowawszy nad listem, Władek udał się prosto do Reginy.
— Myślę, że znalazłem powód smutku pani — rzekł. — Zapewne pani dostała wiadomość z Drohobycza?
— Z Drohobycza?
— Tak, od notariusza.
— Chyba pan masz co od niego?
— Tak, jest. Donosi mi fatalną wiadomość: Szneider uciekł z pieniądzami.
— Czy tak? — rzekła Regina głosem dość obojętnym.
— Więc pani już wiesz o tym?
— Nie, panie.
— Jak to? Chyba nie to było powodem smutku pani?
— Nie, panie! — krótko odrzekła Regina. — Znając od dawna tego Szneidera, spodziewałam się z góry, że on urządzi nam jakąś niespodziankę. Ale dla mnie teraz wszystko jedno.
— Wszystko jedno? Dla pani? Bój się pani Boga! Przecież to ogromna suma, dwieście tysięcy! Notariusz pisze mi, żebym natychmiast puścił się za nim w pogoń, w góry, do Lutowisk. I myślę, że jest w tym racja.
— I myślisz pan jechać?
— Tak, pani.
— Dobrze! — rzekła uradowana Regina. — Pojedziemy razem!
— Co? Razem? — rzekł zdziwiony Władek.
— Tak, panie, spodziewam się, że pan weźmiesz mię ze sobą.
— Ależ ciocia... Czy ona pozwoli pani jechać w taką podróż?
— Nie mów mi pan o cioci! — z gniewem zawołała Regina. — Ciocia znać mię nie chce! Ciocia mię wypędziła z domu, wyrzuciła na trotuar! O mój Boże, mój Boże! Co ja pocznę nieszczęśliwa!
I biedna dziewczyna znowu zalała się łzami. Władek stał przed nią, oniemiały ze zdziwienia.
— Ale cóż takiego zaszło? Z jakiej przyczyny?
— Nie pytaj pan o przyczynę! — odrzekła Regina. — Kiedyś może panu powiem. A teraz chodźmy, jedźmy stąd! Nie chcę widzieć więcej tego nienawistnego Lwowa.
Władek stał zmięszany i zdziwiony, nie wiedząc, co mówić, co począć w tak niezwykłym położeniu. Naraz Regina energicznym ruchem ręki otarła łzy z oczu, wstała i zbliżywszy się do Władka, wzięła go za obie ręce.
— Panie — rzekła — powiedz mi pan prawdę! Jesteś pan uczciwym człowiekiem?
Władek dużymi oczyma wpatrzył się w nią.
— Staram się nim być — odrzekł.
— A kochasz mię pan, choć troszeczkę, choć dziesiątą część tego, jak ja pana kocham?
Zamiast odpowiedzi Władek z całym żarem młodości przycisnął Regine do swej piersi i złożył pierwszy, długi pocałunek na jej ustach.
— Regino! Droga! — wyszeptał i nie mógł dokońcyć od nadmiaru wezbranych uczuć.
— A więc nie pomyliłam się, nie zawiodłam się na panu! — wołała ucieszona Regina. — A więc pan nie odmówisz mi swej pomocy?
— Życie moje! Wszystko, wszystko zrobię dla ciebie!
— Dobrze. Dziękuję ci. Masz mię więc całą, jak jestem. Jestem twoją. Od ciebie zależy teraz moje życie lub moja śmierć. Pozwól mi jechać z tobą! Nie odtrącaj mię, bo inaczej jedna tylko pozostaje mi droga — do Pełczyńskiego stawu.
Władek nie dał jej dokończyć tych słów. Gorącym pocałunkiem zatkał jej usta. -
— Nie, nie, nie! — szeptał, przyciskając ją ku sobie. — Nie myśl o tym! Zapomnij o wszystkiem złym i dręczącym.
Tyś moja, dopóki ja żyję, nikomu krzywdzić cię nie pozwolę. Chodź, pojedziemy w pogoń za tym oszustem, a co dalej czynić, to już uradzimy po drodze.
I dopóki Regina się zbierała, Władek napisał parę słów do swego szefa, prosząc go o kilkodniowy urlop dla ważnej sprawy, dalej napisał bilecik do Naczka, zawiadamiając go krótko, że wyjeżdża, i zakopertowawszy oba listy, włożył je do kieszeni paltotu.
Regina była już gotową. Władek pozamykał pokoje, odprawił służącego, i podawszy rękę Reginie wyszedł z nią na ulicę. Rzucił listy do skrzynki pocztowej i zawołał fiakra. Właśnie biła ósma; za pół godziny odchodził pociąg do Przemyśla; tam trzeba będzie przeczekać do rana na pociąg idący do Chyrowa i Zadworza, tym pociągiem dojechać do Ustrzyk, a stamtąd furą trzy mile w góry do Lutowisk.
— Na Główny dworzec! — krzyknął Władek do fiakra, gdy oboje usiedli w wygodnej karetce. Fiaker zaciął konie, i z łoskotem potoczył się wehikuł po bruku, uwożąc szczęśliwą parę.
IX
Ernest, założywszy ręce na grzbiet, szerokimi krokami chodził po komnacie ekspedycyjnej „Gońca”. Od kiedy obrażona przez niego panna ekspedytorka, ze łzami w oczach podziękowała za służbę, sam on objął ekspedycję. Co prawda, za dwa tygodnie swego urzędowania u okienka ekspedycyjnego z każdym dniem miał on mniej roboty. Z każdym dniem mniej odbiorców miejscowych zgłaszało się po numery. Minęły te ranki, kiedy od ósmej godziny u zamkniętych jeszcze drzwi tłumy mieszczan, kucharek І służących oczekiwały, rychło li otworzą się drzwi, rychło li na wózku z drukarni przywiozą pierwszą pakę numerów gazety, którą rozchwytywano wśród krzyków, potrącań, śmiechów i żartów. Od kiedy w kierunku „Gońca” zaszedł zwrot fatalny, popularność jego raptem upadła i rozwiała się, jak przywidzenie. Z dwóch tysięcy odbiorców codziennych, jakich miał on jeszcze przed miesiącem, pozostało zaledwie pięćset. Osobliwie od tygodnia, kiedy Naczek na naczelnym miejscu zaczął drukować „Myśli retrospektywne”, w których z niesłychaną dotychczas w galicyjskim dziennikarstwie goryczą i bezwzględnością potępiał wszystko to, co niedawno jeszcze stanowiło jego świętości, walił w proch to, co niedawno ubóstwiał. Jeden ogromny krzyk oburzenia rozległ się między publicznością, gdy zaczęły się w ulubionym dotychczas „Gońcu“ pojawiać się te artykuły, a czyni dalej ciągnęło się pasmo „Myśli“ Naczkowych, tem więcej oburzenie przemieniało się w pogardę. Na dziennik, który równocześnie z fatalnym zwrotem w artykułach wstępnych, po przerwaniu piorunującego artykułu o kastowej polityce szlachty, przestał też umieszczać tyle ciekawe i zwykle z wielkim talentem pisane korespondencje z prowincji, po prostu machnięto ręką. Ciekawa rzecz, że inne dzienniki, które do niedawna ujadały na „Gońca“ za jego skrajny i chłopomański kierunek, teraz jeszcze gwałtowniej uderzyły, niemiłosiernie szydziły z niego za sprzeniewierzenie się własnym zasadom, za wdeptanie w błoto własnego sztandaru. Ludzie, którym niedawno publicznie dowiedziono sprzedawanie swych przekonań za pieniądze, ze szpalt lokajskich pism sypali ogniste protesty przeciw takiemu poniżeniu charakteru dziennikarskiego, przeciw takiej niesłychanej apostazji.
Ernest chodził po komnacie ekspedycyjnej, w której od kilku tygodni był samowładnym panem, i uśmiechał się. Dureń ten Naczek! Jednego dnia kazał go za drzwi wyprowadzić, a parę dni później sam go wyszukał i wprowadził na powrót! Chciał udawać wielkiego Katona, a pokazał się takim prostym, takim nędznym robakiem, którego on, Ernest, tak łatwo potrafił zdusić!
Przyszło kilku odbiorców za numerami. Jeden z nich, jakiś stary, poważny człowiek, zapłaciwszy 10 centów za numer, stanął u okienka, a przeczytawszy parę ustępów wstępnego artykułu, posiniał cały ze złości, podarł numer na kawałeczki i zwracając się do Ernesta, spokojnie spoglądającego na tę manipulację, zapytał groźnie:
— Czy pan jesteś redaktorem tego „Gońca“?
— Nie, panie — odparł Ernest.
— A jest pan redaktor w kancelarii?
— Nie ma, panie.
— A kiedy przyjdzie?
— Nie wiem, panie.
— No, to powiedz mu pan ode mnie, że jest kompletnym osłem, wariatem i oszustem w dodatku, bo każe sobie jeszcze płacić za takie szaleństwa.
— Dobrze, panie! — rzekł z niewzruszonym spokojem Ernest, i jegomość klnąc na głos oddalił się, trzasnąwszy drzwiami.
Takie sceny powtarzały się w ekspedycji niemal co dzień. Takie i tym podobne grzeczności kupami nadchodziły z prowincji czarno na białem. Prenumeratorowie żądali na powrót pieniędzy — i Naczek wysyłał je punktualnie. Korespondenci, niedawni sojusznicy jedni w oburzeniu hańbili zdrajcy, inni z politowaniem radzili mu, by się kazał odwieść na Kulparków dla obserwacji lekarskiej. Naczek sumiennie czytał to wszystko, załatwiał wszelkie prośby i milczał jak zaklęty.
Była już dziesiąta godzina, a jednak pokój redakcyjny był jeszcze próżny. Od czasu, kiedy się pojawił pierwszy ustęp „Myśli retrospektywnych", cały dawny personel redakcyjny wystąpił z redakcji „Gońca", oświadczywszy o tym publicznie w dziennikach. Naczek musiał naprędce zbierać najrozmaitsze zbankrutowane osobistości, rozpitych eksżurnalistów, powykluczanych gimnazjalistów lub też łaknących chleba studentów uniwersyteckich, gotowych dla miłego grosza pracować gdziekolwiek bądź, i z takich sił składać nową redakcję. Nie dziw więc, że taki personel trudno było przyzwyczaić do porządnej, regularnej pracy, tym więcej, że trzy czwarte części nakładu pozostawały na składzie i nikt nie miał chęci natężać się przy takiej bezowocnej pracy.
Lecz oto przyszedł Naczek. Boże, jak on się zmienił za ten krótki czas! Co stało się z tego młodzieńca, niedawno tak pełnego sił, zdrowia i nadziej i! Szedł zgarbiony, ze spuszczoną w dół twarzą, jak gdyby się wstydził spojrzeć śmiało na świat boży. Twarz jego, niedawno jeszcze kwitnąca świeżym rumieńcem, była żółta, zmizerniała, policzki pozapadały się, na czole zaległy dwie głębokie bruzdy, a oczy były mętne, bez blasku, bez śladu tego wewnętrznego życia, które niedawno jeszcze biło z nich tak pełną falą.
Pochylony i ponury przeszedł on komnatę ekspedycyjną i pokój redakcyjny, nie rzekłszy ani słowa do Ernesta, nie spojrzawszy ani razu dokoła siebie. Szedł z wolna, równym krokiem jak lunatyk po gzymsie muru, a wszedłszy do swego gabinetu, zatrzymał się, niby zdziwiony, że już nie ma gdzie dalej iść, podniósł z wolna głowę, rozglądnął się dokoła i zaczął wreszcie zdejmować palto, które niedbale rzucił na sofę. Potem jeszcze parę razy tym samym krokiem lunatyka przeszedł się po gabinecie, a wreszcie zasiadł koło biurka, na którym piętrzył się cały stos listów. Machinalnie, nie przyglądając się im bliżej, Naczek otwierał jeden za drugim i czytał, czytał pilnie i wytrwale.
„Zdrajco idei demokratycznej! Najpodlejszy wyrzutku społeczeństwa! Nędzna kreaturo!“ — to były epiteta, którymi go teraz obdarzano. Jeden korespondent radził mu po zwinięciu „Gońca“ nająć się u jakiego pana za lokaja, inny posyłał mu przekazem pocztowym guldena na sznurek, na którym radził mu jak najprędzej powiesić się, jeszcze inny groził mu szubienicą, i td. Naczek cierpliwie czytał te wszystkie wybuchy podrażnionej namiętności i zawiedzionych nadziei uczciwych, ale ograniczonych ludzi. Biada twarz jego i szczelnie ściśnięte zęby i usta nie wyjawiały ani setnej części tego bólu, który szarpał jego wnętrze, jak rak nieuleczony toczył jego duszę. Lecz wreszcie jeden list, odmienny od innych pod względem tonu i intencji, dopełnił miary.
„Naczku, bracie drogi, — pisał do niego jeden z jego najszczerszych kolegów i najlepszych korespondentów. — Na Boga świętego, co się z tobą stało? Czytam ostatnie numery twego „Gońca“ z wytężeniem całej uwagi i ze współczuciem, jakiego się może nie spodziewasz, i dochodzę do jednego jedynego wniosku, że musiało cię spotkać jakieś okropne nieszczęście, które jednym rzutem zachwiało wszystkie fundamenty twego życia. Słyszę dokoła i po całym kraju jeden jedyny ryk oburzenia, jedną jedyną burzę złorzeczeń i przekleństw na twą apostazję, i czytając to, co piszesz w „Gońcu“, nie mogę ust otworzyć w twej obronie. A przecież sumienie szepce mi, że tyś więcej nieszczęśliwy, niż nieuczciwy. Że te bluźnierstwa, którymi wszystkich uzbrajasz przeciw sobie, są tylko rozpaczliwym krzykiem twej zbolałej duszy, twego rozdartego serca. Co ci jest bracie mój? Zwierz się mnie, który cię znam od tak długich lat, który w tobie nauczył się cenić i szanować jedną z ozdób człowieczeństwa, człowieka duszą i ciałem oddanego idei dobra i sprawiedliwości. Nie, nie, nie uwierzę za nic w świecie, żeby te cyniczne wyrazy o złudności tej idei były twym przekonaniem, a nie zgrzytem człowieka, czującego, jak serce jego gryzie robak, którego stamtąd nie jest w stanie wydobyć i którego nikomu nie śmie pokazać. Łamię sobie głowę nad domysłami, a wreszcie postanowiłem przybyć do ciebie i osobiście przekonać się o twym stanie. Jutro wyjeżdżam na parę dni do Lwowa, a więc do widzenia! “
Przeczytawszy ten list, Naczek siedział chwiłe jak osłupiały, lecz naraz krwawe łzy trysnęły mu z oczu: skłonił głowę na pulpit i zapłakał, zaszlochał jak dziecko.
— Boże mój! Boże mój! Za cożeś mię opuścił — wyjęczał nieszczęśliwy. — Dlaczegożeś mi nie oszczędził choć jednego bólu, choć jednego możliwego upokorzenia? Wszystko, wszystko — nieprzyjaźń, intrygę, podłe plotki i szlachetne oburzenie, złośliwą radość przeciwników i serdeczne współczucie najlepszych przyjaciół splatasz w ognistą rózgę, którą mię smagasz, smagasz do krwi i kości, o Boże! A to ostatnie najbardziej boli, bo w całej okropności przedstawia mi przepaść, w którą samochcąc upadłem, i skarby sympatii ludzkiej, które samochcąc na zawsze utraciłem!
