— Władku! Naczku! gdzie was dyabli noszą?
— Lezie jeden z drugim, jak Lelum i Polelum!
— Świniaki! Mówią, że o pierwszéj będą na miejscu, a tu już prędko drugiego bić będą (1).
— Dać im w kark po razu, niech się uczą słowa dotrzymywać!
— Sponiewierać im front!
— Zakobzać ich po pod szczeble! (2)
— Zajechać im między lipki, żeby im aż Wojtek zakapował! (3)
Takie wykrzykniki i delikatne propozycye słychać było z wielkiéj hałaśliwéj gromady dzieci ulicznych na jednéj z odludnych ulic Lwowa, pewnego pięknego jesiennego dnia. Dzieci umówiły się właśnie zrobić wspólną wycieczkę na Pełczyńskie „góry“—na tarki, pieczarki, głogi, przy okazyi także na kartofle, marchwie, brukwie, które można było namuchrać (4) z przyległych zasadzonych pól. W lasku wóleckim miano zapalić ogień, piec kartofle i grzyby— wogóle całe popołudnie, spędzone na swobodzie, pośród bogatéj jesiennéj przyrody, według słów aranżera Stefka, niedawno wypędzonego z warsztatu terminatora stolarskiego, miało być „przyjemném, jak sto dyabłów“.
Dzieci zgromadziły się już od godziny, ale nie wyruszały pomimo nalegań niektórych zbyt niecierpliwych. Stefko, chłopak już prawie pod wąsem, dzierżący przewództwo nad tą całą gromadą jedynie na mocy swéj przeważnéj siły fizycznéj, wstrzymywał hałaśliwą zgraję, dopóki nie zbiorą się wszyscy uczęstnicy zamierzonéj wycieczki. Osobliwie potrzebni mu byli Władek i Naczek, dwaj bracia bliźniaki, wyrostki, liczące po dziewięć lat, znane ze swéj zręczności i chyżości. Nikt z całéj kompanii lepiéj od nich nie umiał uporać się w ogrodzie, lub pos'ród drzew owocowych, nie potrafił zręczniéj umykać przed pogonią, korzystać z najnieznaczniejszych kryjówek i z bogatszemi wracać łupami. Nie dziw więc, że w oczach Stefka, biorącego sprawę wycieczki czysto ze strony praktycznéj, Władek i Naczek byli uczęstnikami niezbędnymi i że wolał całą godzinę wstrzymywać niecierpliwą rzeszę na miejscu, niż bez nich w pole wyruszać.
Wreszcie oczekiwani pokazali się na skręcie ulicy i zostali przywitani gradem gróźb, wyrzekań i żartów.
— Gdzieżeście u dyabła tak długo siedzieli?—pytał ich Stefko, gdy stanęli śród kompanii.
— Musieliśmy czekać na obiad. Wojciechowa rano gdzieś tam na chrzcinach była, wróciła dopiero o jedenastéj i to już podochocona. To nasamprzód póki nas obu wybiła, potem póki się z mężem wykłóciła, daléj nim ogień rozpaliła i kartofle do barszczu zgotowała, to i pierwsza minęła.
— A za cóż was biła?
— Abo ja wiem—odparł Władek. — Dalibóg nie wiem, czy za kocię, czy za mleko.
Cała kompania zaśmiała się głośno.
— Jak to, czy kocię może mleko zjadło?
— E, gdzie tam! — spokojnie odrzekł Władek — zachorowało kocię na brzuch, pewnie od tych zgniłych ogórków, cośmy je wczoraj nimi napchali. Radzimy się dziś rano oba: czemby kocięciu pomóc, bo szkoda, jakby miało zdechnąć. Mówi Naczek: wiesz co, skąpmy je w mleku! Dobrze, mleko pomaga, osobliwie gdy ciepłe. A nasza stara, wiecie, ma grajzlernią, to i mléka codzień rano gruby garnek kupuje, upraźy i sprzedaje na półkwaterki. I dziś tak samo. Uprażyła ona to mleko, odstawiła na bok, a sama zebrała się i poszła na chrzciny, a swego głuchego Wojciecha zostawiła w grajzlerni, niech sprzedaje. Nam tylko tego trzeba było. Zaraz my chorę kocię z pieca, pomacali mu puls — oho, kiepsko! Koniecznie trzeba leczyć. Ano, wziął Naczek za ogon, ja za głowę, kocięcisko ci tylko łapki rozkraczyło i cicho. Pytam się ja Naczka: a co Naczku, czy pomału zanurzać, czy od razu? A Naczek mówi: kto wie, może to uroki, to trzeba od razu, by się przelękło, to i uroki się przelękną i ustąpią. Myślę sobie: ma racyą. Jak hukniemy ci leciuteńko kocię do mleka, jak kocię od razu nie miauknie, niby wściekłe, jak nie chwyci mię pazurami za rękę, ja jak się nie zlęknę i nie trzepnę ręką, a moje kocię całe zatonęło w mleku, tylko Naczek za ogon trzyma. Potrzymał chwileczkę, wyciąga, a kocięcisko ci całkiem gołe jak bęben, a spuchnięte jak beczka, tylko para z niego idzie. Rozumie się, że nie żywe, bo mleko, psiakość, było jeszcze prawie kipiące, tak że od razu wszystka sierść z niego oblazłai w garnku pozostała. Na maszt—mówię do Naczka—otośmy kocięciu dali radę. E — mówi mi Naczek—bajka kocię, ale co będzie z mlekiem? Z mlekiem?—powiadam ja.—Idź, głupi, co ma być z mlekiem. Mleko stara przecedzi i sprzeda po półkwaterce, ale kocięcia szkoda. Zaczęliśmy się kłócić, czego większa szkoda, czy mleka, czy kocięcia i poszliśmy na sąd do głuchego Wojciecha. Ale nimeśmy mu wytłómaczyli, o co rzecz idzie, aż już i Wojciechowa przyszła i zobaczyła cośmy narobili.
