Ruteńcy

TYPY I PORTRETY GALICYJSKICH „LUDZI“.

 

Przedmowa

 

 

Rozprawiać o ważności t. zw. „ruskiego pytania" dla spraw galicyjskich, szczególniej  wobec teraźniejszych stosunków — rzecz, myślę nie prowadząca do żadnego rezultatu. Ważniej­szem daleko jest zbieranie materyału dla dokła­dnego poznania tej sprawy i ostatecznego jej załatwienia. To właśnie jest. moim celem.

 

Żyjąc długie lata wśród różnorodnych partyi i odcieni ruskich, miałem sposobność badać do­kładniej, niż kto inny, tg gmatwaninę niekonse­kwencyi, urojeń, nieporozumień i po prostu nie­rozumień, pośród której żyje, działa i obraca się „człowiek z ruskiej inteligencyi". Długie lata pilnej obserwacyi (rozumie się, nie bez licznych rozczarowań i pomyłek z mojej strony) dozwoliły mi wreszcie przejrzeć gęstą mgłę, którą okryta jest zewnętrzna postać tych ludzi, przejrzeć ich rozmaite zabarwienia stosownie do partyi, od­cieni i niby przekonań, i jasno pojąć ten wspólny im wszystkim rdzeń, to istotne tło ich charakte­rów, które pozostają niezmienne pomimo partyi, odcieni, politycznych przekonań, częstokroć nawet pomimo większego stosunkowo wykształcenia.

 

Rdzeń ten, to zarazem zaród nowego spo­łecznego typu, dotychczas jeszcze nie uformowanogo ostatecznie, ale pomimo to dującego aż nadto wyraźnie znać o swojem powstaniu pośród galicyjskiej inteligencyi ruskiej, typu znanego pod techniczną nazwą „Ruteńca“.

 

Go jest Ruteniec i w jakiem znaczeniu zasługuje on na nazwę współczesnego typu spo­łecznego? W życiu wewnętrznem ruskiej inteli­gencyi ostatniemi łaty, powoli, lecz bardzo wy­raźnie odbywa się wielki przewrót. Prądy zacho­dnio-europejskiego życia napływają coraz obficiej do nas i zabarwiają wszystko po swojemu. Prawda, dotychczas stosunkowo mniej ich wpły­nęło do Galicyi, niż gdzieindziej, dla tego też i działanie ich nie zdołało się upostaciować jasno i wyraźnie, nie utworzyło jeszcze wybitnego typu. Niewybitność, niewykończoność i połowiczność typów, oto główna cecha obecnej fazy rozwoju inteligencyi ruskiej, oto zarazom główna prze­szkoda dla postronnego badacza do poznania prawdziwego charakteru togo rozwoju. Jaki kwiat wyrośnie z tego zarodka, przewidzieć nie trudno: cały zachód Europy obficie pokryty tym kwiatem! „Ruteńcy" galicyjscy, to proszę zauwa­żyć, nie jest żadna etnograficzna ani historyczna, ale czysto techniczna nazwa. Oznacza ona zbiór pewnych cech charakterystycznych i jako taka jest właściwie terminem ogólnym, psychologi­cznym. Istotą jej są, zdaniem mojem, instynkty burżoazskie (mieszczańskie). Typ burżoa, panujący wśród zachodnio-europejskiej inteligencyi, nie wy­doskonalił się jeszcze pośród inteligencyi galicyj­skiej, nie zapanował dumnie i samowiednie, ale przymioty, cechujące burżoa, już są, acz rozrzu­cone, i rozrastają, się coraz to potężniej. Indywidua, właściciele tych przymiotów, nie znają ich istoty, chociaż noszą je niejako na sobie Indywidua te nie kryją się mniej więcej ze swymi instynktami, chociaż nie mają jeszcze odwagi posuwać ich do ostateczności. Oto istota „ruteń­stwa“. Ruteństwo zatem, typ przejściowy i zna­mionuje epokę rozkładu i przewrotu społecznego. Przejawia się ono w tysiącznych postaciach, zmodulowane wedle rozmaitych temperamentów i stopni wykształcenia, a przecież nigdy nie zmienia swej istoty. Zresztą w podanych niżej szkicach uważny czytelnik będzie mógł widzieć rozmaite jego objawy i z tego, acz szczupłego materyału, zestawić w swej wyobraźni zarys ogólnego typu, który w ruskiem społeczeństwie; czeka jeszcze swego ostatecznego ukształtowania, który atoli musi niezadługo powstać siłą konie­czności historyczno - społecznego rozwoju. Czy długie będzie jego panowanie i jak się ono skoń­czy, to znowu inne pytanie.

 

 

 

I.

 

Młoda Ruś.

 

 

Przyjaciele moi młodzi, piękni jak wiosna, jak rodzeństwo serdeczni! Za kratą więzienną, pośród chłodu, wilgoci i tęsknicy, podczas cie­mnych, bezsennych nocy stają przedemną wasze twarze, to zdrowiem i radością kwitnące, to wy­chudzone i zessane pracą, niedostatkiem i przed­wczesną zgryzotą. Patrzę na te drogie twarze i po cichu napełnia mą duszę, a w sercu rośnie nadzieja, że wam lżej będzie stąpać tą drogą, na której stanęliśmy, parci wspólną myślą i twardą wiarą!

 

Nie dziw mi wcale, że między wami nie widzę niektórych z moich najdawniejszych zna­jomych, tych, którzy byli towarzyszami i przy­jaciółmi mego dzieciństwa. Gdzież to, gdzie roz­pełzli się oni! Jakiś straszny wir pochłonął ich, a w moich snach więziennych nie ma miejsca dla topielców. Tak, oni potonęli bezpowrotnie w tern bagnie, które tak trafnie nazwano „ru­teńską bezmyślnością“. Wspomnę tylko o jednym z nich, a starczy za wszystkich. Było to w jesieni 1875 r., kiedy przybywszy pierwszy raz do Lwowa, pełen małomiejskich fantazyi i małomiejskiej sentymentalności, zamierzyłem bezzwłocznie po­odwiedzać moich znajomych, którzy dotychczas przebywali we Lwowie. A przebywał tu między innymi Michał Z., mój szkolny towarzysz jeszcze z normałek. Był on tak jak i ja chłopskim sy­nem, w szkole długi czas siedzieliśmy obok siebie, pomagaliśmy sobie w nauce, włóczyliśmy się codziennie obydwa po ulicach, jednem słowem, byliśmy przyjaciółmi, o ile tylko to słowo da się zastosować do takich dzieciaków, jakimi byliśmy naówćzas Lecz już przeszło od 8 lat nie wi­działem Michasia. On przez protekcya, jakiegoś księdza krewnego dostał się do bursy „Ńarodnego Domu“, i uczęszczał teraz do ósmej klasy nie­mieckiego gimnazjum, straciwszy jeden rok z po­woda słabości.