Łkania przerywały mu mowę, a łzy, dawno nie widziane, polały się strumieniem. Długo płakał, nie znajdując ulżenia, lecz wreszcie źródło się wyczerpało i niestrawiony jeszcze zapas młodej energii zaczął znowu brać przewagę nad rozpaczą.
— Na zawsze utraciłem? — zapytał sam siebie podnosząc głowę. — Nie, i tysiąc razy nie! Jeżelim dotychczas o tym wątpił, to właśnie ten list prawdziwego przyjaciela daje mi dowód, że jeszcze nie wszystko stracone. Padłem, to prawda! Upodliłem się — nie przeczę. Lecz uczyniłem to z własnej woli, chociaż wbrew własnemu przekonaniu. Uczyniłem nie dla siebie, ale dla niej, dla tej, którą kocham — niestety, czuję, że zanadto kocham, że kocham nad własne życie, nad własny honor. Ale zbrodnia, popełniona dla miłości, chociaż i nie przestaje być zbrodnią, mimo to jednak daje możność odkupienia i powrotu na dobrą drogę. Och, bylebym tylko osiągnął jej miłość, jej rękę — wszystko, wszystko uczynię, by napowrót odzyskać utracone dobre imię. I odzyskam je, czuję w sobie wielką pewność, z nią razem pracować będę. Ona mi pomoże zdobyć napowrót to, co dla niej obecnie poświęciłem.
I on jeszcze raz — po raz setny, tysiączny może — wspominał każdy szczegół tej okropnej, fatalnej ofiary ze samego siebie na ołtarzu miłości. Po owej pamiętnej rozmowie z Reginą dwa dni chodził jak struty, walcząc sam ze sobą i nie wiedząc co czynić. Widział jasno nici intrygi, którymi sta-( rano się go uwikłać, lecz cała dusza jego wzdrygała się przed tym, co mu stawiano za warunek. Lecz z drugiej strony łzy Reginy wznieciły w jego sercu jeszcze straszniejeszy, nieugaszony pożar: czuł, że bez niej żyć nie może i że się nie oprze fatalnym pokusom. Postanowił więc spróbować szczęścia inną drogą.
Przed rokiem, gdy obaj bracia wydobyli w pobliżu Towstego skarb Semka Tumana, podzielili go na dwie równe części i dali sobie słowo — nie używać z tego skarbu ani grosza na swe własne, osobiste potrzeby, ale obrócić go w całości na osiąganie dwoma drogami jednego celu — obrony uciśnionego i krzywdzonego roboczego ludu i zdobywanie dla niego czym raz większych praw i czym raz większej oświaty. Administrując tym kapitałem, mieli oni żyć i utrzymywać się jedynie z własnego zarobku, i nie żenić się dopóty, dopóki każdy z nich pracą własnych rąk nie będzie mógł utrzymać żony i rodziny. Prawda, zaraz z początku musieli bracia zrobić wyjątek z tej reguły i użyć znacznej sumy na urządzenie swego pomieszkania, ale urządzenie to było zresztą rzeczą konieczną nawet z punktu widzenia tej sprawy, której chcieli służyć, bo to nadawało im więcej powagi i znaczenia wobec ludzi, z którymi z natury rzeczy przede wszystkim musieli mieć do czynienia.
Teraz atoli Naczek, pod naciskiem sprzecznych a męczących uczuć zdecydował się zupełnie zapomnieć o swym przyrzeczeniu. Napisał on Reginie na drugi dzień list, w którym przedstawiwszy jej swój stosunek majątkowy jeszcze raz prosił o jej rękę, przyrzekając z góry zapisać i wręczyć jej znaczną sumę, która by jej umożliwiła bez starania się o jakąkolwiek bądź posadę zabezpieczyć los brata w taki sposób, jaki by jej wydał się najodpowiedniejszym. Na list ten jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Dręczony rozmaitymi myślami, niezdolny do pracy, chodził biedny chłopak jak ćma po ulicy, pilnując, kiedy wyjdzie Regina: chciał jeszcze raz ustnie z nią pomówić. Lecz Regina już się nie pokazywała. Poszedł więc do pomieszkania pani Drelichowej — tam go nie przyjęto. Wtedy dopiero zdecydował się wyszukać brata Reginy, wyproszonego za drzwi Ernesta. Po całodziennym szukaniu wynalazł go w jakimś szynku, na pół pijanego.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Ernest na jego widok, wyciągając ku niemu brudną rękę. — Sero venis, sed venis, czy jak to tam nas kiedyś uczyli. A więc przyszedłeś, kochany redaktorze! No, ładnie, ładnie! Siadaj koło mnie, każ dać piwa — wypijemy na nowe przymierze! Ale dalipan, dobry miałeś węch, żeś tu przyszedł! Byłem w kłopocie, czym zapłacę za to, com wypił. Teraz jestem spokojny. Ty płacisz, prawda?
Naczek z obrzydzeniem spoglądał na tego młodego, lecz już tak nisko upadłego człowieka. Siąść koło niego, pić z nim razem w tym publicznym lokalu wcale podejrzanego rodzaju nie byłby się odważył. Przystąpiwszy więc do niego, rzekł krótko i stanowczo:
— Wstań pan i chodź do mnie! Tam wypijemy i pogadamy.
— A wiesz, dalibóg, masz rację! — krzyknął Ernest i wstawszy z brudnej ławki, obiema rękami uwiesił mu się u szyi. — Warteś, żeby cię ucałować! Ja to zawsze wiedziałem, że my jeszcze będziemy dobrymi przyjaciółmi, chociaż tyś że mną przedwczoraj bardzo po świńsku postąpił, słowo ci daję!
— No, no, nie rób głupstw! — rzekł Naczek, otrząsając się od objęć Ernesta — Potem o tym wszystkim, a teraz chodźmy!
— Płacić! — zaryczał z całej siły Ernest, tłukąc szkłanką o stół, tak że aż ucho jej odleciało. — Na masz! — dodał, podnosząc oderwane ucho. — Widzisz, dobry znak! U szklanki się ucho stłukło, to znaczy, że nasza przyjaźń nigdy się nie rozbije! Ha, ha, ha! A ja o tym z góry byłem przekonany, że do tego przyjdzie, i że ty sam przyjdziesz mię szukać! Ho, ho, bracie! Nie takim ja głupi, jak obdarty, wiem ci ja, gdzie raki zimują!
— Ile ten pan płaci? — zwrócił się Naczek do kelnera.
— Czekaj, bracie, czekaj! — krzyczał Ernest włażąc między niego i kelnera. — Niech ja sobie sam przypomnę, com pił, bo ten kelner, to straszny szachraj. On jeden z tych, co to Mojżesza chcieli za złotego cielca zamieniać, czy jak tam o tym w biblii stoi, — słowo honoru ci daję! A więc jak to było? Wypiłem trzy, nie, cztery, nie pięć, tak jest, pięć szklanek piwa, dwie wódki, no, i ... i co jeszcze? Aha, jadłem coś, dalibóg, żem jadł. Jakiegoś diabła łysegom zjadł — jeszcze go czuję w żołądku, ale co to było — niech mię jasny piorun, że nie wiem.
— Siedź i dwie bułeczki — przypomniał mu usłużny kelner.
— Aha, aha! — krzyknął Ernest. — Zgniły śledź — po czemu u was zgniłe śledzie?
— Żartuj pan zdrow! — rzekł kelner. — U nas wszystko świeże.
— Czy tak? — rzekł zdziwiony Ernest. — To też jam się dziwił, że ten śledź się tak ruszał na talerzu — a on był świeży, jeszcze żywy. No, więc ileż za żywego śledzia?
Cała ta obrzydliwa i głupia scena klinem wbiła się w pamięć Naczkową i zawsze, kiedy próbował zdać sobie sprawę z dziejów swej metamorfozy w ostatnich tygodniach, właśnie ona stawała przed nim żywcem, ze wszystkimi szczegółami, w całej swej przerażającej plastyczności. I nie dziw, bo od tej sceny rozpoczął się stanowczy, nieszczęśliwy zwrot w jego życiu!
Gdy wyszli z szynku, Ernest całym ciężarem swego ciała uwiesił się na Naczkowem ramieniu i zaczął paplać bez przerwy, jak woda pluskająca o koła młyńskie.
— Ty, bracie, nie myśl, że ja taki pijany, dalibóg, nie! To ja tylko naumyślnie wyprawiłem taką awanturę w szynku. A wiesz dlaczego? Ażeby ciebie pozłościć i skonfundować! Niech mię piorun trzaśnie, jeżeli ci nie mówię prawdy. Gdym tylko zobaczył twą postną minę — okropnie nie lubię postnych min — zarazem sobie pomyślał: do stu kaduków, trzeba go wyzłościć dobrze! No, ale spodziewam się, ża ty się na żartach rozumiesz, a? że się gniewasz? No, powiedz!
Naczek ciągnął pijanego Ernesta co siły za sobą i przyspieszał kroku, klnąc go w duchu, ale nic nie odpowiadał na jego pytanie. A Ernest wciąż paplał, dopóki nie doszli do Naczkowego pomieszkania. Przechodząc obok kamienicy ciotki, Ernest nie mógł się wstrzymać, by nie sypnąć garści przekleństw i nie bardzo estetycznych komplementów na głowę tej ciotki, która go traktuje jak psa, nie daje mu jeść jak sztubakowi.
— A przecież ona sama winna temu, żem poszedł na taką drogę, na jakiej teraz jestem! — dodał z nieudanym już gniewem. — Wzięła mię niby na wychowanie, a po roku jej się już sprzykrzyło dawać mię do szkoły. A no, jak by się tu pozbyć lamparta? Prosta rzecz, dać go wojskowej szkoły, niech psiej skóry słuchał Iłem się ja napłakał, iłem sięnaprosił, u nóg jej leżałem, by mię nie odbierała z gimnazjum! Obiecywałem słuchać jej, wiedźmy, we wszystkiem, uczyć się pilnie! Gdzie tam, nie usłuchała, odtrąciła mię jak szczenię, a teraz załamuje ręce w świętym oburzeniu nad mym zepsuciem! Ech, ty! ...
I Ernest kułakiem pogroził do oświetlonego okna na pierwszym piętrze i dodał jeszcze epitet, którego w druku oddać niepodobna.
Nowe od tego wieczora rozpoczęto się życie w cichym dotychczas pomieszkaniu Naczkowym. Ernest zapełnił te pokoje swym paplaniem, zanieczyścił popiołem z cygar, który zostawiał na stołach, na sofkach i na krzesłach, zabłocił swymi butami, którymi chodził po dywanach i właził na sofy. By go nie puszczać do szynków, Naczek musiał mu pozwalać zapijać się w pokoju, co więcej, musiał i sam z nim pić do kompanii. Stara Mikołajowa, za kilka dni doprowadzona do rozpaczu tą zmianą, podziękowała za służbę.
Naczek przyjął to obojętnie i postanowił nie przyjmować więcej służącej, ale chodzić na obiad do trakterni. Dawszy Ernestowi zarazem miejsce w ekspedycji „Gońca”, Naczek wkrótce przekonał się, że i tu Ernest wnosi swego niespokojnego, awanturniczego ducha, że i tu sieje za każdym krokiem nieporządek i rozstrój. Panna ekspedytorka uszła po kilku dniach, administrator miał z Ernestem prawdziwe skaranie boskie i unikał go jak cholery, korektor podczas jakiejś nadto żywej sprzeczki rzucił się na niego z pięściami i natłukł go porządnie — ale robota i porządny bieg machiny redakcyjnej na tym cierpiąły. Wszystko to jednak niczym było dla Naczka. Cieszył się na samą myśl że ulżył los Reginy, zdejmując z jej barków taki ciężar i biorąc na siebie wszystkie kłopoty z Ernestem. Lecz to był tylko początek. Ernest parę dni paplał piąte przez dziesiąte o swych wiedeńskich przygodach, o sylfidach, z którymi wodził znajomość, o burdach nocnych lub też o swych wariackich planach na przyszłość, lecz widząc, że Naczka to wszystko mało zajmuje, jednego dnia zaczął paplać z innej beczki.
— A wiesz, Naczku, podobałeś mi się! — rzekł pewnego rana, niby przypomniawszy sobie coś, co już dawno miał na języku. — Chociażeś ze mną po świńsku postąpił wówczas, ale z moją nadobną siostrzyczką postąpiłeś bardzo a bardzo szlachetnie. Niech cię diabli wezmą — skąd ty się takiej szlachetności nauczył? Ja nigdy do niej nie byłem zdolny. Wiesz, bracie, co mi się zdaje? Ty musisz tę moję siostrę bardzo kochać, chociaż dotychczas jakoś nic o niej nie wspominasz. No, przyznaj się, przecieżem ja jej brat!
Naczek pobladł przy tych cynicznych słowach, które tak bez ceremonii dotykały się jego świętości, i rzekł po chwilowem milczeniu:
— Wiesz co, Erneście, dajmy temu pokój!
To była oliwa dolana do ognia.
— Jak to dajmy pokój? — krzyknął Ernest. — Z jakiej racji dajmy pokój? Żebym ja nie mógł uznać i pochwalić twego szlachetnego postępku z moją siostrą? Nie, bracie, na to myśmy kontraktu nie robili! I wiesz, co mi się w twej propozycji najlepiej spodobało? To, że chcesz dać Reginie takie szalone pieniądze w tym celu, by mogła zabezpieczyć swego kochanego braciszka. Nie, powiem ci, że mię ta szlachetność do łez wzruszyła, bo płakać nie umiem, ale uśmiałem się nad nią serdecznie. Tylko wiesz bracie, wszystkiego tego za mało.
— Czego za mało? — zapytał Naczek cały blady i osłupiały na samą myśl, że Regina i tym jego listem mogła podzielić się z ciotką i bratem.
— Tych twoich propozycyj względem pieniędzy. To swoją drogą, rozumie się, ale tego za mało, tego nie dość.
— Czegóż jeszcze trzeba? — wyjąknął Naczek.
— Trzeba, bracie, wypełnić ten warunek, o którym ci siostra pisała.
— Ten warunek? Nie, nigdy!
— No, to mi bardzo żal mojej biednej siostry — rzekł Ernest.
— Siostry? — powtórzył Naczek machinalnie.
— Tak, siostry, Reginy, o którą się waszmość dobijasz, a której wartości waszmość nie znasz i nie podejrzywasz. Przede wszystkim pozwolę sobie waszmości jedno powiedzieć, że siostra moja waszmości kocha — ale jak kocha! Bez pamięci, szalenie! O niczym więcej ani myśleć ani mówić nie chce.
Naczek uśmiechął się niedowierzająco, chociaż głęboko w sercu drgnęły mu te słowa.
— Nie wierzysz? — krzyknął nagle Ernest zmienionym głosem. — Dobrze, to nie wierz! Widać, jak ją kochasz. Widać, żeś nie wart takiej miłości i takiej kobiety, jak moja siostra. Uśmiechasz się ironicznie! Śmiej się, ja przecież wiem, co ty myślisz. Myślisz, jakie ja mam prawo, ja, zepsuty człowiek, oceniać taką kobietę? Wiem to, że nie mnie by ją oceniać, ale na tyle już nie jestem zepsutym, żebym nie miał być dumnym z takiej siostry. O piękności jej nic nie mówię. Co piękność? Dym marny. Ale ja znam jej duszę, znam jej charakter, i mówię ci, bracie, że to złoto, szczere złoto. Drugiej takiej nie łatwo znajdziesz. Trzeba ci było widzieć ją wtenczas, gdyśmy byli w nędzy, po śmierci ojca — z jaką wytrwałością, z jakim zaparciem się siebie samej ona znosiła wszystko, urywała sobie od ust, by nie dać nam z mamą poczuć niedostatku! Z jaką niewyczerpaną cierpliwością i energią ona dodawała nam odwagi, i do szkoły chodziła, i poza szkołą pracowała, by powiększyć szczupłe środki matczyne! Nie, Naczku, nieboże! Taka kobieta kogo pokocha, tego potrafi zrobić szczęśliwym. Miłość takiej kobiety warta i największej ofiary.