To opowiadanie Władka, wygłoszone całkiem niewinnie, a nawet nieco patetycznie, od początku do końca wywoływało nieustanne wybuchy śmiechu w całéj kompanii. Stefko aż się za boki brał. Nawet Naczek, stojąc z boku, uśmiechał się dobrodusznie, nie tyle z samego opowiadania, ile z radości z powodu tryumfu brata, który między wszystkimi ulicznikami znany był ze swego humorystycznego talentu.
— No i cóż — zapytał Stefko, uśmiawszy się do syta — rozsądziła Wojciechowa wasz spór?
— Nie! — odrzekł Władek prawie z płaczem.—Wybiła nas, co prawda dobrze, ale na moje pytanie, za co nas właściwie karze, czy za kocię, czy za mleko, dała mi w pysk i koniec na tem. Ale ciągle myślę, że jéj kocięcia większa szkoda, bo mleko stara czarownica rzeczywiście zaraz przecedziła — pewnie, że dziś jeszcze sprzedawać będzie.
— To stara czarownica—rozległy się dokoła krzyki dziatwy.— Taż to choroba nie mleko!
— Owa! nie bójcie się—odrzekł mitygując Władek.—Wie ona, co robić. Mleko jeszcze raz przegotuje, zmięsza z czystem pół na pół, i nikt ani pozna, że się w niem chore kocię ugotowało.
Całą kompanią niezmiernie ubawiło to opowiadanie. Śród głośnych śmiechów i żartów ruszyli wszyscy pod dowództwem Stefka ku cytadeli, powtarzając między sobą na różne sposoby i z różnemi dodatkami Władkową powieść o kocięciu i jego oryginalnem leczeniu. Tylko autorowie tego wesołego opowiadania, Władek i Naczek, nie brali udziału w powszechnéj wesołości. Szli oni na czele towarzystwa, po obu stronach Stefka, pilnie słuchając planu kampanii, jaki tenże na dziś ułożył i w którym im ważne role przypadały w udziale.
— Wiesz co, Władku — mówił Stefko, nachylając się na prawo — ty pójdziesz o tam na kartofle. A ty Naczku — tu Stefko nachylił się na lewo—pójdziesz na brukiew.
— Nie — odrzekli chłopcy obaj w jeden głos — my pójdziemy obadwa razem.
— Ale w takim razie zostaniemy bez brukwi!—zawołał Stefko.
— Bierz dyabli brukiew Kartofle starsze od brukwi. A kiedy ci się tak chce brukwi, to idź sam albo poślij kogo innego.
— Kogo tu posłać, kiedy to wszystko taki drobiazg, takie niezdary! Najlepiéj by było, gdyby jeden z was...
— Nie, o tem nie ma co mówić!—rzekł stanowczo Władek. — My tylko razem chodzimy.
Stefko wiedział już o tem nie od dziś, ale mimo to próbował jeszcze raz nakłonić malców, by się rozłączyli. Wszelkie namowy były jednak bezowocne. Chłopcy, zdawało się, ani wyobrazić sobie nie mogli, żeby gdzieś się ruszyć jeden bez drugiego. Za to obaj razem szli jak w dym nawet na niebezpieczniejsze wycieczki i zwykle wychodzili cało.
— Prawdziwi z was Lelum i Polelum—rzekł Stefko, klepiąc ich obiema rękoma po plecach.—Ani sposób was rozłączyć!
— A chyba ty nie wiesz — rzekł ożywiając się nagle Naczek, który dotychczas więcéj milczał — że nasza matka jak umierała, to nam wyraźnie tak nakazała!
— Jak wam nakazała? — pytał zaciekawiony Stefko.