 

Wtenczas już, kiedyśmy dziećmi jeszcze siedzieli na szkolnej ławie, zauważyłem główne oznaki natury Michasia i być może, że one to właśnie tak silnie pociągały mnie ku niemu. W jego układzie, głosie i ruchach przebijała się przedewszystkiem jakaś kobieca miękkość i łago­dność. Wrażenie tej miękkości, tego słodkiego, ciągle nieco przyciszonego głosu, szczerego, cho­ciaż nigdy nie nadto głośnego śmiechu, przeżyło w mej pamięci całą górę wrażeń nazbieranych przez 8 lat, i ciągle jeszcze wspomnienie o Mi­chasiu łączyło się z wspomnieniem tych zasadniczych cech jego temperamentu. Nigdy nie mogłem przedstawić go sobie rozgorączkowanego czemkolwiek, krzyczącego, dysputującego, rzu­cającego się na wszystkie strony, wogóle nie mogłem w żaden sposób odnieść do niego tych własności, któremi na szczęście czy nieszczęście aż nadto szczodrze obdarzyła mnie przyroda. Lecz taki przeciąg czasu, jak 8 lat, w towa­rzystwie innych niemniej ważnych działaczów (szkolnego wykształcenia, życia w bursie i tp.) musiały przecież wywołać ogromne zmiany w uspo­sobieniu Michasia, musiały w pewnym kierunku rozwinąć jego charakter, wyrobić pojęcia, sło­wem, ulać w pewną formę jego temperament, zrobić z niego człowieka zupełnie nowego dla mnie, który nie widziałem jego powolnej, nie­ znacznej genezy. Przedstawiała mi się więc wy­borna okoliczność, poznać w zupełnym rezultacie wszystkie te różnorodne wpływy i zarazem od­graniczyć dokładnie nowo utworzone warstwy od pierwotnego gruntu. Zrozumiałą więc będzie ta niecierpliwość, z jaką oczekiwałem spotkania z Michasiem.

 

Było to jakoś w niedzielę przed południem, kiedy po raz pierwszy ujrzałem go we Lwowie, idącego z kilku kolegami ulicą ku „Narodnemu Domowi“. Poznałem go od razu. Dziwna rzecz, Michaś z powierzchowności nie zmienił się prawie ani na kroplę! Ta sama okrągława, gładka twarz, prawie dziecięca, te same oczy matowe, troszkę wilgotne, wyglądające niby z za mgły, ten sam uśmiech cichy, ten sam głos łagodny, te same ruchy powolne, miękkie, kobiece. We wszyst­kich szczegółach poznawałem dawnego Michasia, chociaż ten, co teraz szedł obok mnie, był już nie dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem, z pre­tensyą do dojrzałości, wykształcenia, inteligencyi i kto wie, może nawet do przekonań.

 

I Michaś poznał mię także od pierwszego razu, i uśmiechając podał mi rękę. Przywita­liśmy się.

 

— Jakże ci się tu powodzi, jak żyjesz spytałem.

 

— Dobrze, dobrze! Ot, jak to u nas w bursie — odpowiedział Michaś, kiwając głową.—Jeszcze by lepiej było, gdyby wikt był lepszy...

 

— A jużciż —przerwałem mu,— tu u was w bursie musi być nieźle, tyle młodych ludzi, przyjaciół, kolegów — wesoło, nie ma co mówić!

 

Bursacy, którzy szli z Michasiem, spojrzeli po sobie i zaczęli się uśmiechać szyderczo, cho­ciaż ja nie pojmowałem, z czego właściwie.

 

I Michaś uśmiechnął się jakoś dziwnie.

 

— No, żeby tak arcy-wesoło —to tego nie powiem, ale zawsze... ot! Zresztą chodź z nami zobaczysz sam naszą bursę. Tylko to źle, że jak przyjdzie obiad, to ci szturkanie, bójki, jeden rwie się przed drugim, nawet zjeść spokojnie nie można!

 

— A jakże tam wasze gimnazyum ? Pro­fesorów musicie tu mieć dobrych, rozumie się!

 

— Ta dla czego by nie — odpowiedział Michaś jakoś niechętnie — profesorowie ujdą, żeby tak bardzo wymagali, to nie, nauczy się człowiek na pamięć lekcyi słowo w słowo, taj po wszyst­kiem. Tylko bieda, że jak nieraz się jeść chce, to i nauka do głowy nie idzie!

 

— To cóż u was tak mało jeść dają — spy­tałem, zdziwiony i niemile dotknięty tym wie­cznym refrenem w mowie Michasia o jedzeniu, głodzie, obiadach... Przy tern spojrzałem uważnie na jego twarz i na twarze jego kolegów, i jeszcze bardziej byłem zdziwiony, nie znalazłszy na tych rumianych, zdrowych, nawet nieco odętych twa­rzach ani śladu jakiegokolwiek niedostatku lub głodu.

 

— A ty sobie myślisz, że nas karmią! — zawołał nieco żywszym tonem Michaś, oblizując usta. — Oj, karmić nie karmią, a dają tyle, ot, aby człowiek z głodu nie umarł. A tu jeszcze codzień śpiew cerkiewny, to się człowiek wykrzyczy i już głodny.

 

I znowu „głód", „głodny", „karmią"! Boże, cóż to wreszcie wszystko znaczy! Czyż ten czło­wiek nie ma żadnego przedmiotu więcej zajmu­jącego, bliższego sercu nad jedzenie? Myśl ta mimowoli przesunęła się po mojej głowie. Po­czułem coś nakształt głuchego bólu rozczarowa­nia. Ale przecież spróbuję z innej beczki! po­myślałem sobie i wypaliłem na chybił-trafił:

 

— A, słyszałem, że tu u was jakieś borby, spory... Co to takiego? Rozpowiedz no mi na rozum:

 

— Borby? — odrzekł zdziwiony Michaś. A to jakie? E, — dodał po chwili namysłu,—to ty pewnie o tych ukraińczykach mówisz, cośmy tu z nimi mieli przeprawę ?

 

— No, jużci, że o nich — odpowiedziałem, kryjąc swą. radość, że mi się udało natrafić na to, czegom szukał.

 

— Ta co — borby tu żadnej nie było — a tylko całkiem po prostu poskarżyliśmy się p. nadzorcy, ten doniósł „Sowitowi" (radzie zawia­dowczej), no i naszych „parobków" wypędzili na cztery wiatry!

 

— Jakto, jakto? — zapytałem zdziwiony taką niespodzianką. — "Wypędzili? A za co?

 

— Za ukrainofilstwo! — odrzekł Michaś takim pewnym i spokojnym głosem, jak gdyby wypowiadał rzecz, która się rozumie sama przez się, jak gdyby ukrainofilstwo była jakaś ciężka zbrodnia, za którą jeszcze najmniejsza kara — wypędzenie z bursy na cztery wiatry.