Naczek ze zdziwieniem spoglądał na Ernesta, którego twarz, obrzękła i wyniszczona, aż wyszlachetniała i rozjaśniła się, gdy mówił o Reginie. Widać było, że mówił szczerze, i w ogóle Naczek czym dłużej słuchał jego gadanie, tym więcej tonął w powodzi słów i wyobrażeń, tym więcej tracił poczucie, gdzie Ernest mówi prawdę, a gdzie kłamie. A w obecnym razie jego własne uczucia i pragnienia spotykały się na jednej drodze z tym, co mówił Ernest. On gotów był dać połowę swego życia za krztę miłości ku sobie Reginy, a tu nagle dowiadywał się, że Regina go kocha — silniej i gorącej, niż sam on o tym śmiał marzyć.
— Ale jeżeli to prawda, co ty mówisz — rzekł z wolna Naczek — jeżeli ona mię kocha, to dlaczegóż nie usłucha mej prośby, nie odda mi swą rękę?
— Otóż to widzisz, bracie, w tym sęk — rzekł Ernest. — Chętnie by ona to uczyniła, nawet już do kłótni dochodziło między nię a ciotką z tego powodu. Ale nie może.
— Dlaczego nie może?
— Bo to była ostatnia wola naszej biednej mamy, żeby żadna z sióstr nie wychodziła za mąż bez woli ciotki — skłamał Ernest.
— I Regina nie może pójść przeciw tej woli?
— Chciałaby pójść, ale widzisz, bracie, ona jeszcze nie pełnioletnia, ciotka jest jej opiekunką, a ciotka pod żadnym warunkiem nie chce zezwolić na jej związek z tobą, dopóki nie zmienisz kierunku swego „Gońca”.
— Ależ to szaleństwo! — krzyknął Naczek. — Jeżeli Regina mię kocha, niech po prostu porzuci ciotkę i wyjdzie za mąż wbrew jej woli i bez jej błogosławieństwa!
— Tego, bracie mój, Regina także uczynić nie może. Ty wiesz, jakie ciocia ma wpływy. A zerwać z nią, znaczyłby to pobudzić jej gniew przeciw całej naszej familii. A musisz wiedzieć, że mamy jeszcze jedną siostrę, zamężną za drobnym urzędnikiem na prowincji. U nich kilkoro dzieci, więc się starają za pomocą ciotki uzyskać protekcję u hra-
biego Adolfa, by ich przeniesiono do Lwowa na lepszą posadę. Gdyby Regina wyszła za ciebie wbrew woli ciotki, to ta z zemsty gotowa zniszczyć naszą biedną siostrę z mężem i dziećmi. Ty, bracie, nie wiesz, co to za kobieta, ta nasza ciocia!
— W takim razie ja lepiej na jakiś czas przestanę wydawać „Gońca-“ — rzekł Naczek po chwili ciężkiej walki wewnętrznej. — Byleby tylko dostać Reginę, a tam znowu zacznę wydawnictwo na nowo.
— I ja myślałem, bracie, że tak by było najlepiej — rzekł Ernest — ale zdaje się, że i to na nic ci się nie przyda. Nie o „Gońca“ tu idzie, ale o twoje własne poglądy. „Za człowieka, który takie ma poglądy, nigdy nie pozwolę wyjść mej siostrzenicy, dopóki on swych poglądów nie zmieni i wyraźnie wszystkich swoich bluźnierstw nie odwoła!” — to są własne słowa cioci.
— No, to niech ją sobie trzyma! — zawołał Naczek wstając. — Zmienić kierunek gazety, to znaczy podciąć sobie samemu nogi! Coż do diabła, tu jakaś inkwizycja, żebym miał odwoływać to, co całym sercem i sumieniem uważam za słuszne i sprawiedliwe! Nie, nic z tego nie będzie!
— Biedna Regina! Biedna moja siostrzyczka! — mówił niby sam do siebie Ernest. — Czy to pańskie ostatnie słowo? Mam ją o tym zawiadomić?
— Sam ją zawiadomię — rzekł Naczek.
— Nie, panie, tylko tego pan nie rób! — krzyknął Ernest niby przelękniemy.
— A to dlaczego?
— Gdybyś pan wiedział, ile przykrości robi jej każdy list od pana otrzymany! Ale to jeszcze nic. Ona teraz już żadnego pańskiego listu nie otrzyma. Ciocia wyraźnie nakazała listonoszom, żeby wszystkie listy były jej do rąk oddawane, a pańskich listów ona pewnie Reginie nie doręczy. Tylko pan niepotrzebnie pogorszysz jej położenie w ciocinym domu.
— Boże mój! — zawołał Naczek chwytając się za głowę. — Więc żadnego, żadnego nie ma dla mnie wyjścia, tylko spodlenie, podeptanie własnego sztandaru, lub śmierć?
— No, no, bracie Naczku — rzekł Ernest klepiąc go po ramieniu. — Tylko nie bierz tej rzeczy tak tragicznie. Czy raz to człowiek w gazecie palnie głupstwo? Wielka ci rzecz napisać parę artykułów dwuznacznych lub niewyraźnych i zamknąć na parę miesięcy wrota korespondentom? Można ich nawet uprzedzić listami, ze na taki a taki czas zmieniamy pozornie kierunek pisma, wykonujemy manewr dyplomatyczny, a później powrócimy na dawną drogę?
— Nie, nie, nie! — krzyknął Naczek. — To była by podwójna podłość, to fałszywa, maskowana podłość. Już jak mam robić podłość, to zrobię ją otwarcie, biorąc na siebie za nią całą odpowiedzialność.
— A co do porozumienia z Reginą, to, bracie mój, nie pozostaje ci żaden inny sposób prócz mego pośrednictwa. Wprawdzie ciocia wypowiedziała mi dom, ale zawsze mogę tam choć raz na tydzień bywać u siostry i powiedzieć jej od ciebie, co mi skażesz. Możesz zresztą napisać nawet dla lepszej pewności, bo ja często zapominam, co mi kto nagadał.
Naczek słowo w słowo przypomniał sobie tę rozmowę, która po raz pierwszy podkopała jego silne postanowienie — nie poddać się intrydze i wytrwać na stanowisku. Mimo to jednak zwycięstwo Ernesta nie było jeszcze ani prędkie, ani łatwe. Naczek opierał się krok za krokiem, szturmował Reginę listami, posyłanymi przez Ernesta, na które zwykle otrzymywał tylko ustne i zawsze niepomyślne odpowiedzi. A Ernest tymczasem, zmiarkowawszy, gdzie leżała słaba strona Naczkowa, jak kleszcz wgryzał się w nią czymraz głębiej, tłukł zawsze to samo: to wychwalając przymioty Reginy, to malując jej ciężkie położenie w domu i na łasce ciotki, u której jest i swoja córka na wydaniu, którą Regina pod każdym względem przyćmiewa. To nieustanne gadanie Ernesta dowodziło Naczka czasem do pasji, lecz czasem i do łez — i zwrot w kierunku „Gońca" dokonywał się nieznacznie, niejako sam przez się. Wykluczono wszystkie drażliwe korespondencje i przemilczano systematycznie o wielu ważnych, lecz dla sfer szlacheckich nieprzyjemnych faktach, nie mówiąc już o przerwaniu wstępnego artykułu Naczkowego, który w swoim czasie tak wielkie robił wrażenie. Lecz Ernest z upartością i monotonnością idioty pchał go coraz dalej, niemiłosiernie soląc rany jego duszy, dopóki wreszcie Naczek, doprowadzony do rozpaczy, nie napisał swych „Myśli retrospektywnych”. Ernest pochwalił je i dał mu słowo honoru, że teraz, po nadrukowaniu tego świetnego artykułu, ciocia pewnie nie będzie mieć nic przeciw jego ożenieniu z Reginą. I Naczek dał artykuł do druku.
Lecz popełniwszy tę wielką zbrodnię przeciw duchowi postępu i sprawiedliwości, Naczek posmutniał i nagle jakoś spadł na siłach i na duchu. Stał się apatycznym i w sobie zamkniętym; nawet Ernestowe opowiadania o Reginie nie mogły już wprawić krwi jego w żywszy ruch. Nie widział Reginy od owego dnia jeszcze, kiedy kazał za drzwi wyprowadzić jej brata. Jakiś czas Ernest mówił mu, że jest niezdrowa, potem, że gdzieś wyjechała na parę dni z ciotki), to znowu była słota i ona nie wychodziła. Na nieszczęście i brata jego już od trzech tygodni nie było we Lwowie: w sam dzień głośniej rozprawy wyjechał, zostawiwszy Naczkowi tylko krótki bilecik, że odjeżdża na parę dni w ważnym interesie i że wkrótce mu napisze obszerniej. Dziwna rzecz — trzy tygodnie minęło, Władek nie wracał i niczego nie pisał. Naczek nie wiedział nawet, gdzie on się obraca; kancelaria adwokata miała od niego wiadomość z Ustrzyk, ale jeszcze przed dwudziestu dniami. Był więc Naczek sam ze swymi uczuciami i myślami, że swym bólem i upokorzeniem.
Całymi godzinami siadywał nieraz u okna swego pomieszkania, wpatrując się w przeciwległy ślepy mur. Zbrzydła mu praca, zbrzydło drukowane słowo. Myśli nie płynęły jasno i zwięźle jak dawniej, ale rwały i biły się na miejscu, jak czarne ptaki podczas burzy. Czuł się złamanym, i tylko chwilami przebłyskiwała dawna energia. O Reginie rzadko myślał; czasami nawet mu się zdawało, że wszystkie blaski jej piękności, wszystkie zalety jej charakteru opadają z jej postaci, jak listki ze zwiędłej róży, pozostawiając tylko kolce i ciernie.
Jeden tylko Ernest nie porzucał go: był on pełnym gospodarzem w ich wspólnym pomieszkaniu. Naczek ulegał mu teraz, jak dziecko, pił z nim wieczorami, nieraz do późnej nocy, słuchał jego paplania i starał się zapomnieć o tych molach, co go gryzły. Trunek, którego przedtem nie używał i który pod naciskiem Ernesta z początku przyjmował z obrzydzeniem, teraz stał się dla niego niezbędnym środkiem uspokojenia, lekarstwem na bezsenność w nocy i na podniecenie energii życiowej we dnie. A Ernest ze szczerością i starannością godną lepszej sprawy prowadził, prawie ciągnął go za rękę po tej pochyłej drodze.
Takie to myśli zajmowały Naczka, gdy siedział przy swym redakcyjnym biurku, skłoniwszy głowę w dłonie, po przeczytaniu listu przyjaciela z prowincji. Odpisywać mu nie było potrzeby: jutro lub pojutrze sam on tutaj bądzie, ale cóz mu Naczek powie? Biedny przyjaciel odejdzie od niego rozczarowany i może nawet oburzony, gdy zobaczy, że Naczek na jego szczerość nie chce odpowiedzieć szczerością. Lepiej by było, gdyby nie przyjeżdżał.
Siedzący w zamyśleniu Naczek nie słyszał nawet, gdy drzwi jego gabinetu po cichu się otworzyły i wszedł Ernest, z tym samym, co i poprzód wyrazem drwiącego uśmiechu na twarzy. Stanął we drzwiach i chwilę jakąś stał, przypatrując się Naczkowi.
— Panie redaktorze — rzekł wreszcie.
— Ha! — odrzekł Naczek, zerwawszy się przelękniony. — To ty, Erneście?
— Ja, panie redaktorze — odrzekł Ernest. — Przychodzę z maleńką prośbą.
— Z jaką prośbą?
— Trafia mi się tu na Zielonym maleńka realność, domek z ogrodem, chciałbym je kupić.
— Co, co, co? — krzyknął Naczek, przecierając oczy. — Ty chcesz realność kupować? A to za jakie pieniądze?
— O toż to właśnie — rzekł Ernest wciąż ze swym drwiącym uśmiechem skrobiąc się w głowę — chciałem pana redaktora prosić o maleńkie á conto.
— Maleńkie à conto — na kupienie realności! A ileż byś ty chciał pieniędzy?
— Ta tak, dziesięć tysięcy.
— Ha, ha, ha! Ekspedytor, który pobiera miesięcznie trzydzieście guldenów, chce dziesięć tysięcy à contol Idź, Erneście, nie dowcipkuj tak, bo mi się nie chce śmiać!
— Ja też nie dowcipkuję — odparł serio Ernest — i nie à conto mego ekspedytorstwa żądam tej sumy. Ja mam inne konto na myśli. Niech sobie pan redaktor przypomni, co pan pisał mojej siostrze o zabezpieczeniu mej przyszłości. Więc myślę, że to będzie najlepszy sposób? Ja mam wielki pociąg do gospodarstwa. Kupię realność i będę sobie porządnym lwowskim burgerem, a pan może sobie z Reginą żyć, jak się panu podoba, ja wam pewnie w niczym nie przeszkodzę.
I znowu ironoczny uśmiech przemknął po jego twarzy.
— Czyś ty oszalał, Erneście? — rzekł ponuro Naczek. — Nigdy i nigdzie nie obiecywałem dać jakąkolwiek sumę tobie do rąk, i nigdy tego nie uczynię.
— Co, miało by to być prawdą? — krzyknął obrażony Ernest. — To taka wdzięczność za moje usługi, za moje dobre serce? Dobrze, więc ja ani chwili dłużej nie chcę tu być! Dziękuję panu redaktorowi za służbę!
— Nie pleć, Erneście, głupstw! — rzekł Naczek. — Pewnieś z rana beze mnie wypił więcej, niż było potrzeba, i teraz ci się w głowie przewraca.
— Czy tak myślisz, panie redaktorze? — zawołał Ernest, podchodząc ku niemu bliżej. — Mylisz się, bracie! Nicem nie pił, ale prawdę ci powiem. Sprzykrzyło mi się to głupie życie z tobą i ta komedią, jaką z tobą gram. Bywaj zdrów i miej się dobrze!
Naczek wypatrzył się na Ernesta zdziwionymi oczyma.
— Jakąże ty komedię grasz ze mną? — zapytał.
— E, dużo by o tym gadać, a mało słuchać — odparł Ernest. — Jedno ci tylko mogę powiedzieć, żeś dureń, podwójny dureń, boś się dał takiemu durniowi jak ja w pole wyprowadzić. Bywaj zdrów! A ten list dopowie ci reszty!
To mówiąc, ukłonił się Naczkowi i położył przed nim rozpieczętowany list: na jego kopercie stał adres Naczka, napisany ręką Władkową.
— Jedno ci jeszcze powiem, braciszku — rzekł Ernest, zatrzymując sie we drzwiach. — Twój list do Reginy, ten, w którymeś jej obiecał pieniądze, przejęła ciocia. Regina go nie widziała i z twoją głupią zmianą kierunku nie ma nic wspólnego. To moje i cioci dzieło, za to, żeś mię kazał za drzwi wyrzucić. Tyle miałem powiedzieć dla sprostowania faktów. Żegnam pana redaktora!
