Jać Zełepuha (1887)

Jać Zełepuha był chłop nieszczególny. Kto przed trzydziestu laty przechodził przez Borysław, mógł być pewny, że albo w karczmie, albo gdzieś w pobliżu karczmy posłyszy pijany, ochrypły głos, wywodzący zawsze tę samą melancholijną piosenkę:

 

               Oj ne żałuj, moja myła,

               Szczo ja pju,

               Tohdy budesz żałowaty,

               Jak ja wmru.

 

Ciekawy mógł zawsze zobaczyć i samego śpiewaka, bądź to siedzącego za karczemnym stołem ze zwieszoną głową i wybijającego pięściami po stole takt swej piosenki, bądź też wypisującego po ulicy nogami „myślite" i przerywającego swój swój śpiew krótkiemi monologami, w rodzaju, na przykład:

 

— Przeklęte parchy żydy! Wiem ja, wiem, czego się wam chce! Ale ho ho, niedoczekanie wasze! Jać Zełepuha, to nie miękki chleb! Konika z niego nie ulepicie!

 

Zatrzyma się na chwilę szeroko rozstawiwszy nogi i starając się wprowadzić swe ciało w równowagę, i znowu zaciągnie ochrypłym głosem: „Oj ne żałuj, moja myła!".., ale wnet i urwie.

 

— Aha, nie żałuj! To to, że niema już komu żałować! Poszła moja miła do pana Boga na skład, a mnie teraz wszystko jedno. Nie wiele tam tego dostatku zostało, i na kiego mi djabła to wszystko? Dla kogo mam swoją, pracę zostawiać? Swojej familji nie mam, a żony familja — he he, niedoczekanie wasze, wy bogacze, żebyście się mieli moją mizerją cieszyć! Raczej wszystko przez gardło przepuszczę, i chudobę i gospodarstwo i ziemię! Niech idzie, niech wasze nie będzie.. Hej, boście to wy nam zalali sadła za skórę, bogacze-kłapacze!

 

Znowu urwie i zaciągnie piosenkę, wymachując zaciśniętymi kułakami:

 

               Jeden bohacz u druhoho

               Taj pytaje sia:

               Z czoho taja hołotońka

               Napywaje sia?

               Oj naj tobi, bohaczyku,

               W oczach ne staje:

               Szczo hołota hirko robyt,

               To sołodko pje!

 

Nieszczególny chłop był Jać Zełepuha. Prawda, dopóki była żona, trzymał się jeszcze jakoś. Mimo, że miał wszystkiego sześć morgów kiepskiego gruntu, nie chodził do nikogo chleba pożyczać. Dwoje ich było: co zrobili, to mieli. Żyli oszczędnie i spokojnie, pracowali na swym gruncie i mieli mir u sąsiadów. Dzieci mieli kilkoro, ale te im wymarły: ostatnia córka umarła już w osiemnastym roku życia. Śmierć Lej córki była pierwszym ciosem, który zrobił wyłom w szczęśliwem dotychczas życiu Zełepuhy. Żona jego była z bogatej rodziny i miała w Borysławiu jeszcze trzech braci, bogatych gospodarzy. Wniosła ona mężowi swemu w posagu drugich sześć morgów gruntu, o miedzę z jego własną ojcowizną. Ale po śmierci ostatniej córki szwagrowie-bogacze zaczęli wszelkimi sposobami nalegać na jego żonę, żeby im oddała nazad ten grunt.

 

— Na co wam — mówili łaskawie — wy już oboje starzy, dzieci mieć nie będziecie, dożyjecie swego wieku i na tych, sześciu morgach, co wam zostaną, a u nas dzieci dużo.

 

Posłuchała Jewka tych słów, podpisała akt zrzeczenia się, odebrali bracia jej grunt ojcowski i natychmiast sprzedali go żydom pod „zakopy" naftowe. Ten krok zdradziecki oburzył oboje Zełepuchów do żywego.

 

— Jak to, panowie szwagrowie? — mówił im Jać, spotkawszy ich siedzących w karczmie.—Czy to po bożemu i po ludzku robić tak, jak wyście z nami zrobili? Czy na tośmy wam waszej ojcowizny część odstąpili, żeby na niej żydy jamy kopały, a wy byście mieli za co pić?

 

— Idź stary durniu — odrzekł jeden szwagier. — Odstąpiliście nam przy ludziach, a na co odstępujecie, o tem nie było mowy. Razeście odstąpili, pole nasze, i możemy robić z niem, co nam się podoba.

 

— Nie prawda — odparł Jać. — Myśmy wam tylko dla tego odstąpili, żeby waszym dzieciom było się gdzie pomieścić. Żydom sprzedać nie wielka sztuka, to każdy potrafi.

 

— Widać, że nie każdy! — odparł śmiejąc się drugi szwagier — kiedyście wy nie potrafili, tylko my.

 

— Śmiejcie się sobie, śmiejcie, ale ja to tak płazem nie puszczę.

 

— A cóż zrobisz?

 

— Już ja wiem, co zrobię, ale tylko nie wiem, czy wam to słodko będzie.

 

— Et, idź stary, idź, nie rób z siebie durnia — rzekł trzeci szwagier, klepiąc go po ramieniu.—Ot lepiej siądź z nami i wypij po półkwaterku, a to co z woza upadło, już przepadło.

 

— Siąść to ja siędę — odrzekł surowo Jać, i wypić także wypiję, ale od prawdy nie odstąpię. Zwołam ludzi, zwołam świadków, niech oni nas rozsądzą, czy to sprawiedliwa wasza robota!

 

— No cóż, wołaj, niech sądzą! — rzekł jeden ze szwagrów — tylko z góry ci powiadamże my plujemy na ten sąd. Co nam zrobią? Czy może sami pieniądze złożą i odkupią ci grunt od żydów?

 

Prawdę powiedziawszy, Jać Zełepuha o gruncie ani myślał. Bolała go tylko „nieprawda“ i chytrość szwagrów; ją chciał on wobec „ludzi i świadków“ napiętnować, ale czy taka robota będzie miała jaki praktyczny skutek, nawet myślą w tę stronę nie sięgał. Dla tego też słowa szwagra były dla niego tern, czem uderzenie pięścią między oczy. Zachwiał się i obrzucił wszystkich trzech niepewnym wzrokiem.

 

— A tak! Plujecie na ludzi, na gromadę, Judasze jacyś! A plułby na was świat cały! Ojcowską ziemię żydom sprzedali i śmieją się! A niech was ta ziemia święta po śmierci z grobów wyrzuci!

 

Słowo po słowie, między Jaciem i szwagrami przyszło do bójki, w której szwagrowie tak obłożyli starego Zełepuhę, że rzeczywiście trzeba było już wołać i ludzi i świadków i bab-znachorek. Płacząc i przeklinając pobiegła Jaciowa do braci, by buntować przeciw nim bratowe. Te stanęły po jej stronie, widząc, że od czasu tej nieszczęsnej historji z gruntem mężowie ich nie wyłażą z karczmy. Rozpoczęła się prawdziwa wojna rodzinna, ze zwykłymi epizodami, kłótniami, przekleństwami, gwałtami na całą wieś i bójkami. Że kobietom w tej wojnie najwięcej się dostawało, o tem niema co i mówić. Lecz i mężowie nie wychodzili na sucho. Jedna w przystępie gniewu oparzyła swemu ukropem bose nogi tak, że dwa miesiące nie mógł wstać z pościeli, i najlepiej zrobiła, bo zbawiła resztki pieniędzy, otrzymanych za grunt od żydów, od całkowitego roztrwonienia. U drugiej szanse ważyły się: gdy mąż był trzeźwy, zwyciężał i bił żonę, lecz gdy był pijany, żona zwyciężała męża i na wielką uciechę żydów prowadziła go za włosy z karczmy do domu, przymawiając przy tem moralne nauki i tłukąc dla większej dobitności pięścią w kark i w plecy. Najgorzej poszło u trzeciego szwagra: tam mąż z żoną tak się gryźli, że żona uciekła od męża z dziećmi na służbę, a mąż w ciągu dwu lat przepił i przemarnował całe gospodarstwo, chudobę i grunt i najął się do kopania jam u tego samego żyda, któremu sprzedali część gruntu Jaciowej.

 

Strasznie i ciężko było słuchać tych scen, jakie się odbywały wówczas między bratem i siostrą. Wyjdzie oto brat rano na robotę, zwykle już nie trzeźwy, w brudnej, zabłoconej płótniance, z twarzą poczerniałą jak ziemia, zgarbiony i niby przybity, a siostra wyjrzawszy z chaty, wybiegnie na podwórze, i jak zacznie płakać, jak zacznie kląć, mocny Boże! I brata jej żal, chociaż tak brzydko z nią postąpił, i ojcowizny żal: sama nie wie, na kogo płakać, na kogo kary bożej prosić.

 

— A wolałabym, braciszku mój, widzieć, żeby cię samego w tę ziemię zakopywali, niż ty masz ją tutaj ryć i kopać dla niechrzczonych: No, kop, pohańcze, kop, może się tam dokopiesz kosteczek nieboszczyka ojca i dziada! Popatrz się dobrze, pewnie się obaj w grobie na drugi bok poprzewracali, słysząc, jak wy ich pamięć, ich krwawą ziemię szanujecie! A nie zapomnij tam powiedzieć nieboszczykom, w jakich ty teraz honorach u pana żyda zostajesz, jak spisz pod żydowską ławą, jesz razem z żydowskimi psami, i jak żydowskie bachory koło karczmy na tobie jak na koniu jeżdżą dla zabawy! Powiedz im to, powiedz!

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 224, 14.VIII, s.2—3]

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Długo słuchał brat milcząc tych wyrzekań. Wreszcie raz, podpiwszy sobie więcej niż zwykle, nie mógł ścierpieć i krzyknąwszy: „A nie będziesz ty już raz cicho, stara wiedźmo!” rzucił na siostrę „kamykiem”. Sam on twierdził, że był to kamyk nie większy jak pięść — musiał atoli być większy i z nielada silą rzucony, bo siostra nietylko że zaraz ucichła, ale nawet od razu na ziemię upadła, wydając tylko ciche jęki. Na ten jęk wybiegł Jać z chaty i podniósł żonę: miała wybite jedno oko i na czole krwawą ranę od lewej brwi na poprzek aż do samych włosów. Nie krzyczała, nie jęczała wiele, tylko mdlała raz za razem. Na pół nieżywą zawieziono ją do Drohobycza: lekarze skonstatowali nietylko utratę lewego oka, ale nadto przełamanie czaszki. Po kilkudniowych męczarniach Jaciowa umarła, a brata jej aresztowano. Umarł w więzieniu, nie doczekawszy sądu.

 

Od tego czasu Jać Zełepucha zaczął pić na zabój. Zbrzydła mu chata, zbrzydło gospodarstwo, zbrzydła gromada. Gdy mu molodyce radziły, by się jeszcze raz żenił, machał tylko ręką, niby chciał zupełnie odpędzić tę myśl od siebie. Nie od razu, ale stopniowo dochodziło do tego, że blaszany półkwaterek u Moszka stał się jego jedynym powiernikiem, jedyną istotą na świecie, o którą dbał.

 

Tak minęły dwa lata od śmierci Jaciowej. Gospodarstwo Zełepuchów znajdowało się w całkowitym upadku i zaniedbaniu, bydło zabrał żyd za wódkę, zboże było dawno wysprzedane, płoty obłamane, nawet większa część sprzętów domowych powędrowała z chaty do karczmy. Jać Zełepucha na noc tylko przychodził do chaty — całymi dniami przesiadywał w karczmie. Pił mało, ale dla jego osłabionego i wycieńczonego organizmu dość było kilku kieliszków, by go wprowadzić w stan prawie zupełnej nieprzytomności. Jadł jeszcze mniej. Jedyną żywą struną, jaka ciągle jeszcze dźwięczała w nim, była nienawiść ku „bogaczom”, chociaż, prawdę mówiąc, ci bogacze pod w pływem co raz większej masy żydów, którzy gromadzili się w Borysławiu zwabieni chęcią prędkich, a łatwych zysków na kopalniach naftowych, z dniem każdym tracili grunt pod nogami.

 

Czasem też, w trzeźwych chwilach, Jać Zełepucha jasno widział stan rzeczy. Narzuciwszy gunię na opaszki, w baraniej kuczmie i z rękami włożonemi za pazuchę, szedł on chwiejnym krokiem wzdłuż ulicy borysławskiej, niespokojnie wodząc oczyma dokoła i spluwając od czasu do czasu, jak człowiek trapiony silnem pragnieniem.

 

— Mój Boże, co się tu dzieje, co się tu dzieje! — szeptał on. —- Prawdziwe skaranie boże na naszą wieś! No, patrzcie, patrzcie, ile się tu tego plugastwa nazłaziło, jak mrowia! U Pyłypa Buniaka pięć jam kopią, u Matwija cztery, u mego przemądrego szwagierka już pół gruntu kupili, przed samemi mu oknami całą górę gliny narzucali! A tam znowu, i tam, i tam! Wszędzie kopią, ryją, czerpią tę przeklętą kipiączkę, żeby im się jeszcze gardłem lała!