 

— Za ukrainofilstwo! — zawołałem, udając naiwnego. — A cóż to jest to ukrainofilstwo?

 

— To ty tego nie wiesz? — zapytał Mi­chaś tonem pewnej wyższości. — No, widać, że przychodzisz z jakiegoś chińskiego zakątka! Ukra­inofilstwo, nieboże, to taka choroba, że ludzie nią zarażeni, zapominają mówić po ludzku, a zaczynają „bazikać“, to jest niby gadać po chłopsku, a mięciutko, i to nazywają „naśkim ukraińskim językiem“.

 

— No, ale cóż w tern takiego złego — że za to aż wypędzają z bursy?

 

— Już to musi być coś złego, kiedy ich wypędzili — odrzekł Michaś, zakłopotany nieco tern pytaniem. — U nas ich było czterech, to ci z nimi heca była! Cała bursa na każdym kroku krzyczała za nimi: parobki, bazikańniaczko, a co im figlów napłatano, to istotnie, pękać było nieraz ze śmiechu. Ale to wszystko byłoby jeszcze nic, ale ot raz pan nadzorca złapał jednego, że czytał jakiegoś Darwina czy coś tam. Zaraz zaczęto robić u nich rewizye i poznajdowano ci rozmaite takie bezbożne książki, że nam pan dozorca nawet pokazać ich nie chciał. I za to ich po­wypędzano.

 

Słuchałem tego opowiadania i uszom wła­snym nie chciałem wierzyć. Jakto, więc tak nisko stoi tu jeszcze poziom naukowych pojęć! Zaiste, w głuchem, prowincyonalnem miasteczku, zkądem przyjechał, młodzież gimnazyalna prze­cież daleko zdrowsze miała poglądy! Jakie tu musi być wychowanie, jacy  nadzorcy, jacy prze­wodnicy tej młodzieży, jeżeli potrafią trzymać myśl na tak wysokim stopniu dziecięcej nieświa­domości !

 

Tymczasem weszliśmy już do gmachu Na­rodnego Domu i przez ciasne, brudne i rozmaite­mi rupieciami zawalone podwórze zmierzaliśmy na korytarz, gdzie właśnie z książkami w ręku, przechadzali się gromadnie bursacy. Zdaleka już słychać było głuchy huk, jak gdyby z olbrzy­miego wychodzący ula: to przyszłe „podpory Rusi“ bębniły łacińskie konjugacye, tłumaczenia Liviusza, lub podyktowane przez pana profesora objaśnienia do „Herrman und Dorothea.“ A po­mimo takiego naukowego zajęcia, jakiż wyraz  serdecznej głupoty, bezmyślności i tępego uporu przebijał się na wszystkich tych twarzach odę­tych, niechętnych, uważających naukę za kator­gę, za męczarnię, wymyśląną tylko na utrapienie rodzaju ludzkiego!

 

Lecz gdyśmy weszli pomiędzy  nich, scena nieco się zmieniła. Większa część bursaków oderwała oczy od książek, przypatrując się mnie,  cała hurma obstąpiła nas, przysłuchując się na­szej rozmowie, dodając niekiedy swoje uwagi lub wybuchając głośnym śmiechem. Nie wiem już, o czem tam mówili z Michasiem, stojąc przy  oknie. Ja miałem w ręku książkę Darwina „O pochodzeniu rodzajów,“ którą położyłem na przymurek. W tom nagie słyszę za sobą głośny okrzyk! „Tfuj“ Obracam siy zdziwiony i widzę, jak jeden ze starszych bursaków otworzył moją książkę i zobaczywszy tytuł jej, wpadł w takie oburzenie. W tej chwili kilku innych zajrzało też do książki, jedni z wyrazem ciekawości, inni wstrętu lub obawy.

 

— Co ty, co ty?—zwrócili się oni do Mi­chasia — Jak ty z takim człowiekiem przesta­jesz?

 

— Ta to jakiś bezbożnik ! — huknęło kilku tuż kolo mnie.

 

— Darwinista !

 

— Nihilista !

 

— Anathema sit !

 

Głosy oburzenia i nie bardzo pochlebne uwagi huczały w powietrżu, jak bomby, sypiąc się na moją głowę. Na całym kurytarzu powstał ogromny zgiełk, krzyk i huk, jak gdyby całej "bursie groziło jakie straszne niebezpieczeństwo. Pośród tej nagłej i niespodziewanej burzy stałem jak osądzony, nie wiedząc co począć. Spojrzałem na Michasia: on odstąpił odemnie, twarz jego nieco zbladła, chociaż ciągle jeszcze uśmiechała się jakoś machinalnie, bezwiednie. Kilku małych bursaków przybiegło z drugiego końca korytarza, aby widzieć strasznego Darwinistę, a zobaczyw­szymię przeżegnali się i poszli nazad do swoich kątów. Mnie kręciło się w głowie, nie mogłem z podziwu słowa wyrzec.

 

Lecz „zanim się zdołałem zmiarkować, zaszedł inny, niemniej dziwny wypadek. Krzyk na kurytarzu wywołał pana nadzorcę z kancelaryi. Pań nadzorca, człowiek ni zki, gruby, ze szklan- nemi, idyotycznie nieżywemi oczyma i z twarzą na pół mongolską, na pół małpią, w jednej chwili swojem pojawieniem rzucił na bursaków powsze­chną panikę.

 

Wszystko umilkło, a najzawziętsi krzy­kacze stali teraz pokornie, jak cielątka.

 

— Cztoż — odezwał się majestatycznie pan dozorca — linowstwujete sebi? (próżnujecie so­ bie?)

 

Grobowe milczenie na całym kurytarzu.

 

— No, no, ne linowstwujte — oz wał się on, widocznie udobruchany tą niemą  pokorą swego „stada" — ne linowstwujte! Nyni, rady praznyka, aa obid budet kołbasa! (Dziś, z powodu święta, będzie kiełbasa na obiad.)

 

I wyrzekłszy to, wrócił nazad do swego sancta sanctorum.

 

— Hurra, mnohaja lita, hurra ! — zakrzy­czeli uradowani bursacy. — Kołbasa, kołbasa na obid!

 

Jak burza, poleciała radosna wieść po ko­rytarzu. Powtarzali ją z roskoszą wszyscy od wielkich, ośmioklasistów, do malców, bębniących po kątach „alanda, alandae, alanda." I nie cze­kając już dłużej, tłumem rzucili się wszyscy na dół, gdzie była jadalnia bursy, ażeby tam przy­być zawczasu i urwać jak największy kawałek. Z innymi pobiegł i Michaś, rad, że się pozbył mego towarzystwa. Magiczne słowo: „kiełbasa" dokonało w jednej chwili ogromnego przewrotu w usposobieniu tych wiele obiecujących mło­dzieńców.