I Ernest gwiżdżąc wesoła arię jakiejś szynkowej piosenki i włożywszy ręce do kieszeń wyszedł z redakcji „Gońca“. Naczek zaś długo stał na miejscu jak osłupiały, nie umiejąc zdać sobie sprawy z tego, co zaszło, ani wyjaśnić sobie całej doniosłości ostatnich słów Ernesta. Wreszcie splunął i rzekł:
— Pijana bestia i nic więcej !
Lecz w tej chwili wpadł mu w oczy list Władka. Spojrzał na datę — list był pisany z Lutowisk, przed dwoma jeszcze tygodniami. Oczywiście przyniesiono go do pomieszkania w jego niebytności, a Ernest otworzył go, przeczytał i zatrzymał u siebie. Ale po co zatrzymywał? I dlaczego właśnie teraz przypomniał go sobie i oddał Naczkowi? I jaki ma związek ten list z komedią, którą niby to grał z nim Ernest? Wszystkie te pytania zaroiły się w głowie Naczka, gdy wyjmował list z zaszarganej koperty. List był krótki.
„Kochany bracie! — pisał mu Władek. — Z tobą pierwszym i jedynym dzielę się mym szczęściem. Dziś właśnie, w tym dalekim górskim ustroniu stanąłem na ślubnym kobiercu, przysiągłem dozgonną miłość i wierność kobiecie, którą nad życie kocham i która też godna jest miłości i szacunku — pannie Reginie Kisielewskiej. Znajdę cię jak dobrego i szczerego brata, myślę, że nie odmówisz mi swego braterskiego pozdrowienia, a mej ukochanej żonie szacunku i braterskiej miłości. Zabawimy tu jeszcze z tydzień w pobliskiej wiosce Stuposian, a potem powrócimy do Lwowa, w twoje objęcia. Wówczas dowiesz się też, co nas oboje tak nagle i niespodzianie zbliżyło i do Lutowisk zaprowadziło.
P. S. Przed mym odjazdem słyszałem jakieś gadanie, że z twym „Gońcem“ coś niedobrze idzie. Szukałem cię, ale nie mogłem nigdzie znaleść, więc też i nie wiem dotychczas, co się tam z tobą dzieje. Tutaj gazet żadnych nie czytam — zanadto jestem szczęśliwy. Może to i grzech, ale spodziewam się, że mi pan Bóg odpuści. Napisz mi więc, co tam u ciebie słychać. Moja Reginka każe cię serdecznie pozdrowić. Ściskam i całuję cię z całego serca. Twój brat Władek“.
— Boże! — krzyknął Naczek po przeczytaniu tego listu i upadł omdlały na sofę.
Gdy go ocucono, był blady jak trup. Chwiał sie, na nogach, na zadawane pytania odpowiadał mechanicznie „tak" lub „nie", bez żadnego zrozumienia zadanego pytania. Był jak ten gołąb, któremu wycięto połowę mózgu: żyje jeszcze, ale ma wszystkie główne nerwy sparaliżowane. Cały personal redakcyjny stał dokoło niego w przestrachu i zdumieniu, łecz on po długim namyśle machnął ręką, prosząc ich by szli do roboty. Potem znowu posiedziawszy nieruchomo z kwadrans, wziął pióro i napisał na ćwiartce papieru adres Władka, a pod nim słowa: „Przyjeżdżaj jak najprędzej, jestem bardzo chory“. Zadzwonił i dał jednemu z członków redakcji tę ćwiartkę, prosząc go by zaniósł ją na telegraf. I znowu popadł w odrętwienie, w którym o niczym nie myślał, niczego nie czuł. Jakaś ogromna, czarna cisza zaległa w jego wnętrzu; siedząc tak nieruchomo czuł, że z wolna, lekko tonie gdzieś w nieskończoną, ciemną i cichą głębię, z której nie ma już wyjścia ni powrotu. Bole, obawy, trwogi, nadzieje i rozczarowania, które przed godziną jeszcze szarpały jego wnętrze, teraz migały tylko, jak odblaski jakichś dalekich krwawych gwiazdek na dalekim, dalekim firmamencie. Co jemu do nich? Co im do niego?..
— Proszę pana redaktora, będzie jaki skrypt od pana redaktora do jutrzejszego numeru? — zapytał jeden ze współpracowników, otwierając drzwi.
— Nie — odrzekł nieprzytomnie Naczek, lecz wtem niby ocknął się ze snu i zapytał:
— A jest chłopiec z drukarni?
— Jest, panie redaktorze.
— Dobrze, niech zaczeka chwilkę, zaraz będzie skrypt.
I z oczyma nieruchomo utkwionymi w jeden punkt począł dumać, dumać, a wreszcie z wolna, dużymi literami napisał na ćwiartce papieru te słowa: „Wszystkim tym, którzy w świętym gniewie i oburzeniu od miesiąca łaskawi byli pluć nam w oczy i obrzucać nas błotem, oświadczamy, że mieli zupełną słuszność i że postąpienie nasze w istocie było bezcelowym, głupim i podłym. Zawieszając więc skompromitowane przez nas samowolnie wydawnictwo „Gońca“ to tylko jedno wyznajemy dla spełnienia obowiązku sumienia i prosimy naszych przyjaciół o przebaczenie. Niech nasz odstraszający przykład będzie dla innych nauką wytrwałości, stałości w raz powziętym zbawiennym kierunku”.
Skrypt ten, jedyny w swoim rodzaju, wpadł jak bomba do biura redakcyjnego, siejąc popłoch i trwogę. Współpracownicy siedzieli z wydłużonymi twarzami i spoglądali po sobie, jak gdyby im kto wszystkim naraz dał w twarz. Wtem otworzyły się drzwi gabinetu, i z wolna, chwiejnym krokiem, z głową na dół pochyloną, wszedł Naczek, a oparłszy się obiema rękoma o stół i nie podnosząc oczy, rzekł głuchym, rozbitym głosem:
— Dziękuję panom za dotychczasową pomoc! Proszę panów, niech każdy napisze sobie rachunek aż do końca miesiąca — pan administrator wypłaci. Panie administratorze!
Administrator wyszedł ze swej klatki, gdzie siedział pochylony nad książkami rachunkowymi, obok dużej ogniotrwałej kasy.
— Czego pan redaktor sobie życzy?
— Dziś, panie, kończymy naszę robotę. Powypłacaj pan tym panom do końca miesiąca! Zrób pan także swój rachunek do końca kwartału i wypłać pan sobie. Wszystkim służącym tak samo. Wpisz pan to do ksiąg, a potem złóż pan książki do kasy, zamknij ją i oddasz mi klucz!
Wszystko to wypowiedziane było powoli, chociaż słabym, ale równym i stanowczym głosem, nie dopuszczającym żadnej dyskusji, żadnego sprzeciwienia. Równo z uderzeniem dwunastej godziny wszystkie rozkazy były spełnione, personal redakcyjny, pożegnawszy Naczka wyszedł, oddalił się też administrator, rozeszła się i służba. Naczek pozostał sam. Nie myślał, co robi i co z nim dalej będzie. Był automatem, który żyje tylko teraźniejszością. Przeszłość zapadła za nim w bezdeń, spaloną została piorunem, znikła bez śladu; przyszłości nie było żadnej. Wstał z krzesła, na którem siedział, i z pewną satysfakcją rozglądnął się dokoła. Tu pióro jednego ze współpracowników tak i pozostało wetknięte w kałamarzu, wyjął je, otarł o bibułę i położył na należnym miejscu. Tam jedno okno pozostało otwarte: przystawił sobie krzesło, wylazł na framugę, zamknął okno i pozaszczepiał należycie wszystkie haczki i rygliki. Tak! Teraz wszystko w porządku. Wrócił do swego gabinetu i wdział palto. Wychodząc, zamknął za sobą drzwi gabinetu i włożył klucz do kieszeni; dalej zamknął drzwi biura redakcyjnego i również włożył klucz do kieszeni; wreszcie tak samo zamknął wychodzące na ulicę podwójne drzwi od ekspedycji i oba klucze włożył do kieszeni. Po czym spokojny podążył do domu.
Ożywiony ruch, który panował o tej porze na ulicach lwowskich, dziwił i przerażał go, jak coś nigdy nie widzianego i zagadkowego. Dokąd dążą ci ludzie? Nad czym myślą? O czym rozmawiają? Zaczął zaglądać w twarze przechodniom, niby chciał w nich wyczytać odpowiedź na jakieś bardzo zawiłe, trudne pytanie. Oto chłopcy rojem wysypali ze szkoły — krzyczą, skaczą, biegną, potrącają się, śmiech ich rozlega się daleko. Co to wszystko znaczy? — pytał sam siebie Naczek. Do czego to wszystko? Jaki to ma związek z moim obecnym stanem? Kwestia tego czy jakiegoś innego tajemniczego i niezbadanego związku zaczęła jak uparta mucha kręcić się i brzęczeć w jego mózgu. Co ja winienem tej kwieciarce, że podnosi do mnie swe gasnące oczy, swą zwiędłą, wygłodniałą twarz z takim krwawym, śmiertelnym zarzutem? A ta panienka, co tak szybko idzie naprzeciw mnie, uśmiechając się i wywijając ogonem jedwabnej sukni — przecież to rzecz oczywista, że ona chce mi pokazać swe lekceważenie, swą pogardę. Ale za co, za co? Co ja jej złego uczyniłem? Czy może ja już rzeczywiście taki napiętnowany zbrodniarz, że każdy od razu musi poznać, jakie grzechy ciążą na mej duszy? No, ale w takim razie niech mi to powiedzą jasno, wyraźnie — gotów jestem znieść karę, nawet najsroższą. Sam ją na siebie nałożę i zniosę cierpliwie. Tylko niech mię nie męczą swym milczeniem, swą pogardą, swą ironią!
Martwa cisza, która niedawno jeszcze panowała w duszy Naczkowej, przechodziła w okropną, niszczącą burzę. Szedł po ulicy z takim uczuciem, jak gdyby stał pod pręgierzem, a wszystkie oczy były zwrócone na niego, ze wszystkich ust w najbliższej chwili miały się na niego posypać złorzeczenia i przekleństwa. Chciał uciekać spośród tego okrutnego tłumu, ale osłabienie ciała niby przykuwało go do miejsca, hamowało jego kroki. „Boże! — wołał z głębi duszy — skróć tę drogę krzyżową lub odbierz mi czucie bólu, bym nie cierpiał nad miarę możności ludzkiej!“ Ale czucie jego nie tylko nie tępiało od bólu, lecz przeciwnie, co chwila stawało się delikatniejszym, wrażliwszym. Kurz uliczny, podjęty tumanem przez przejeżdżającego fiakra, bił go w twarz jak grad kamieni. Jakiś przechodzień potrącił go łokciem, i Naczkowi zdało się, że jakiś wenecjański brawo wbił mu w bok ostrze sztyletu. Własna odzież ciężyła mu na ciele, jak cetnarowe sztaby, a balsamiczne powietrze wiosenne sprawiało mu duszność i wyciskało chłodny pot z jego czoła.
Przyszedł wreszcie do domu i odprawiwszy co prędzej sługę, zamknął drzwi z wewnątrz, a następnie zaczął skwapliwie, z całym wysiłkiem zrzucać z siebie wierzchnie ubranie, jak gdyby oddzierał od ciała palącą koszulę Dejaniry. Zostawszy tylko w spodniach i kamizelce, odetchnął nieco swobodniej i zaczął chodzić po pokojach. Znowu ta przeklęta zagadka zabrzęczała mu w głowie. Co to jest, co jak gwóźdź wbity w ciemię wlazło mu do mózgu i wycieśnia stamtąd cały świat wrażeń, wspomnień i myśli? Jaki jest związek między światem, „Gońcem“, jego bratem, Reginą a tym gwoździem? Wytęża wszystkie siły, by sobie wyjaśnić to pytanie, ale w miarę natężenia wszystko jeszcze gorzej się plącze, myśl się rwie, a w mózgu odzywa się jakiś okropny, nieznośny ból.
— Aha! — zawołał wreszcie Naczek i spiesznie podbiegłszy, jak gdyby chciał kogo uprzedzić, usiadł na krześle przed pisemnym stolikiem. Z jego szuflady wydobył liścik — jedyny pisany do niego liścik Reginy. Długo wpatrywał się w każdą jego literę i czuł, że na widok tych liter — w słowa je nie składał, słów ani ich związku nie rozumiał wcale! — na widok samych liter, ich delikatnych linij i pełnych gracji zgięć jakiś spokój słodki przejmuje jego duszę, jakieś łaskotanie, jakaś cicha a łagodna melodia kołysze go do snu w miękkiem łożu. Podniósł do ust ten kawałek papieru, zapisany lubą rączką, i w tej chwili, gdy go się dotykał ustami, gorące łzy polały się z jego oczu i zmoczyły list, popsuły cichą harmonię liter.
— Tobie ostatni pocałunek, tobie ostatnie łzy moje! — rzekł Naczek, i położywszy mokry list przed siebie, wydobył z drugiej szufladki arkusz papieru i kopertę, napisał na kopercie imię Władka bez żadnego bliższego oznaczenia adresu, a potem zabrał się pisać list do niego.
„Drogi mój bracie. Odchodzę do matki. Żadnych pytań! Żadnych żalów! Żadnych zarzutów! Inaczej nie mogę. Przypominam sobie w tej chwili ostatnie słowa matczyne: „Bóg wam zawsze szczęścić będzie, dopóki się razem trzymać będziecie”. W tych słowach mieści się dla mnie przekleństwo. Bo nie tylko rozszedłem się z tobą, ale nawet ze sobą samym, ze swą duszą, ze swym przekonaniem. Jak się to stało — nie pytaj! Niech ta okropna historia idzie ze mną w mogiłę. Ty możesz jasno i światło spoglądać na świat, boś nie zboczył ze swej prostej i jasnej drogi. Idź więc nią i dalej! Bądź szczęśliwy, bracie drogi, razem z tą, którą ...e, nie, późno już! Niech ją Bóg błogosławi! Czy przypominasz sobie, Władku, jakeśmy malcami jeszcze czytali razem „Lilię Wenedę“ Słowackiego i jakeśmy się przy końcu obaj rozpłakali? Pamiętasz, jakeśmy się posprzeczali, kto z nas jest Lelum, a kto Polelum, i jakeśmy uradzili ciągnąć losy, i mój los padł na Lelum? Możeś to wszystko zapomniał, bo to przecież takie drobnostki. Ale ja w tej chwili mógłbym narysować z pamięci tę scenę, a w duszy mej ciągle brzmi wiersz:
Gdy Lelum umrze, żyć bidzie Polelum.
To, bracie, i o nas tak snadź wróżka mówiła, i nam los taki z góry napisany. Żyj więc, mój bracie, mój drogi Polelum! To, co się po mnie zostaje, jest twoje i jej... twojej...»
Ręka mu zadrżała — nie mógł dokończyć zdania. Wstał i znowu zaczął chodzić po pokoju, nadsłuchując, czy kto do drzwi nie stuka, czy nie słychać czyjch kroków. Głucho, cicho! Po długim namyśle Naczek otworzył okno i wyjrzał nim aż na dół, na podwórze. I tam było pusto. Zamknął okno, pospuszczał firanki od galerii, i zamykając za sobą jedne za drugimi drzwi od kuchni, od saloniku, pozostał wreszcie w swym gabinecie, trzema zamkami oddzielony od reszty świata. Usiadł na krześle i głowę na dłonie pochylił. Ocknął się i nadstawił uszu. Czy ktoś stuka do zamkniętych drzwi kuchennych? Zadrżał cały, zerwał się, przyłożył ucho do zamkniętych drzwi gabinetu — nie, cicho i głucho, nikt nie stuka!
