Z życia artystycznego.

Życie artystyczne dzisiejszego Lwowa (mówię tu o życiu muzycznem), podobne jest do fali, która uniesiona silnym podmuchem wichru — wezbrała nagle, zalśniła, jasnemu odśmiechnęla się słońcui jakby strwożona jasnością dnia, jak by zawstydzona swym własnym uśmiechem — opadła w szerokich kręgach, tocząc się leniwie ciężko. To życie wolą silną i potęgą artyzmu zniewalającą do pójścia za sobą, wyrwane z zadusznych nizin — omdlało. Zapadło znowu w szarość, w sen ciężki, chorobliwy. Jakaż tego przyczyna? czy jest to oznaką upadku sił? oznaką anemji ducha? nie! nic podobnego! Przyczyna jest inna, a jest nią brak wiary w siebie tych, którzy to życie stwarzają. Dalszą przyczyną ospałości biegu nurtu życiowego, jest, że tak powiem, nieporozumienie między artystą a publicznością, i pewne porozumienie co do punktu zapatrywania się na sztukę. Nieporozumienie takie polega: albo na malej wartości artystycznej tego, co podaje artysta w stosunku do wyrobienia i wymogów ogółu, albo też na prawdziwej wartości czynu artysty i niewyrobieniu, a niesłychanych żądaniach i na braku orjentowania się tych, którzy czyn ten oglądają. Porozumienie zaś ogólne streszcza się w pojęciu sztuki, jako zabawki, rozrywki, nad którą nie trzeba zbytnio się rozwodzić, ani przywiązywać do niej większej wagi. Tego rodzaju pojmowanie sztuki, a specjalnie muzyki, która przez swą nieuchwytność, przez swą odmienność i różnorodność w środkach wyrazu jest ogromnie trudna do analizy i chociażby tylko ogólnej oceny stwarza zamęt, błędne koło, z którego wyjścią wcale nie jest łatwe. Jeśli dodamy, do tego ogól ny, wzajemny konflikt z krytyką muzyczną u nas, to będziemy mieli obrazek nie zachwycający ani kolorytem, ani treścią.
Rozluźnienie tych trzech czynników: artysty, krytyka i publiczności, które właśnie tworzą to artystyczne życie i nadają mu pewien rys — rozluźnienie to powoduje anemię i upadek tezo życia. Wiadomą jest rzeczą, że nie tylko Polak, lecz ogólnie biorąc, Słowianie nie znoszą i nie uznają żadnego autorytetu, żadnego nacisku, choćby tylko myślowego. Każdy jest sam dla siebie, każdy ma swoje zdanie, którego się tem mocniej trzyma, im bardziej udowadnia mu autorytet (nauka) niedorzeczność jego zdania. Jeśli nacisk z góry, jeśli chęć i praca w kierunku zespołowym jest intenzywna, gorąca, wtedy budzi się odruch, który da się zamknąć mniej więcej w słowach: "Cóż to? czy ja potrzebuję, by mnie ktoś prowadził na pasku? czy ja sam nie potrafię myśleć i kierować sobą?" Słusznem by to być mogło, gdyby to samotne dążenie nie odbiegało od ogólnego celu, wskutek czego życiu brakuje pełności, wykończenia. Brakuje tego wspólnego działania, o którem się mówi, że stwarza cudy.
Wiemy dobrze, że regulator tego artystycznego życia, jakim jest krytyka (mówię tu o muzycznej), straciła swój prestige na polu ogólnem. Dziś nikt prawie nie zważa na krytykę, ani się na nią ogląda. Autorytet krytyki jest żaden. Następstwa tego faktu są jasne: 1) brak jednolitej linji w życiu artystycznem, 2) nieporadność wobec faktów, 3) niemożność uchwycenia punktu zaczepienia, 4) dezorjentacja w dziale tak olbrzymim i tak skomplikowanym, jakim jest muzyka.
W warunkach takich, każdy wysiłek artysty jest stracony, każda praca krytyka przyjęta jest z nieufnością, a co najmniej z obojętnością. Wszystkie nawoływania do popierania sztuki rodzimej, do popierania instytucji naszych — straciły swą moc i ważność. Za często nawoływania takie się rozlegały, więc i spowszedniały — powiedzieć ktoś może. Dobrze, lecz ja sądzę, że nic tu nawoływanie nie pomoże, jeśli się w duszy nie ma wyrobionego pragnienia sztuki. A czy nad tem pracował kto? — odpowiedź na to łatwo każdy znajdzie. Czy pracowano u nas nad wyrobieniem smaku, orientacji przez odczyty, pisma, książki — czyż pracował kto nad artystą i nad postawieniem go na tym stopniu, na jakim go gdzieindziej stawia ogólna miłość i ufność do jego czynu i chęć i gotowość poparcia tego czynu? — ja sądzę, że takiej pracy nie było u nas. Czyż