 

Zostawszy sam na kurytarzu mimowoli po­cząłem się zastanawiać, zkąd u tych ludzi, wi­docznie wcale nie wygłodzonych, taki zwierzęcy apetyt? Lecz daremne były moje zaciekania. „Kiełbasa, kiełbasa na obiad!" oto był ciąjgły refren, mięszający moje myśli, i ta kiełbasa do dziś dnia silnie zrosła się u mnie z pojęciem „młodej, bursackiej Rusi."

 

————

 

Od tego pierwszego spotkania nie widziałem się już nigdy z Michasiem, i prawdę mówiąc, nawet ochota mi odeszła widywać się z nim. Dopiero po roku przeszło, przy sposobności tu­tejszych lwowskich „rozruchów i burz" ujrzałem w policyi protokół Michasia, który świadczył przeciwko mnie, że jeszcze niby przed rokiem „usiłowałem jego i drugich bursaków nakłaniać do rewolucyjnych konspiracyj." Jakie to były konspiracye, jaki był ich cel i jacy uczestnicy, świadek nie wiedział, a tylko wspominał o Dar­winie. Przy końcu był własnoręczny podpis: Mi­chał Z., słuchacz św. teologii.

 

I.F.

 

 

II.

 

Człowiek zwyczajny.

 

 

— A, jak się pan miewa, panie Ma­ryanie !

 

— Dziękuję! Ujdzie! A pan jak!

 

Pan Maryan, z którym właśnie witałem się po dość długiem niewidzeniu, był od kilku lat moim, acz nie bardzo bliskim znajomym. Pozna­łem go w górskiej wiosce L., gdzie spędzał wa­kacye u swego brata, pisarza gminnego i wła­ściciela realności tamże. Bawiąc parę tygodni w L., odludnej, górskiej wioszczynie, zmuszony byłem prawie zabrać znajomość z p. Maryanem, jako jednym z niewielu „inteligentnych ludzi“ w całej okolicy, z którymi człowiek, nie zmu­szony dzień w dzień zajmować się pracą fizyczną, wieśniaczą, mógł pogadać, przejść się lub zagrać partyę preferansa. A że właśnie wtenczas wstę­powałem w ten peryod życia, kiedy skłonność do obserwacyi ludzi, do wiązania ich mowy i czynów z ich myślami, charakterem i tempera­mentem zaczyna najsilniej się rozwijać, nie dziw więc, że i pan Maryan zwrócił na siebie moją uwagę.

 

Należał on do tych ludzi, których zwykle powierzchowna klasyfikacya nazywa „zwyczajny­mi." Ni odzieżą, ni głosem, ni powierzchownością, ni przyzwyczajeniami, niczem w ogóle nie wy­różniał się ten człowiek z pośród masy tych ludzi, których widujemy, z którymi rozmawia­my, prawadzimy interesa dzień w dzień, i po których zatem zostaje w naszym umyśle całkiem niejasne, szare, bezbarwne wrażenie. Z tego też powodu staramy się wyrazić to wrażenie takiem słowem, któreby przy mojej niby zrozumiałości jak najmniej miało znaczenia, i mówimy: „no co, całkiem zwyczajny człowiek.“

 

I mnie też z początku ani w głowę nie przyszło analizować pojęcie „zwyczajnego czło­wieka,“ tak silnie zrosło się ono u mnie z pewną grupą niejasnych wrażeń. I pana Maryana zaraz po pierwszej z nim rozmowie podciągnąłem pod tę rubrykę; tak mdłą, nieinteresującą i banalną była ta rozmowa. Dopiero jeden, wcale nie­szczególny i także codzienny wypadek, którego byłem świadkiem, zdarł odrazu zasłonę z mych oczu i spowodował mię do uważniejszego anali­zowania tej masy nieznacznych faktów, którą obejmujemy nazwą zwyczajne rzeczy.“ Wypadek, o którym mówię, był taki:

 

Raz jakoś wieczorem, idąc ulicą wzdłuż wsi, mijałem chatę, zamieszkaną przez Maryana i jego brata. Stała ona tuż koło drogi, odgrani­czona od tej ostatniej głębokim rowem, przez łctóry prowadził mostek z jodłowych okrąglaków. Przed wchodem stały dwie stare wierzby kosma­te, zakrywając prawie całkiem biedną, szczupłą chatkę, niczem nie różniącą się od innych wiej­skich chat. Ze wnętrza dolatywały , mych uszu urywane, bardzo dobitnym i gniewnym. głosem wymawiane wyrazy:

 

— A kiedyżbo mnie się należy słychać było głos Maryana.

 

— A kiedyżbo ja nie mam — odpowiadał jego brat.

 

— A mnie co do tego, ja przecież muszę mieć!

 

Brat milczał.

 

— Sprzedaj, krowę, masz ich przecież dwie, — mówił Maryan.

 

— Ależ człowiecze, czemżę będę żył w zi­mie? Tyle mego wszystkiego dc statku!

 

— O, tak, ty sobie będziesz tutaj używał, a ja tam we Lwowie z głodu ginę!

 

— Używał! — podchwycił brat Maryana boleśnie dotknięty — używał! — Zamilkł na chwilę, potem dodał: Niech ci tego Bóg nie pa­mięta, obyś nigdy nie został skazany na takie używanie jak moje!

 

— E, ty już w uczucia leziesz, Boga przy­bywasz, ale nie, bratku, nie okpisz malowanymi lisami. Znamy się na tem!

 

Suchy, szyderczy śmiech Maryana obił się o moje uszy. Uciekłem, nie chcąc słuchać dalej tej przykrej rozmowy. Pomimo, że zaledwie od kilku dni znałem Maryana — serce mi jakoś bo­leśnie ścisnęło się, uczułem coś,; niby gorzkie rozczarowanie.

 

— Hm, a ten człowiek wydawał się taki łagodny, spokojny, cichy —a on, ot co! Dziwna rzecz!

 

Gdy na drugi dzień spotkałem się z Ma­ryanem, był on znowu,, jak zwykle, uprzejmy, łagodny, zgodny, zwyczajny człowiek. Lecz teraz mnie już było za mało tego oznaczenia — mój umysł, podrażniony wczorajszą sceną, pracował, porównywał, rozbierał każde słowo, każdy gest Maryana, i zagadka „zwyczajnego człowieka“ powoli, po woli. Rozjaśniała się przedemną.