Teraz uspokoił się ostatecznie, a wzrok jego zwrócił się w jeden punkt, w jeden kąt gabinetu, gdzie stało jedo łóżko, Nad łóżkiem na ścianie wisiał maleńki sześciostrzałowy rewolwer, i na tym przedmiocie skoncentrowała się teraz uwaga Naczkowa. Wzrok jego rozjaśnił się, z twarzy ustąpił ten trwożliwy, tępy wyraz, niby u człowieka, który cos nadzwyczaj ważnego zapomniał i przypomnieć sobie nie może. Z wolna, spokojnie zbliżył się do łóżka, pewną ręką zdjął z gwoździa rewolwer, a usiadłszy następnie na krześle przed stolikiem pisemnym naprzeciw okna, spokojnie opatrzył zamek broni, powkładał nowe patrony i następnie przyłożył lufę do skroni i lekko pociągnął cyngiel.
X
Był cudny dzień wiosenny. Niebo śmiało się swym czystym, głębokim błękitem; powietrze było ciepłe i ciche. Wysokie góry Karpackie miały jeszcze białe zimowe kołpaki na łysinach, ale niżej, w borach, i jeszcze niżej, po dolinach zaczynało już budzić się nowe życie wiośniane. San dawno już połamał i poniósł do morza krę zimową; wody jego były jeszcze obfite i mętnie w dzień od topniejącego po debrach i zworach śniegu, ale oczyszczały się w nocy, kiedy śnieg przy obniżonej temperaturze tajać przestawał. Wywijając potężnego węża, toczył San swe bystre wody przez małą, ubogą górską wiosczunę Stuposian, ukrytą kompletnie wśród stromych gór i borów, odbitą od wszelkiego ludniejszego traktu lub gościńca, iście pustelniczą osadę.
Późna wiosna w górach. Prawdę powiedziawszy, to, co na dołach jest porą fiołków i konwalij, jest w górach porą błota i przymrozków. To też i Stuposian dniem tonął w błocie, a nocą trząsł się od mrozu w swych nędznych, źle okrytych chałupach, pod owczymi kożuchami. O rozpoczynaniu jakichkolwiek robót wiosennych przed połową maja nie było ani mowy. Wymłóciwszy swe mizerne „zboże”, pod którym w tych stronach rozumie się wyłącznie owies, wyprządłszy wełnę i lniane przędziwo, lud stuposiański teraz nie miał właściwie co robić: mężczyźni i kobiety jak na pół senne włóczyły się po wsi, tu to tam zachodząc do chat na calogodzinne pogadanki. Starsze chłopaki wyruszali z owcami na pole w pobliżu domów, dziatwa, bosa i prawie naga, brodząc po kostki w zimnym błocie, spieszyła nad rzekę, gdzie rozsiadłszy się na suchych, gładkich i ciepłych płytach, grzała się na słońcu i zabawiała się łowieniem drobnych rybek na haczki, w domu zrobione z prostego drutu i zaostrzone za pomocą pocierania o miękki kamień-piaskowiec.
W ogóle rzeka stanowi główny punkt, przyciągający ku sobie wszystkich mieszkańców wioski, główną jej i wiecznie bijącą arterię. Koło niej całymi dniami przesiadują wiejskie kobiety, piorąc na gładkich płytach swą grubą bieliznę, w niej gospodarze w najcieplejszą porę dnia, wlazłszy po kolana w zimną wodę, myją swe woły i owieczki, by je oświeżyć po całozimowej stojance w nieczystych i ciasnych chlewach. Kolo niej krążą rybacy z wędkami i „uźmykami”, do niej też parę razy co dnia biegnie wszystkie bydło wiejskie, by gasić swe pragnienie. I dla miłośnika przyrody głównie nad nią gromadzą się piękności stuposiańskiej okolicy.
O jakie ćwierć mili od wioski góry z dwóch stron nasuwają się ku samej rzece, ścieśniejąc jej łożysko i utrudniając jej bieg poprzecznymi ławami kamiennymi. Stare bory świerkowe pokrywają te góry i nawisają nad same koryto Sanu, pozostawiając tylko wąziutki pas murawy nad samą wodą. Jest to bez wątpienia najpiękniejsze miejsce w całej okolicy. San ścieśniony kamiennymi bryłami olbrzymich rozmiarów, wysterczającymi po obu stronach z brzegów, z rykiem i szumem rzuca się na kamienne ławy, szarpiąc i gryząc je setkami lat, wyrywając w nich ogromne szczerby i z wyrwanych potężnych płyt nowe sobie tworząc zapory. Między tymi ławami, skałami i płytami kręci się woda i pieni, pryska i pędzi w rozmaitych kierunkach. A ponieważ ławy sterczą ukośnie, więc uderzająca o nie woda powyplukiwala między nimi wszystek żwir i piasek, powygryzała nawet miększe części piaskowca, tworząc nieskończone, w głąb sięgające szpary, załomy i jamy — pożądane schroniska dla mnóstwa pstrągów i kleni, które nigdzie nie cieszą się takim bezpieczeństwem, nigdzie do tak kolosalnych nie dorastają rozmiarów.
Poniżej tego ogłuszającego szumu i klekotu wzburzonych fal, gdzie można przejść przez rzekę suchą nogą, stąpając lub skacząc z jednego wysterczającego kamienia na drugi, lecz gdzie ustać się we wodzie bodaj po kolana głębokiej dla niewprawnego jest rzeczą niepodobną bez skaleczenia nóg o ostre kamienie, — rzeka się uspokaja i tworzy jeden ogromny i głęboki wir. Zwolna opisuje łam spieniona jeszcze fala szerokie kręgi, dopóki się zupełnie nie uciszy. Głębokość wody wynosi tu do dwóch sążni, co na górską rzekę o tak kamienistym dnie, jak San, jest już dużo. Dno wiru zawalone ogromnymi płytami i złomami skał jako też kłodami drzewa, które powódź powbijała z ogromną siłą w skalne rozpadliny. Najrybniejsze to miejsce na całą okolicę: moc kleni, węgorzy i pstrągów, cel wycieczek licznych rybaków i dyletantów.
W tym to miejscu, na wąskim kamienistym wybrzeżu nad wirem spotykamy naszych znajomych — Władka i Reginę. Przypadek rzucił ich w to romantyczne ustronie, górska przyroda przynęciła ich, wstrzymała w przelocie. Stuposiańska kotlina, u góry biała od śniegu, pośrodku okolona czarno-zieloną wstęgą odwiecznych borów, a na dnie przenizana srebrną wstęgą Sanu — stała się dla nich prawdziwym gniazdem miłości. Dzień za dniem upływał im tutaj szybko, niespostrzeżenie, w ciągłym ruchu, a tak cicho, że nieraz zdawało im się obojgu, iż są zaczarowani, zaklęci w tę dolinę, że każdy dzień tutaj przeżyty — to stulecie, i że tam w dali, za tymi górami, wszystko już się dawno zmieniło i o nich wszyscy dawno zapomnieli. Czuli się szczęśliwymi — i to im wystarczało, nie pragnęli niczego więcej. Sami sobie wystarczali — reszty dopełniała wspaniała górska przyroda.
W pogoni za oszustem Szneiderem przyjechali do Lutowisk najętą w Ustrzykach furą. Zatrzymali się w zajezdnym domu, nie wiedząc, co dalej robić i dokąd się zwrócić. Władek przypomniał sobie, że miał jakiegoś dawnego znajomego w tutejszym sądzie i już chciał rozpytać o niego szynkarza, gdy wtem drzwi szynkowni się otworzyły i wszedł siwy jak gołąb staruszek, w baranim futrze i baranij czapce, z długą brodą i długimi włosami. Władek w pierwszej chwili poznał jegomości.
— Czy nie pan Stuposiański? — rzekł przystępując do niego z ukłonem.
Staruszek z wolna zrzucił ze siebie ciężkie futro na podłogę, dając znak szynkarzowi, by je podniósł, a następnie wziąwszy Władka za guzik od surduta, obrócił go twarzą do światła i długo wpatrywał się w niego. Wreszcie rzekł:
— Tak jest, łaskawco, jestem Stuposiański. Ale kto ty jesteś, nie mogę odgadnąć. Zdaje się, że cię gdzieś widziałem, ale gdzie i kiedy — nie mogę już wspomnieć.
— I nie dziw, łaskawy panie — odrzekł Władek. — Lat już temu będzie ze dwanaście, kiedy byłem domowym instruktorem pańskiego syna i miałem honor widywać się też z panem dobrodziejem we Lwowie.
Na wzmiankę o synie dolna warga staruszka zaczęła trząść się i kurczyć jak u dzieci, którym się zbiera na płacz. Ten syn, jedyna jego nadzieja, jedyna osłoda jego starych lat, umarł wkrótce po złożeniu egzaminu maturalnego.
— Czekaj, czekaj — rzekł staruszek — jak to się nazywał instruktor mego syna? Słabą mam pamięć, łaskawco, ale wszystko, co dotyczy mego biednego syna, pamiętam dokładnie. Zdaje się, że Kalinowicz, Władek Kalinowicz.
— Tak, panie — rzekł Władek — a oto moja żona, — dodał przedstawiając Reginę, której cała twarz żywym oblała się rumieńcem.
— Żona? — powtórzył Stuposiański z osobliwym przyciskiem i podał Reginie zgrzybiałą, trzęsącą się rękę. — Witajcie państwo w naszych górach! Ale dokąd że pan Bóg prowadzi? Tylko przepraszam, możebyśmy lepiej poszli gdzie do osobnego pokoiku? Panie Abramku! — rzekł zwracając się do żyda. — Tam i pogawędzić lepiej, i gardło trochę odwilżyć nie zawadzi.
Abramko usłużny już niósł futro i czapkę Stuposiańskiego, i prosił państwo iść za nim; jego syn niósł piwo, zakąskę i cygara.
— Nie wyjeżdżaj od razu ze Szneiderem! — szepnęła mu Regina, gdy wychodzili z pokoju. — Trzeba ostrożnie.
Władek zamiast odpowiedzi tylko rękę jej uścisnął, wyrażając tym swe uznanie dla jej dyplomatycznych zdolności.
— Mam tu w okolicy niektóre interesa — rzekł Władek, gdy w osobnym pokoiku pozasiadali i pozapalali cygara — a przy tej okazji chcieliśmy oboje znaleść gdzie w górach ciche, ustronne miejsce i przebyć parę tygodni na świeżym powietrzu.
— Aha, miodowy miesiąc, miodowy miesiąc! — rzekł uśmiechając się Stuposiański. — No, cóż, to bardzo ładnie, chociaż na właściwe przyjemności górskie jeszcze za wcześnie.
— Cóż robić, panie łaskawy — odrzekł Władek. — Jestem w służbie, w kancelarii adwokackiej. Urlopu tam nie zawsze dostać można, a kiedy się dostanie, to trzeba brać nie przebierając.
— Racja, racja — rzekł staruszek. — Tylko nie wiem, gdzie tu państwo będziecie mogli wynaleść takie miejsce.
Odludne u nas strony. Zaprosiłbym was do siebie, nawet by mi samotnemu dziadowi bardzo było przyjemnie. Wioska moja choć bliska Lutowisk, ale w takim leży ustroniu, jak u Boga w kieszeni. Lasów mam całe morze dokoła, z grubym i drobnym zwierzem. San wije się po pod sam dom, ryb mnóstwo. No i pod względem jadła, napoju i tam dalej takżebym państwu krzywdy nie zrobił. Żal tylko, że już mam jednego gościa.
— To szkoda! — z prawdziwym żalem zawołał Władek, któremu od razu uśmiechnęła się perspektywa przeżycia kilku tygodni z Reginą w takim cudownem ustroniu.
— A cóż to za gość? — zapytała Regina. — Może i my się obok niego zmieścimy?
— Albo ja wiem! — rzekł staruszek. — Przywiózł mi go przed trzema dniami tutejszy aptekarz i prosił go przetrzymać parę tygodni. Mruk jakiś, ni z nim mowy ni rozmowy, i nawet mi się wydał jakimś podejrzanym człowiekiem. Nie wiem, kto on i skąd — przedstawił mi się jako przemysłowiec Schneider.
— Schneider! — radośnie krzyknęła Regina. — Toż to nasz dobry znajomy! Z tym my się pogodzimy!
— Tak? — ze zdziwieniem i nieco niby rozczarowany rzekł Stuposiariski. — Państwo znacie pana Schneidera? No to mi bardzo przyjemnie, że mogę was zaprosić do siebie.
— Będziemy panu bardzo a bardzo wdzięczni — rzekł Władek ściskając obie ręce staruszka. — Robisz nam pan bardzo wielką przysługę.
Późnym wieczorem przybyli do Stuposianu. Jakże się zdziwił i przeląkł nieszczęśliwy Schneider, gdy właśnie zjadłszy wieczerzę i zapijając ją herbatą, ujrzał wchodzących do pokoju Władka i Reginę! Gdyby był w tej chwili wszedł do pokoju jego rodzony, przed trzydziestu laty zmarły ojciec, pewnie by nie był doznał większego wzruszenia. Władek na jego widok udał zdziwienie; w oczach Reginy błysnęła radość. Powitali się z oniemiałym zbiegiem, jak gdyby o niczym nie wiedzieli i wspólnie z gospodarzem domu zasiedli do ciepłej kolacji. Gawędka toczyła się wesoła i swobodna, i Schneider miał czas powoli przyjść do siebie. Wszystko utwierdzało go w tym mniemaniu, że ani Władek ani Regina o niczym nie wiedzą, tym więcej, że z toku rozmowy dowiedział się, iż oboje przybyli na „świeże powietrze“ z okoliczności swego ślubu. To go ośmieliło do tego stopnia, że i sam zaczął się mięszać do rozmowy i pogratulował nowożeńcom.
Lecz nie długą była jego radość. Gdy szli na nocleg, szepnął mu Władek do ucha:
— Panie Schneider, jesteś pan oszust! Wiem o wszystkim i cieszę, się, żem pana dopędził. Sąd także poszukuje pana. Dobranoc panu! Jutro pogadamy dokładniej, i myślę, że pan zechcesz szczerzej gadać, niż w Drohobyczu!
Lecz na drugi dzień Schneider znikł, tylko okno swej sypialni zostawił otwarte. Władek, zrobiwszy to odkrycie, natychmiast udał się do Stuposiańskiego i wyjaśnił mu charakter swej znajomości ze Schneiderem, donosząc równocześnie o jego ucieczce. Staruszek zaśmiał się dobrodusznie.
— No, no, łaskawco — rzekł. — Nie turbuj się jego ucieczkę. Daleko on zabiec nie potrafi. Od samego początku podejrzywałem, że ma coś na sumieniu, osobliwie z tego powodu, że tak usilnie dobijał się o przewodników za węgierską granicę. Dałem też moim ludziom instrukcje — nie bój się, nie ucieknie! Chyba by chciał prosto leść w paszczę niedźwiedziom.
I rzeczywiście, nie zdołała jeszcze gospodyni podać na stół kawę, gdy wysłani przez Stuposiańskiego słudzy przyprowadzili Schneidera, mokrego, zabłoconego i zziębniętego: znaleźli go o pół mili za wsią, chodzącego wzdłuż Sanu, przez który nie miał sposobu przeprawić się, by się udać ścieżkami i górami do granicznej wsi Wołosate, gdzie mógłby był znaleźć przewodnika do Węgier. Przyjęto go obojętnie, tylko stary Stuposiański rzekł jowialnie:
— No, no, panie Schneider, siadaj pan do śniadania! I tak nam pan kazałeś długo czekać. A potem pogadamy.