— A tak nam nakazała, żebyśmy się broń Boże. jeden drugiego nie puszczali. „Pamiętajcie mi — mówiła — wszędzie i zawsze trzymajcie się razem! Bóg was razem na świat powołał, Bóg wam też szczęścić będzie, dopóki się razem trzymać będziecie". No. a skoro tak, to sam widzisz, że nam oddzielnie iść nie wypada.
— Przezemnie, idźcie obaj razem — rzekł Stefko, nie znajdując na taki dowód żadnéj odpowiedzi.—A z brukwią już my sobie jakoś poradzimy.
Z szumem i hałasem przebiegła gromadka obdartéj, boséj i zamorusanéj dziatwy przez groblę Pełczyńskiego stawu i rozsypała się po krzakach okrywających przeciwległe wzgórza.
Ożyły wzgórza od częstych krzyków, nawoływań i przekleństw, które bardzo nienaturalnie brzmiały w dziecięcych nieraz ustach. Ale cóż, ulica jest także pewnego rodzaju szkołą, gdzie ton i słownik jest dla wszystkich jednakowy i obowiązkowy,
— Władku! Naczku! — wołał Stefko, wdrapawszy się już na szczyt pagórka, z którego mógł swobodnie obejrzéć sąsiednie pola. Władek i Naczek byli już przy nim.—A więc wiecie już, dokąd macie iść?
— Wiemy, wiemy!
— A uważajcie dobrze! Tam i kukurydza jest!
— I kukurydzy nałamiemy.
— Tylko trzeba dobrze szpanować, bo w kukurydzy może żłób kymać (5), żeby was nie zaścignął.
— Nie bój się, nic nam się nie stanie! — zawołali bracia i pobrawszy się za ręce, puścili się cwałem z góry na pole.
— A wiecie, dokąd potem iść—wołał za nimi Stefko.
— Wiemy, wiemy! Do wóleckiego lasku! — wołali w odpowiedzi chłopcy i wkrótce schowali się w grządkach zasadzonych wysoką kukurydzą. Jak w wodę wpadli w gąszcz sytéj, szeleszczącéj zieleni. Stefko długo spoglądał z góry, czy nie dojrzy jakiego ich śladu, ale nadaremnie. A przecież pole zasadzone kukurydzą wcale nie było tak obszerne, bo wynosiło zaledwie dziesięć grządek. Za kukurydzą szła dopiero szersza połać kartofli.
— Gdzie się te odmieńce podziać mogły?—mruczał sam do siebie Stefko, usiłując nadaremnie swemi oczyma z odległości przeniknąć w gąszcz kukurydzy.
— I co tam tak długo robią? Czemu kartofli nie kopią?
Ale w téj chwili przerwał pasmo swych pytań i aż w dłonie klasnął ze zdziwienia. Na przeciwległym końcu kartoflanéj połaci z pośród wysokich rządków i napoły zeschłych badyli mignęła mu czarna, krótko ostrzyżona głowa jednego z braci.
— Widzisz ich! buchackie dusze — zawołał Stefko pełen zdziwienia.—Ja myślał, że oni jeszcze w kukurydzy, a oni już całe kartofle splądrowali! No, nie chciałbym ja słuchać tego, co żłób (6) powie, gdy na swéj niwie zobaczy ślady ich roboty!
Lecz w téj chwili pasmo rozmyślań Stefkowych jeszcze raz przerwane zostało wcale niespodziewanym sposobem. Z pośród kukurydzy wychyliła się potężna, barczysta postać właściciela i odcięła braciom odwrót. Za późno krzyknął Stefko z góry, by ich ostrzec. Właściciel zobaczył już obu młodych złodziejów i również krzyknął do pracujących w oddali robotników:
— Trzymaj: Łapaj złodziei!
— Trzymaj!, Łapaj! —rozległo się naraz z różnych stron.
— A tuście mi, ptaszki!—zaryczał właściciel, postępując z rozkrzyżowanemi rękoma ku braciom, jak gospodyni, która chce naraz dwie kury pojmać.
Chłopcy wypłoszeni ze swych kryjówek zerwali się razem na równe nogi i w pierwszéj chwili stali jak odrętwieni. Władek rozpędził się, by biedź ku potokowi, ale z za potoka już nadchodziła pogoń. Zatrzymał się i nagle jak kula rzucił się ku bratu, który z wybladłą twarzą i zagryzionemi wargami .ciągle jeszcze stał na miejscu, mierząc okiem wielkość niebezpieczeństwa.
A gospodarz zwolna, z rozkrzyżowanemi rękoma, czerwony i groźny, zbliżał się ku nim.
— Razem na niego, Naczku! Wal mu głową w brzuch, żeby się na miejscu przewrócił! — krzyknął Władek, i obaj bracia, niby wypuszczeni z procy, rzucili się ku gospodarzowi. Ale przeliczyli się. Zamiast walnąć go głowami w brzuch, natknęli się na potężne, żylaste ręce, które od razu chwyciły ich obu za kołnierze.