 

Na gruncie, który jego nieboszczka żona odstąpiła braciom, a który ci sprzedali żydom, było już obecnie dziesięć studzien naftowych, od pięciu do dwudziestu sążni głębokości. Żyd, który ten grunt za bezcen nabył, obecnie był już bogaczem, spólnikiem pierwszej destylarni naftowej w Borysławiu i właścicielem dwudziestu „zakopów” prócz swych dziesięciu naftodajnych studzien Co prawda, nigdzie mu się tak nie szczęściło, jak na gruncie nieboszczki Jaciowej; na innych, równie za bezcen zakupionych gruntach jamy wynosiły już po dziesięć, po piętnaście i po dwadzieścia sążni, a nafty nie było; dwie jamy trzeba było nawet o głębokości po 25 sążni, zupełnie, zarzucić, tak obfite wydobyły się w nich źródła wody. Grunt Jaciowej był prawdziwą złotą żyłą dla Mendla Schechtera. Nie dziw więc, że tenże od dawna już ostrzył zęby na przylegający, zupełnie podobny grunt Jacia Zełepuchy. Nieraz już Mendel podchodził do Jacia, by mu ten sprzedał swój grunt, ale Jać i słuchać nie chciał o niczem. Nie miał zresztą czasu, bo zwykle albo pił, albo się wytrzeźwiał; zresztą dopóki miał za co pić, nic go nie pędziło do pozbywania się gruntu.

 

Ale obecnie stosunki się zmieniły. Nie było już za co pić; u szynkarza miał Jać nawet znaczny, kilkunastureńskowy dług. Zdaniem Mendla stosowna pora nadeszła, tem więcej, ile że Jać od kilku dni zaczął jakoś mniej często do karczmy zaglądać, więcej jeść i ciągle chodził po wsi smutny i zadumany.

 

— Dzień dobry wam, panie Jacenty — rzekł jednego dnia Mendel, zbliżając się do Jacia, który coś niby miarkując stał na środku swego kawałka gruntu z laską w ręku.

 

— A dzień dobry — odparł Jać, ledwie spojrzawszy na żyda.

 

— Ny, co porabiacie? —pytał żyd.

 

— A co bym miał? Dycham.

 

— Ny, my, wszyscy, Bogu dzięki, dychamy, to jeszcze nie robota — rzekł uśmiechając się żyd. — Ja się pytam, co myślicie z gruntem robić?

 

— Z gruntem? A cóżbym miał robić? Niech leży. Grunt jeść nie prosi.

 

— To prawda, że grunt jeść nie prosi, ale wam, panie Jacenty jeść i pić trzeba.

 

Jać wypatrzył się na żyda wielkiemi oczyma, a dalej rzekł jakby od niechcenia:

 

— To już moja rzecz! Przecież do was prosić nie pójdę!

 

— Ny, panie Jacenty — odparł żyd łagodnie — jakiż bo wy! Niby ja na ten przykład gadam? Ja mówię, że szkoda gruntowi leżeć, czego się na nim dorobicie? Pracy po uszy, a Chleba i tak nie będzie. Ja wam zapłacę po ludzku, wystarczy na wasze stare lata.

 

— Hm, a cóżbyście wy dali?

 

— Ile macie wszystkiego gruntu?

 

— Bez tego, co pod chatą i podwórzem — sześć morgów.

 

— Ny, to ja wam dam za wszystko trzysta reńskich.

 

— To niby po czemu za morg?

 

— Po pięćdziesiąt. Chyba to mało? Ludzka cena, dalibóg, że ludzka cena.

 

— A ile byście wy, Mendlu, chcieli teraz za te dwa morgi, coście od moich szwagrów kupili o tu zaraz o miedzę?

 

— Hm — uśmiechnął się Mendel — ja tego pola nie sprzedaję.

 

— A pewnie, boście na niem skarb wykopali. Choć i śmierdzi, ale zawsze złoto. No, a któż mi zaręczy, że i u mnie takiego samego nie ma?

 

— Ny, Jaciu, jaki bo wy człowiek! — rzekł Mendel. — Czy wy myślicie, że ja bym kupował wasz grunt, gdybym wiedział, że w nim nic nie ma? Czy myślicie, że nie będę miał nic lepszego do roboty, jak siać owies na waszych pustkach?

 

— Bóg zapłać wam za otwartość, Mendlu — rzekł na to Jać. — A jeżeli Pan Bóg rzeczywiście i w moją ziemię skarb włożył, to jakiż by ja był dureń, gdybym go tak za darmo z rąk wypuścił?

 

— Jak to zadarmo? A pięćdziesiąt reńskich, to chyba nie pieniądze?

 

— Nie, Mendlu, to psie pieniądze.

 

— Ho, ho, patrzcie, jaki mi pan! — rzekł obrażony Mendl. — Idźcie i znajdźcie je sobie na drodze, kiedy to psie pieniądze.

 

— Nawet na drodze szukać nie potrzebuję, same do mnie przyjdą — rzekł Jać i skierował się ku swej chałupie.

 

— Panie Jacenty — wołał za nim Mendel — panie Jacenty, zaczekajcie no!

 

— A cóż tam takiego? — rzekł Jać zatrzymując się.

 

— Wiecie co ja wam powiem — rzekł Mendel, zbliżywszy się ku niemu — ja wam dam po 80 reńskich za morg.

 

— Et, puste wasze gadanie — odrzekł Jać i machnął ręką. — Co ja wam będę dawał za 80, kiedy mnie inni po 100 dają?

 

— Po sto reńskich za morg! — krzyknął Mendel — Bójcie się Boga, Jaciu, kto wam daje po sto reńskich?

 

— Jużto moja rzecz, kto daje! Tylko wy sobie nie myślcie, że stary Jać spił się z rozumu i nie wie, co robi. Głupi to ja, głupi przyznać muszę, ale także cokolwiek wiem i z kaszą zjeść się nie dam.

 

— Ny, panie Jacenty, cóż wy sobie o mnie myślicie, żebym ja was chciał z kaszą zjeść! Ja się tylko pytam, kto wam daje po sto reńskich za morg gruntu?

 

Jać długą chwilę w upór popatrzył się w oczy Mendlowi, potem odwrócił się, splunął i nie mówiąc ani słowa, poszedł do swej chałupy.

 

— A dumer Goj — mruczał Mendel po jego odejściu. — Myśli, że mię na plewę złowi! Sto reńskich! Poczekasz ty sobie jeszcze, nim ja ci dam sto reńskich za morg.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 227, 17.VIII, s.2—3]

 

 

 

 

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Czas ten jednakże przyszedł prędzej, niż się Mendel spodziewał. W kilka dni po tej rozmowie jeszcze jeden z Mendlowych zakopów zalała woda, a drugi zawalił się, przygniatając trzech robotników: na domiar strat poniesionych, musiał Mendel opłacać i podpłacać komisję, by wyjednać jej orzeczenie, że robotnicy zginęli przez własną nieostrożność. Straty były znaczne; mniej zamożnego mogłyby były przyprowadzić do ruiny. Jedyna nadzieja Mendla, były źródła naftowe, odkryte na gruncie Jaciowej. Podwójnie więc pożądanem było dla niego czemprędzej dobić targu z Jaciem o grunt przyległy, tembardziej, że w skutek silnego napływu konkurentów, cena ziemi przydatnej pod kopalnie, dość szybko szła w górę i sto guldenów za morg wcale już nie było rzadkością. Nie minął więc i tydzień od poprzedniej rozmowy, gdy Mendel, opatrzony flaszką dobrej wódki, szedł ku chacie Zełepuhy. Jać siedział w domu i naprawiał dwuuszny ceber.

 

— Daj Boże dzień dobry, — rzekł żyd, uchylając kapelusza.

 

— Daj Panie Boże! — odrzekł Jać.

 

— Szczęść Boże przy robocie! — rzekł Mendel.

 

— Daj Boże! Dziękuję za słowo dobre!

 

Mendel siadł na ławie i rozglądał się po chacie. W chacie było pusto i smutno: gołe ściany, gołe pułki, piec dawno nie opalany, a w nim parę nadtłuczonych czerepów. Pachło pustką.

 

— Nieładnie tu u was, panie Jacenty, — rzekł po chwilowem milczeniu żyd. — źle tak na stare lata żyć.

 

— Może da Bóg, że kiedyś i u nas lepiej będzie, — rzekł Jać, zawzięcie stukając obuchem po obręczach cebrzyka.

 

— Daj Boże, daj Boże! A co to takiego najlepszego robicie?

 

— A tak, cebrzysko mi się popsuło, to go naprawiam.

 

— Na co wam ten ceber? Przecież świń nie trzymacie.

 

— A może i będę trzymać. Zawsze lepiej, jeżeli ceber będzie cały, niż w kawałkach. Przecież kosztuje.

 

Żyd znowu zamilkł, cisnąc flaszkę pod połą chałata. Nie miał jakoś śmiałości przystąpić prosto do rzeczy.

 

— Go to jest, panie Jacenty, — rzekł po chwili, — Moszko karczmarz skarżył się przedemną, że już od tygodnia nie bywacie u niego.

 

— A czegóż mam bywać? Pić mi się nie chce, a pieniędzy, którem mu winien, także jeszcze nie mam.

 

— A bodajże Bóg bronił! — zawołał ze szlachetnem oburzeniem Mendel, — czyż to on się was o pieniądze upomina! On nie pieniądze chce widzieć, ale was.

 

— Bóg zapłać mu za jego dobroć, rzekł Jać, — ale ja sobie dałem słowo, że bez pieniędzy więcej do niego nie pójdę, choć on się nie upomina, ale sam dług się upomina, żeby go jak najprędzej oddać.

 

— Fi, panie Jacenty, co to za dług! Piętnaście reńskich! Czy to warto o tem mówić! No, ale wiecie co? co my będziemy tak na sucho gadać? Na to u człowieka gardło, żeby je jak najczęściej moczyć. Poszukajcie tam jakiej szkarłupki, jakiej miarki!

 

Z temi słowy wydobył flaszkę i postawił na stole. Wzrok Jacia ożywił się, gdy ujrzał wódkę, nawet topór wypadł mu z ręki. Chciał już wstawać i szukać kieliszka, ale jakaś silniejsza ręka wstrzymała go na miejscu. Nie mały gwałt musiał sobie zadać ten biedak, przez długie lata nawykły do trunku; aż mu głowa na piersi zwisła i ręce trząść się zaczęły; mimo to, nie ruszył się z miejsca.

 

— Bóg zapłać wam, panie Mendlu, za dobrą chęć, — rzekł złamanym głosem, — ale ja nie wiem, jaki to interes my mamy zapijać. A tak, na kota w worku, mohoryczu pić się nie godzi.

 

— U, u, u, jakiż to wy człowiek, że i nie przystępuj do was! — mówił Mendel. — A jeżeli ja nie z interesem, a tak tylko, do dobrego sąsiada z poczęstunkiem przychodzę?

 

— No, to już mówcie komu innemu, a nie mnie, — rzekł Jać. — Żyd bez interesu ani kroku nie zrobi.

 

— Go za interes! — rzekł Mendel. — U mnie jeden interes, wiecie jaki. Dobijmy targu za grunt!

 

— Trudno będzie, — krótko odparł Jać.

 

— A niech Bóg broni! Dlaczegoby miało być trudno. Przy Bożej pomocy wszystko może być łatwem.

 

— Po czemu dajecie za morg?

 

— Ny, co wy pytacie? Przecież wiecie moje słowo: osiemdziesiąt papierków.

 

— E, tak, to nawet niema o czem mówić. Nawet za sto nie dam.

 

— Fu, jak wy bystro w górę rośniecie! Myślał by kto, że u was w skrzyni bogactwa Bóg wie jakie, że się tak drożycie.

 

— W skrzyni nie w skrzyni — odparł Jać— ale w tej samej ziemi pewnie, że są bogactwa. Po cóż je mam wam zadarmo oddawać?

 

— A pewnie — rzekł z przekąsem żyd — po co oddawać te bogactwa? Lepiej pójść i samemu zabrać.

 

— A wy myślicie, że co? Kopiecie wy, dlaczegóż bym ja także nie miał kopać?

 

Żyd aż zerwał się z miejsca i szeroko wytrzeszczył oczy na tego nędznego, mizernego chłopa, który śmiał coś podobnego powiedzieć.

 

— Co, co, co wy mówicie?

 

Jać spokojnie patrzał na żyda i rzekł z uśmiechem:

 

— Coś was tam pewnie ukłuło, żeście się tak zerwali, panie Mendlu? A to, co ja mówię, to jest głupie gadanie, prawda?

 

— Pewnie, że głupie gadanie — rzekł z gorącem przekonaniem Mendel. — Wy sobie myślicie, że to taka łatwa rzecz: pójść i brać z ziemi dary boże! Aha! Nie wiecie, ile to kosztuje. Za kopanie płać, za ogrodzenie koszary płać, za ocembrowanie płać, a jeszcze w ziemi czy trafi się co, czy nie. Ot u mnie już trzy szachty woda zalała, a wiecie, że każdy szacht kosztował mnie co najmniej sto reńskich! Ny, a skąd wy tyle pieniędzy zbierzecie? A choć zbierzecie, och, to nie wasza głowa do takiej roboty, dalibóg, nie wasza głowa!

 

Ha, to już jak Bóg da, będziemy widzieć — rzekł Jać. — I wyście wszystkie rozumy nie pojedli, może się tam jakie ździebełko i dla nas zostało. Spróbujemy.

 

Mendel z coraz większą trwogą spoglądał na Jacia.

 

— Co, to wy naprawdę, panie Jacenty? Nie żartujecie?

 

— Abo ja wiem — odparł chłop ponuro — może i żartuję.

 

— Ny, a jakże będzie z gruntem? Sprzedacie?

 

— Jak do ceny przyjdzie, to i sprzedam.

 

— Jakaż wasza cena?

 

— To, widzicie, tak. Mam sześć morgów: dwa tutaj blisko koło chaty, a cztery o tam dalej, na Wolance. Te cztery gotówem wam sprzedać po 150 zł. za morg.

 

— Te cztery? A na jakiego mi djabła tych czterech? Przecież na Wolance nikt nie kopie.

 

— A kto wie, może i tam skarby leżą.

 

— E, ja na „kto wie“ nie kupuję. Ny, a te dwa po czemu?