Nie długie też było gadanie potem. Władek jasno i zwięźle wyjaśnił Schneiderowi sytuację i żądał od niego natychmiastowej upłaty należnej sumy. Schneider zaklinał się, że w całym swym majątku sumy takiej nie posiada, że go żydzi borysławscy oszwabili, niemal obrabowali.
— W takim razie będę zmuszony natychmiast oddać pana sądowi — rzekł Władek. — W przeciwnym razie dopomożemy panu ujść na Węgry z pańską połową pieniędzy.
Ten ostatni argument silnie podziałał na Schneidera, który bardzo się bał wejść w tak nadto bliskie stosunki z sądem i skosztować więziennej sałamachy. Zaczęły się targi, które zakończyła Regina, przystając na połowę tego, co się jej należało, tj. na ćwierć losu, chociaż i to stanowiło wcale znaczną sumę kilkudziesięciu tysięcy. Po wypłaceniu tej sumy kazał Stuposiański osiodłać dwa konie i wysłał Schneidera ze swym starym sługą ku granicy węgierskiej.
A Władek z Reginą, szczęśliwi spełnieniem swego zamiaru, upojeni miłością, pozostali w gościnnym dworku w Stuposianie. Czuli się tu jak w domu; wkrótce też wyznali gospodarzowi swój stosunek i za jego staraniem i wpływem wzięli ślub w ubogiej stuposianskiej cerkiewce. Gdy nastały całkiem już ciepłe, wiosenne dni, stary Stuposiański nie dawał im siedzieć w domu, ale wysyłał na wolne powietrze, nad rzekę, wskazywał piękne miejscowości.
— Idźcie, dzieci — mawiał on im po ojcowski — nie zważajcie na mię starego. Ja sobie posiedzę w domu, bo jużei:: swoje wychodził. A wy idźcie, bawcie się, korzystajcie z czasu i młodości. Kto wie, czy dużo wam takich pięknych dni los przeznaczył, więc chwytajcie to, co wam daje!
I korzystała też młoda para z owych przecudnych dni. Od rana do wieczora na wolnym powietrzu, ręka w rękę, w lubych, cichych rozmowach odbywali zrazu bliższe, a z czasem coraz dalsze spacery. Włościanie widywali ich na szczytach gór, otaczających Stuposian, w zachwyceniu podziwiających wspaniałą okolicę; to na ciepłych, do słońca zwróconych ścieżkach leśnych, pełnych aromatu żywicy, co bursztynowymi łzami płynęła z odwiecznych świerków; to nad obrywami jarów, gdzie Władek przypatrywał się nawarstwieniu skał, a Regina zbierała zawsze zielone widłaki i splatała je w fantastyczne wieńce. Lecz najczęściej widywali ich po nad Sanem, ręka w rękę, ze śmiechem przeskakujących z kamienia na kamień, lub też całymi godzinami z lubością przypatrujących się zabawom i zajęciom dzieci wiejskich. Od tego pobytu na wolnym powietrzu, od nieustannego ruchu i od wewnętrznego szczęścia Regina za tych kilka tygodni rozkwitła jak róża; twarzyczka jej zarumieniła się, oczy nabrały wyrazu głębokiej, jasnej słodyczy, ruchy jeszcze większej lekkości i gracji, niż przedtem.
A Władek podczas tych wędrówek opowiadał jej śmieszne i smutne sceny ze swego dzieciństwa i szkolnych czasów, mówił o swych planach niesienia pomocy ludowi, nie wspominając jednakowoż o skarbie Tumanowym. Regina słuchała go z zapałem, widziała w nim omalże nie proroka i bohatera i chyba gorącym uściskiem ręki dawała mu poznać swe współczucie tym szczytnym myślom. Ze swej strony opowiadała Władkowi o smutnych i szczęśliwych chwilach swojego dzieciństwa, opisywała urocze okolice Truskawca i ciężkie swe życie we Lwowie. Dziwna rzecz, w swych opowiadaniach oboje niby wskutek jakiegoś milczącego porozumienia nie wspominali o Naczku: Regina może dlatego, że wspomnienie o nim było jej przykre i z cicha szeptało jej, że postąpiłą z nim nie zupełnie uczciwie. Władek zaś cały potonął w swym nowym i niespodzianym szczęściu, oddał mu się całą duszą i przynajmniej teraz rad był nie myśleć o niczym postronnym. A nadto przed odjazdem słyszał on, że w redakcji „Gońca” zachodzą jakieś zmiany, ale nie widując „Gońca” od swego wyjazdu ze Lwowa, nie wiedział, co to za zmiany i nie przydawał im żadnej osobliwszej wagi. Dopiero po swym ślubie z Reginą napisał list do Naczka i uspokoił się ostatecznie, czekając na odpowiedź, W tym przekonaniu, że w razie jakiegoś nadzwyczajnego wypadku Naczek niewątpliwie napisze do niego. Ale mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a Naczek nie pisał niczego, oczywiście, nie było co pisać, i Władek z egoizmem szczęśliwego człowieka przestał o nim myśleć i nawet wobec Reginy rzadko, krótkimi słowy o nim wspominał.
W tych swoich wędrówkach wzdłuż brzegów Sanu zaszli oboje raz aż do owych skał i do wiru. Dzika, niezrównana piękność tej miejscowości oczarowała ich. Usiedli na skale, ćo zwieszała się nad samą wodą, i długo spoglądali to na przecudne wiosenne niebo, to na lasy, piętrzące się tuż przed nimi amfiteatralnie w górę, to na skały sterczące z wody i jeżące się na przeciwnym brzegu, pogruchotane i powygryzane przez San w różne fantastyczne kształty, to wreszcie na spienione, szumiące i czyste jak szkło fale.
— Patrz, Władziu! — zawołała Regina, jak dziecko klaszcząc w dłonie z radości. — Jakie tu śliczne ryby pływają! A jakie duże! A jaka ich masa!
I rzeczywiście, tuż pod nimi w przezroczystej toni całymi stadami pływały z wolna duże klenie, połyskując do słońca swą srebrną łuską i lekko poruszając czerwonymi jak krew płetwami. Czuły się tu bezpieczne, więc ani myślały się chować od ludzkiego oka, ale używały również wiosennego dnia w miejscu ogrzanym od słońca, opisując podłużną kręgi i od czasu do czasu podnosząc swe duże głowy do góry i wystawiając na samą powierzchnię wody swe bezzębne pyszczki.
— Jakie to śliczne! — wołała Regina. — Ale że się nas nie boją!
— Czego się mają bać — rzeki Władek, obejmując jej kibic i z lekka przyciskając ją do swej piersi. — Przecież wiedzą, że im niczego zrobić nie możemy.
— Oho! — zawołała Regina, zawsze skłonna do opozycji. — A kto wie, może jeszcze jutro będziemy którego z nich jeść na obiad.
— Cóż, to może być. I rzeczywiście, warto by poprosić rybaków, żeby nam nałowili tych ryb. Jeszcześmy ich tu nie jedli.
Lecz rybacy wiejscy usłyszawszy o białych rybach z czerwonymi płetwami, tylko głowami pokiwali.
— To, panie, mądra ryba. Teraz ją nie złapie. Trzeba czekać, aż będzie mętna woda.
Lecz San już przestał być mętnym, trzeba więc było czekać na słotę i powódź, a tego ani Władek ani Regina bynajmniej sobie nie życzyli. Chodzili więc ciągle ku wirowi i całymi godzinami lubowali się, patrząc na te śliczne stworzenia, chociaż Regina bardzo często spoglądała na n e nie samym tylko poetycznym okiem, ale także okiem gosposi, dla której ryba wtedy dopiero jest ładną, kiedy się znajduje w kuchni.
— Będziemy je mieć! — zawołał radośnie Władek. Rzicił on był między gromadkę kleni parę kromek chleba, i klenie chciwie je pcchwytały i parę razy obróciwszy w pyszczkach, zjadły. Duże klenie chwytały tylko duże kromki, zostawiając drobne płocicom i brzanom, których tysiące uwijały się kolo każdego kamienia, niby latem komary w powietrzu. — Toż to ja głupi, żem dotychczas nie wpadł na ten pomysł! Na wędkę je wszystkie wyłapiemy!
Na drugi dzień przyszli oboje z wędkami, ale jakież było ich rozczarowanie, gdy klenie, tak samo jak wczoraj chwytające luźne kromki chleba, nie chciały nawet patrzeć się na te same kromki, zawieszone na haczkach wędek. Trącały je pyszczkami lub ogonami, ten i ów próbował nawet brać je do pyszczka, ale w tej że chwili odskakiwał, jak gdyby przypomniawszy sobie coś, i starał się jak najdalej odpłynąć od zdradzieckiej wędki.
— Mądry zwierz! — rzekł uśmiechając się Władek. — Widać, że i ryby znają się na farbowanych lisach. No, dajmy im spokój!
— Szkoda! — rzekła Regina, wyjmując swą wędkę z wody i zdjąwszy z haczka uczepioną na nim kromkę chleba, rzuciła ją do wody. W tej chwili podpłynął z głębi ogromny, prawie łokciowy kleń i chwycił tę zdobycz.
— Patrz, Władziu, patrz, jaki ogromny! Takiegośmy jeszcze nie widzieli! Nie dalibóg, to wstyd żebyśmy z nich ani jednego nie złapali!
— No, cóż im zrobisz — rzekł Władek — kiedy bestie takie mądre! Luźny chleb biorą, a uwieszonego na haczkach ani ruszą.
— A ja ci mówię, że będziemy je mieć, jeszcze jutro! — krzyknęła naraz Regina, obejmując szyje Władkową. — Co mi dasz, jeżeli znajdę na nie sposób?
— Co ci dam? — zapytał w zadumie Władek. — Co ci mam dać, kiedy wszystko co mam, jest już twoje, i sam ja twój?
I gorącym pocałunkiem zatulił jej różowe usta.
— Dobrze, spróbuję więc wynaleźć na nie sposób! — rzekła Regina, i posiedziawszy jeszcze chwilę, poszli z wolna do domu.
Dziś właśnie Regina miała zaprodukować swój wynalazek. I rzeczywiście, przed południem długo coś przygotowywała w kuchni, parę razy przybiegała do Władka, zajętego rozmową ze Stuposiańskim, usiądzie obok niego, posłucha rozmowy, pocałuje męża i znowu biegnie do kuchni, skąd dolatuje do niej głos starej kucharki.
— Pannunciu! A chodźcie no, czy dobrze tak będzie?
Władek parę razy pytał się jej, co to właściwie ma być, ale odpowiedzi nie otrzymał.
I oto oboje w dziecinnym uroczystym oczekiwaniu usiedli na skale nad wirem i ciekawie spojrzeli do wody. Klenie pływały sobie spokojnie, podnosząc czasem ku nim pyski, niby na przywitanie. Drżącą ze wzruszenia ręką Regina wzięła z polewanego garnuszka, który przyniosła ze sobą, kawałek białej, tęgiej masy i rzuciła do wody. Najbliższy kleń rzucił się na nią, połknął i popłynął dalej spokojnie.
— To mój! — krzyknęła radośnie Regina. — Pilnuj go, Władku, żeby nam nie uciekł! — dodała śmiejąc się serdecznie. — Ja już tam w kuchni zamówiła masło, na którym on ma być dziś wieczór usmażony.
— No, no, nie sprzedawaj futra, dopóki wilka nie zastrzeliła! — rzekł Władek, ale Regina była pewną swego i rzuciła nowy, bardzo wielki kąsek do wody. Klenie przelękły się pluskotu i rozskoczyły się na wszystkie strony, lecz gdy kąsek, kręcąc się we wodzie, był już w połowie jej głębiny, znowu wypłynął z jakiejś ukrytej pieczary wczorajszy łokciowy kleń, chwycił ten kąsek, zjadł go z wolna i przepłynąszy parę razy po wodzie skrył się gdzieś na dnie.
— No, jeżeli tego złapiesz — rzekł uśmiechając się Władek — to jego jednego będziesz miała co nieść. Tylko jak ty go tam na dnie złapiesz, tego ja dotychczas nie mogę zmiarkować.
— Nie bój się, przyjdzie on sam do moich rąk! — radośnie mówiła Regina, rzucając dalej kleniom zdradziecki pokarm. Ale radość jej nie trwała długo. Klenie niby pomiarkowały coś: jeszcze kilka zjadło rzucane kąski, a!e przeważna masa jesc ich nie chciała; niektóre nawet chwyciwszy i spróbowawszy smaku, wyrzucały je z pyszczków ńa powrót.
— Oho! — rzekł Władek, — widzisz je, już podejrzywają zdradę. Już po twoim zwycięstwie!
— Nie bój się — odrzekła Regina, chowając garnuszek — dosyć z nas będzie na pierwszy raz i tych, co pochwytały.
— No, powiedz że mi teraz, co ty im za czary dajesz? — pytał Władek.
— Na, powąchaj! — rzekła Regina i podała mu garnuszek. Silna won okowity uderzyła go w nos.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Władek. — No, Reginko, nie myślałem, żeś taka zepsuta, że zechcesz demoralizować ńawet niewinne stworzenia wodne i kusić je do strasznego grzechu — pijanstwaf Tylko biedna ty moja. Zdaje mi się, że za wcześnie tryumfujesz. Spirytus rozpuszcza się w wodzie i traci swą siłę i klenie się nim nie upiją.
— Poczekaj, zobaczysz — odrzekła Regina, której również nasunęła się ta wątpliwość.
Siedzieli obok siebie, cicho, nieruchomie, wpatrując się w wodę, gdzie po dawnemu spokojnie pływały klenie.
— Wiesz, Reginko — rzekł miękkim głosem Władek, tuląc swą głowę do jej piersi i obejmując ją w pasie — coś mi dziś tak jakoś markotno, tak jakoś smutno na duszy!
— Co ci jest, mój drogi? — z serdecznym współczuciem zapytała Regina, pieszcząc rękami jego czarne, błyszczące włosy.
— Zaczynam być zabobonnym. Zaczynam się lękać własnych snów — rzekł Władek, prostując się i zaglądając jej głęboko w oczy.
— Cóż ci się takiego śniło? — zapytała Regina, obejmując jego szyję.
— Śnił mi się brat Naczek — rzekł z jakimś żalem w głosie Władek — i Jaki czarny, taki czarny, jak ziemia. Stał przede mną niemy, z zaciśniętymi ustami, ze szklanymi w słup oczyma — okropny. A w tych jego oczach zastygł wyraz takiego bólu, takiej żałoby, takiego niewysłowionego zarzutu, że mię aż dreszczem przejął całego. I co najdziwniejsze, sen ten prześladuje mię od samego rana; okropna postać brata ciągle jak upiór staje przede mną.
— Bóg z tobą, Władziu! — krzyknęła Regina. — Jakie ty straszne rzeczy gadasz! Co prawda, w swym szczęściu zapomnieliśmy o twym bracie, i nie dziw, że on musi mieć żal do nas. Ale nie bój się, wkrótce juz wrócimy do Lwowa, i ja daję ci słowo, że dołożę wszelkich starań, by zatrzeć ten żal w jego pamięci. O, ja będę dla niego wzorową bratową!