— Aha, mam was!—zawołał radośnie gospodarz i potrząsł obu młodymi przestępcami tak gwałtownie, że tym aż kości w karku zatrzeszczały i w oczach po sto świec zabłysło.
— Jeszcze nie masz, psia twoja mać była! — pisnął Władek, któremu aż łzy stanęły w oczach. Naczku, wal go głową w brzuch jak ty to umiesz!
Naczkowi nie trzeba było nawet gadać. Zaledwie stanął dobrze nogami na ziemi po gwałtownem wstrząśnieniu, a już ustawiwszy swą krótko ostrzyżoną głowę jak bodący baran, z całéj siły uderzył gospodarza czołem pod bok tak gwałtownie i niespodzianie, że tenże aż stęknął i chwycił się lewą ręką za bok, wypuszczając z niéj kołnierz Naczka. Ale w téj chwili krzyknął głośno z bólu i podniósł prawą rękę ku ustom: ręka broczyła krwią z długiéj i głębokiéj rany, zadanéj mu przez Władka nożem w dłoń.
— A dyabli by was pobrali, bachory przeklęte!—zaklął nieborak w ślad za uciekającymi braćmi, splunął, i ze stoickim spokojem wydobył z zanadrza chustkę i zaczął nią zawiązywać skaleczoną rękę.
A chłopcy tymczasem, jak wicher wpadli w kukurydzę, tylko badylami załomotali.
— Trzymaj! Łapaj złodziejów!—zawołali sąsiedzi, którzy właśnie nadbiegli na pomoc poszkodowanemu właścicielowi.
— E, dyabła wy ich złapiecie,— rzekł właściciel. — Nawet się nie trudźcie.
Niech sobie pohulają. Już ja im dam za swoje.
I rzekłszy to, przytrzymał zębami jeden koniec chustki, by módz zdrową ręką zawiązać węzeł na skaleczonéj dłoni.
— Co wam takiego zrobili?—pytali sąsiedzi.
— Ta ot patrzcie, chwyciłem ich obu za karki, myślałem sobie: cóż, dzieci. Byłbym ich trochę przetrzepał i puścił. Dyabeł ich wiedział, że to już takie małe, a takie ćwiczone w złodziejskim rzemiośle. O, pewnie z nich żaden swoją śmiercią nie zginie!
— No, no, i cóż wam zrobili?— pytali sąsiedzi, więcéj ciekawi złodziejskiéj sztuczki chłopaków, niż ze współczucia ku poszkodowanemu.
— Ta ot widzicie co! Jeden z tego dyabelskiego nasienia jak mi walnął głową w bok, pod same serce, to o małom nie zemdlał. Zdaje mi się, że mi tam parę żeber złamał. A drugi w téj saméj chwili wydobył nóż i rozfałatał mi rękę aż do kości.
— A! — krzyknęli jednym głosem sąsiedzi. — Oto dziateczki! Zęby nie urosły większe! Zęby im się ojciec powiesił! Zęby i ślad ich zaginął!—No, patrzcie ludzie dobrzy, co to dziś za pokolenie wyrasta. Jezu Nazareński, nawróć was gdzie na złamanie karku, ale nie między naród chrześciański!
Takie mniéj lub więcéj pobożne życzenia rozlegały się z gromadki ludzi, co obstąpiła poszkodowanego właściciela. Ten stał pośrodku nich, blady, ale spokojny i wodził oczyma po swéj niwie, oceniając zniszczenie, wyrządzone mu w kartoflach przez zuchwałych uliczników.
— No, i patrzcie ludzie, co mi te szelmy szkody narobiły, — rzekł gdy ucichły bezcelowe wyrzekania kumów i kumoszek. Na guldena bym się nie patrzył. No, i powiedźcie, jak tu żyć przy takiéj zgrai? Ale nie, ja im tego nie podaruję! Ja im pokażę, którędy ścieżka w groch. Oni myślą, że ja będę za nimi biegał po debrach, jak waryat. Nie, niech sobie, lecą,— ja ich znajdę w samem gnieździe. Na szczęście wiem, gdzie ich szukać. To téj grajzlerki na Garncarskiéj urwipołcie—nie wiem, czy synaczki, czy wychowanki, ale dla mnie to wszystko jedno. Zapakuję ja ich do karmelitów, niech się tam trochę przesiedzą i już huncwot moje imię, jeżeli im tam nie wygarbują skóry.
Nie tak jeszcze byłby śpiewał właściciel, gdyby był wiedział, co robią chłopcy, uszedłszy jego rąk. W rowie granicznym, który oddzielał jego kukurydzę od tłoki, między łopuchami leżałała cała kupa nałamanych szyszek kukurydzy, parę wielkich brukwi i kupa kartofli. Do tego też składu skierowali swe kroki zbiegi, a obładowawszy się, mimo blizkości poszkodowanego, nakradzioną jarzynę, poleźli razem w przyległy jar, a jarem w górę ku swym towarzyszom.