 

— Tych dwóch nie sprzedaję. Te dwa dla siebie zatrzymam.

 

— Jak? Dla siebie? A na co wam ich?

 

— To już moja w tem rzecz.

 

— Tu nie, panie Jacenty, nie żartujcie! Ile chcecie za te dwa morgi?

 

— Nie, stargujmy tamte cztery.

 

— Na co mi tamtych czterech? Pustary, bodjaki, co ja z niemi zrobię. Za te dwa dam wam po sto reńskich.

 

— Za tamte cztery wezmę, jak od was, po sto czterdzieści — rzekł Jać z prawdziwie chłopską upartością — a o tych dwóch nawet mówić szkoda.

 

— No, to czekajże, durniu, na łysego djabła, który ci za tamte da po sto czterdzieści! — krzyknął w pasji Mendel, chwycił swą wódkę i wybiegł z chaty. Chłop spokojnie dalej nabijał obręcze. Po chwili jednak, wysapawszy się, Mendel wrócił.

 

— Nie, panie Jacenty, z wami mówić, to trzeba się naprzód grochu najeść. Mówcie bo naprawdę: po czemu chcecie za te dwa morgi?

 

— Za tamte cztery po sto czterdzieści, a tych dwóch teraz jeszcze nie sprzedaję.

 

— A kiedyż sprzedacie?

 

— Tego jeszcze nie wiem. Jak przyjdą do swej ceny.

 

— A kiedyż po waszemu przyjdą do ceny?

 

— Abo ja wiem. Zobaczymy.

 

— Czy to ostatnie wasze słowo?

 

— Ostatnie.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 228, 18.VIII, s.2—3]

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Mendel poszedł, klnąc po cichu chłopską upartość.

 

A Zełepuha naprawdę zamyślił wystąpić do konkurencji z żydami. W jego starej, nie nawykłej do myślenia głowie mglisto układał się plan, jak to uczynić, ale postanowienie było silne... „No, cóż, będę kopał sam i koniec na tem!“ myślał z początku, lecz wkrótce przekonał się, że samemu kopać zupełnie niepodobna, że trzeba co najmniej trzech ludzi do jednego szachtu. Nająć dwóch, to by było dobrze, ale skądże wziąć pieniędzy? U niego nie było ani pieniędzy, ani chleba, ani bydła, nie było nawet co sprzedać prócz ziemi. Tymczasem jakiś silny wewnętrzny głos ciągle mu szeptał: a no, bierz się do tej roboty! Bóg ci włożył skarb w ziemię, grzech go zmarnować! Na co jemu, samotnemu i staremu, zda się ten skarb, o tem także nie myślał. Czasem tylko jakieś fantastyczne obrazy snuły się w jego wyobraźni. „Cerkiew zbuduję, piękną, murowaną, kaplicę zbuduję nad żoną, dam „na Boże“, niech Bóg będzie miłościw mej duszy “ — dalej po za te pobożne marzenia myśl jego nie szła.

 

Odwidziny Mendla dały mu dowód, że sprawa rzeczywiście musi być pewna z tym skarbem i zarazem popchnęły myśl jego na praktyczniejsze tory. Parę godzin przesiedział w swej chacie nad naprawionym cebrem, myśląc o tem, co robić, wreszcie wstał, zebrał się i poszedł na wieś. Dla urzeczywistnienia swego planu przedewszystkiem postanowił pozbyć się swej nienawiści, przeprosić się z dwoma pozostałymi jeszcze szwagrami.

 

Gdy wszedł do chaty jednego szwagra — pięć lat minęło, jak w niej nie był — na samym wstępie uderzyła go myśl:

 

— Cóż to ja oszalał czy całkiem oślepł, żem mógł go uważać za bogacza?

 

Chata była wprawdzie obszerna i oczywiście za dobrych czasów porządnie zbudowana, ale nadzwyczaj zaniedbana i pusta. Ani narzędzi rolniczych pod szopą, ani zasieków ze zbożem w obszernej sieni, ani skrzyń z płótnami, ubiorami w komorze, ni kożuchów na żerdzi, ni poduszek na pościeli — niczego nie było.

 

Na dodatek Zełepuha zastał w chacie prawdziwy sądny dzień: płacz i lament żony i dzieci szwagrowych.

 

— Co wam takiego, kumo — zapytał on po przywitaniu, siadając na brudnej ławie.

 

Szwagrowa spojrzała na niego czerwonemi od łez oczyma, a wreszcie odwracając się rzekła:

 

— A wam co do tego? Jakie was tu licho przyniosło?

 

— Ta Bóg z wami, kumo szwagrowo — odrzekł Jać. — Nie licho mię przyniosło. Przecieźeśmy sobie krewni. Grzech nam curać się, jedni drugich. Przyszedłem was odwidzić, poradzić się...

 

— Aha, może znowu chcecie memu jaki kawałek gruntu odstąpić. Ha, niech was Bóg ciężko ukarze za to dobrodziejstwo, coście mu przed laty wyświadczyli!...

 

I biedna kobieta załamała ręce i zalała się łzami. Dzieci za nią.

 

— Ależ kumo, bójcie się Boga, cóżem ja tu winien, że wasz mąż oszukał moją nieboszczkę, że wyłudził od niej ojcowiznę i sprzedał ją żydom.

 

— Niech was wszystkich, wszystkich Bóg ciężko skarżę za moje łzy, za moją nędzę, za moje życie zatrute! Co ja wam winna, co wam winne te biedne robaki, że muszą marnie ginąć przez tego pijanicę przeklętego?...

 

— Ale cóż się stało? co on takiego zrobił? — pytał Jać, wcale nie czując się dotkniętym jej przekleństwami, w których widział tylko objawy bólu i nic więcej.

 

— Sprzedał pohaniec, sprzedał już i resztę gruntu żydom. Sprzedał, i nie wiem, za ile. Już drugi tydzień pije gdzieś w Drohobyczu, żeby mu tam głowę ukręciło. Oj dolo moja, dolo nieszczęśliwa! Sama biedna nie wiem, co z sobą począć. Już żydy z wójtem i przysiężnymi grunt zabrali, jamy kopać zaczęli, a jego jak nie ma, tak nie ma.

 

— O tak masz — pomyślał Jać — otom na bogacza naskoczył! E, tu, jak widzę, jeszcze gorsza bieda, niż u mnie.

 

I zwróciwszy się do szwagrowej zaczął ją pocieszać, jak mógł i umiał.

 

-— Nie płaczcie, kumo, uspokójcie się, jakoś to będzie. Może to jeszcze pan Bóg wszystko ku dobremu obróci.

 

— Prędzej was wszystkich do góry nogami obróci, co daj Boże, amen! — krzyknęła szwagrowa, znowu załamując ręce i odwróciwszy się do płaczących dzieci, zaczęła zawodzić nad niemi, jak nad umarłemi:

 

— Dziateczki moje, sieroteczki drobne! Dał wam Bóg ojca-pohańca, co o was nie dba, co djablu duszę zaprzedał, a żydom ziemię! Gdzież wy się teraz podziejecie? Kto was wyhoduje i na ludzi wyprowadzi? Pochylą się wasze główki po cudzych zagonach! Poleją się wasze łezki po cudzych kątach, niebożęta moje. Zmarniejecie, jak badyle w polu! Bodaj by wasz ojciec był tak zmarniał, nimem go poznała!

 

— No, tu ani ja porady nie dostanę, ani moja goła pociecha na nic się nie przyda — pomyślał Jać i cichaczem wyniósł się z chaty.

 

Ale obraz płaczącej kobiety i głodnych, obdartych i zaniedbanych dzieci kleszczami ściskał jego serce.

 

— Co im z mej pociechy — myślał, idąc drogą. — Tu trzeba pomocy, nie pociechy. Ot, gdyby tak mnie dokopać się na swem polu do kipiączki, zrobić majątek — no wtenczasby można i ich wszystkich przytulić. Prawda, szwagier brzydko z nami postąpił, ale żona i jego dzieci nic mi nie winne. Nie, nie trzeba radzić, trzeba szukać pomocy, może to Bóg miłosierny zlituje się nad nami.

 

W brudnej, zaniedbanej i łzami przesiąkłej chacie szwagrowej znalazł Jać niespodzianie to, czego tam pewnie nie szukał, znalazł bliski, dotykalny cel dla swych marzeń i usiłowań. Skarb naturalny, ukryty w jego gruncie, niezmiernie zyskał na wartości, od kiedy Jać poczuł, że skarb ten potrzebny mu jest nie tylko dla zbudowania cerkwi i sprawienia aparatów cerkiewnych, ale także dla zaopatrzenia zrujnowanej i zubożałej rodziny szwagrowej.

 

Jego miękkie serce w jednym momencie wszystkie te sprawy powiązało silnymi i trwałymi węzłami. Z wyjaśnieniem celu życia zdało się, że mu przybyło siły, energji i śmiałości i raźnym krokiem niby odmłodzony o dziesięć lat, podążył do chaty drugiego szwagra, tego zacnego, któremu żona ongiś nogi poparzyła, i którego w skutek tego w całym Borysławiu przezwali Niedowarzonym.

 

Mieszkał on na drugim końcu Borysławia, pod samym działem, gdzie wcale nie było gruntów naftowych i był rzeczywiście zamożnym gospodarzem. Tylko od owego oparzenia na nogi nie statkował, chodził z kosturem w ręku i śród rozmowy często syczał, gdy go źle wyleczone nogi piec i świerzbić zaczynały. Osobliwie przed każdą zmianą powietrza czuł w nogach wielki ból i wtenczas bywał zły i opryskliwy jak głodny niedźwiedź. Na nieszczęście dla Jacia dziś właśnie była taka pora.

 

— A, szwagierek kochany, sss! — krzyknął on, zdała ujrzawszy nadchodzącego Zełepuhę. — A jakie cię licho do mnie niesie, ty żebracza duszo, a? sss!

 

Jać Zełepuha tylko głową pokiwał. Na wyżynach swych marzeń i zamiarów czuł się niedostępnym dla tego rodzaju przywitań.

 

— Ej szwagrze, szwagrze — rzekł zbliżywszy się i uchylając czapki — dużom ci razy progi obijał za żebranym chlebem, że mię tak witasz? Fe, wstyd ci, żeś taki dumny ze swego bogactwa!

 

— Patrzcie, jaki mi nauczyciel, sss! — krzyknął Niedowarzony. — A ja głowę moją w zakład daję, żeś mimo to za żebraniną przyszedł. Im więcej u żebraka nędzy za plecyma, tem więcej fumów na języku. Ano, powiedz, czegoś przyszedł?

 

— Przyszedłem w dwóch interesach — rzekł spokojnie Zełepuha, usiadłszy na kłodzie naprzeciw szwagra.—Jeden interes nie mój, ale szwagra Czapli...

 

— Tego żydowskiego poplecznika i pijaka? Wiem, wiem, przepił ostatnią krztę rozumu, sprzedał żydom resztę gruntu i teraz przepija pieniądze w Drohobyczu. Tak mu durniowi trzeba.

 

— Cóż, ja też o nim nic nie mówię, niech go Bóg sądzi. Ale jego żona, toż to waszej i mojej nieboszczki siostra! I dzieci drobne, co one komu winne? I wszyscy pozostali bez chleba, bez ojcowizny. Co z niemi będzie?

 

— Cóż mię to obchodzi? Czy ja im ojcem? Czy ja mam obowiązek starać się dla nich?

 

— Ależ bójcie się Boga, panie szwagrze! — krzyknął Jać — Przecież nie damy własnej krwi marnie przepaść. Właśnie tam byłem, wdowa mówię wam. Stara płacze, aż się serce ściska.

 

— A niech sobie płacze — odrzekł ze złością szwagier. — Popłacze i przestanie. Ja umywam ręce i wiedzieć o niczem nie chcę. Nie moje proso, nie moje wróble.

 

Mówiąc to ciągle syczał i zęby ściskał. Zdawało się, że cudze cierpienia sprawiały mu jakąś osobliwą, dziką przyjemność.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 229, 19.VIII, s.2—3]

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

— No, to jeden interes — rzekł po chwilowem milczeniu. — A jaki drugi?

 

— Bóg z wami — odrzekł Jać — Widzę, żem się z moimi interesami nie na tę ulicę wybrał. Lepiej dać spokój gadaniu.

 

— O, widzisz go, już zły. Czysta żebracza natura. Odmów jego pretensji, to zaraz postną minę zrobi i mlamle: Bóg zapłać i za to! a w duszy myśli: żeby cię djabli wzięli! No, no, mów, jaki drugi interes. Chcę wiedzieć, in!

 

— Żebyście nie myśleli, żem naprawdę zły, więc wam powiem. Kupcie sobie mój grunt na Wolance, cztery morgi w jednym kawałku. Tanio wam sprzedam.

 

— A mnie po co ten grunt na Wolance?

 

— Jak to po co? Grunt do gruntu, zawsze się zda, choć odłogiem leżeć będzie — konie napasiecie czy wyarendujecie komu pod owies, to i dochód będzie.

 

— A czemuż ty sam tej sztuki nie zrobisz?

 

— Zrobił bym, ale mi teraz pieniędzy trzeba.

 

— Po co ci pieniędzy?

 

— Et, co ja wam będę gadać. To już moja rzecz.

 

— Nie chcesz ty mnie gadać, to i ja z tobą nie chcę.

 

I Niedowarzony zasyczał i odwrócił się.

 

— A jeżeli nie chcecie gruntu — rzekł niezrażony niczem Zełepuha, zniżając głos, to wiecie co, wstąpcie ze mną do spółki.

 

— Do jakiej spółki?

 

— No, widzę, że wam trzeba wszystko powiedzieć. Więc słuchajcie. W tym gruncie, co wam moja nieboszczka odstąpiła, żydy wykopały źródła kipiączki, ot już parę lat czerpią i majątek robią. Nasiadły się też i na mój kawał, co przylega do tamtego: rzecz pewna, że i w nim takie same skarby leżeć muszą.