 

Przedewszystkiem zauważałem, że wśzelkie na wsi tak naturalne rozmowy o polityce, lite­raturze lub naukowych pytaniach strasznie nu­dziły Maryana. Oń słuchał ich nie inaczej, jak tyłko przez grzeczność, a skoro nadarzyła się Sposobność, uciekał. Dąlej spostrzegłem, że do kart, szczególniej do gier hazardowych ma Ma­ryan nieprzyzwyciężony pociąg i że nad kartami bez znaku znużenia może przesiedzieć całą noc. Widziałem, jak przy zielonym stoliku twarz jego ożywiała się, jak powoli przychodził mu dar mowy, który w zwykłym stanie był bardzo ubogi. Za, zielonym stolikiem Maryan zapalał się, cho­ciaż ni twarz jego ni głos nie zdradzały wewnę­trznej gorączki; zdradzał, ją tylko niezwykły blask niewielkich szarych oczu i nerwowe drżę­nie rąk. Częstokroć, stojąc za krzesłem Maryana i przypatrując się jego drżącym rękom, męczy­łem się pytaniem: co też za ogień wre we wnę­trzu tego człowieka ? Późniejsze fakta i spostrze­żenią dały mi i na to pytanie odpowiedź.

 

— Jakże się panu powodzi we Lwowie? — spytałem go jakoś raz w toku rozmowy.

 

— Ujdzie—odpowiedział. —Ostatniego roku miałem dwie dobre lekcye — można było wyżyć porządnie.

 

— No, a brat wspiera pana czemkolwiek.

 

— A, musi—odpowiedział on.—Wprawdzie każdego razu kręci się i wije, że nie ma zkąd, ale to wszystko tylko finty. Ja sobie nie dam zamydlić oczu.

 

— No, a może w istocie nie ma zkąd — zarzuciłem. — Przynajmniej jak z boku widać: chatka mizerna, pola mało, odzież na nim wcale nie żeby tam... tego.

 

— E, a mię to co obchodzi! — On tu przecie pisarzem na trzy gminy — może z chłopów drzeć, co wlezie, a ja tam z kogo udrę.

 

Zrobiło mi się jakoś zimno, gdym posłyszał te cyniczne słowa, wyrzeczone z takim spokojem, z taką prawie dziecinną obojętnością, jak gdyby „darcie“ było w pojęciu Maryana czemsić tak naturalnem i koniecznem, jak oddychanie lub jedzenie.

 

— No — o drzekłem — o ile się zdaje, nie wiele tu z tych chłopów i udrzeć można, wszystko tu takie ubogie i nędzne, że ,aż strach.

 

— E, nie bój się pan—kto zechce udrzeć, to i z gołej lipy łyka nadrze!

 

Przy tern pan Maryan skrzywił usta, jak gdyby, chciał powiedzieć: Co to gadać tak, siak; tylko chcieć trzeba,, a wszystko ; pójdzie! Nie potrzebuję wspominać, jakie wrażenie wywarła na mnie ta krótka rozmowa.

 

Innym razem zgadaliśmy się jakoś o lwow­skich, kolegach Maryana, z których kilku znałem z dawniejszych lat.

 

— Znasz pan przypadkiem M.? — spyta­łem Maryana.

 

—  O, czemu by nie! Jeszcze mi dotychczas winien 5 guldenów — trzeba będzie ga pilnować, skoro przyjedzie, by mi oddał.

 

— Nie wiem, czy nie ma tam we Lwowie pewnego K. — dawnom już widział tego czło­wieka, a radbym się z nim zobaczyć.

 

— To student, Antoni K.? — spytał Maryan. — Tak jest.

 

— O znam i jego! Także mi winien już od pól roku 10 guldenów; juzem ręką machnął na nie.

 

Pytałem po kolei jeszcze o kilku i wszyscy prawie byli znani Maryanowi; wszyscy prawie byli mu coś winni, ten dziesięć, ten pięć gul­denów, ten mniej — do kilkudziesięciu centów.

 

— Cóż to — spytałem zdziwiony— to pan cbyba zajmuje się wypożyczaniem pieniędzy?

 

— A tak trochę, jak się trafi, rozumie się na dobry procent.

 

I znowu zrobiło mi się zimno. Urwałem rozmowę, chociaż sam wiedziałem, że nie było w tern nic nadzwyczajnego, i że w każdem pra­wie gimnazyum są, studęnci, z urzędu zajmujący się pożyczaniem pieniędzy, uzyskanych z lekcyj, kolegom; rozumie się na „dobry procent." A pan Maryan — nie wiem czy wspomniałem już o tern — był wówwczas studentem gimnazyalnym, który ukończył piątą klasę, i liczył przeszło szesna­ście lat !

 

Powoli tylko wyjaśniała mi się zagadka temperamentu Maryana; a przedewszystkiem ra­ził mię ten kontrast jego młodego wieku i tego spokojnego cynizmu, tej tak silnej w samym już zawiązku swym febris aurea, jaka przejawiała się w jego mowie i postępowaniu. Czem stanie  się później ten człowiek, kiedy gorączka owładnie całym jego mózgiem, kiedy żądza zysków i złota rozwinie się w całej pełni? Pytanie to mimowoli nasuwało mi się zawsze, gdym wspomniał o Maryanie.

 

Lecz dopiero gdy skończyły się wakacye i my z Maryanem powróciliśmy do Lwowa, mia­łem sposobność widzieć naocznie, do jakiego sto­pnia silną była już w nim ta gorączka. Całymi dniami biegał on po mieście, szukając bądź. to lekcyi, bądź to „łapiąc" swych dłużników. Można go było spotkać na najrozmaitszych ulicach, i cią­gle w pośpiechu, ciągle dążącego którędyś z wy­tężonym wzrokiem, jak gdyby od jego wcześnego przybycia zależały Bóg wie jakie ważne sprawy.  

 

— Co słychać, panie Maryanie?

 

— Dobrze, dobrze; tylko przepraszam; nie mam czasu!

 

— Dokąd że tak spiesznie ? Co pana pędzi ?

 

— Padam do nóg! Padam do nóg; muszę spieszyć.

 

O ile mogłem zauważać; szkoła i szkolne zajęcia wcale mu nie smakowały, i przez cały czas mojej z nim znajomości nie słyszałem od niego ani jednej wzmianki o szkole, profesorach lub nauce. Ciągle był zajęty sprawami pienię­żnemi lub lekcyami. Wspominał nieraz, że byle mu tylko trafiła się lekcya na wsi, zapisze się na „prywatkę" i pojedzie na wieś; a potem przy­stanie do wojska. Wtem nagle przestałem go wi­dywać. Pytam jego kolegów: od tygodnia nie chodzi do szkoły. Pytam w jego pomieszkania: od tygodnia wyjechał  gdzieś na wieś. Dokąd? nie wiedzą. Minęło parę tygodni; zacząłem już prawie zapominać o Maryanie, gdy wtem spotkał mig jeden akademik, także znajomy Maryana, który jakiś czas był z nim razem na stancyi.

 

— A wiesz, jaką nasz Mąryanko sztukę wystroił?