— Tak, tak, Reginko — rzekł Władek, odgartując jej z czoła nawisłe włosy i całując to pogodne, błyszczące jak słoniowa kość czoło. — Bądź dla niego dobrą bratową. Złoty to chłopak, i pewnie go pokochasz, gdy go poznasz bliżej.
Przy tych słowach Regina, sama nie wiedząc dlaczego, żywszym spłonęła rumieńcem i odwróciła się. A wtem wskoczyła na równe nogi i krzyknęła klaszcząc w dłonie:
— Mam! mam! mam go! Mam klenia! Zobacz Władziu, zobacz, jak tańczy po wodzie, jak głową kiwa, jak powietrze łyka! Pijany, dalibóg pijany!
— Rzeczywiście, zwyciężyłaś! — rzekł Władek nachylając się nad wodę, gdzie w szalonych podrygach rzucał się po powierzchni kleń, opisując błędne koła, czym raz węższe, lecz za to czym ras prędzej, tonąc na dno, to znowu wypływając na powierzchnię. — Upoiłaś biedne zwierzę, ale co ci z tego przyjdzie? jak je złapiesz?
— E, to już nie sztuka! Szukaj tylko długiej tyki laskowej i dobrze widłatej. Napniemy na nią moją siatkową chustkę — i ryba będzie nasza.
— Ależ szkoda chustki.
— Idź po tykę, nie pytaj! — rzekła energicznie Regina. — Chustka nie twoja, ale moja, a zresztą stara, a prócz tego nic jej się nie stanie.
I rzeczywiście, po chwili zaimprowizowana siatka była gotowa, i położywszy się piersią na skale, Władek spuścił tykę z siecią do wody. Po kilku bezowocnych próbach spojmania szalejącego klenia udało mu się to nareszcie: otumanione zwierzę strzałą wleciało w siatkę i podniesione w tej że chwili nad poziom wody, leżało nieruchome, niby martwe. Dopiero na brzegu, w ręku Reginy zaczęło trzepać się roz-
paczliwie, machając swymi płotwami i żywo chlipając pyszczkiem.
— Aha, mam cię! mam cię! — wołała ucieszona Regina chwytając zimną, drgającą rybę do rąk. — A widzisz, żeśmy cię przecież obeszli!
Głaskała go ręką i pieściła słowami: mój śliczny, mój złoty, no cisio, cisio! Umierającemu kleniowi zapewne bardzo przyjemnymi były te pieszczoty!... Lecz zanim jeszcze ten skonał, w wirze rozległ się potężny plusk. Władek i Regina razem spojrzeli na dół i oniemieli z radości. Po powierzchni wody, kiwając poważnie głową, hulał w obłędzie wódczanym ogromny, łokciowy kleń, z szerokim, jak chłopska dłoń ogonem, którym od czasu do czasu w szalonych podrygach bił o wodę.
— Bój się boga, Władziu, łapaj go! Tego mi musisz złapać! — krzyczała Regina.
— A jeżeli go nie złapię? — spokojnie odpowiedział Władek, znowu kładąc się piersią na skale i spuszczając swą sieć do wody.
— Nie, nie, nie! — szeptała Regina przerywanym ze wzruszenia głosem. — Nic nie gadaj, tylko łap! A jak nie, to ja sama spróbuję. Chwytaj, chwytaj, widzisz, teraz blizko!
— Jest! — rzekł spokojnie Władek i zręcznym ruchem siatki podchwycił potężnego klenia.
— Był! — krzyknęła z trwogą Regina, gdy kleń, poczuwszy dotknięcie obcego ciała, trzepnął się i wyskoczył z siatki. Zatonął w głąb. Trwożliwym wzrokiem śledzili oboje, jak on kręcił się po dnie, właził pod kłody i kamienie i z nowu wyłaził, jak gdyby czegoś szukał. Wreszcie wypłynął na powierzchnię, widocznie już osłabiony, i znowu zaczął z wolna krążyć, kiwając głową i uderzając ogonem. Tym razem Władek podchwycił go zręczniej i wyciągnął na brzeg. Ucieszona Regina z radości rzuciła mu się na szyję.
— Dzielnyś, Władziu, dzielnyś! Warto się pocałować za to, żeś tego patriarchę wydobył! Ależ to olbrzym! — krzyknęła, oburącz chwytając potężną rybę i nie mogąc jej objąć swymi drobnymi rączkami. — Trzymaj, Władziu, trzymaj, bo uskacze znowu do wody!
Władek jednym uderzeniem tyką po głowie położył kres rzucaniom się i cierpienion biednego patriarchy, którego zwłoki położono na murawie obok zwłok jego mniejszego towarzysza i nakryto liśćmi podbiału. Usiedli znowu na swym stanowisku, lecz więcej kleni już się nie pojawiało. Czy uniosła je fala, czy pozapychały się gdzie w pieczary aż do wytrzeźwienia, czy też może nie zjadły chleba zatrutego spirytusem — dość, że więcej pijanych nie było. Regina jednak nie chciała ruszać z miejsca.
— Ach, patrz, Władziu! — zawołała, zwracając oczy w górę — jak cudnie wyglądają te lasy, te śnieżne połoniny, ozłocone zachodzącym słońcem! Jak cudnie wije się ta rzeka! I jaka ja szczęśliwa z tobą, Władeczku!
— Regino, życie moje!
I dusze obojga zlały się w jeden ognisty pocałunek.
— Wiesz, Władeczku — mówiła Regina, schylając głowę — bywają takie chwile, że sama nie mogę uwierzyć w swe szczęście, albo nawet zaczynam się go lękać, jak ów przyjaciel Polikratesa. Nie, myślę sobie, nie może to być, żeby po tak ciężkich latach mogło razem nastąpić tak czyste i trwałe szczęście. I w takich chwilach staram się sama sobie wymyślać jakieś kłopoty, jakieś zgryzoty, wrzucam dobrowolnie ziarko gorczycy do tego puharu słodyczy, by przebłagać los zawistny. Widzisz — dodała uśmiechając się i podnosząc ku niemu oczy — staję się zabobonną z nadmiaru szczęścia.
Słonce chyliło się juź nad zachód i krwawym blaskiem oblewało śnieżne połoniny. W ich różowym odblasku zarumieniły się kryształowe nurty Sanu. W tym blasku różowym cudnie wyglądała rozpromieniona szczęściem twarz Reginy. Władek patrzył na nią z zachwyceniem. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną, tak powabną, jak w tej chwili. Nigdy on nie czuł się tak nieskończenie szczęśliwym.
— Regino moja — szeptał Władek, tuląc jej twarz do swego czoła — wierz w szczęście i nie bój się losu. Co jest los? Los nasz, to nasze własne ja, nasze uczucia i namiętności, a te czyż nie są na zawsze połączone miłością? Jesteśmy szczęśliwsi od milionów tym, że nie potrzebujemy turbować się o chleb codzienny, a szczęście nasze róść będzie w miarę tego, jak będziemy dokładać trudu dla wspomagania nieszczęśliwszych od nas. Nie przeczę, że teraz jeszcze szczęście nasze jest darem łaskawego losu, ale gdy to szczęście będzie wypływem wspólnej naszej pracy, wspólnych myśli, dążności i pragnień, — o, wtenczas nikt nie potrafi nam go wydrzeć ani zamącić. Wtenczas będzie ono domem budowanym na kamieniu. Lecz co ja mówię: wtenczas? I teraz już czuję się pewnym przyszłości, czuję się silnym, zdrowym, kochającym i kochanym, i nigdzie nie widzę chmurki, któraby mogła temu szczęściu zagrozić piorunem. Co mi los? W twoich oczach gwiazdy mego losu, a te gwiazdy — o tym nie wątpię — zawsze będą mi świeciły tak jasno, tak cudnie, jak teraz. Droga moja, aniele mój! Śmierć w tej chwili... Ha! — krzyknął naraz zmienionym, przeszywającym głosem, odepchnął Reginę, chwycił się oburącz za głowę i nawznak padł na kamień.
— Boże moj! Władziu! — krzyknęła przelękniona Regina i rzuciła się do niego. Władek leżał niemy, zsiniały, z zagryzionymi do krwi wargami i z wyrazem okropnego bólu na twarzy.
— Władziu! Władziu! — w najwyższej trwodze wolała Regina, przypadając koło niego i oblewając twarz jego łzami. — Wstań, ocuć się! Powiedz mi, co ci jest! Co ci się stało?
Wreszcie Władek przy jej pomocy podniósł się z wolna, dzwoniąc zębami niby od wielkiego zimna i zbłąkanymi oczyma szukając czegoś około siebie. Ręce jego były zimne, a twarz okropnej, prawie trupiej bladości. Regina tylko ręce załamała na ten widok.
— Czyś chory, miły mój? — szczebiotała koło niego, przykładając mu rękę do pulsów, które szły bardzo pomału, ledwie znacznie.
— Nie... to nic... — wyszeptał Władek z wolna przychodząc do siebie i niby pierwszy raz zobaczywszy Reginę.
— Ałeż to okropnie! — wołała biedna kobieta, nie mogąc jeszcze uspokoić się od nagłego przestrachu. — Czy takie ataki trafiały się u ciebie dawniej?
— Ataki? — nieprzytomnie powtórzył Władek. — Ach, tak, to był atak, taki sam, jak wówczas, kiedy Naczek dostał był zapalenia płuc, ale tym razem okropny, okropny! Boże! — krzyknął naraz, zrywając się na równe nogi, z wyrazem śmiertelnego przestrachu, — Regino, chodźmy, spieszmy! Tam musiało się stać coś okropnego! Czuję to niezawodnie. Chodźmy!
— Dokąd? Gdzie się stało coś okropnego? — pytała Regina, trzymając go za rękę i myśląc, że on jeszcze nie zupełnie przyszedł do siebie. — Na Boga, Władeczku, uspokój się! Jesteś chory! Nie rwij się! Czekaj, ja ci namoczę skroń zimną wodą, to cię orzeźwi. Boże, Boże! Natchnij mię, jak mu pomóc!
— Nie, nie, nie! — z wyrazem najwyższej niecierpliwości wołał Władek, starając się wyrwać swą rękę z jej drżących dłoni. — Puść mię, puść mię! Muszę spieszyć! Tam coś okropnego... okropnego!...
I wyrwał się, i nie oglądając się nawet na zrozpaczoną Reginę, nie zważając na to, że już szarzało i okolica była zupełnie samotną i dziką, poleciał ku wsi.
— Boże, ratuj go! Ratuj nas obóje! — jęknęła Regina. — Zgrzeszyliśmy przez nasze szczęście, czuję to, ale odpuść nam ten grzech! Nie gub nas za to!
I drżącymi rękami, spiesznie pozbierawszy swe rzeczy wraz z ułowionymi rybami, Regina zdyszana i trwożna pospieszyła ku wsi w ślady za Władkiem, który był już o jakie sto kroków przed nią i na żadne jej wołania nawet się nie odzywał, jak gdyby był głuchy. Spieszył, niby pędzony jakąś zewnętrzną, nieprzepartą siłą. W głowie i w sercu u niego było zupełnie pusto. Wszystko zamarło, niby piorunem rażone. Wszystko to, co przed chwilą jeszcze stanowiło jego szczęście, nadzieję i dumę — teraz jak gdyby istnieć nawet przestało dla niego. Jedna błyskawica okropnej, niewyjaśnionej boleści, która przeszyła jego duszę i wstrząsnęła jego mózgiem, i wszystkie te świetne zamki powietrzne parą się rozwiały. Regina była mu obcą, nie zajmowała żadnego miejsca w jego myślach, bo i myśli żadnych nie było — tylko ciemność i jakaś niewyjaśniona trwoga, która poruszała nim jak automatem i pędziła go naprzód, naprzód, naprzód, z niewiadomego powodu i do niewiadomego celu.
Nagle zatrzymał się i stanął jak osłupiały. Oczy jego, z największym wytężeniem wpatrujące się w pustą przestrzeń przed nim, spoczęły naraz na żywym, poruszającym się przedmiocie, i zdało się Władkowi, że znalazł, czego szukał. Ten żywy przedmiot, to była postać ludzka, spiesząca ze wsi naprzeciw niemu. Skąd wiedział Władek, że to posłaniec od Stuposiańskiego i że niesie dla niego telegram? Nie wiedział tego, chyba że poznał posłańca po chodzie. Czuł jeno, że siła, pędząca go przemocą naprzód, nagle się ucisza, że pęd słabnie — stanął więc. Teraz dopiero spostrzegł, że był cały zlany potem i zadyszany. Teraz dopiero obejrzał się za Reginą, która dawno już przestała wołać go po imieniu, ale wytężając wszystkie siły, spieszyła za nim, skakała z kamienia na kamień, obijała sobie nogi, ocierała z czoła pot rzęsisty, ale ani na moment nie myśląc o sobie, pędziła za ukochanym mężem, lękając się, by mu się znowu co nie stało i pragnąc na wszelki wypadek być jak najprędzej przy nim z pomocą.
Ale Władek, ujrzawszy ją odwrócił się ku posłańcowi. Myśl jego była bezsilna, rozbita i niezdolna do pojmowania tego, co wychodziło poza zakres jedynego przedmiotu, który stanowił przedmiot jego trwogi. Posłaniec tymczasem, zobaczywszy Władka, również zwolnił kroku; oczywiście zmęczył się, szukając go, a teraz, kiedy był pewnym, że za chwilę telegram doręczy, chciał odetchnąć nieco. Tylko Regina nie zwalniała kroku. Widząc, że Władek się zatrzymał, przelękła się jeszcze gorzej, myśląc, że atak powtórzy się znowu, i krzyknąwszy z trwogi, pobiegła co sił starczyło ku Władkowi.
— Władziu! Boże mój! — wołała przypadając ku niemu. — Może ci znowu źle?
I, sama omdlewająca z trwogi i zmęczenia, starała się go podtrzymać.
— Nie, nie, nie! — odrzekł niby nieprzytomny Władek, z lekka odsuwając ją ręką na bok. — Czekaj, czekaj! Tam, widzisz?
— Co widzisz? Co jest tam? — pytała Regina, spoglądając naprzód, ale Władek nie odpowiadał, tylko stał na miejscu nieruchomy. Regina zaś nie mogąc ustać dłużej, usiadła obok na kamieniu, nie spuszczając oczu z jego twarzy, gotowa w każdej chwili wskoczyć i nieść mu pomoc w razie ponownego ataku, którego się co chwili obawiała.
— Majut pan taligraf! — wołał z dala posłaniec, machając złożoną we czworo i zapieczętowaną ćwiartką papieru. Władek automatycznie wyciągnął rękę ku papierowi.
— Nie, Władeczku, nie! — krzyknęła Regina zrywając się z kamienia i obejmując go. — Proszę cię, zaklinam cię! Jeżeli mię kochasz — nie czytaj teraz tego telegramu! Przeczytasz go w domu, za chwileczkę. Tylko teraz nie czytaj! Daj go mnie, ja go nie otworzę, ja go ci oddam, skoro tylko staniemy w domu. Tylko teraz nie czytaj!
Władek spojrzał na nię ze zdziwieniem, jak gdyby wcale nie rozumiał jej słów i nie pojmował czego ona chce od niego, a odsunąwszy ją łagodnym lecz silnym ruchem ręki na bok, wziął telegram, otworzył go całkiem spokojnie, przeczytał i — odetchnął nieco swobodniej.
— Bardzo chory — mruknął sam do siebie. — No, to bardzo dobrze. Bardzo chory! No i cóż, pojedziemy.