 

— No i cóż z tego? To im sprzedaj.

 

— Czy tak myślicie? — rzekł zwolna Zełepuha. — A ja myślę, że to byłby grzech. Dał pan Bóg skarb w nasze ręce: tylko trochę się potrudź, i bierz, i czerpaj — nie, my musimy oddać go za darmo żydom, a sami iść do nich na służbę.

 

— Cha, cha, cha! skarb! sss! — zaśmiał się i zasyczał boleśnie Niedowarzony. — Jaki to skarb: przeklęta cuchnąca ropa. Chrześciańskiemu człowiekowi grzech nawet tem się zajmować. To żydowskie rzemiosło.

 

— A nie grzech chrześciańskiemu człowiekowi kopać i czerpać ją w najmie u żyda?

 

Na to Niedowarzony nie miał odpowiedzi — fakt oczywisty bił w oczy. Znalazł jednakowoż inny zarzut.

 

— No, no, nie bardzo się ty jeszcze drzyj! Skąd wiesz, że właśnie i w twoim gruncie jest kipiączka? Ja myślę, że jak żyd sąsiedni grunt przekopał, to i z twego dawno już wszystko do jego jam ściekło.

 

— A ja myślę, że żyd czuje, gdzie zyskać można i nie darmo mi chatę nałazi, bym mu ten grunt sprzedał.

 

— E, i żyd tak samo na ślepo spekuluje, jak ty. No, ale czegóż właściwie chcesz odemnie? Do jakiej spółki mnie wołasz?

 

— Chcę sam kopać na swoim gruncie i jestem pewny, że się dokopię kipiączki. Na kopanie trzeba będzie pewnie ze sto reńskich, a u mnie teraz swyszczy w chaszczy! Więc myślałem.

 

— I nie myśl nawet, sss! — przerwał mu Niedowarzony. — Głupia twoja spekulacja, a ja i pieniędzy nie mam, i ochoty nie mam wdawać się w takie historje. Jeszcze się żydy na mnie rozjuszą, co im to znaczy spalić mnie albo i zabić? Kto im tu da radę?

 

Jać Zełepuha smutnie zwiesił głowę: była racja w ostatnich słowach szwagrowych. W ciągu tych kilka lat żydzi stali się w Borysławiu siłą; ciągle napływające fale najrozmaitszych szumowin społecznych uczyniły niemożliwym wszelki porządek w gminie; przekupstwa, pijatyki i szachrajstwa zdemoralizowały urząd gminny i uczyniły go posłusznem narzędziem w ręku bogatszych żydów. Policji żadnej nie było, żydzi robili, co chcieli, a powiatowe urzędy drohobyckie, zdaje się, ręką machnęły na Borysław, czując swą bezsilność dla zaprowadzenia tamże jakiegokolwiek trwałego porządku. Nie czul się więc nikt bezpiecznym swego mienia, a nawet życia; częste nieszczęścia w jamach uchodziły właścicielom bezkarnie, a pod rubrykę nieszczęść w jamach podciągano też mnóstwo takich faktów, w których wystraszony lud borysławski widział oczywiste zbrodnie, zabójstwa i morderstwa.

 

— A więc myślicie, że nic z tego nie będzie? — zapytał Jać szwagra.

 

— Rozumie się, że nie będzie — odrzekł ten daleko już miększym niż wprzódy głosem. — Bo powiedz ty mi, czy to twoja, czy to nasza chłopska w tem głowa? A najgorzej to, że trzebaby wojnę poczynać z żydami. Nie, nie, nic z tego nie będzie.

 

Zełepuha jeszcze chwilę posiedział na kłodzie ze zwieszoną głową, ale zwolna wzrok jego rozjaśnił się, głowa się podniosła, wstał i stuknąwszy laską o ziemię rzekł z uporem:

 

— A ja wam mówię, że taki będzie! Chybabym miał zginąć, a mego dopnę. Przystajecie do spółki?

 

— Idź, stary warjacie! — odrzekł mu szwagier! — Dotychczas myślałem, żeś tylko głupi, ale teraz widzę, żeś przepił i tę odrobinę rozumu, co ci matka dała.

 

— Więc nie idziecie do spółki?

 

— Ani mi się śni.

 

— Wola wasza. Obejdziemy się i bez was. A ja wam mówię, że pożałujecie tego.

 

I nie ukłoniwszy się, stanowczym krokiem poszedł do swego domu. A szwagier długo jeszcze siedział na pryźbie i myślał.

 

— Hm, głupi ten Jać, bo głupi. Sarn chce kopać i jeszcze mię do spółki ciągnie Wiem ja, co to spółki znaczą. Pożycz mu pieniądze, jedne przepije, drugie zakopie, no, i masz spółkę! Nie, na taką plewę ty mnie nie złapiesz.

 

— A tamtej żebrocie rzeczywiście trzeba będzie pomódz — myślał dalej. — Dobrze Jać mówi, co winna żona, co winny dzieci, że takiego ojca mają. Trzeba będzie dziś tam do nich zajść. Mojej starej trzeba powiedzieć, baba takie rzeczy lepiej zrobi, niż chłop. Ot nieszczęście! Rozpita się bestja i pamięć stracił, zapomniał, że ma rodzinę!

 

I zasyczał wspomniawszy, że i z nim mogło być to samo, gdyby go była żona ukropem nie poparzyła.

 

— Ale z tą spółką — znowu powrócił do pierwszej myśli, — to nic nie będzie. Co ma być? Znam tego Zełepuhę. Nie dziś, to jutro sprzeda grunt żydowi, darmobym się z nim tylko wiązał. Na co mi kłopotu.

 

Poszedł do chaty, by się umówić z żoną, jakby poratować jej siostrę i siostrzeńców. Ale myśl o skarbie, złożonym przez Boga w gruncie Zełepuhy od czasu do czasu na nowo powstawała w jego głowie i krążyła natrętnie. W nocy, jeszcze raz dokładnie wszystko obmyślał.

 

— A co, — rzekł wreszcie, — jeżeli ten Jać nie taki głupi, jak się zdaje? Wojna z żydami?

 

No i cóż, wojna, to wojna, trzeba się pilnować i mieć ufność w Bogu. Możeby się to jakoś przebyło. Ażeby nie przepił pieniędzy, to możnaby i samemu pilnować, samemu wypłacać. Tylko, czy jest tam co w ziemi? A jeżeli jest — bo pewnie być musi — to, czy wystarczy naszych pieniędzy na to, by się dokopać do tego skarbu?

 

Hm , a sprawa rzeczywiście nie taka głupia, jak mi się z początku zdawało. Trzeba będzie kiedy pójść i oglądnąć plac, może się da co zrobić. Żeby tylko Jać nie zwarjował i nie sprzedał go żydom. Ale nie, zawziął się chłop, widać to po nim, to już tak prędko swego nie popuści. A jeżeli tak, to i mojej spółki ominąć nie może, bo jakże sobie inaczej da radę? I uspokojony ten, Niedowarzony, kazał zaprządz do woza, i nabrawszy chleba, mąki, krup, nabiału i nieco bielizny, siadł z żoną na wóz i pojechał do jej siostry, a swej szwagrowej.

 

Jać tymczasem siedział samotny w swej pustej chacie. Męczyły go dwie myśli: myśl o nędzy rodziny szwagrowej i o bezowocności własnych usiłowań u drugiego szwagra. Plan jego — rozpocząć samemu robotę na własnym gruncie, ani na chwilę go nie odstępował, — bił się więc, jak ryba w sieci, szukając sposobu, jakby to zrobić bez pomocy bogacza.

 

— Sam będę kopał, to rzecz pewna, ale czem żyć przez ten czas? Czy przyciągnąć do spółki tych biedaków, co codzień prawie kupami chodzą po wsi, szukając roboty i chleba? Do spółki by oni przystali, to rzecz pewna, ale skąd im wziąć chleba?

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 230, 20.VIII, s.2—3]

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Gdy tak biedny Jać biedził się ze swemi myślami, lekko, nieśmiało otworzyły się drzwi jego chaty i wsunęła się przez nie chuda, zgarbiona postać Judki, znanego powszechnie w Borysławiu Judki Łybaka*).

 

Był to żyd jeszcze nie stary, może 40-letni, ale już zgarbiony i pomarszczony jak staruszek. Jego wychudła, piegowata twarz, pokryta rzadkim, jak żar czerwonym zarostem, krótko ostrzyżona głowa z dlugiemi, rozczochranemi pejsami, duże oczy w czerwonych obwódkach chorych powiek i gruby, nieprzyjemny glos, wszystko to czyniło go postacią wcale niesympatyczną. Mimo to jednak Judka miał miękkie, ludzkie serce, zawsze gotów był każdemu dopomódz, podzielić się z biednym ostatnim kąskiem.

 

Żył już kilkanaście lat w Borysławiu, zajęty swym mizernym łybackim zarobkiem, mieszkał u chłopa i w chwilach wolnych chętnie pracował przy chłopskiem gospodarstwie. Śmiano się z jego niezręcznej postaci, ale lubiano go za jego dobroć i żaden chłop borysławski nie odmawiał mu drobnej pomocy: zawiezienia do miasta nazbieranej ropy lub też dania mu zadarmo paru kartofli lub pary jaj, z których składało się całe pożywienie Judki. Za to i chłop był pewnym, że w kosowicę lub w żniwa, kiedy najtrudniej o robotnika, Judka na pierwsze zaproszenie porzuci swój koński ogon i pójdzie do siana lub do snopów, bez żadnej płacy, za sam tylko poczęstunek.

 

— Dobry człowieczysko ten Judka — mawiali o nim borysławscy gospodarze.

 

— I dlatego taki kapcan — dodawali inni. — Nigdy jeszcze tego nie było, żeby dobry człowiek nie umarł kapcanem.

 

Mimo to jednak Judce nie sądzonem było umrzeć kapcanem.

 

— Dobre południe wam, panie Zełepuha — rzekł wchodząc i kłaniając się nisko.

 

— Dobre zdrowie! — odrzekł Zełepuha. — To ty, Judko? Siadaj sobie, będziesz gościem.

 

— Niech wszystko dobre siada! — odrzekł j Judka i stał dalej oparty o róg komina, mnąc w ręku podartą i zawalaną czapkę.

 

— A co tam u ciebie nowego, Judko? — pytał Jać.

 

— A cóż by? Wszystko, Bogu dzięki, po staremu.

 

— Miałeś mi co powiedzieć, że tak czapkę mniesz? — pytał dalej Jać, uśmiechając się dobrodusznie.

 

— Ta niby tego, jak się nazywa — krztusił Judka, jak gdyby nie mógł zdobyć się na odwagę.

 

Wreszcie zwyciężył swą nieśmiałość i postąpił dwa kroki ku ławie, na której siedział Zełepuha.

 

— Wiecie co, panie Zełepuha? Mówił mi Mendel, że chcecie sprzedać swój grunt na Wolance?

 

— Grunt na Wolance? A tak, sprzedałbym.

 

— No, to sprzedajcie mnie.

 

— Tobie? A tobie na co?

 

— Tak sobie. Trzeba mi. Mam tu trochę! pieniędzy, to myślę, czy nie dorobił bym się czego na waszym gruncie.

 

— No, niech ci Bóg dopomoże, Judko — rzekł szczerze Zełepuha. — Jak masz na tyle pieniędzy, to pewnie lepiej na gruncie robić, niż końskim ogonem po kałużach machać.

 

— A jaka wasza cena?

 

— Chyba ci Mendel nie mówił? Po sto za morg.

 

— To na mnie za dużo — rzekł Judka. — Ja wam dam po ośmdziesiąt. Dobrze?

 

— Niech będzie po ośmdziesiąt., Innemu żydowi bym i za sto nie dał, ale tobie dam za ośmdziesiąt, bo wiem, że się chłopskiem gospodarstwem nie brzydzisz.

 

Judka słodko uśmiechnął się przy tych słowach i wydobył z zanadrza kwartę wódki.

 

— No, kiedy tak, to wypijmy mohorycz! — rzekł Judka. — Niech nam Bóg na wszystko dobre pomaga. I zaraz do pisarza pójdziemy, kontrakt zrobimy.

 

— A kiedy pieniądze dasz?

 

— Zaraz, jak tylko kontrakt będzie przy świadkach podpisany.

 

Jać Zełepuha słuchał i prawie uszom swoim nie wierzył, Judka Łybak grunt kupuje! i gotówką płaci! No, to już chyba koniec świata będzie.

 

Zełepuha parę razy z niedowierzaniem spoglądał, na brzydką, choć rozprmienioną twarz Judki — czy nie myśli żyd kpin z niego stroić? Ale nie? Judka całkiem na serjo brał się do rzeczy i nigdy żartować nie lubiał.

 

Wypili po parę kieliszków mohoryczu i poszli do pisarza. Pisarz był w domu, kontrakt zrobił natychmiast, Judka zapłacił mu całego guldena od ręki; podpisali kontrakt i natychmiast udali się na Wolankę, gdzi Zełepuha własnoręcznie oddał Judce przy ludziach grunt swój w posiadanie i otrzymał od Judki również przy ludziach całe 320 złr. nowymi banknotami.

 

Otrzymawszy pieniądze Zełepuha nie zważając na to, że był już wieczór, pobiegł do szwagrowej. Jakże się zdziwił, zastawszy przed domem na ulicy furę Niedowarzonego, a jego samego z żoną w chałupie.

 

— A, szwagierek tu! — krzyknął Niedowarzony ujrzawszy Zełepuhę, i, trzeba dodać, krzyknął daleko weselej, niż rano. — No, no, chodź bliżej.