 

— No jaką? Nie nie wiem!

 

— To ci chłopiec! Spekulant, jakich,mało!

 

— Ależ gadaj; co takiego ?

 

— Przyszedł ci do mnie list od pewnego mego znajomego ze wsi : pisze, że taki a taki obywatel poszukuje-dyrektora dla dwóch malców: bądź to akademika, bądź też studenta z wyż­szego gimnazyum — rozumie się celującego. Warunki wyśmienite: utrzymanie i 400 reńskich rocznie, nie licząc w to rozmaitych bene. Mnie jakoś nie było w domu, a mój Maryanko list otworzył — w jednej chwili do obywatela list napisał — przyjął warunki, posłał świadectwa, sam przepisał się na prywatkę i machnął ci nieboże na wieś. A ja nawet o niczem nie wie­dział — dopiero mi wczoraj znajomy pisze, cze­mu nie przyjechałem sam, tylko dałem takie korzystne miejsce drugiemu — chociaż, dodaje— z niego tam wszyscy bardzo kontenci! Prawda, zuch chłopiec!

 

Od tego czasu upłynęło dwa lata, w prze­ciągu których nie słyszałem o Maryanie — przestałem zupełnie interesować się tyra młodym spekulantem. Dopiero teraz przypadkiem spot­kałem się z nim w kawiarni, gdzie też miało miejsce przywitanie, przytoczone u wstępu tego obrazka.

 

Maryan przez te dwa lata znacznie się  zmienił i podrósł, zmężniał — a twarz jego  okryła się tą śniadą, ołowianą prawie barwą,  która cechoje ludzi, trawionych pewną idee fixe  i poświęcających dla niej wszystko. Każdy ruch,  każde słowo Maryana świadczyło o znacznym wzroście gorączki.

 

Chwilę milczeliśmy — wreszcie zacząłem  go wypytywać, jak mu się powodziło?

 

— Dobrze — odpowiedział. — Miejsce  było bardzo dobre i wikt porządny, a oprócz  rocznych 400 reńskich jeszcze „obrywki“ roz­maite  — człowiek się trochę zapomóg!

 

Spojrzałem na niego uważnie, i w istocie wyglądał dobrze, odzież na nim była elegancka i z niepoślednej materyi, wszystko świadczyło o życiu w dostatku i wygodzie.

 

— No, a ile tak pan, uskładał? — zapy­tałem na żart.

 

—A, tak z półtora tysiączka!— odpowiedział on. — Pieniądze złożyłem w kasie, oszczędności сhociaż bestyjstwo procent mały ! Do wojska mię nie przyjęliwięc chcę wstąpić do szkoły handlowej. Cóż, możę  człowiek; potrafi kiedyś dobić się czego!

 

— A cóż brat pański — jak mu się po­wodzi? — spytałem.

 

— A, diabli go tam wiedzą ! — odrzekł Maryan jakoś złośliwie ! Nie mięszam się do niego już, od półtora roku — niech go tam licho porwie ! Dam ja sobie radę. i bez niego, chociaż, rozumie się, mojej cząstki, która mi przypada po ojcu, nie daruję mu! O, kiedyś my się jeszcze porachujemy!

 

Mówiąc te słowa zaśmiał — się suchym, szyderczym śmiechem lichwiarza, wiedzącego, że jego, „kawałek“ nie przepadnie.

 

Rozstaliśmy się.

 

„Dobiję się,“ „nie daruję,“ „obrywki,“ „pół­tora tysiączką,“  te i tym podobne terminy brzę­czały mi po głowie, gdym rozstał się ż Maryanem.

 

Oto jest „zwyczajny człowiek,“ to znaczy, że takich ludzi u nas mnóstwo, że oni stanowią główną masę dorastającego „intelligentnego“ po­kolenia! I, wszyscy oni w istocie o tem tylko marzą, by się „dobić“ czegoś, by „nie darować,“ „urwać“. I cóż to będzie, gdy oni dorosną, roz­winą się, zmocnieją? Czy wystarczy całej naszej „świętej Rusi" ma należyte „kawałki“ i „obrywki? dla nich? Trwoga przenika mię na myśl o przy­szłości. A już rozumie się, że tu nawet powsta­wać nie może pytąnie o korzyści dla ludu, o pracy dla niego, o służeniu jego dobru. Sama myśl o podobnych dzieciństwach w oczach tych ludzi  do tego, stopnia śmeszną jest i niedorzeczną, że wzbudza w nich, nic szyderstwo nawet, lecz politowanie.

 

I.F.

 

 

III.

 

Zniechęcony.

 

 

— Ach!  panie Denysie, panie Denysie —  jakiż to lekkomyślny!

 

Ach! panno Róziu, panno Róziu —jakaż to pani łaskawa! Myślałem, że mię pani nazwie przynajmniej rozbójnikiem lub wisielcem, — a to tylko lekkomyślnym!

 

— Pan Denys, młody, dwudziesto - ośmioletni mężczyzna o  regularnej, choć całkiem życia i krwi  pozbawionej twarzy, siedział wyciągnąwszy się na sofie i mówiąc przedrzeźniał cienki głosik panny Rózi.

 

— Śmiej się pan, śmiej, odrzekła panna, kryjąc nieprzyjemne uczucie i siląc się na wesoły ton — ale zawsze to źle, że pan siedzi tutaj na wsi założywszy ręce podczas gdybyś pan mógł tak łatwo dostać posadę. Wielka rzecz było po­jechać do Lwowa,  przedstawić się gdzie należy, i już! A pan, w dodatku, jeszcze takie podanie  wypisał, że chyba...

 

— Co? Chyba warjatowi uszłoby coś podo­bnego ? Wszakże: to pani chciała powiedzieć ? — odrzekł pan Denys, patrząc na nią z niezamą­conym, prawie nawpół idyotycznym spokojem.

 

— Nie to, nie to, — odpowiedziała panna Rózia dobitnie, a rumieniec gniewu oblał jej śli­czną twarz.—Coś podobnego mógł napisać tylko... tylko ruski literata!

 

— A, brawo! Ten dowcip udał się pani! — odrzekł pan Denys.—Ale jedno mię tylko dziwi, że pani tak rada pozbyć się mię. Dlaczego? Chyba nie staram się panią bawić, jak umiem i mogę ?

 

— Ach! co za szarmant! — krzyknęła iro­nicznie panna Rózia,—stworzony na to, by bawić popadianki! Zapewne pan na to i uniwersytet skończył, by się wydoskonalić w sztuce bawienia panien ?

 

Pan Denys nie odpowiedział na to, prze­ciągnął się tylko, westchnął i rzekł dopiero,po długiej chwili;

 

— E, co to wszystko znaczy,—jakoś to będzie!