A Stefko z góry, ukryty za krzakiem tarniny, widział całą tę historyą, widział jak bracia wpadli w ręce właściciela, jak mu się wyrwali i znikli wśród kukurydzy. Odtąd minęła dobra chwila, a chłopców nie było. Już Stefko myślał, czy nie przelękli się i nie uciekli do domu, gdy w tem z dna jaru, który otwierał się tuż u jego nóg, posłyszał lekkie psykanie.
— Pst, pst!
— Kto tam? — zawołał, nachylając głowę w stronę skąd szedł głos....
— Czy to ty, Stefku?—posłyszał stłumiony głos Władka.
— Ja, a co tam?
— Chodź tu, pomóż nam zabrać. A prędzéj!
Nie namyślając się długo, Stefko na łeb na szyję rzucił się w dół po stroméj ścianie jaru. Potłukł się porządnie, zdrapał sobie twarz o jakieś zielsko, pokrwawił ręce któremi się starał utrzymać, ale za to w jednéj chwili był na dnie jaru, i sapiąc ciężko, stał obok braci.
— Nie lecą za nami?—zapytali bracia w jeden głos.
— Nie, nikt nie leci. A wy co tu macie?
— Jak to co? To, po cośmy chodzili. Na, bierz, pomóż nam nieść i chodźmy prędko do lasu!
Stefko stał osłupiały na widok łupów, przyniesionych w takiéj obfitości mimo tak groźnego niebezpieczeństwa.
— Dyabeł w was siedzi! —zawołał. — Przecież was żłób miał w ręku! . I nie baliście się jeszcze to brać?
— Bać tośmy się bali, bo gdyby był chciał za nami lecieć, to byłby nas mógł złapać. Ale znowu jakeśmy narwali, to grzech było zostawiać.
— No, a jakżeście się wyrwali od żłoba.
— Ha, ha, ha!—zaśmiał się Władek.-—Popamięta on nas! Widzisz, tym majchrem (7) rozfałatałem mu rękę jak polędwicę!
— A ja, jakem mu kabznął makówką (8) pod szczeble, to pewniem mu ze dwa złamał!
— A on sobie pomyślał, że za dużo dwa grzyby w barszcz i puścił nas na fraj.
— Ha, ha, ha!—zaśmiał się Stefko. — Zuchy z was, niema co mówić. Ho, będzie trojenie (9), aż się wszyscy dyabli rozradują. Ano, hołota, do lasu!
To mówiąc, Stefko gwizdnął na swą kompanią, i kryjąc się po jarach, pospieszyli ku poblizkiemu laskowi.
Nie minęło i pół godziny, a już w odległym zakątku lasu, w jarze, u stóp rozłożystego dębu, palił się ogień z suchych gałęzi i liści, piekły się w zarzewiu kartofle i obrane z liści szyszki kukurydzy, a Stefko siedząc na grubym korzeniu, jak jaki król wydawał rozkazy i obdzielał siedzącą dokoła ogniska dziatwę równo pokrajanemi kawałkami brukwi.
Naczka i Władka znowu niema w kompanii. Razem z dwoma innymi chłopakami poszli na grzyby — nikt tak dobrze nie zna w tym lesie polanek i krzaków, gdzie zawsze mimo licznych amatorów grzybobrania, można znaleść kilkanaście ładnych gołąbków, surojadek i innych grzybów przydatnych do pieczenia. Zanim powrócą, kompania przegryza po kawałku brukwi, ale najlepsze, najsoczystsze kawałki leżą na stronie, na zielonym łopuchu, zachowane dla zbierających grzyby. Kartofli ani kukurydzy przed ich przyjściem nikt jeść nie śmie: upieczone już kawałki odkładają na bok, w gorący popiół.