 

— Nie spodziewałem się was tu zastać — rzekł Zełepuha, stojąc u drzwi.

 

— Aha, myślałeś, że ja już taki Turek, co nie ma w sobie duszy chrześciańskiej? Ej, wy, żebraki, żebraki! Zawśze myślą, że tylko sami dobrzy i uczciwi i miłosierni, dlatego, że wszystko by z drogiej duszy dali, tylko że nic nie mają!

 

Tymczasem Zełepuha kiwnął szwagrowej, a odprowadziwszy ją na bok, wręczył jej „zatymczasem“ pięć reńskich i rzekł, że jeśli będzie czego potrzębować, niech się prosto do niego udaje. Biedna kobieta wypatrzyła się na niego zdziwionemi oczyma, nawet podziękować zapomniała. A Zełepuha już zacisnął czapkę na głowę i chciał iść do domu.

 

— Czekaj no, szwagierku, czekaj! — zawołał na niego z chaty Niedowarzony.

 

— A czego wam trzeba? — rzekł Zełepuha niechętnie, zbliżając się ku drzwiom.

 

— No, a co, jeszcześ nie porzucił swego warjackiego planu — kopania jam na swoim gruncie?

 

— Nie, nie porzuciłem.

 

— A kiedy zaczynasz?

 

— Jutro.

 

— Co? jutro? No, a kogożeś do spółki zwabił?

 

— Nikogom nie zwabił i nikogo wabić nie potrzebuję. Będę sam sobie dawał radę, to i najlepiej. Dobranoc wam.

 

I Zełepucha oddalił się spiesznie, pozostawiąjąc Niedowarzonego w wielkiem zdziwieniu. Jakto? Miałożby to być prawdą? Miał by ten zwarjowany Zełepucha na prawdę sam rozpocząć robotę i jakimi środkami? Niedowarzony długo nad tem myślał, wreszcię postanowił na drugi dzień osobiście odwiazić Zełepuchę i pomówić z nim na rozum.

 

Ho, ho, jaką scenę zastał drugiego dnia Niedowarzony na gruncie Zełepuchy! Cała kupa żydów i żydziaków, chłopów, robotników i rozmaitych włóczęgów, krzyk, harmider, kłótnie i żarty. Co to wszystko znaczy? To Jać zaczął jamy kopać na swym gruncie. Pierwszy chłop wziął się do tego interesu, który dotychas żydzi uważali za swój własny przywilej. Nie dziw więc, że skoro Jać przyprowadził trzech robotników i wyznaczył trzy miejsca kopania jam, zbiegła się masa żydów i chłopów z całego sąsiedztwa. Pierwszy przyleciał Mendel, a zobaczywszy co się dzieje, aż posiniał ze złośći.

 

— Co, wy chcecie tu kopać? — zapytał Jacia na pół łaskawym, na pół groźnym głosem.

 

— A jużci chcę — odrzekł Jać.

 

. — A kto wam pozwolił?

 

— Sam sobie na moim gruncie pozwalam.

 

— Ale ja wam zabronię, ja!—krzyknął Mendel, nie mogąc się dłużej hamować i prawie nie wiedząc, co mówi.

 

— Ano spróbuj odrzekł Jać.

 

Mendel przyskoczył ku niemu i chciał mu wyrwać z rąk rydel, ale w tej chwili Jać pchnął go w pierś tak silnie, że Mendel jak długi przewrócił się na wznak na ziemię.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

 

 

___________________________________

 

* Łybakami nazywali się dawniej w Borysławiu ci, którzy zapomocą końskich ogonów zgartywali z powierzchni wód, kałużek i źródeł boryslawskich występującą na nich naftę i sprzedawali ją jako smarowidło do wozów.

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 230, 20.VIII, s.2—3]

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Głośnym śmiechem powitali obecni ten zabawny początek historji, ale Mendel nie wstając z ziemi począł krzyczeć co siły, jak gdyby go rznięto.

 

Tłumy żydów zbiegły się na ten krzyk i kto wie, czy nie byłby Jać poturbowany zaraz na początku swej roboty, gdyby byli chłopi za nim nie stanęli. Mimo to krzyk i zgiełk trwał więcej jak godzinę. Mendel pobiegł na skargę do urzędu gminnego, lecz oczywiście nic tam nie wskórał, bo wkrótce przybiegł napowrót. Między żydami zaczęły się burzliwe narady, Jać jednak nie dbał na nic i wziął się do swej roboty. Niedowarzony popatrzył się z boku na całą tę scenę; złość żydów była dla niego złym znakiem. Nie witając się nawet z Jaciem wrócił napowrót do domu, machnąwszy ręką na ten niebezpieczny interes.

 

Nowe życie zaczęło się od lego dnia w chacie Zełepuhy. Robotnicy, kopiący jamy, mieszkali z nim razem, szwagrowa gotowała mu jeść, sąsiedzi zachodzili często to wódki wypić, to tak sobie, spojrzeć na robotę i pogawędzić. Niektórzy z nich naradzali się, by i u siebie począć taką samą robotę, czekali tylko na wynik Jaciowego przedsięwzięcia.

 

A Jać chodził i spał i marzył o jednem tylko — o wydobyciu ziemnych skarbów. Ogrodził swój grunt wysokim płotem, nawet trzy duże psy uwiązał obok jam, by pilnowały ich w nocy od uszkodzeń ze strony żydów. Wkrótce trzech robotników nie starczyło do kopania trzech jam równocześnie. Niektórzy radzili mu porzucić tymczasowo dwie jamy, a kopać tylko jedną, a gdy w tej dobędzie kipiączkę, wtenczas można będzie i dwie dalsze dokończyć.

 

Ale Jać nawret mówić sobie o tem nie dawał. W ogóle w umyśle jego w ostatnich dniach odbywał się jakiś dziwny przełom. Zdawało się, że cały ostatek jego energji, sił umysłowych i fantazji skoncentrował się w jednym punkcie — wydobyć naftę na swym gruncie. Co potem będzie, to go już nie obchodziło. Po za tym granicznym słupem majaczyły w jego wyobraźni jakieś różowe pola i pachnące od kwiatów łąki, niczem nie zamącone szczęście i nieustanna radość. Byle tylko kipiączkę wydobyć!

 

Dzień i noc obmyśliwał sposoby kopania, przeżywał godziny niewysłowionej trwogi: a nuż nie na dobrych miejscach kopie ? przykładał ucho do ziemi, czy nie posłyszy czego, przedsiębrał różne środki ostrożności. Nieraz zrywał się w nocy i uzbrojony w grubą pałkę obchodził swe jamy. Środki ostrożności nie były zbyteczne; parę razy żydzi podsyłali swych robotników, by niszczyli cembryny, zasypywali jamy, przecinali liny. Lecz dzięki czujności psów i nie mniejszej czujności Jacia to się nie udawało. Wtenczas żydzi jednej nocy struli wszystkie trzy psy, lecz na swoje licho. Następnej nocy Jać ze swoimi robotnikami zasiadł za płotem i pojmał dwóch żydów plądrujących około jam. Zaprowadzili ich do chaty, poobwijali głowy workami i tak wy siekł i rózgami, że od tej pory żydzi dali Jaciowi spokój.

 

Jamy miały już po dziesięć sążni, a nafty ani śladu. Wtedy dopiero Jać spostrzegł, że z jego pieniędzy już bardzo mało co zostało. Okropna przejęła go trwoga. Nie spał całą noc, cały dzień chodził jak szalony. Nie mógł nawet przedstawić sobie tej myśli, że kiedyś nastąpi chwila, w której będzie zmuszony zaprzestać kopania. Uczynić to znaczyło dla niego przestać żyć. A tymczasem drobna kwota, pozostała z jego pieniędzy otrzymanych od Judki, wyraźnie mówiła mu, że chwila tu nadzwyczaj bliska, jeżeli nie postara się o jaką radę. Rano więc skoro świt, zaprowadziwszy swych robotni tów na robotę, pobiegł Jać do szwagra Niedowarzonego. Zastał go jeszcze w pościeli — był to czas już wolny od robót polowych, chociaż jeszcze ładny, ciepły i pogodny.

 

— Panie szwagrze — zaczął Jać, nie czekając na żadne powitanie — przychodzę do was z pilnym interesem.

 

—- Z jakim? — zapytał Niedowarzony, nie powstając z pościeli.

 

— Pamiętacie, wyście się kiedyś interesowali mojemi jamami, pytaliście, kogo do spółki przyjmuję? Głupi wówczas byłem, myślałem, że mi moich pieniędzy wystarczy...

 

— A teraz toś zmądrzał, jakeś swoje pieniądze zakopał i mnie chcesz wciągnąć w swój głupi interes! — krzyknął z gniewem Niedowarzony.— Idź ty mi z chaty, zamoroko jakaś, idź, bo cię psami wyszezuć każę! Idź do swego Judki, coś go za trzysta reńskich bogaczem zrobił, a nie do mnie!

 

— Bogaczem? Jakim bogaczem? — wyjąkał Jać.

 

— Chyba nie wiesz, że Judka na twojem polu na Wolance już cztery źródła kipiączki wydobył, od tygodnia czerpie i czerpie, po sto beczek dziennie i jeszcze końca nie ma! Widzisz, jaki twój rozum? Idźże do niego, proś go, może przystanie do spółki z tobą, a mnie daj święty spokój!

 

I Niedowarzony, w którego piersi aż klekotał gniew, obrócił się na drugi bok, plecyma do osłupiałego Zełepuhy. Ten posiedział jeszcze chwilę milcząc, a dalej wyszedł chwiejnym krokiem.

 

Boże miły, co sio to dzieje na świecie! Czy naprawdę los przeklął człowieka chrześcjańskiego, a żydom się tylko uśmiecha? No, któż się mógł spodziewać, że skarb czekał na niego nie tutaj, ale na Wolance? I co teraz robić? Łzy gorące cisnęły się Jaciowi do ócz; sam nie wiedząc po co i na co poszedł na Wolankę obejrzeć ten grunt nieszczęśliwy, który taką klęskę zadał jego marzeniom i sile jego woli.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 233, 23.VIII, s.2—3]

 

 

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Na gruncie rzeczywiście robota kipiała. Dwudziestu robotników zajętych było przy studniach, czerpaniem kipiączki, zlewaniem jej w beczki, ładowaniem na wozy lub ustawianiem w wielkiej, na prędce zbudowanej szopie. Między nimi, jak mucha w ukropie, uwijał się Judka, promieniejący, szczęśliwy, wyprostowany i porządnie ubrany, niby odrodzony. Dwudziestu innych robotników kopało nowe jamy.

 

— Daj Boże szczęście! — rzekł melancholijnie Jać, wchodząc między tych zajętych, pracujących ludzi.

 

— Daj Boże! — odrzekł Judka. — A, pan Zełepuha! — krzyknął on obróciwszy się i ujrzawszy Jacia. — Jak się macie panie Zełepuho?

 

— Źle się mam, Judko — odrzekł Jać. — Ot tobie posłał pan Bóg szczęście, a ja twoje pieniądze zakopałem i nic nie mam.

 

— Jużeście głęboko? — zapytał Judka.

 

— Mam cztery jamy, po dwanaście sążni.

 

— U mnie Bóg dał na szóstym sążniu — rzekł Judka — ale to Boża wola. — Trzeba wam kopać dalej, i u was pewnie będzie.

 

— I ja tak myślę, że będzie. Cóż, kiedy nie mam za co dalej kopać.

 

— Nie macie za co? to kiepsko!

 

Judka się zadumał. Jać tymczasem zazdrośnem okiem spoglądał po tem polu, które niedawno jeszcze było jego własnością, które on nie raz w gniewie klął za nieurodzajność. — Otóż moje przekleństwa na mnie samego spadły — myślał biedak i znowu zapłakał. — Dziś wszystko to mogło być moje!... Ale Pan Bóg, widać, nie chciał. Pole wydało swe skarby, ale nie dla mnie!

 

— Nu, nie smućcie się Jaciu — rzekł po chwili Judka. — Może to Pan Bóg da, że wszystko jeszcze będzie dobrze. Wiecie, co wam powiem?

 

— No, co takiego?

 

Judka odprowadził Jacia na bok za szopę i rzekł-

 

— Kupiłem ja od was ten grunt — Bóg zapłać wam za niego: Kupiłem go tanio, po 80 reńskich za morg. Wiecie, jako rybak długoletni mogłem najlepiej wiedzieć, gdzie prędko kipiączkę wydobyć. I nie oszukałem się. Mógłbym wam był od razu dać po sto reńskich za morg, jakeście żądali, alem się mimo to targował. No cóż, człowiek człowiekiem, a zresztą bałem się, że może mi nie wystarczyć pieniędzy na kopanie. Teraz inna rzecz. Grzech bym miał, gdybym wam w waszej potrzebie nie dopomógł. Oto wam jeszcze 80 reńskich do tamtych pieniędzy. Jakeście cenili, tak wam daję, żebyście na mnie krzywdy nie mieli.

 

Ta dobroć Judki do głębi wzruszyła Jacia. Pomimo swej antypatji do żydów a w porywie uczucia ucałował rękę, którą Judka podał mu paczkę banknotów.

 

— Niech wam Bóg stokrotnie wynagrodzi, Judko — rzekł chłop. — Ja wam tej dobroci do śmierci nie zapomnę.

 

— Tylko wiecie, co ja wam poradzę, Jaciu— rzekł Judka. — Nie rozrzucajcie wy tych pieniędzy na cztery jamy. Trzy zabijcie tymczasem, a tylko jednę kopcie, tak prędzej do źródła dojdziecie.