może ktoś powiedzieć, że u nas panuje głód książki? O ile się tej książki nie pożyczy, lub innym sposobem nie dostanie, książka może sobie leżeć w pyle księgarskich pólek, bo mało kto ją kupi. A czy wnętrza naszych domów, zdobią może obrazy naszych malarzy? Czyż nie idzie się na koncert po największej części dlatego, że się ma bilet za darmo? Odzież jest tu tak bardzo podnoszona potrzeba sztuki?! Nie patrzymy czarno, lecz dostrzedz jej nie możemy. Jeśli nam kto powie, że kino lub kawiarnia, były szczelnie zapełnione, temu na ślepo można wierzyć, lecz, jeśli ktoś w podobny sposób powie o sali teatralnej lub koncertowej — nasuwa się zaraz wątpliwość szczelności tego zapełnienia. A przecież — jak łatwo każdy pojmie — sztuka jest właśnie tem serum przeciwko zdziczeniu ducha w tych czasach właśnie jak najbardziej wskazana, jak najbardziej godna poparcia.
Sztuka — to kwiat delikatny o cudownej woni. Brak ciepła, brak kultu jej, dławi ją, zabija. Sztuka — to kwintesencja ducha narodu! Idźmyż więc do jej ołtarza skupieni, poważni, przygotowani. Zawierzmy jej kapłanom, otoczmy ich opieką i miłością ich czynu, poprzyjmy ich usiłowania, ale nie z punktu obywatelskiego widzenia, bo to straciło swą ważkość. Pracujmy nad wyrobieniem w sobie tego pragnienia, tej potrzeby sztuki, a wtedy i to oblicze narodowych świątyń ducha, będzie miało wygląd zupełnie inny. I ten artysta pracować będzie z zapałem, z wiarą w siebie i w tych, co go słuchają. Pracować będzie z przeświadczeniem, że praca jego nie idzie na marne.
Praca, praca i jeszcze raz praca jest tą właśnie cudotwórczynią, która nawet z rzeczy małej zrobi rzecz wielką. Weźmy wypadki artystyczne naszego sezonu pod uwagę, a zobaczymy, że wiele się już zmieniło, lecz tylko po stronie artystów. Czyż mógł kiedy kto przypuścić, żeby trzech Polaków razem (i to muzyków) mogło grać, i to nie dobrze, lecz znakomicie. A jednak, tak było. Mam tu na myśli "trio" nasze. Czyż mógł ktoś, straciwszy już zaufanie do opery, przypuścić, by ta opera mogła być dobra? A jednak tak jest. Nie mówię, że już jest znakomicie, że cel już osiągnięty. Faktem jest, że idzie ona ze szczebla na szczebel ku lepszemu. Sam ten fakt może już radością napawać. Cały zespół operowy z dyrektorem na czele wie, że jeszcze wielka czeka ich praca, aby można naprawić to, co wiele dawnych sezonów zepsuło. Niechże jak najwięcej znajdą opieki takie młode siły i talenty, dużo obiecujące, jak n. p. Kuncewiczówna lub p. Bedlewicz. A szkodaby było, gdyby jedynie dorywczość i, że się tak wyrażę — "naprędkość" przygotowania miały świadczyć o ich wielkiej inteligencji i muzykalności. "Cyganerja" wtorkowa szła ogólnie dobrze. Lecz w szczegółach przypominała mocno ubiegłe czasy. Wybornym typem Mussity była p. Chojnowska. Świetnym Marcelim — jak zawsze zresztą — p. Okoński. Rudolfem był p. Bedlewicz. Pod względem aktorskim jeszcze surowy. Głosowo miał on już nie jeden moment dobry (modelowanie głosu, zarys frazy muzycznej). Radziłbym jeszcze p. Bedlewiczowi, by stanowczo więcej uwagi poświęcił wymowie. Błędnem jest u niego ukształtowanie ust w wymawianiu samogłosek, a to na wytwór i charakter tonu ma wpływ większy, niżby się to komu zdawało. Filozofem, jeszcze nie zupełnie skończonym aktorsko i głosowo był p. Urbanowicz. Czy upał letni wpływa na czystość gry orkiestry? Bo granice dźwięków były często dyplomatyczne. Po "Cyganerji" nastąpił "Prymas cyganów" (operetka Kalmana). Że operetka nie musi być zawsze ordynarna i pyskata, jak przekupka — dowiodła tego operetka Kalmana. Muzyka mila, instrumentacja ładna, treść taka, jaką często życie podaje — oto cechy tej operetki. Rzecz prosta, że Lelewicz jest rzeczywiście prymasem tej swojej ogromnie miłej cyganerji. Dał on typ tak świetny, że słusznie mogę powiedzieć — lelewiczowski. Grono tej jego cyganerji grało wybornie, a więc panie: Rogińska, Harasimowiczówna, Grabowska, Antonówna (tańce), panowie: Miller (ślicznie śpiewał), Szmid, Kosiński i inni.
Tadeusz Majerski.

31.05.1915

До теми