Boże, jak cudnie dokoła! Cisza, słoneczko grzeje łagodnie, chyląc się już ku zachodowi. Stare dęby stoją, wyciągając w górę swe potężne ramiona i grzeją się do słońca. Tylko zadumana brzoza nad jarem posmutniała i niby łzy złote, bez wiatru roni swe pożółkłe liście. Dzięcioł zastukał w konarze. Kapią od czasu do czasu na pół dojrzałe żołędzie z dębów, a tylko czasem, ledwie dosłyszalny doleci do tego samotnego ustronia głos blaszanego dzwonka na szyi u krowy, która się pasie gdzieś tam za gościńcem, w zubrzańskim zrębie. Dzieci mimowoli zamilkły, słuchają lekkiego trzeszczenia ogniska, patrzą dokoła szeroko rozwartemi oczyma, w których z pod grubéj kory miejskiego zepsucia, przedwczesnego sieroctwa, nędzy i zaniedbania prześwieca szczera radość, to chwilowe, ale czyste szczęście, jakie wlewa w duszę ludzką piękna przyroda. Oto maleńka, żółtawa myszka leśna wybiegła ze swéj norki, zwabiona ciepłem i ciszą leśną usiadła na pniu pod gęstym krzakiem leszczyny i nagle niby skamieniała, utkwiwszy oczki w niewidziany nigdy krwawy blask płonącego ogniska, podniosła nawet ku pyszczkowi swe drobne, aksamitne łapki, jak gdyby chciała się bliżéj przypatrzyć dziwnemu zjawisku, wreszcie ruszając żywo białemi wąsikami skoczyła na krzak leszczyny, chwyciła wiszący na gałązce orzech i w mgnieniu oka skryła się ze zdobyczą w swéj norze. Dzieci z niemym podziwem spoglądały na śliczne zwierzątko, ale nikt ani śmiał krzyknąć, tem mniéj rzucać za niem patykami, by go nie spłoszyć. Po co płoszyć? Przecież ono nikomu nic złego nie robi, i dzieci również w téj chwili nie chciały nikomu nic złego robić. To nie zgraja lwowskich uliczników i obszarpańców, aspirantów do kryminału i szpitali, wyrzutków społeczeństwa, to kupka dobrych, cichych dzieci, pragnących pieszczot i miłości, zdolnych do wszystkiego co dobre i szlachetne, tuliła się w jarze u korzeni potężnego starego dębu przy ognisku. Niestety, ognisko to zgaśnie wkrótce, przecudny dzień dobiegnie do końca, chwila upojenia ciszą i pięknością przyrody minie, a społeczeństwo jak było, tak i pozostanie obojętnem na losy owych wyrzutków, jak było tak i pozostanie dziesięćkroć skłonniejszem do zemsty i kary, niż do miłości, przebaczenia i pieczołowitości matczynéj.
— Hurra!—rozległ się głośny okrzyk z drugiéj wąwozu strony i z zielonéj gęstwiny, niby szczupaki z szuwaru, wynurzyły się zaczerwienione, obszarpane, z rozczochranemi włosami, ale wesołe postacie chłopaków. Czapki nieśli w ręku, a w każdéj czapce pełno grzybów.
— Hurra!—powitała ich cała kompania.
— Oto klawe jandrusy (10)! Szpanujcie, ile grzybów namuchrali!
— Żeby was kaczka kopła! gdzieżeście na takie śliczne gołąbki napadli?
— Nie, ja mówię, te bestje mają do wszystkiego szczęście. Rzuć ich ze strychu, to pewnie tak jak kot zawsze na nogi upadną
— Wybierz im oczy, to tak jak ten bogacz będą plecyma widzieć! Śród takich radośnych okrzyków cała kompania obstąpiła uszczęśliwionych chłopaków. Osobliwie Władek i Naczek byli w honorach, do nich skierowane były wszystkie powyższe delikatne przemowy, oni byli, że się tak wyrazimy bohaterami dnia. Zabrano od nich grzyby, które pod okiem Stefka zaczęto czyścić i piec, odłamawszy każdemu korzonek i posypawszy to miejsce obficie solą. Grzybów było tyle, że na każdego z towarzystwa wypadało po trzy sztuki, a nadto zostało się jeszcze po jednéj dla Stefka, Władka i Naczka. Rozdział grzybów, jak i wszystkich innych rzeczy dokonywano hurtownie, śród kłótni i hałasu, ale z największą sumiennością i z uwzględnieniem wszelkich możliwych wymagań sprawiedliwości. Tylko Władek i Naczek, w poczuciu swéj zasługi nie mieszali się do tych sporów, ale siedzieli u ogniska pod dębem, smacznie zajadając pozostawione im kawałki brukwi i radośnie opowiadając o swéj wędrówce po lesie za grzybami; słuchała ich pilnie, z wytrzeszczonemi oczyma, z otwartemi usty kupka najmłodszych w kompanii chłopaków, pięcio lub sześcioletnich bębnów, którzy z zazdrością i podziwem patrzyli na każdy krok braci, chwytali każde ich słowo, i zapewne całą noc, leżąc, gdzieś po brudnych, cuchnących i wilgotnych kątach swych nędznych pomieszkań, marzyć będą o tych cudach przyrody, o przygodach śród leśnéj zieleni, o tych przyjemnościach i rozczarowaniach grzybobrania, które w téj chwili tak wymownie malują im, dopełniając się wzajemnie Władek i Naczek.