— Kto bardzo chory? — zapytała Regina.
— Kto? — powtórzył jej pytanie Władek, jak by się dziwił, że można stawiać takie pytanie. — On, Naczek.
— Ach, twój brat! Biedny! I cóż mu jest?
— Bardzo chory. Co mu ma być? Ale żywy, to grunt. Chodź, pojedziemy do Lwowa.
— Kiedy?
— Natychmiast, do nocnego pociągu. Nie bój się, w sam czas do Ustrzyk przyjedziemy, a jutro o czwartej po południu będziemy przy nim.
Wiadomość, że Naczek jest “bardzo chory” zamiast przygnębić i zasmucić Władka, podniosła nieco jego ducha, wionęła na niego orzeźwiającym wiatrem. Ożył nieco, rozmawiał po drodze z Reginą, chociaż tonem zupełnie zimnym i obojętnym, przeważnie o tym, jak co pakować do drogi, jak prędko potrafią przejechać przez milowy las na Ostrej Górze najhaniebniejszą górską drogą. Ani śladu niedawnego ciepła, zapału i szczęścia, tryskającego w każdym jego słowie, w każdym ruchu — nie pozostało. Był jak człowiek wypuszczony na wolną stopę z więzienia: chociaż nie widzi dokoła siebie więziennych murów, czuje jednakowoż duszą, że one nie przestały być dla niego groźnymi.
Ze szczerym żalem żegnał swych lubych gości stary Stuposiański, wyrażając nadzieję, że wkrótce, po wyzdrowieniu drogiego brata, wszyscy troje zawitają do niego na dłużej i w piękniejszy, letni czas. Władek był małomówny i obojętny. Zdawało się, że myśli jego wcale czym innym zajęte. Przez całą drogę mało mówił z Reginą, tylko ciągle zapalał siarniki i spoglądał na zegarek, czy nie zapóźnią się do pociągu, i pomimo zapewnień woźnicy, że przyjadą na sam czas, naglił tegoż bezustannie do pospiechu.
Do Ustrzyk rzeczywiście przyjechali na sam czas: po krótkim czekaniu przyszedł pociąg z Zagórza. W wagonie Regina, zmęczona różnorodnymi wrażeniami tego dnia i kilkogodzinną drogą kołową, usnęła. Władek zaś siedział ciągle wpatrzony w przestrzeń, od czasu do czasu pomrukując jakieś słowa bez związku i znaczenia. Raz tylko spojrzał na Reginę, leżącą naprzeciw niego na ławce wagonowej, wpatrywał się w nią długo-długo, jak gdyby starał się przypomnieć sobie coś dawno minionego, a wreszcie zapłakał. Czego zapłakał? Tego zapewne sam on nie był w stanie wyjaśnić. Był to akiś chwilowy, nieświadomy odruch psychiczny, po którym umysł jego znowu popadł w stan automatyzmu.
Rano zbudziła się Regina, lecz na darmo prosiła Władka, by także zasnął — on ani myślał się kłaść. Również niepodobna go było nakłonić do śniadania, gdy stanęli w Przemyślu. Ani prośby, ani łzy Reginy nie skutkowały; tych ostatnich Władek nie zauważał nawet. Z obojętną, spokojną twarzą siedział on w poczekalni. Dopiero dzwonek sygnałowy, zwiastujący nadejście lwowskiego pociągu, podziałał na niego, jak prąd elektryczny. Zerwał się i nie dbając na żadne pakunki pospieszył na peron: dopiero odźwierny wstrzymał go oświadczając, że to tylko pierwsze dzwonienie i że jeszcze wagony nie gotowe, a do wsiadania jeszcze kwadrans czasu. Wysłuchawszy tej racji, Władek z dawną obojętnością usiadł na krześle i przesiedział bez słowa, w formalnym osłupieniu aż do drugiego dzwonienia. Wtedy rzucił się do pierwszego lepszego wagonu, jak żołnierz do szturmu; zaledwie zdołała dobiec za nim Regina.
Ze wzrastającą obawą śledziła Regina za każdym jego krokiem, każdym ruchem, słowem, wyrazem twarzy. Serce jej drżało na samą myśl, że ciężka choroba Naczka mogła by odezwać się i na organizmie brata. A przecież było to już teraz rzeczą pewną. Regina słyszała w szkole o takich bliźniakach, co choć oddzielne stanowią osobniki, jednakże połączone są ze sobą niewidzialnymi węzłami, wspólnie czują, kochają i nienawidzą, wspólnie cierpią i jeden bez drugiego żyć nie może. Miał że by Władek należeć do takich dziwnych organizmów? Ze wszystkiego, co dotychczas Regina wiedziała o życiu obu braci, z nieubłaganą logiką wysnuwał się wniosek, że rzeczywiście tak było, — i Regina pierwszy raz zadrżała o zdrowie i o życie Naczka, od którego kto wie czy nie zależało zdrowie i życie jej ukochanego Władka.
Lecz w takim razie co znaczył wczorajszy atak, którego doznał Władek tak nagle i z taką okropną siłą? Miałże by on być odgłosem jakiego nagłego wypadku, który wydarzył się Naczkowi? Telegram mówi, że Naczek bardzo chory. Ale telegram przyszedł prawie w tej chwili, kiedy miał miejsce atak, a więc nadanym być musiał znacznie wcześniej, jeszcze przed południem. A więc już przed południem Naczek musiał być bardzo chory, podczas gdy Władek znajdował się w najlepszym zdrowiu i w przepysznym humorze! Miał że by Naczek po południu umrzeć? Ale Władkowi po otrzymaniu telegramy zrobiło się nieco lepiej. To znaczy, że jeżeli ich organizmy łączy tajemnicza jedność, to i Naczkowi musiało zrobić się lepiej.
Tak miarkowała Regina, gubiąc się w domysłach i przypuszczeniach i nie spuszczając z oczu Władka.
Dziwna rzecz! W miarę jak się zbliżali ku Lwowu, twarz Władka zaczęła się rozjaśniać, ożywiać, oczy nalewały się łagodnym blaskiem. Począł rozmawiać z Reginą, spokojnie, ale nie tak ozięble jak dotychczas. Uśmiechnął się nawet parę razy. O Naczku jednak ani o jego słabości nie było ani najmniejszej wzmianki.
Stanęli we Lwowie, i w tej chwili, kiedy się pociąg zatrzymał, Władek pobladł śmiertelnie, ścisnął usta i rzucił się ku drzwiom. Na twarzy jego pojawił się znowu ten wyraz trwogi i jakiegoś nieświadomego i niepowstrzymanego rozpędu, z jakim wczoraj biegł naprzeciw posłańca z telegramem. Z trudem tylko wstrzymywała go Regina, żeby nie wpadł pod koła wagonu; z trudem i trwogą w sercu, nie wypuszczając jego ręki ze swej, przeprowadziła go przez ścisk panujący na peronie i usadowiła w fiakrze. Władek nic nie mówił i swe szklane, szeroko rozwarte oczy nieruchomo wparł w pustą przestrzeń, tylko od czasu do czasu dzwonił zębami, niby w febrze.
— Na ulicę Pańską! — krzyknęła Regina do fiakra. Słowa te podrażniły Władka, jak ukłucie igłą: podniósł głowę i zmienionym, głuchym głosem wyrzekł:
— Prędzej! Prędzej!
Stanęli u celu. Władek zerwał się w siedzenia. Regina wstała też, chcąc mu towarzyszyć.
— Zostań! — rzekł jej krótko Władek, mierząc ją trwożliwym wzrokiem.
— Władeczku, pozwól mi pójść ze tobą!
— Zostań! — krzyknął gniewnie Władek i odwróciwszy się wszedł do sieni kamienicy. Regina usiadła na powrót, by oczekiwać jego powrotu.
A Władek przebiegłszy sień co tchu i wbiegłszy schodami na pierwsze piętro, szedł dalej z wolna, oglądając się, nadsłuchując. Kamienica była mało zaludniona. Całe pierwsze piętro od frontu zajmował jakiś wysoki urzędnik, kawaler, który żył tylko z jednym lokajem i starą, głuchą kucharką. Jedną oficynę tego piętra zajmował Naczek, druga zaś stała próżną od miesiąca. W parterze też nie wiele było mieszkańców, i oficyna pod mieszkaniem Naczkowym również stała próżną. Kamienica była z pańska urządzoną; rzemieślników ani roboczego ludu na mieszkanie nie przyjmowano, odmawiano nawet lokatorom, u których były drobne dzieci. Nie dziw więc, że Władek szedł po galerii pierwszego piętra, niby wzdłuż jakiejś katakomby: nigdzie ani głosu, ani twarzy ludzkiej.
Wychodzące na galerię okna w pomieszkaniu Naczkowym zasłonięte były zielonymi firankami, drzwi zamknięte. Władek zatrzymał się przed nimi w zdziwieniu. Lecz po chwili wyraz zdziwienia ustąpił z jego twarzy, dając miejsce poprzedniemu wyrazowi ślepego parcia naprzód. Nic nie myśląc, niczego nie wspominając, wydobył z kieszeni paltota pęk kluczów, między którymi były też dublety kluczów od wszystkich pokoi ich wspólnego niegdyś pomieszkania. Odemknął jedne i drugie drzwi i wszedł do kuchni. Pusto. Odemknął dalsze drzwi i wszedł do saloniku. Pusto. Wszystko w porządku. Zawahał się: czy iść na prawo do biblioteki, szy na lewo, do ich wspólnej niegdyś sypialni; lecz i to wahanie było krótkie, nieświadome prawie. Z wolna odemknął drzwi sypialni i wszedł.
— A! — wyrzekł z cicha z wyrazem ni to zdziwienia, ni to jakiejś ulgi wewnętrznej. W pobliżu okna, profilem ku niemu zwrócony a bokiem o stół oparty siedział Naczek na krześle poręczowym. Lewa ręka oparta była łokciem na stole, prawa zaś zwisła pionowo na dół. Obie dłonie były kurczowo ściśnięte, ale pistolet wypadł z prawej i leżał na podłodze. Twarz Naczka była czarna jak ziemia; w prawej skroni widać było niewielki otwór, zapełniony czarną, skrzepłą krwią, której nieprzerwane pasmo ciągnęło się wzdłuż twarzy, zaschło na surducie i doszło aż do podłogi, gdzie utworzyło niewielką czarną kałużę. Chociaż usta mocno były ściśnięte, to jednak wargi zsiniały i mocno już nabrzękły. Zapach trupi z wolna zaczynał napełniać szczelnie zamknięty pokoik.
Władek chwilę stał u drzwi, nie spuszczając oczu z brata, przypatrując mu się z ogromną ciekawością. Potem zaczął z wolna, na palcach zbliżać się ku niemu, jak gdyby lękał się zbudzić śpiącego. U stołu stało drugie krzesło z poręczami — jego krzesło. Usiadł na nim i siadając rzucił okiem na ostatni list Naczka, do niego adresowany. Lecz nie czytał go. Wpadły mu tylko w oko grubymi literami napisane słowa wiersza Słowackiego i jak gwóźdź utkwiły w jego głowie.
— Gdy Lelum umrze — wyszeptał w zapomnieniu i zwróciwszy się twarzą do brata usiadł w tej samej co i on pozycji.
— Gdy Lelum umrze... umrze... umrze — szeptał czym raz ciszej, czym raz pomalej wpatrując się w czarną, stygmatem śmierci naznaczoną twarz brata...
Dość długo czekała Regina na ulicy na powrót Władka, wreszcie nie mogła dłużej wytrzymać. Mimo przykrego wrażenią, jakie wywarł na nią ostry ton ostatniego Władkowego słowa, wstała i weszła do kamienicy. Wiedziała z opisów Władkowych, gdzie leżało ich wspólne niegdyś pomieszkanie, szła więc wprost i nie potrzebowała pytać nikogo. Dziwna cisza w całej kamienicy niemile ją uderzyła, a przy wchodzie do kuchni Naczkowej nawet dreszcz ją przejął. Jeszcze bardziej uderzuła ją grobowa cisza, panująca w tym pomieszkaniu, gdzie musiał leżeć chory i gdzie niedawno wszedł Władek. Okropne przeczucie błysnęło w jej głowie. Wpadła do sypialni i naraz stanęła osłupiała, załamawszy ręce nad głową. Jeden głośny, rozdzierający okrzyk — i Regina padła zemdlona u nóg Władkowego trupa.
Krzyku jej nikt nie usłyszał. Po chwili dopiero zniecierpliwiony czekaniem fiakier przyszedł do pokoju i zobaczywszy okropny widok, zwołał ludzi z ulicy, którzy ocucili Reginę i odwieźli ją do Władkowego pomieszkania.
Braci pochowano razem. Regina została dziedziczką ich majątku i ich myśli. W skromnym ustroniu górskiej wiosczyny żyje oddana pracy gospodarskiej i wychowaniu jedynego syna-pogrobowca, który kiedyś ma na nowo rozpocząć i dalej prowadzić pracę, rozpoczętą przez jego ojca i stryja i tak nagle w samym początku przerwaną. Cała wioska zna tę wysmukłą jeszcze, bladą i smętną postać, zawsze chodzącą w żałobie i zawsze gotową pomagać każdemu choremu, cierpiącemu lub potrzebującemu. Z jej skromnego domu płyną dobrodziejstwa, płynie oświata na całą okolicę. Tu jest i szkółka i czytelnia ludowa, tu apteczka z najpotrzebniejszymi lekami dla chorych; tu włościanki zasięgają porady w sprawie robót ręcznych, dostają nasion jarzyny i przypatrują się ulepszonym narzędziom gospodarczym; tu i gospodarze bardzo często przychodzą za poradą w sprawach gminnych a nawet prawnych. Pani Regina chętnie sama poradzi, w książkach poszuka lub nawet do miasteczka pojedzie, u znajomych panów się rozpyta i sprawę chłopską poprze.
I synek jej, wierny obraz ojca i jedyna pociecha, jedyna miłość jej życia ten sam duch wyssał z mlekiem, w tych samych rośnie ideach. Wiejska strzecha jest dla niego rodzinną strzechą, wiejskie dzieci — towarzysze jego zabaw dziecinnych, jego pierwszej nauki, pierwszej pracy fizycznej. Na mogiłach smutnej przeszłości wykwita pyszne i wonne kwiecie przyszłości. Szczęść Boże ci, wonne kwiecie! Szczęść Boże twej cichej a błogosławionej pracy, Regino!
__________________
* Druga bić będzie.
* Dac im w twarz.
* Poszturchac ich popod ziobra.
* Uderzyć ich między oczy, żeby im az księżyc zaświecił.
* Nakrasć.
* Trzeba dobrze pilnować, bo w kukurydzy może chłop lezec.
* Jedzenie.
* Zepsute niemieckie „Mit Sack und Pack”,
* Niemieckie słowo „Zuwachs”, przyrost; tak nazywają każdego nowoprzybywającego aresztanta.
* Austriackie ustawy o postępowaniu karnym, zawierają nadzwyczaj liberalne przepisy co do położenia więźniów we więzieniu śledczym, z tym jednak dodatkiem, „o ile takowe nie sprzeciwiają się więziennemu porządkowi domowemu”. Niestety atoli, w każdym więzieniu istnieje porządek domowy, pochodzący z czasów ciemnego absolutyzmu i wręcz sprzeczny z publikowanymi ustawami, które wskutek tego figurują jedynie na papierze, ale w praktyce wcale nie znajdują zastosowania
* Denuncjantów.
* To podżegacz.
18.09.1979