 

— Tak, tak, — jakoś to będzie, — odpowie­działa panna Rózia.  Niech pan czeka, aż pan Bóg panu posadę z nieba spuści, a wtenczas — no, wtenczas w istocie jakoś to będzie!

 

W tej chwili zawołano pannę Rózię do drugiego pokoju. Pan Denys został sam, ziewnął, wyciągnął się jeszcze wygodniej na sofie i wziął jakąś książkę do ręki. Lecz czytanie znudziło go niebawem. Położył książkę na stole, — mruknął pod nosem: „Np, to bym był głupstwo zrobił, gdybym się z tą ożenił! Miałbym kaznodzieję w spódnicy, i to nielada. I dienieg bracie, dienieg bat’ko nie da! Furda! Uśmiechnął się, czyli raczej wyszczerzył poczerniałe zęby, z których dwóch na przodzie całkiem brakowało. Uśmiech ten nadał twarzy jego jakąś odrażającą cechę, uwy­datnił jeszcze lepiej jakiś martwy, trupi wyraz, który, ją cechował.

 

— No i proszę kogo, medytował dalej — ona już teraz całkiem uważa sprawę za ubitą, — już myśli, że została małżonką „ruskiego literaty." E, panno Róziu, może to zawcześnie! Może „ruski literata" wart czego lepszego!... Tylko, że czort jego wie, — jak się to człowiekowi nic a nic nie wiedzie! Czy licho jakie, czy co? Jeszcze spróbuję jutro, na prażniku,—może się uda z którą Krzyczewiczówną, lub z panną Wrzeszczewi­czówną... Prawda, panny nieszczególne, — ale dieńgi, brat, dieńgi jest! Zobaczymy!

 

Z tem postanowieniem pan Denys zamilkł, położył się wygodnie i zapadł w sen poobiedni.

 

Pan Denys, to jeden z najciekawszych typów obecnego ruskiego społeczeństwa. Ludzi podo­bnych jemu, zwie ruskie „towarzystwo" zwykle „dowcipnymi,“ „ciekawymi," „zabawnymi“ itp., chociaż nikt nie zdaje sobie sprawy, co właściwie wr nich jest zabawnego i czy dowcipy ich rze­czywiście są dowcipne. Talent ich — prawić stare komplementy starym pannom, albo pod każdym względem niewinnym popadiankom, opowiadać całemi godzinami anegdotki, lub historyą własnych miłostek i „moich pierwszych najdroższych“ — talent—zalewania wszystkich potopem słów, od których nikomu niebywa ani zimno ani gorąco,—ten przedziwny, specyalnie ruteński talent uwodzi ich nieraz do tego stopnia, że próbują swych sił w literaturze, zaczynają „olbrzymio zakrojone“ powieści i zwykle tracą cierpliwość po pierw­szym rozdziale. Ale jak wyrabiają się podobne typy? Dla przykładu opowiem historyą pana Denysa. Syn zamożnego plebana z podolskiej wsi, wyrósł on w dostatku, pieszczony osobliwie przez matkę, która mu nigdy niczego odmówić nie mogła. W normalnych jeszcze szkołach stracił ojca i razem z jego śmiercią wyschło źródło wygód i dostatku, do których Denys, już wów­czas 13-letni chłopak, miał czas; dostatecznie przywyknąć. Nastąpiły dla niego ciężkie czasy. Pomoc, jaką otrzymywał  od matki, nie mogła za­spokajać wszystkich jego pragnień, — trzeba było nie jednego sobie odmówić, nie w jednym wzglę­dzie się ścieśnić. Ale tęsknota za dawnym do­statkiem, za dawnem spokojnem i łubem życiem bez kłopotów i niewygód nie zamierała w nim, owszem, ciągle wzmagała się i rosła, ile że była częściowo tylko tłumioną. Młody Denys musiał dawać (lekcye, by nie i być matce nadmiernym ciężarem, — a robił to tem chętniej, że zapra­cowany grosz dawał mu bodaj na parę dni środki— żyć wedle upodobania, trwonić i wydawać pienią­dze na rozmaite łakocie lub bezużyteczne zabawy. Doszedłszy do wyższego, gimnazyum, pan Denys stał między dwoma ogniami, trawiły go dwie żądze; nabywania pieniędzy i trwonienia ich. Namiętność do kart także dość wcześnie rozwi­nęła się w nim; nie zaspokojone żądze popchnęły go do używania gorących napojów, i wszystkie  te niszczące wpływy podkopywały powoli jego  zdrowie, zniszczyły pierwotną żywość tempera­mentu, przygłuszyły dobre i szlachetne popędy serca. Dopóki jeszcze był w gimnazyum, miar­kował się jeszcze i udawał porządnego, bojąc się wypędzenia ze szkół. Lecz gdy złożył maturę i zapisał się na uniwersytet, wtenczas wolność uniwersytecka dobiła go do reszty. Nic go tu nie krępowało oprócz braku środków materyal­nych. Lekcye, dyurna i inne pozaszkolne sposoby zarobkowania dostarczały mu zbyt mało, ciągłe niezadowolenie gryzło go, paliło, biegał nieraz po mieście, jak szalony, to siedział w domu nad książką, myśląc tylko o tern, „zkąd by tu wziąć ?“ Czasem napadała go gorączkowa pilność, wów­czas rzucał się chciwie do nauk, potem naraz pilność piknęła i wyjeżdżał na wieś do matki lub do którego z kolegów, gdzie przesiadywał bez najmniejszego zajęcia całe miesiące. Ten ostatni sposób życia w wiecznej gościnie, na cudzym chlebie, bez zajęcia, bez myśli o jutrze, bez żywszego interesu, podobał mu się nadzwy­czajnie, i im więcej zżywał się z nim, tern sta­wał się spokojniejszym, więcej drewnianym w duchu, więcej rozmownym a nawet wesołym w mowie. Czasami tylko, gdy nudy na wsi były już nadto „śmiertelne“, brał pióro do ręki i roz­wlekłym, pretensyonalnym stylem pisał powieści, które doprowadzał zwykle do połowy i z których jedna była ponoś drukowana w pewnem ruskiem czasopiśmie. Ta powieść zjednała mu w kołach znajomych nazwisko „ruskiego literaty," ale zresztą i na autora i na otaczające go „towa­rzystwo“ nie wywarła żadnego wpływu.