— Kukurydza gotowa! Héj do kukurydzy, bachory! — woła Stefko, i wszyscy rzucają się ku niemu. Za kukurydzą idą kartofle pieczone z grzybami—pańska potrawa, jak się wyraził któryś z towarzystwa. Wszystko to spożywa się śród głośnych śmiechów, żartów i dobroduszych docinków. Ten wspomina swój „dom“, swoich „starych“ rodziców czy opiekunów, ów klnie majstra, co go wypędził z terminu, inny wyśmiewa szkołę i szkolarzy, — jednem słowem, konwersacya toczy się ogólna, ożywiona, suto przeplatana plastycznemi dowcipami w ulicznym języku. Dzieci, które przed chwilą jeszcze były tylko dziećmi, stworzeniami w rzędzie innych stworzeń przyrody, teraz nieznacznie ale kompletnie przemieniły się w przedstawicieli pewnéj klasy społecznéj, pewnego typu ludzkiego i dobitnie wyjawiły wszystkie osobliwości tego typu.
Słońce już zaszło, gdy wesoła, gwarliwa gromadka po pamiętnéj wycieczce wracała do Lwowa. Gromadka rozbiła się na grupki, które szły sobie swobodnie, nie słuchając już żadnéj komendy, tem więcéj, że Stefko obładowany dość znacznemi resztkami niespożytych kartofli (przydadzą się na głodne jutro), szedł z samego tyłu. Dziwna rzecz, że Władek i Naczek szli samotni i przygnębieni, jak gdyby nagle spadli z téj wysokości, na któréj znajdowali się przed chwilą. Nikt się jakoś nimi nie zajmował, nikt nie starał się wciągnąć ich do swéj grupy, szli osobno, jeden obok drugiego i milczeli. Im więcéj zbliżali się do Lwowa, tem silniéj wzmagało się w nich uczucie jakiegoś niepokuju, jakiejś trwogi, coś, co niby czarna, w gromy brzemienna chmura, przy swem zbliżeniu nasyca powietrze elektrycznością i wywołuje niezwykłe napięcie i drganie w nerwach ludzi i zwierząt. Żaden z braci nie starał się wyjaśnić sobie przyczyny tego niezwykłego i nieprzyjemnego stanu; na dnie dusz dziecięcych kłębiło się ciemne poczucie winy, ale świadomość wzdrygała się zerwać z niéj ostatnią zasłonę.
— Władku—rzekł Naczek, gdy już zbliżali się ku ulicy Garncarskiéj,—jak myślisz, bardzo nas będzie Wojciechowa całować, gdy nas zobaczy po tak długiem niewidzeniu?
Ton i słowa miały oczywiście intencyą wprowadzenia Władka w lepszy humor, ale chybiły celu, już chociażby dla tego. że były wypowiedziane chłodno, oczywiście po długim i mozolnym namyśle.
— Et, co tam o tem gadać!— odrzekł poważnie Władek.— Co będzie, zobaczymy.—Lecz i jego myśl wcale nie była tak stoicką, jak jego słowa, przeciwnie, pracowała usilnie, tworząc fantastyczne plany, jak by to i gdzie by to się tak schować, żeby nikt a nikt nie mógł ani jego, ani Naczka zobaczyć, żeby grożąca bieda—jaka, od kogo i zaco, o tem starał się nie myśleć—minęła, a oni by jéj ze ze swéj bezpiecznéj kryjówki na nosach zagrali. I poszły sceny za scenami, jak to oni żyją sobie, przez nikogo nie widziani, sami wszystko widząc, wszędzie mając dostęp: biorą co im się podoba, wszystko mają, za nic nie płacą, robią co chcą i śmieją się z wszelkiéj biedy. A tymczasem nogi, mimo że co chwila stają się jakieś ociężalsze, nieświadomie i niby przeciw ich życzeniu niosą ich naprzód, ciągle naprzód, coraz bliżéj do celu, do mieszkania ich opiekunki Wojciechowéj. Już wychylili się z za pagórka, u ich stóp cały Lwów rozsypał się w półksiężyc na dnie doliny, lewek na ratuszu miejskim błyszczy i gore w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, zegar bernardyński Wydzwania siódmą, biją w deski mularze na feierabend, gdzieś koło św. Mikołaja; półprzezroczysty, niebieskawy tuman ściele się nad miastem i zlewa się w oddali z ciemną zielenią gestego lasku na Wysokim Zamku. Ale cóż to za naród stoi tłumnie na Garncarskiéj, tuż przed grajzlernią Wojciechowéj? Mężczyźni i baby, drwale z piłkami i toporami, mularz z kielnią, służąca z dwiema konewkami wody, Bojko ze śliwkami w koszyku, „handełes" z przewieszoną przez plecy parą starych spodni, wszystko to kogoś obstąpiło, czegoś słucha, kiwa głowami, gestykuluje z pośród czarnych chałatów, zgrzebnych koszul i perkalowych fartuchów miga żółta, mosiężna blacha policyanta. Innym razem widok podobny byłby dla chłopców pożądańszym od piernika i pobiegliby co tchu, by swemi figurkami zwiększyć zbiegowisko uliczne, ale obecnie raptem zdało się im, że daleko lepiéj by było, gdyby przed grajzlernią Wojciechowéj nie było żywéj duszy. Co więcéj, przypatrzywszy się z góry nieco bliżéj owéj grupie ulicznéj, obaj bracia poczuli nagle, że znajdują się zanadto blizko od niéj, i jakby na komendę podali tył i zwrócili się do ucieczki. I nie bez przyczyny. W pośrodku grupy, obok policyanta, znajdowała się potężna postać gospodarza z Wólki, któremu dziś prócz szkody na niwie zadali takie szkody na ciele.