 

Na tem się rozstali. Judka pobiegł do nowych jam, a Jać pełen nowych nadzieji popędził do domu. Chociaż trudno mu było zdecydować się na zamknięcie trzech jam, to przecież ciężkie doświadczenie z brakiem pieniędzy i szczupłość otrzymanej na dalszą robotę sumy koniecznie kazały się ograniczyć. Zamknął więc trzy jamy, odprawił większą część robotników, zatrzymując tylko dwóch. Rozłożył sobie otrzymane pieniądze na dnie i z gorączkowem biciem serca obliczał, ile dni może jeszcze potrwać robota.

 

A robota szła teraz pomału. Zamiast miękkiej gliny, przyszedł twardy łupek, który trzeba było łamać oskardami, gdyż rydle nie szły. W jamie w tej głębokości zaczęło być duszno, trzeba było kupić młynek, który pożarł od razu znaczną część pieniędzy. Zwolna, smutno szła robota, tylko gorączka Jacia coraz bardziej się zwiększała. Przecież każda chwila, każde uderzenie oskarda, mogło mu przynieść zbawienie, mogło wybić wchód do upragnionego skarbu. Ciągle chciał sam być w jamie; trzeba go było przemocą prawie z niej wyciągać, by szedł jeść lub spać. I spać nie mógł. Ciągle słyszał we śnie właściwe ryczenie i bulkotanie i z szalenie radośnym okrzykiem:

 

— Jest! jest! — zrywał się z pościeli i biegł ku jamie, a nie mogąc w ciemności niczego dojrzec, przykłada! ucho do drewnianej, na klótkę zamkniętej nakrywy, ażali nie usłyszy ryczenia i bulkotania podziemnych duchów. Ale duchy milczały, jak zaklęte, nie pojawiały się, mimo modlitw, przekleństw i łez Jacia, trapionego i pożeranego ciągłą, i z dniem każdym, wzrastającą gorączką.

 

— Boże mój! — krzyknęła raz szwagrowa, ujrzawszy go, wyłażącego z jamy, — szwagrze Jaciu! Jak wy też wyglądacie! Twarzy na was nie ma.

 

— Jakto nie ma? — krótko, roztargniony, zapytał Jać.

 

— Bladyście, chudy, pożółkły, tylko was w deski kłaść. Czy wy nie jecie niczego?

 

— Nie, jem.

 

— No, to musicie być chory.

 

— Bóg z wami, kumo, jestem zdrów.

 

— No, to może was co przestraszyło, że tak strasznie marniejecie.

 

— E, to nic! Poprawię się, niech tylko kipiączkę dobędziemy.

 

I spiesznym, gorączkowym krokiem poszedł z robotnikami do chaty na objad. Szwagrowa gotowała im jeść u siebie i rzadko przynosiła obiad sama; częściej przysyłała najstarszą, czternastoletnią córkę z kobiałką, napakowaną garnuszkami. Nie dziw więc, że po kilkunastu dniach niewidzenia, prawie poznać nie mogła Jacia i całkiem słuszny wypowiedziała domysł, że tenże chyba zachorować musiał. Ale Jać nie czuł niczego. Całe jego życie, wszystkie myśli i uczucia ześrodkowały się na jednym przedmiocie, a tym była jama, ta uparta głęboka czeluść, która pomimo siedemnastosążniowej głębi, nie chciała wydać ani kropli ukrytych w jej wnętrzu skarbów.

 

Dla Jacia stała się ona jakąś świadomą, czującą i myślącą istotą, z którą w chwilach rozpaczy, prowadził namiętne rozhowory, której czyni wyrzuty, że się do żydów łasi, a przeciw prawemu właścicielowi oporem stoi, którą błagał o litość, o sprawiedliwość wreszcie, o zwrócenie mu bodaj tych kosztów, jakie na nią wyłożył. Ale jama milczała uparcie.

 

Minął jeszcze tydzień. Jama wynosiła już dwadzieścia i dwa sążni głębokości, a w kasie Zełepuhy zostało się wszystkiego dwadzieścia i dwa centy. A jama milczała. Jać chodził, jak szalony. Omało, że do nóg nie padał robotnikom, żeby pozostali nadal i pracowali z nim na kredyt. Robotnicy niezadowoleni skąpym w ostatnich dniach wiktem i skąpą, niechętnie wydawaną płacą, zaklęli i odeszli. Jać pozostał sam, jak na lodzie.

 

Ostatnim nadziejom jego grozi pryśnięcie, jak bańkom mydlanym. Pobiegł do szwagra, ten wyszczul go psami. Pobiegł do Judki — Judki nie było w Borysławiu — pojechał zawierać kontrakt z jakąś destylarnią na dostarczanie nafty i robotę na ten czas wstrzymał, jamy pozamykał i wartę przystawił. Jak ścigany zwierz pobiegł Jać z Wolanki ku swej chacie, ale przed samą chatą zatrzymał się, nie wiedząc, co dalej począć.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 234, 24.VIII, s.2—3]

 

 

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Za płotem stał Mendel i uśmiechając się złośliwie spoglądał na niego.

 

— Ny, panie Jacenty, jak się macie? — rzekł żyd.

 

Jać zagryl wargi na widok Mendla.

 

— A cóż — odrzekł z głuchym uporem — Bogu dzięki, nic mi nie brakuje.

 

— He, he, he! — sucho zaśmiał się żyd. — Nic wam nie brakuje! Ny, ny, Bogu dzięki! A co, nie sprzedacie mi waszych zakopów?

 

— Nie, jeszcze teraz nie sprzedam.

 

— A kiedyż sprzedacie?

 

— Jak czas nadejdzie.

 

— A kiedy czas nadejdzie?

 

— To już zobaczymy.

 

I Jać zabierał się odejść.

 

— Słuchajcie, panie Jacenty — rzekł Mendel — bez żartu wam mówię. Na co wam biedy, kłopotu i wydatków? Widzicie, tamten grunt Judceście sprzedali. Dziś Judka bogacz, a wyście pieniądze w jamy zakopali i nic nie macie. Dajcie wy temu interesowi spokój, to nie chłopski interes. Ja wam dam za każdy zakop po sto reńskich i na co wam kłopotu na zdrową głowę? Wystarczy na waszą starość.

 

Wszystka krew uderzyła Jaciowi do głowy. Te słowa gorzej go kłuły, niż najjadowitsze przycinki — może dlatego, że w głębi duszy czuł, iż na prosty chłopski rozum Mendel ma zupełną słuszność.

 

— Idź ty odemnie, żydzie, do djabła! — krzyknął rozdrażnionym głosem. — Idź, jeżeli nie chcesz, żebym ci kamieniem między oczy zajechał!

 

— Ny, co to jest? Kamieniem między oczy? A to za co? Ty głupi goj śmierdzący! Myślisz, że się ciebie boję i że twoje zakopy więcej warte? Czekaj, jeszcze sam do mnie przyjdziesz i będziesz prosić, żebym te dziury kupił.

 

— Nie doczekasz tego, parchu! — wrzasnął Jać. — Prędzej sam w nich śmierć znajdę!

 

I nacisnąwszy czapkę na czoło, drżąc cały z niewysłowionego jakiegoś wzruszenia, pobiegł Jać do szwagrowej, która mu jeść gotowała.

 

Szwagrowa teraz już naprawdę przelękła się jego zjawienia.

 

— Wszelki duch pana Boga chwali! — krzyknęła. — Kumie szwagrze, a wam co takiego? Pędzi kto za wami, czy może jakie nieszczęście?

 

Jać nawet uwagi nie zwracał na jej okrzyk. Bezsilny usiadł na ławie, nie zdjąwszy nawet czapki i rzekł szybko, prawie jednym tchem:

 

— Kumo szwagrowa, na was moja jedyna nadzieja. Wyszły mi pieniądze, robotnicy odeszli, a kopać jamę trzeba. Muszę się dokopać kipiączki. Prędzej zginę, niż tę rzecz porzucę. Pomóżcie mi, kumo! Jaż to przecież nie dla siebie. Jak co będzie, to będzie i dla was i dla waszych dzieci. Chodźcie sami, macie dziewuchę już w sile, obie staniecie do korby, chłopiec mniejszy może młynkować, a ja pójdę do jamy, kopać będę. Będę kopać, dopóki mi sił starczy. Czuję, że już nie długo. Parę razy uderzyć... Kto wie, może tylko raz uderzyć w odpowiednie miejsce... Nie odmówcie mi, kumo!

 

Szwagrowa stanęła zdziwiona. Nie tyle ją zdziwiła propozycja Zełepuhy, ile jego głos, dziwnie jakoś dźwięczny, miękki, drżący. Wahała się chwilę, bo prócz dwojga starszych miała jeszcze troje mniejszych dzieci, potrzebujących ciągłego dozoru.

 

Jać zgadł przyczynę jej wahania.

 

— I o te się mniejsze nie turbujcie! — rzekł. — Zabierzcie je do mej chaty, tam wam będzie do nich blisko. Zresztą spuścicie mię do jamy i zawsze będziecie mieli z pół godziny wolnej, nim ja tam co ukopię. A dzieci będą tymczasem młynkować.

 

A gdy szwagrowa jeszcze się wahała, Jać nagle zalał się łzami i rzucił się jej do nóg.

 

— Kumo szwagrowo! — wołał ściskając jej kolana — na Boga was zaklinam, nie odmówcie mi tej prośby! Nie odmówcie, bo zwarjuję! Czuję dobrze, że na myśl porzucenia tej roboty, jakiś zły duch do mnie przystępuje i gotówem narobić nieszczęścia, wielkiego nieszczęścia!

 

— Bóg z wami , szwagrze! — krzyknęła przestraszona kobieta, podejmując płaczącego. — Bóg z wami! Co wy takie okropne rzeczy gadacie! Uspokójcie się, wszystko dobrze będzie. Już wam nie odmawiam. Pójdziemy wszyscy, będziemy kopać i Bogu się modlić, może się pan Bóg zlituje nad naszą niedolą, może nam poszle swój dar bogaty. Tylko nie płaczcie!

 

— Bóg zapłać wam! Bóg zapłać! — szeptał Jać łkając jac małe dziecko. — Jestem spokojny, o, całkiem spokojny. Tylko siły jakoś nie mam. Zasnąłbym.

 

— Zaśnijcie, zaśnijcie, to wam lepiej będzie. A to, Boże mój, wyglądacie tak, jak z krzyża zdjęci.

 

I odprowadziła Jacia na pościel, złożoną z okłota słomy, pokrytego grubą płachtą. Bezsilnie, jak pijany, upadł Jać na pościel i natychmiast zasnął głębokim snem. Szwagrowa nawet pomyślała z razu, czy on nie pijany, ale zbliżywszy się do jego twarzy nie poczuła wcale zapachu go rzałki.

 

— Biedaczysko! — westchnęła — tak do niego ta przeklęta kipiączka przystąpiła, że już dalej i dychać nie będzie mógł. Boże miłosierny uchowaj go od jakiego nieszczęścia. Raczej mego pohańca nawróć gdzie na złamanie karku, niż tę dobrą duszę!

 

Sen Jacia był długi, lecz niespokojny. Parę razy w nocy zrywał się, nadsłuchiwał, wołał przez sen: Jest! jest! — i znowu bezsilnie opadał na pościel i zasypiał.

 

Mimo to wstał na drugi dzień nieco pokrzepiony i z nową energją dopomagał szwagrowej pakować i przenosić mizerne resztki mienia i prowiantu do jego chaty. Coś go ciągnęło do jamy; biegł prawie, gdy się zbliżyli do jego gruntu i natychmiast, porzuciwszy wszystko, pobiegł zaglądnąć, czy przez noc nie podeszła kipiączka. Po długiej chwili wrócił smutny.

 

— Pusto, niczego nie ma. Ale wiem, że wkrótce, wkrótce będzie. Musi być! Chyba by... chyba by Boga nad nami nie było!

 

— Bójcie się Boga, szwagrze, co też wy gadacie! — krzyknęła szwagrowa. — Aż słuchać straszno.

 

— Sam już nie wiem, co gadam! — rzekł Jać pochylając głowę. — Ale chodźmy, chodźmy do roboty. Trzeba się spieszyć. Czuję, że mię coś pędzi, niepokoi, tak, jak by już śmierć moja była bliską, a ja przed śmiercią muszę jeszcze bardzo wielką rzecz zrobić.

 

Szwagrowa nic już nie powiedziała, tylko przeżegnała się na te słowa. Widziała wyraźnie, że Jaciowi zaczyna się w głowie mącić, lecz cóż mogła poradzić. Tylko idąc szeptała z cicha modlitwy.

 

Wraz z najstarszą córką stanęła do korby i pomaleńku, ostrożnie spuściła Jacia do Jamy, chociaż ten z głębi ciągle krzyczał: prędzej, prędzej! Chłopiec tymczasem z natężeniem wszystkich sil młynkował do jamy świeże powietrze.

 

Gdy Jać stanął na dnie, szwagrowa poszła do chaty, zostawiając dzieci przy jamie. Jać wymyśli! sposób — obchodzić się bez jej pomocy przy wydobywaniu kibla z wykopaną gliną. Sam z dołu na osobnej linewce przewieszonej przez wat korby będzie wyciągał kibel do góry, a dzieci tylko wysypią zeń glinę i puszczą go napowrót. Powymyślał rozmaite środki ostrożności, by które z dzieci nie wpadło do jamy. Matka mogła być o nie spokojna.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 235, 25.VIII, s.2—3]

 

 

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Z początku robota szła. Jać pracował z nadludzkiem natężeniem. Walił oskardem o łupek, jak gdyby był wróg jego najcięższy, kibel za kiblem wyciągał do góry, nawet o świeże powietrza nie wiele dbał, bo w jamie gazów żadnych nie było, zresztą dzieci młynkowały dość dobrze. W razie zaś, gdyby kipiączka zaczęła się pokazywać, Jać postanowił sobie, nie czekać aż dzieci przywołają matkę i wyciągną go w kiblu, drapać się w górę po cembrynach przynajmniej kilka sążni, a tam już zaczekać na kibel, bał się bowiem, żeby go nagle wybuchająca kipiączka nie zalała lub gazem nie udusiła.