 

Życie bez czynów, bez myśli i walki w wie­ku, kiedy czyn, myśl i walka są koniecznemi dla człowieka, życie wiecznego gościa, wiecznego pasożyta, wygasiło ostatnie resztki charakteru, męzkiej woli i siły w panu Denysie. „Ja taki łagodny i" mawiał on zwykle o sobie, rozumiejąc pod słowem „łagodny" wszystko to, cośmy właśnie  o nim powiedzieli. Dawniej jeszcze budził się nieraz z tego zgniłego letargu, rzucał się tędy i owędy, lecz ponieważ to „rzucanie" było nie obmyślane, doraźne i niestałe, dla tego też nie  odnosiło nigdy pożądanego skutku. Czem dalej, tem było gorzej. Sił ubywało, bo siły potrzebują ćwiczenia, do którego pan Denys czuł nieprzełamany wstręt. Nigdy nie zadowolona żądza, wieczne zawody, rozumie się, dostatecznie umo­tywowane jego własnem lenistwem, zrodziły w nim niesmak i niechęć do wszystkiego, co tchnie pracą, mozołem, wypaliły w jego wnętrzu wszyst­kie żywe, młodzieńcze siły, podtoczyły energią, woli, żywość uczucia. Nawet siła żądzy osłabła, zostało tylko niedorzeczne pragnienie chorego,, kapryśnego dziecka, które radeby księżyc w ręce schwycić, a nie może nawet sięgnąć po kawałek chleba, leżącego tuż obok niego.

 

W tym czasie całkowitego upadku ducho­wego, całkowitego zacierania się osobistości ludz­kiej, poznał pan Denys ojca panny Rózi, poczci­wego plebana;ż wioski W. w jednym z żyzniej­szych i bogatszych powiatów naszego kraju. Pan Denys słyszał dawniej już o pannie Rózi i my­śląc, że  ojciec będzie mógł dać za nią dobry posag, powziął myśl ożenienia się. Zajechał więc do domu jej rodziców i wedle swego zwyczaju rozgościł się w nim przez parę miesięcy. Panna. Rózia, więcej dobroduszna niż doświadczona, by­łaby chętnie oddała mu swą rękę, i z dnia na dzień czekała uroczystej chwili oświadczyn; pan Denys tymczasem ani myślał o tem, widząc, że w domu ubogo, że „jegomość nie zdziera chłopów i nie ma dużo bydła w oborze. Lecz dowie­dziawszy się z rozmów o bliskim praźniku u ro­dziców panny Rózi i o tem, że mają tu zjechać bogaci księża Krzyczówicz z dwiema córkami i Wrzeszczewicz z jedną, postanowił zaczekać i próbować szczęścia. „Może też da się coś zrobić? Może to jakoś będzie“, ta myśl zastąpiła, u niego zupełnie miejsce krytyki i rozwagi, ta myśl uspokajała go.

 

Nadszedł praźnik. Krzyczewicze i Wrzesz­czewicze z pannami przyjechali. Panny były wprawdzie nie pierwszej młodości, nie pierwszej; piękności i nieszczególnego wychowania, ale mo­dne i wystawne stroje świadczyły o obfitości: tego cudownego surrogatu, który w danym razie: miał zastąpić młodość, piękność i wychowanie.. Pan Denys, rozparłszy się w krześle (by poka­zać, że on, kawaler ze stolicy), „bawił panny" tj. plótł im niestworzone rzeczy i opowiadał hi­storyą swej dziesiątej najdroższej. Panny, które dużo nasłuchały się o nim w okolicy, chichotały bez przerwy, jednem słowem „towarzystwo było wesołe".

 

Po obiedzie młodzi ludzie wyszli do ogrodu na przechadzkę. Panny swoim zwyczajem, za­częły obsypywać pana Denysa pytaniami.

 

— A, słyszałyśmy, słyszały—mówiła starsza: panna Krzyczęwiczówna. — Bardzo to ładnie z pana strony, w istocie! Winszujemy!

 

— No, cóż panie takiego szczególnego sły­szały ?

 

— Cha, cha, cha I Że się pan żeni C — pi­szczała udanym dyszkantem nie młoda panna Wrzeszczewiczówna.

 

— A, tak — odparł zwolna pan Denys — w istocie, tak jest.

 

— W istocie ?—zawołały panny w jeden głosu.

 

— Tak jest —rzekł pan Denys, zwracają­c się do starszej panny Krzyczewiczówny — Jeżeli wolno mi będzie przedłożyć pani mą rękę.

 

Słowa te wyrzeczone były na seryo. Panna straciła kontenans, zarumieniła się i nie wiedziała, co odpowiedzieć.

 

— Nadto honoru dla mnie — wyrzekła wre­szcie — ale jeżeli pan oprócz podobnych głupich dowcipów nie masz nic lepszego, ta ja wypra­szam sobie nadal takie żarty!

 

Spłonęła, odwróciła się i odeszła.

 

— Ach — zawołał uśmiechając się martwą swą twarzą pan Denys — ach, przepraszam pa­rnią, pomyliłem się! To ja chciałem pani (do panny Wrzeszсzewiczówny) zrobić moje uniżone przed­łożenie, i spodziewam się, że pani nie weźmie mych szczerych chęci za żart!..

 

— Co pan oszalał, czy co?,— zawołała re­zolutna panna Wrzeszczewiczówna—ja przecież od dwóch miesięcy, zaręczona! Bardzo, mi  żal, panie Denys, ale...

 

Wyprostowała się dumnie i odeszła.

 

— Ha, to chyba pani, pozwoli — rzekł pan Denys, obracając się do młodszej, Krzyczewi­czównej, że złożę... ;

 

— Ja nic nie pozwolę, proszę, nie składać; proszę nieść dalej! — odpowiedziała panna i wzią­wszy, Rózię pod rękę, odeszła.

 

Pan Denys został sam.

 

— Niech was, czort porwie — zawołał. — Nic ż tego, a człowiek myślał, że przecież, jakoś się uda!, Ciekawym, też, co na to starzy powie­dzą. Zęby tylko nie kazali ztąd wyjeżdżać, bo do dyabła, nie ma się, gdzie obrócić.

 

Lecz szczęście widocznie, nie sprzyjało panu Denysowi. Panny Krzyczewiczówny obraziły się ma seryo, panna Wrzeszczewiczówna także na­gliła ojca do odjazdu, praźnik spełzł na niczem. A gdy wreszcie i ojciec panny Rózi, dowiedział się o całej historyi, zaprosił pana Denysa do osobnego pokoju, nagadał mu „trzy wory prawdy", jak zwykł, mawiać pan Denys, wsunął mu w rękę 10 guldenów i oznajmił, że jego rzeczy za go­dzinę będą spakowane i umieszczone na bryczce, siedzenie, zaś tej bryczki będzie przygotowane dla niego.

 

Pożegnanie było krótkie  i bardzo chłodne, panna Rózia nie pokazała się wcale, lecz gdy pan Denys wsiadł już do bryczki i konie ruszyły z miejsca, mignęła mu w oknie twarz panny Rózi, zaczerwieniona od łez. Pań Denys splunął, wóz popędził, wzdłuż gościńca i tuman kurzu zakrył go przed oczyma tej, która patrzyła z okien plebanii za objeżdżającym.

 

I.F.

 

05.09.1888