— Łapaj ich, łapaj!—rozległy się głośne krzyki z grupy przed grajzlernią, i raptem zdało się braciom, że niebo pokryło się gestemi chmurami, że drzewa, okalające ulicę, chylą swe gałęzie aż ku ziemi i tamują im nie tylko kroki, ale i oddech, i że proch uliczny przemienia się pod ich nogami w lepką smołę, która czepia się ich stóp, ciągnie się, wstrzymuje ich kroki.
— Aha, tuście ptaszki!— słychać gruby głos nad ich głowami, i jakieś ciężkie ręce jak młoty spadają na ich plecy i walą ich obu razem na ziemię.
— Mamciu! Mameczko! Ratuj nas! — jęknął Naczek i zaniósł się konwulsyjnem łkaniem, podczas gdy Władek zagryzłszy wargi aż do krwi, bił rękami i nogami, starając się wyrwać z rąk prześladowcy. Ale nadaremnie. Wkrótce zebrała się prawie cała grupa uliczna dokoła, policyant wziął ich obu za kark i popchnął przed siebie; obok niego, klnąc łobuzów szedł poszkodowany gospodarz, a zanim ciekawy, hałaśliwy tłum uliczny.
— Do policyi z nimi, do aresztu! Jeszcze dziś chcę protokół złożyć,—naglił gospodarz.
Chłopcy szli machinalnie, prawie nie widząc ani słysząc niczego, co się obok nich działo. Naczek wciąż jeszcze szlochał, a Władek gryzł wargi. A wokoło nich rozlegały się złorzeczenia i przekleństwa pobożnych kumoszek, grube docinki roboczego ludu i wrzaski ulicznéj dziatwy.
— Mój Boże, takie jeszcze małe, a już takie zepsute!— wzdychała jakaś staruszka, litościwie kiwając głową.
— A żeby ich i powiesili, to by nie szkoda było, kumo mojal— wykrzykiwał jakiś donośny głos pośrodku ulicy. — Bo to wy niewierne, ile ja się z nimi co dzień nagryzę, namęczę, ile ich się natłukę i naupominam, ale gdzie tam! Widać, że się to jedno z drugiem już pod taką złodziejską gwiazdą urodziło! Bogu dzięki, że ich teraz bierą,—przynajmniéj się kłopotu pozbędę.
Władek, idąc przed policyantem obok swego brata, słyszał te słowa. Głos ich był mu znajomy, aż nadto dobrze znajomy— to była Wojciechowa. Wbrew swemu zwyczajowi tym razem chłopiec nic jéj nie odpowiedział, ale zrównawszy się z nią i widząc że ona na niego patrzy, pokazał jéj język.
— O, widzicie go, złodziejskie nasienie! — wrzasnęła Wojciechowa.—Prowadzą go na karę, a ono jeszcze swych dyabelskich sztuk nie porzuca. Czekaj, czekaj, ty urwiszu, będziesz ty teraz wiedział, co to znaczy język komu pokazywać! Poznasz ty, do czego to twoje gałgaństwa prowadzą!
— Ale ten drugi wydaje się jakiś cichszy, spokojniejszy, — rzekła jakaś dobroduszna kobiecina.
— Gdzie tam! — krzyknęła Wojciechowa. — Jeden jak drugi dla szubienicy rośnie! To z cicha pęk, ale ani o włos nie lepszy od tamtego. Gdzie jeden, tam i drugi. — Nie, kumo, ja to ciągle powtarzam: co się pod złodziejską gwiazdą urodziło, to już chyba szubienica naprawi! Bracia nie słyszeli już tego surowego wyroku; w towarzystwie policyanta, poszkodowanego gospodarza i kilku świadków podążyli do policyi.
I. Franko.
________________________________
(1) W żargonie uliczników znaczy—druga bić będzie. —(2) Poszturehać ich po pod żebra.—(3) Uderzyć Ich między oczy, żeby im aż księżyc zaświecił. — (4) Nakraść. (5) Trzeba dobrze pilnować, bo w kukurydzy może chłop leżéć, (6) Chłop. (7) Nożem. — (8) Głową. — (9) Jedzenie. (10) Dzielne chłopcy.
18.09.1889