 

Ale kipiączki ani śladu nie było. Po kilku godzinach ciężkiej pracy Jać osłabł, poczuł ostry ból w krzyżach, w rękach i nogach, poczuł niedostatek powietrza, jakieś stukanie w skroniach, zawrót głowy.

 

— Co, może to już gazy, zwiastyny kipiączki? — pomyślał uradowany i pociągnął za sznurek od dzwonka i zadzwonił trzykotnie. Był to znak, by dzieci zawołały mamę i ciągnęły go do góry.

 

— No cóż, jest? będzie? — pytała szwagrowa, gdy Jać stojąc w kiblu i przypięty za pas do liny, wynurzył się z ciemnej paszczy szachtu.

 

— Chwała Bogu, zdaje się, że będzie — odrzekł Jać ciężko dysząc i ledwie mogąc wyjść z kibla.

 

Odpięto go, zaprowadzono do chaty, nakarmiono i znowu ułożono spać. Ale nadzieja okazała się przedwczesną. Gazy były, kipiączka zaś nie pokazała się. Trwoga i gorączkowy pospiech Jacia wzmogły się jeszcze więcej. Odpocząwszy nieco, zaczął napierać, żeby go znowu spuszczono do jamy, ale szwagrowa za nic w świecie uczynić tego nie chciała.

 

— Zabijecie się sami, szwagrze — mówiła.— Odpocznijcie lepiej, nabierzcie sił. Jama nie ucieknie.

 

— Nie, nie, trzeba jak najprędzej kończyć! — powtarzał Jać z uporem maniaka. — Co wam z tego przyjdzie, że będziecie mię męczyć? Przecież ja i tak ani usiedzę, ani uleżę na miejscu. Lepiej mię puścić!

 

Ledwie mogła wyprosić szwagrowa, by zaczekał do południa.

 

Tak upłynęły dwa dni raczej ciężkiej męki, niż roboty. Jać w tych dniach postarzał się o jakich dziesięć lat: zgarbił się, posiwiał, twarz i czoło pokryły się zmarszczkami. Tylko siwe oczy płonęły żywym ogniem, a energja jego nie tylko że nie słabła, ale z dniem każdym jeszcze więcej rosła. Sen prawie zupełnie go porzucił: chyba we dnie, męczony ciężką pracą, zadrzemie na chwilę; noce były dla niego jeszcze gorszą męczarnią, niż dnie.

 

Trzeci dzień atoli przyniósł katastrofę, jakiej się najmniej można było spodziewać. W samo południe, kiedy Jać właśnie zjadł z dziećmi obiad, a szwagrowa słała na ziemi słomę, by mógł na niej chwilę zasnąć, otworzyły się drzwi i do izby jak piorun z jasnego nieba wpadł szwagier pianica.

 

— Ha, przecież znajduję moją żoneczkę! — krzyknął, i nie mówiąc nic więcej uderzył osłupiałą kobietę kułakiem w twarz tak silnie, że krwią oblana powaliła się na słomę.

 

Przez jakie pół godziny szalała burza w Jadowej chacie, słychać było chrzęst uderzeń, krzyk i płacz dzieci, jęk żony, łomot rozbijanych i łamanych przedmiotów i wołanie o pomoc Jacia. Dostało się też i Jaciowi, chociaż trzeba powiedzieć, że śmiało stanął on do walki i zadał szwagrowi kilka razów tak celnych, że w znacznej mierze ochłodził jego zapał wojowniczy.

 

Po półgodzinnem trwaniu tych plag egipskich nastąpił smutny exodus: szwagrowa z dziećmi i całym swym niedawno przyniesionym majątkiem opuściła gościnne progi Jadowej chaty. Mąż jej, klnąc i wykrzykując, zamykał ten plączący, pobity i pokrwawiony pochód. Jać pozostał sam w chacie, bez sił, bez środków, bez nadzieji. Co to było? Skąd nadleciała ta burza? Byłże to sen okropny, czy rzeczywistość? Nie wiedział. Czuł tylko, że mu w głowie szumiało i oczy się mroczyły, czuł głuchy, uparty ból w całem ciele; świadomość była uśpioną. Sam nie wiedział, kiedy i jak zamknął chatę i zasnął na słomie rozrzuconej pośrodku izby.

 

Zbudził się już nad ranem. Rozwidniało się; szaremi plamami wyróżniały się ciasne okienka z mroku panującego w chacie. Jać od razu zerwał się na równe nogi, stanął i zaczął zbierać rozespane myśli, by sobie przypomnieć, co się z nim dzieje, co ma robić.

 

Pierwszą jego myślą było: trzeba pójść popatrzeć się, może co jest w jamie. Już rzucił się ku żerdzi, by z niej zdjąć kożuch, gdy w tem nagły rozbłysk pamięci od razu uprzytomnił mu jego obecne położenie.

 

— Mój Boże! Przecież ja sam teraz, sam, jak badylka w polu! Co ja teraz pocznę?

 

Nieborak w niemem przerażeniu stał długą chwilę, załamawszy ręce. Zdawało mu się, że leci gdzieś w bezdenną przepaść i napróżno macha rękoma, by znaleść jakie oparcie. Lecz źródło jego nadzieji i energji jeszcze nie było do reszty wyczerpane. W jego chorej wyobraźni zaczęły się snuć różne fantastyczne szczęśliwe wypadki nagłej poprawy losu; na fundamencie wiotkiego słówka „a może“ wznosiły się raźnie świetne budowle przyszłości. Zajęty marzeniami mechanicznie wdział kożuch, wziął lampę i sznur probierczy i poszedł ku jamom. Co mówić — poszedł? Pobiegł, poleciał, gnany jakimś wszechwładnym popędem prosto ku jamie — ciemność. Uwiązał kamień do sznurka i spuścił go na dno; kamień cicho opadł na wilgotne, glinaste dno i wrócił na wierzch bez śladu kipiączki. Jaciowi ręce opadły.

 

Teraz dopiero poczuł całą wielkość swej samotności i niemocy. Na co przydały się jego usiłowania, zgryzoty i trudy? Po co zakopał cały swój majątek w tych przeklętych jamach? Zawistny los oczywiście naigrawa się nad nim, zbogaca Judkę prawie bez trudu, a jego zgniata jak robaka. Jaka przyczyna tej okropnej niesprawiedliwości? Jać czuł, że coś strasznego kłębi się w jego piersi, podstępuje pod gardło, tamuje oddech. Chwilę stał niemy, na wpół martwy, zsiniały, niby pasując się z niewidomym wrogiem, wreszcie jak długi runął na ziemię, gryzł ją zębami, tłukł pięściami i rozpaczliwym głosem krzyczał:

 

— Boże, cóżem ja ci winien? Za co mię tak ciężko karzesz? Niegodnym, pijawkom ludzkim, posyłasz dobro, a mnie prowadzisz jak kolkę za źdźbłem, ażeś mnie do tej ostateczności doprowadził! Boże, Boże, ty wszystko widzisz, lecz cóż to znaczy!

 

Urwał, ciężko dysząc, jak gdyby wraz z tem bluźnierstwem spadł mu kamień z piersi. Lecz było to tylko chwilowe tępienie nerwów w holu.

 

— I co mnie teraz robić, co poczynać nieszczęśliwemu! — lamentował w głos, usiadłszy na ziemi i chwyciwszy się oburącz za głowę. Czy rzucić się w dół łbem do tej zaklętej jamy i zrobić koniec swemu życiu. Doprawdy, nic innego mi nie pozostaje. O ziemio, matko moja! Przyjmij mię do siebie, niech się tu nie męczę dłużej.

 

I zalewając się łzami, z rozpostartemi ramionami rzucił się twarzą ku ziemi i zamarł tak ni to w niemej modlitwie, ni to w odrętwieniu. Tylko łkanie wstrząsało nim i świadczyło o tem, że to człowiek żywy, nie trup na ziemi leży.

 

(Ciąg dalszy nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 236, 26.VIII, s.2—3]

 

 

 

 

 

(Ciąg dalszy.)

 

Naraz zerwał się jak od ukąszenia żmiji? Co to było? Czy to sen? Czy wytwór jego wyobraźni? Ale nie, wyobraźnia jego była podcięta, złamana i bezsilna. Nie, to coś daleko silniejszego niż proste przywidzenie. Drżał cały w nieopisanej trwodze. Długą chwilę stał, przecierając oczy, niezdecydowany, co ma czynić. Wreszcie pochwycił sznur probierczy i na nowo rzucił uwiązany na jego końcu kamień do jamy. Po chwili kamień z suchym stukiem upadł na suche dno. Wyciągnął go jeszcze niedowierzający — kamień był suchy. A więc i tym razem złudzenie! Więc to bełkotanie, które on tak wyraźnie posłyszał, gdy leżał z twarzą przyciśniętą do ziemi, było złudzeniem, było ostatniem, niepojętem naigrawaniem się losu nad jego nieszczęściem? Bądź przeklęty, losie! Żegnaj, ty świecie niewdzięczny, ty życie obrzydłe!

 

Jać postąpił parę kroków w tył, by się rozpędzić i wskoczyć do jamy. Lecz cóż to, zaledwie oddalił się od jamy, posłyszał znowu to samo słabe bełkotanie! Natężył słuch ile mógł — tak jest, bełkotanie nie było wytworem jego fantazji. Postąpił jeszcze dwa kroki w tył — jeszcze wyraźniej je słyszy. Równocześnie o nos jego uderzyły gęste gazy naftowe.

 

Co to jest? Co to znaczy? Oglądnął się dokoła — Boże! Przecież to on stoi w pobliżu swej dawnej, zabitej z wierzchu i darnią założonej jamy! Jednym skokiem był na samej jamie, w pierwszej chwili strumień gazów, wydobywających się z pod darni, wyraźne bełkotanie pod ziemią przekonało go, że cel jego pragnień był osiągnięty, że skarb był znaleziony, był tu, gdzie się najmniej spodziewał.

 

Lecz Jać jeszcze nie wierzył sam sobie. Drżący, zadyszany, prawie bez pamięci co czyni i co się z nim dzieje, zrzucił z siebie gunię, przypadł na kolana i począł rękami odzierać darń, wyrzucać glinę, odgrzebywać grube belki, którymi zabitą była jama. Z gorączkowym pospiechem, z ostatecznym wysiłkiem odwalił jedną belkę. Słońce, które już nieco podniosło się nad ziemią, z ukosa zajrzało do jamy; promień jego niby od gładkiego, metalowego zwierciadła odbił się od powierzchni gęstej, czarnej cieczy, która napełniała jamę aż po sam brzeg.

 

Że Jać w tej chwili nie zwarjowal, że z radości nie wpadł do jamy, to był prawdziwy cud. Widocznie sam on czuł możność takiej katastrofy, bo oblany zimnym potem cofnął się od otwartej gardzieli jamy, niby szukał bezpiecznego miejsca, zajrzawszy tak blisko w oczy strasznej zagadce bytu.

 

Ale po chwili odrętwienia owładnął nim prawdziwy szal. Rzucił się do drugiej przysypanej jamy, odgrzebał ją, odkrył — i pełna! Do trzeciej — to samo! A więc nie daremne były te sny, w których coś ciągle szeptało mu: Jest, jest ten skarb upragniony! Tylko jego własna ślepota była przyczyną tac mnogich jego cierpień! A te złorzeczenia i przekleństwa na los — och, byle by one teraz nie chciały spaść na jego własną głowę!

 

Ale nie! Precz wszelkie czarne myśli! Cel osiągnięty! Skarb zdobyty — ceną zdrowia, cierpień, poniżenia i rozczarowań, ale zdobyty. Jak go wykorzystać? O tem Jać ani myślał. To się pokaże.

 

Nie myśląc prawie, co czyni — w poprzednich bezsennych nocach tak często obmyśli wal tę sprawę — pobiegł do Mendla. Zastał żyda targującego się z robotnikami. Nie witając się, nie mówiąc ani słowa, przyskoczył, chwycił Mendla za plecy i powlókł go ze sobą.

 

— Ny, co to jest? — krzyczał Mendel. — Jaciu, czyście oszaleli? Czego odemnie chcecie?

 

— Chodź, chodź! — ochrypłym, zadyszanym głosem wołał Jać, nie puszczając go z rąk.

 

— Dokąd? po co? — pytał Mendel.

 

— Chodź, chodź, zobaczysz! —krzyczał Jać i wlókł go dalej.

 

Potykał się na grudach ziemi, ale co mu to znaczyło? Mendel szarpał się z początku — Jać go nie puszczał. Wreszcie żyd domyślił się, że musiało zajść coś ważnego i poszedł chętnie. Jać jeszcze prędzej. Poczęli prawie biedź obaj. Do pierwszej jamy.

 

— Patrzaj.

 

Jeszcze się Mendel nie opamiętał, już Jać szarpnął go do drugiej jamy.

 

— Patrzaj!

 

I znowu dalej, do trzeciej.

 

— Patrzaj!

 

Mendel osłupiał.

 

Jać bezsilny usiadł na ziemi, ciężko dysząc, ale nie mogąc wyrzec ani słowa więcej. Dobra chwila minęła w milczeniu.

 

— Ny, i cóż? — rzekł wreszcie Mendel, zwracając się ku Jaciowi.

 

— Kup — rzekł krótko Jać.

 

— Ile chcecie?

 

— Miljon!

 

— Co? miljon? jaki miljon?

 

— Miljon?

 

— Opamiętajcie się, Jaciu! Co wy mówicie? Kto wam da miljon?

 

— Ty dasz.

 

— Ale czy wiecie wy, co to jest miljon? Ile to pieniędzy?

 

— Wiem, że dużo. A jak będę miał w ręku, to i policzyć potrafię. A ty myślał, że ja ci to za darmo oddam?

 

— Ja nie chcę za darmo. Ale mówcie ludzką cenę!

 

— Miljon.

 

Żyd zaśmiał się na całe gardło.

 

— Ny, co z nim gadać! Nauczył się na pamięć tego jednego słowa i powtarza. Ależ Jaciu, gdzie ja wam miljona wezmę?

 

— To twoja rzecz.

 

— I co wy z nim zrobicie?

 

— To moja rzecz.

 

Żyd znowu zaśmiał się na całe gardło. Nagle spoważniał. Szczęśliwa myśl strzeliła mu do głowy.

 

— Ny, wiecie co, Jaciu — rzekł przystępując do niego bliżej.— Widzę, żeście nie taki człowiek, by z wami żartować. Niech się dzieje wola Boża, dam wam miljon za wasze jamy.

 

— Wiedziałem , że dasz — rzekł spokojnie Jać.

 

— Ale już za wszystkie cztery.

 

— To się rozumie.

 

— I za całą resztę gruntu.

 

— A chyba jak?

 

— Więc idź po pisarza i po świadków?

 

— Idź.

 

Około południa chata Jacia Zełepuhy roiła się ludem. Mendel kazał ustawić przed oknami na prędce z desek zbite stoły i ławki; zasiadało na nich mnóstwo chłopów i żydów — byli to świadkowie. I coraz nowi przybywali.

 

Po całym Borysławiu gruchnęła wieść, że Zełepuha wykopał trzy jamy kipiączki i sprzedaje ją Mendlowi za miljon. Żydzi uśmiechali się, chłopi wzdychali, żegnali się krzyżem świętym lub też zastanawiali się nad tem, co pocznie stary, samotny i na pół zwarjowany Jać z tak okrutnemi pieniędzmi. Mimo to wszyscy biegli ku jego chacie, wiedząc, że tam dziś będzie suty poczęstunek.

 

Cisza w zgromadzeniu. Za stołem siedzą i wójt i starszy brat cerkiewny i pan przysiężny — to główni świadkowie. Pan pisarz właśnie skończył pisanie kontraktu, posypał go piaskiem i głośno krząka na znak, że chce zacząć czytanie. Jać stoi naprzeciw pisarza, niemy, żółty jak wosk, z płonącemi oczyma i wpatruje się w jego usta.

 

— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen! — zaczyna donośnym głosem pan pisarz i wszyscy przytomni chłopi żegnają się pobożnie.— Jako ja, niżej podpisany gospodarz Jać Zełepuha, wobec przytomnych tu świadków pana wójta borysławskiego Jakyma Duryhrisza i pana przysiężnego Oleksy Bowta i pana starszego brata Hrycia Tumana z obecnym tutaj Mendlem Lampenlichtem zrobiłem ugodę albo kontrakt następującej treści, że sprzedaję temuż Mendlowi grunt mój własny ojcowski, położony o miedzę z gruntem tegoż Mendla własnym od zachodu słońca, a wynoszący dwa morgi, wraz ze znajdującemi się na tym gruncie jamami naftowemi i ze wszystkiem, co w nim i na nim jest i oddaję ten grunt natychmiast przy świadkach Mendlowi na wieczną własność. Mendel zaś ma mi przed oddaniem gruntu, przy tychże świadkach, wręczyć cenę kupna, wynoszącą miljon waluty austrjackiej.

 

— Czego, czego? — przerwał czytanie Jać.

 

— Waluty austrjackiej — powtórzył pan pisarz. — To znaczy pieniędzy austrjackich, cesarskich, rozumiecie?

 

— A, rozumiem! No pewnie, innemi pieniędzmi ja nie przyjmuję. No, czytajcie dalej.

 

(Dokończenie nastąpi.)

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 237, 27.VIII, s.2—3]

 

 

 

(Dokończenie).

 

Dalsze czytanie poszło prędko. Kontrakt podpisano, rozumie się, że jak Jać, tak i wszyscy świadkowie podpisali jedynie znakiem krzyża św. Następnie zbliżył się Mendel i położył na stół cały worek pieniędzy. Rozwiązał go i zaczął wyjmywać paczkę za paczką banknotów. Każda paczka złożona była z drobnych banknotów, przeważnie z papierowych szóstaków lub guldenów.

 

— Tu sto, tu sto, tu sto, tu sto! — petlowal Mendel, waląc paczkę na paczkę, aż wszyscy oddech zataili. Kilka minut upłynęło, zanim wypakował całą treść worka.

 

— Oto macie wasz miljon, panie Jaciu — rzekł spoglądając na niego z tryumfem.

 

Jać stał oszołomiony. Takiej masy pieniędzy jeszcze nigdy w życiu nie widział, a teraz to wszystko było jego własnością!

 

— Hm, a kto wie, czy to dobrze liczono — rzekł wreszcie. — Trzeba by przeliczyć.

 

— Ja mogę przysiądz, że dobrze liczono — rzekł Mendel. — Ny, ale wy możecie sobie nie wierzyć, to wasza rzecz. Tylko miljon przerachować nie tak łatwo, jak wam się zdaje. A żebyście na mnie nie narzekali, żem was ocyganił, to ja wam coś powiem. Złóżmy te pieniądze tu nazad do worka, zawiążmy i zapieczętujmy je przy świadkach, i niech wam kogo chcecie z gminy wyznaczą, żeby wam pomógł przeliczyć. Jak wam jednego reńskiego zabraknie, to ja się zobowiązuję za jeden dać wam dziesięć.

 

— Dobrze, dobrze! — zakrzyczeli chórem świadkowie. — Ot widać, że uczciwy żyd, nie chce waszej krzywdy, kumie Jaciu.

 

— Przystanę na to — rzekł Jać. — Ale worek z pieniądzmi musi w moich rękach pozostać.

 

— A, to się rozumie! — żywo wtrącił Mendel. — Przecież wy właściciel.

 

I raźnie zapakował papiery do worka, zawiązał worek i zapieczętował go w kilku miejscach wielką gminną pieczątką, którą wójt zawsze nosił przy sobie w cholewie od buta.

 

— No, teraz ta sprawa ubita, kumie Jaciu. Oddajże Mendlowi grunt i jamy!

 

Wstali wszyscy i poszli. Oddawszy wszystko Mendlowi, Jać uczuł się spokojnym. Zaczął się poczęstunek, który dzięki nadzwyczajnej uprzejmości Mendla przeciągnął się do późnego wieczora. Tylko pan pisarz, oddawszy Mendlowi podpisany kontrakt do rąk i coś z nim długo poszeptawszy, poszedł do domu, nie czekając na traktament. Miał jeszcze dziś wiele roboty, a w rzeczy samej czuł się nieco niespokojnym. Co prawda, zarobił dziś dobrze. Prócz zwykłych pięciu guldenów „od ręki“ wziął od Mendla całych sto reńskich i to za największą drobnostkę w święcie. Tylko czort jego wie, czy z tej drobnostki nie wyrośnie jaka wielka rzecz. Bo przecież tu o wielkie sumy chodzi. Wprawdzie Mendel zapewnił go, że nie ma się czego bać, że on naumyślnie tyle świadków sprosił, że wszystko robił po trzeźwemu i z wszelkiemi ostrożnościami, tak że nikt nie odważy się zaprzeczać legalności kontraktu i że nawet legalizować go u notarjusza nie będzie trzeba — ba, gdyby to tak! Ale kto wie, czy można żydowi wierzyć! Pan pisarz pomimo wszelkich zapewnień był niespokojny i pragnął przynajmniej jak najprędzej oddalić się z miejsca, na którem dla stureńskowego banknota popełnił tę fatalną drobnostkę.

 

Cóż to była za drobnostka?

 

A to, że w tekście kontraktu napisał, a przy czytaniu przemilczał między słowem „miljon“ a słowem „waluty“ maleńkie słóweczko „krąjcarów“. Prawda, że to jedno słóweczko robiło z Janowego szumnego miljona dość skromną sumę dziesięciu tysięcy zł., no, ale i to jeszcze aż nadto wielka suma, dla takiego głupiego chłopa, jak Jać Zetepuha — myślał pan pisarz. I z tą sumą Jać nie da sobie rady! .

 

Tymczasem Jać rozkoszował się w poczuciu, że posiada miljon. Co z nim robić, jak go użyć, o tem czas będzie pomyśleć jutro, pojutrze, później. Teraz już mu nic nie ociecze, los w jego ręku. Ten worek z banknotami, to silna podpora i fundament wszystkich, chociażby i najśmielszych jego marzeń. Miljon! Przecież to ogromny, bajeczny majątek.

 

Późna noc już była, gdy od Jacia wyszli ostatni goście — wójt, przysiężny i starszy brat. Na ich cześć Jać musiał wypić parę kieliszków tej słodkiej wódki, którą Mendel przyniósł już na samym ostatku, kiedy wszyscy inni ludzie się rozeszli. I sam Mendel, dawszy Jaciowi wódkę, pożegnał go i poszedł spać. Po odejściu ostatnich gości, Jać czul się tak szczęśliwym, tak spokojnym i zdrowym, jak nigdy. Jakieś błogie ciepło, rozlało się po całem jego ciele. Ani śladu niedawnej pożerającej i trawiącej gorączki. Siedział na ławie, oboma łokciami oparty o stół, ściskając w objęciach ziszczone swe marzenie, swój miljon, zawarty w zapieczętowanym worku. Uśmiechał się i powtarzał jakieś słowa bez związku. Silił się coś przypomnieć, ale długo nie mógł. Przypomniał wreszcie, że trzebaby za gośćmi drzwi pozamykać, ale nie czuł w sobie na tyle siły, by wstać.

 

— E, co mi tam drzwi — pomyślał. — Mam miljon, miljon, miljon!

 

I szepcąc te słowa, skłonił głowę na worek z pieniądzmi i zasnął. Olejny kaganek stał naprzeciw niego na stole i swem migającem światełkiem napróżno silił się zaglądnąć mu w oczy.

 

Po chwili otwarły się po cichu drzwi chaty i ostrożnie, stąpając na bosych palcach, wszedł Mendel.

 

Zbliżył się prosto do śpiącego, oglądnął go, a potem spokojnie podniósł w górę jego łokcie, wyjął worek i podłożył pod nie okrągłe polano, które leżało pod ławą, wziął worek pod pachę i skierował się ku drzwiom. Lecz natychmiast wrócił się, wziął kaganek ze stołu i postawił go na ziemię, na której jeszcze od wczoraj rozesłany był okłot słomy. Wielka kupa słomy leżała pod ławą, na której siedział Jać.

 

— Tak będzie lepiej, — szepnął Mendel. — Śladu nie zostanie.

 

I pospiesznie wyszedł z chaty, zamknął z wewnątrz przednie drzwi, wyszedł tylnemi i zasunął je z zewnątrz sznurkiem przytwierdzonym do wewnętrznej zasuwy i przewleczonym na zewnątrz przez dziurę wywierconą w ścianie.

 

Zasunąwszy zasuwę, jednem pociągnięciem oderwał sznur, tak, że każdemu musiało się zdawać, że i te drzwi zostały zasunięte z wewnątrz. A potem znikł w ciemności.

 

— Ostrożnie z ogniem! — krzyczał przeciągłym głosem stróż gromadzki, przechodząc wzdłuż ulicy. Nagle wzrok jego padł na chatę Zełepuhy, stojącą na pustem uboczu, o jakich sto kroków od ulicy.

 

— Go u djabła ten stary chrzan wyrabia? — pomyślał stróż. — Czy w piecu jeszcze pali tak późno w nocy?

 

Ale w tej chwili myśli jego zostały nagle przerwane. Potężne światło, które napełniało chatę Zełepuhy, naraz ogromnymi, krwawymi językami wyskoczyło na strzechę, przez okna, przez drzwi, ogarnęło całą chatę, która odrazu zapłonęła, jak świeca jarząca.

 

— Pali się! Pali się! — zawrzeszczał stróż ile miał siły i poleciał do dzwonicy, by uderzyć na gwałt w dzwony.

 

Na drugi dzień rano znowu tłum ludzi stał koło chaty Jaciowej, tylko, że ta chata przedstawiała obecnie czarne, zwęglone zgliszcza. Tylko gliniany, czworogranny, duży piec, sterczał śród pogorzeliska, a pod piecem odgrzebano na pół zwęglone zwłoki Jacia Zełepuhy. Oczywiście nieboszczyk, zbudziwszy się w ogniu, chciał się schować pod piec, ale zdołał zapchać się tylko połową ciała: nogi i niższa część tułowiu sterczały i stały się pastwą płomieni. Za to twarz, przytulona do ziemi, i ręce były całkiem nietknięte. W ręku zamiast worka z pieniądzmi, trzymał grube polano.

 

— Nieszczęśliwy! — tłómaczyli ludziska, — pewnie zadrzemał nad pieniądzmi i strącił kaganek ze stołu w słomę. A jak się zbudził, to w zamięszaniu zamiast ratować pieniądze, chwycił polano. A pieniądze wszystkie zgorzały. Tak to już oczywiście pan Bóg mu nie szczęścił z tym skarbem!

 

A trup Zełepuhy leżał przed chatą z polanem w ramionach mocno zaciśniętem. Jego pośmiała, przerażona twarz, zwróconą była ku niebu, jak gdyby z tych kurczowo-zaciśniętych zębów ot, ot, chciało się wydobyć pytanie:

 

— Boże, — Ty wszystko widzisz? Lecz cóż to wszystko znaczy?....

 

Iwan Franko.

 

 

 

[Kurjer Lwowski, 1887, N 238, 28.VIII, s.2—3]

 

 

17.09.1888